Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
11 osób interesuje się tą książką
Mawiano, że Bytom leży na Śląsku, bo gdyby stał, toby się przewrócił. Wszyscy w tym cholernym mieście mają pecha, Baron. Inaczej mieszkaliby gdzie indziej.
Przeżarte korupcją i bezprawiem lata dziewięćdziesiąte. Na fali są ewolucyjni zwycięzcy niesieni falą wielkiej przemiany Pewex'ów w kantory i ubecji w mafię. Szambo wybiło jak po deszczu. A po drugiej stronie znajduje się ktoś, komu taka sytuacja jest na rękę, kto oczekuje dalszej eskalacji.
Krew spłynęła na ziemię, teraz paruje, czerwone bąble pękają jak ropnie. Dawno zwietrzałe trupy zaczynają znowu śmierdzieć, spróchniałe zęby kiełkują w ziemi jak jednonocne kwiaty.
Pradawne zło wyczuwa swój czas. To nie jest ani sadystyczny morderca, ani bandyta uwolniony od ciężaru sumienia. To istota, która pojawia się przed niedoszłym wisielcem, kiedy ten w ostatniej chwili chce zmienić decyzję. I kopie w rozchybotany stołek.
Oto opowieść o rzeczach, które można zobaczyć tylko mglistą nocą. O których strach opowiedzieć nawet najbliższym. Paweł Ciećwierz chwyta za paletę zgniłych farb, by nakreślić upiorny portret początków Rzeczpospolitej numer 3. Tu herosi noszą peleryny uwalane trupim jadem, bo w piekle najlepiej radzą sobie ci, którzy lubią tam być. Witajcie w lunaparku zła! Stephen King czytałby „Sezon Wiedźmy” z zachwytem.
– Nie chcę nic o tym wiedzieć – odpowiedział były milicjant. Taki napis powinni mu wyryć na nagrobku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 340
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2024 by Paweł Ciećwierz
All rights reserved
Projekt okładki: Tomasz Maroński
Redakcja: Bartosz Szumowski
Korekta: Dorota Piekarska
Skład i łamanie: Karolina Kaiser
Opracowanie wersji elektronicznej:
Książka ani żadna jej część nie może być kopiowana w urządzeniach przetwarzania danych ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Utwór niniejszy jest dziełem fikcyjnym i stanowi produkt wyobraźni Autora. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.
Wydawca:
Drageus Publishing House Sp. z o.o.
ul. Kopernika 5/L6
00-367 Warszawa
e-mail: [email protected]
www.drageus.com
ISBN EPUB: 978-83-68102-46-8
ISBN MOBI: 978-83-68102-47-5
You’ll see him in your nightmares,
you’ll see him in your dreams.
He’ll appear out of nowhere
but he ain’t what he seems.
N. Cave
To były dziwne czasy w kraju oślepionym wolnością. Na przedmieściach wyrastały zdobione talerzami anten satelitarnych willowe osiedla. Górnicy przepijali kasę z odpraw z zamkniętych politycznym wyrokiem kopalń. Dyrektorzy, którzy wcześniej co tydzień biegali na partyjne spędy, teraz mniej więcej z taką samą częstotliwością chodzili do kościoła. W ludziach buzowała niebezpieczna energia, nadzieja na lepsze jutro oraz przekonanie, że powinno ono stać się już dziś. Inżynierowie dusz, którym przez dekady wydawało się, że człowieka można ulepić na nowo, po raz kolejny ponieśli klęskę, bo natury nie da się zmienić. Nie da się jej też zdefiniować inaczej niż poprzez żądzę i głód, chociaż artystom i filozofom często wydawało się inaczej.
Jeśli chodzi o te wille… Istnieje pewne ryzyko mieszkania w dużym domu. Takim, który ma kilka sypialni, piętro i czasem basen. Luksus jest ważny, ale zasypiając wieczorem w swoim wielkim łóżku gdzieś na górze, trudno pozbyć się uczucia niepokoju. Ściany dużego domu mają swoją sprężystość, budynek oddycha i wydaje z siebie odgłosy. Mieszkając w nim dłużej, domownicy uczą się je rozpoznawać, nie stresują ich one aż tak bardzo. No chyba że głęboką nocą usłyszą coś po raz pierwszy.
Dźwięk poniósł się po pustych korytarzach, odbił echem od ścian wyłożonych marmurowymi płytami sprowadzanymi z zagranicy, które w dzień imponowały gościom. Nocą sprawiały mało przytulne wrażenie.
Anna spała na piętrze, czasem sama, ale na szczęście nie tej nocy. Na początku uznała, że to obijające się o szyby w dachowych oknach krople deszczu, ale deszcz by jej nie przebudził. Dźwięk przedarł się przez jednostajny szum, a Lucka nie było obok. Nie przejęła się tym szczególnie. Często siedział po nocach na dole z komputerem marki IBM i butelką whisky. „W każdym facecie drzemie mały chłopiec” i te sprawy. Czuła się bezpiecznie tak długo, jak długo w domu znajdował się mężczyzna, tak było zawsze. Odkąd pamiętała, nigdy nie była zupełnie sama w życiu. Mężczyźni zmieniali się, oczywiście, ale ona też dla każdego z nich była trochę kimś innym.
Przez chwilę rozważała powrót do łóżka, lecz senność zniknęła bez śladu. O trzeciej w nocy, cholera. Czekał ją ciężki dzień. Może Luckowi zostało jeszcze trochę łychy. Cienie w korytarzu wydłużyły się i prześliznęły po jej długich nogach, kiedy za panoramicznym oknem przejechał samochód. W koszulce nocnej, bez makijażu, z rozpuszczonymi włosami i w tak kiepskim świetle nadal była piękna. Dbała o to. W tym dziwnym świecie zgrabny kształt łydek stanowi walutę przetargową. Poruszała się z wdziękiem, dla takich jak ona kiedyś zdobywano Troję i burzono Kamelot.
Powoli schodziła ze schodów, oświetlając sobie drogę telefonem. Na dole panowała ciemność rozproszona nieco blaskiem stojącego w kącie telewizora. Anna była u siebie. Wiedziała, gdzie stawiać stopy na marokańskim dywanie, a mimo to potknęła się o coś i straciła równowagę. To coś. Nie powinno tam niczego być.
– Lucek, znowu zasnąłeś? Jesteś na kanapie? Przestań się wygłupiać.
Kształt na dywanie był duży, obły i bardzo nieruchomy. Część umysłu natychmiast podpowiedziała jej, na co przed chwilą wpadła, ale racjonalne mechanizmy wyparcia ocenzurowały tę sugestię.
– Co…?
– Szczur, zabiłem szczura. To by się nawet zgadzało.
– Jak…?
– Nożem. Wiele razy pod żebra. Planowałem dla niego coś więcej, łatwo się wykręcił.
Anna nie mówiła, nie ruszała się. Zmieniła się w żonę Lota, królika w świetle reflektorów, w kochankę Meduzy. Z mroku pod schodami wyszedł mężczyzna, wysoki i szczupły. Blada twarz jak z prawosławnej ikony w oswojonym mroku jej własnego domu. Jego oczy wyglądały niczym dwa szklane paciorki, niebieskie szkiełka, bez wyrazu. Mógł mieć pięćdziesiąt albo i dwieście lat. Okolona białą brodą, pobrużdżona twarz nie wyrażała emocji. Wpatrywał się długo w jedno miejsce, potem szybko zmieniał obiekt zainteresowania, jak gad.
Teraz to ona skupiła na sobie całą jego uwagę. I nie włamanie, nawet nie morderstwo jej kochanka było teraz najgorsze. Najgorsze było to, że Anna go znała.
– Kusy. Wreszcie. Mogłam się spodziewać, że tak to się skończy.
– Zawsze tak się kończy – odpowiedział, wzruszając ramionami.
– Dla mnie też masz coś takiego? – Wskazała na trupa. Pytanie zabrzmiałoby prowokacyjnie, gdyby nie wypowiedziała go łamiącym się głosem, w którym przebrzmiewały nuty histerii.
Mężczyzna bez słowa wydobył zza pazuchy broń z tłumikiem. Dziwny starzec, ubrany w marynarkę z łatami na łokciach jak jakiś nauczyciel z liceum i niebezpieczny jak żywy ogień.
– Mam coś innego. Jego chciałem mieć blisko.
– Skurwiel. Ty zawsze mnie pragnąłeś, przyznaj, Kusy. Dlatego nie potrafisz się pogodzić z tym, że mnie do siebie zabrał. I co teraz? Zgwałcisz mnie tu i zabijesz? Ty przecież nie zostawiasz świadków. Słuchaj, kurwa, ja ci mogę dużo dać, żebyś tylko puścił mnie wolno.
Desperacja w głosie, pewnie mówiła prawdę.
– Obrażasz mnie. Obrażasz, bo myślisz, że przyszedłem tutaj zabić kobietę. Ale ty, odkąd wystawiłaś swojego męża Luckowi, stałaś się jedną z nas. W tej grze ma się tylko jedno życie. Nie będzie bolało.
Nie mógł tego wiedzieć. Czy ktoś może wiedzieć, jak bardzo boli kula kaliber dziewięć milimetrów roztrzaskująca czaszkę, aż drzazgi kości zostają w skroniowym płacie mózgu, który wraz z resztą rozlewa się malowniczą plamą na wzorzystym dywanie? Krew upstrzyła marmur nad kominkiem wzorem w stylu Jacksona Pollocka. Atrakcyjne ciało kończyło się teraz na wysokości szczęki, wyżej ziała krwawa dziura. Piękno i ohyda. W takim zestawieniu to ohyda wygrywa za każdym razem. Zawsze fascynowało go, jak szybko ludzie zmieniają się w przedmioty. Już po sekundzie sprawiają wrażenie, jakby nigdy nie było w nich życia, jakby leżeli w ten sposób od zawsze. Lucek, kilkanaście ran kłutych, Anna, kontaktowy strzał w czaszkę. Tyle po nich zostało. Ostatnia chwila cierpienia unieważniła wszystko.
Zabójca ciężko odetchnął. Gdzieś w tym domu znajdował się sejf, ale nie miał zamiaru go szukać. Przez chwilę uważnie studiował otoczenie. Niebieskie szkiełka zatopiły się w delikatnej siatce zmarszczek. Miał rękawiczki, odpowiednie buty i czapkę, powinno być czysto. Przestąpił zwłoki kobiety świecące obscenicznie dolnymi zębami. Wraz z pozostałościami rudych włosów wyglądały teraz jak stwór z filmu Tima Burtona.
Kusy wyszedł z domu i roztopił się w mroku nocy, która najczarniejsza jest podobno przed świtem. To była czarna noc. Ale wcale nie najczarniejsza. Następne będą gorsze.
Wpatrywała się w brudne, weneckie lustro i w robaka po drugiej stronie, a frustracja rosła. Karmiła się tym uczuciem schowana za urzędowym półuśmiechem, kiedy mundurowy, który ją tu przyprowadził, patrzył na jej tyłek. Niech patrzy. Celowo założyła tę niewygodną, krótką sukienkę i szpilki, żeby sobie pooglądał. Mężczyźni robią się bezradni wobec kobiety z takimi nogami, która myśli szybciej niż oni.
Patrzyła, jak wciąga brzuch i stara się wyglądać niczym Chuck Norris. Przed chwilą nonszalancko wskazał jej przegródkę, do której powinna wrzucić wypisany formularz przesłuchania.
Komisariat na Rostka był obrzydliwy, sprzęty kleiły się tutaj nawet do spojrzenia. Dwa niesprawne komputery porastały kurzem w kącie, nawet w szkole uznano by je za przestarzałe. Ściany pomalowane na paskudny, zielony kolor. Niby Katowice są tak blisko, zaledwie kwadrans szybkiej jazdy samochodem, a jednak Bytom to zupełnie inny świat. Urodziła się w tym mieście i może miała syndrom sztokholmski, ale lubiła tu być. Dobrze dogadywała się z ludźmi. Szkoda, że urząd miejski gnił tu od dawna, więc wszystkie jego macki, komisariaty, szpitale i urzędy siłą rzeczy gniły razem z nim.
Mundurowy zaproponował kawę, zagadnęła o jego niemożliwie nudną robotę. Nawet nie spojrzał na formularz, który trafił na stertę niewypisany. Jednym zdaniem: nie było jej tu. Kamera w sali przesłuchań została wyłączona dawno temu i gliniarze dobrze wiedzieli, co robią, kiedy ją wyłączali. Jeśli za rok ktoś z wewnętrznego zacznie kojarzyć fakty, niczego jej nie udowodnią. Człowiek potrafi jednak przejść kawał drogi, żeby sobie zrobić przyjemność.
Życie bywa czasem nieznośnie przewidywalne. Może nie życie, ale ludzie na pewno – robak okazał się robakiem.
– Mam na ciebie wszystko, wiesz o tym. Na paragrafach znasz się pewnie lepiej od mundurowych, którzy cię tu przywlekli. Wiesz, że masz przejebane. Trzydzieści gramów amfetaminy w działkach dilerskich plus stawianie oporu plus recydywa. No chyba że jesteś z bogatego domu i rodzice opłacą prawników, wiesz, takich prawdziwych. Z akt nie wynika. Wrócisz do pierdla i znowu będziesz się musiał wyczyścić. Albo dasz dupy, żeby ogarnąć trochę towaru pod celą. Tak czy inaczej, będzie bolało.
Patrzył na nią, nadal zabijał ją wzrokiem, ale jego pewność siebie była już tylko maską. Oboje wiedzieli, że Krystyna ma rację. Czas start. Mieli pięć minut. Diler peszył się trochę, patrząc w jej kocie oczy, w tej chwili pełne nieskrywanej pogardy.
– Chcesz ode mnie informacji?
Uśmiechnęła się słodko.
– Nie mógłbyś mi powiedzieć niczego, czego już nie wiem.
– Mam nosić podsłuch?
– Oglądasz za dużo seriali. Myślisz, że chciałoby mi się biegać za twoimi kolegami dla trzydziestu gramów?
– To czego…
– Oddasz mi swój towar. Cały. Potrzebuję wszystkiego, co masz, ale głównie fety.
– Ja pierdolę. Ty w ogóle jesteś policjantką?
– Z wydziału zabójstw. Koledzy muszą sobie pomagać. Załatwię z chłopakami i cię wypuszczą. Raport z zatrzymania pójdzie do niszczarki albo, biorąc pod uwagę miejsce, w którym jesteśmy, raczej się nim podetrą. Będziesz wolnym człowiekiem, jutro możesz wrócić do ćpania.
– Pod warunkiem, że oddam ci towar, z którym mnie zatrzymali? – Diler nadal nie mógł uwierzyć, że osoba, z którą rozmawia, jest posiadaczem ważnej legitymacji policyjnej.
Krystyna prychnęła. Zapadał wieczór, za oknami zapalały się spłukane deszczem uliczne latarnie – nie miała cierpliwości do tłumaczenia rzeczy oczywistych.
– To, co ze sobą miałeś, gnije w szafce na dowody. Nie zajmuję się drobnicą. Dasz mi adres swojej skrytki. Każdy diler ma na mieście swoją skrytkę, prawda? I zbyt drogi samochód. Wszyscy jesteśmy niewolnikami swoich przyzwyczajeń.
– Chyba żartujesz. Wiesz, ile to wszystko jest warte?
– Mam nadzieję, że wystarczająco, żebym nie musiała za miesiąc powtarzać z kim innym tej rozmowy. Złapałeś mnie w dobrym momencie. Potrzebuję twojego towaru, a ty potrzebujesz być wolnym człowiekiem. I nie potrzebujesz nowych, nadmiernie przyjaznych znajomych w pierdlu, co nie? Możemy sobie pomóc, ale moja oferta wygaśnie po wyjściu z tego pomieszczenia, a trochę mi się śpieszy.
***
Na korytarzu pożegnała się z kolegami z bytomskiej policji. W Katowicach taki przekręt by nie przeszedł, dlatego lubiła swoje rodzinne miasto. Tu sprawy szły gładko. Jeśli adres, który dostała, się sprawdzi, robak jutro będzie z powrotem na ulicy robił swoje. Zawsze mógłby to być ktoś gorszy.
– Krysia? – Kapitan przez telefon brzmiał zbyt jowialnie. Nie lubiła, jak ktoś zmiękczał jej imię, a on jakoś nie potrafił tego zapamiętać. – Czemu cię, do cholery jasnej, nie ma w robocie?
– Sprawdzam poszlaki – odpowiedziała niewyraźnie. Parking był pogrążony w ciemności, szpilki, których też nie lubiła, stukały o beton. Zaklęła w myślach. Gdyby zauważyła, kto dzwoni, nie odebrałaby.
– Poszlaki? Co ty gadasz, Kryśka? Przydzieliłem ci coś i o tym zapomniałem? Gdziekolwiek teraz jesteś, wracaj szybko, mam dla ciebie temat.
– Jest tu jeszcze coś do załatwienia – odpowiedziała, myśląc o skrytce. Robak ogarnie pod celą telefon i towar nie będzie tam leżał wiecznie.
– Czy ja niewyraźnie mówię? Ty już jesteś w drodze. Jedziesz swoim fordem i gadasz ze mną, co jest niebezpieczne, ale zważywszy na okoliczności usprawiedliwione, bo masz tu być, kurwa, natychmiast.
– Trzeba było tak od razu, szefie. Ojczyzna w potrzebie, nie mogłabym odmówić – odpowiedziała, wsiadając do samochodu. Coś grubego musiało się przytrafić, bo zwykle bardziej nad sobą panował. – Już jestem w drodze.
– I to chciałem usłyszeć. – Kapitan odetchnął. – Potrzebujemy tutaj kobiety. Sprawa jest delikatna.
– Myślałam, że dzwonisz, bo potrzebujesz policjanta. Ciekawe, któremu z bogatych i wpływowych ludzi z centrum wydarzyła się przykrość, że tak bardzo cię to zestresowało.
– Ty sobie za dużo nie pozwalaj. Do zobaczenia zaraz. – Rozłączył się. Jego umysł był zdolny tylko do krótkich spięć uwagi. Na dłuższą metę tracił zainteresowanie tematem.
Krystyna wyjechała na drogę do Katowic, a potem wzięła zamaszysty łuk przez podwójną ciągłą.
Błyskawicznie sprzątnie towar, później prosto do komisariatu.
Bieżnia była włączona, ale podłoga umykała pod stopami na tyle wolno, że dało się jednocześnie ćwiczyć i rozmawiać. To był ich czas, kobiecy czas – tak mówiło się o tym w telewizji. Panoramiczne okno wychodziło na wypielęgnowany ogród, Marta przyglądała się wypolerowanej karoserii BMW, które Darek kupił jej w komplecie z nowymi cyckami, żeby przeprosić za zdradę. W sumie wyszło na zero albo lepiej. Dom należał do Samanty, cały ogród i podjazd przed garażem zostały wybudowane za pieniądze jej męża, biznesmena, który dobrze wyczuł koniunkturę pionierskich lat dziewięćdziesiątych. Samanta nie przepracowywała się więc, nadzorując opiekunki i sprzątaczki. Marta miała mniej, nawet jej mercedes był wzięty w leasing. Była za to siedem lat młodsza i dłużej wytrzymywała na bieżni, więc generalnie zostały przyjaciółkami, bo tu też wychodziło na remis. Obie były przedstawicielkami rodzącej się właśnie wyższej klasy społecznej, mieszkały na pierwszym strzeżonym osiedlu w Katowicach, a dzieci Samanty, rodzeństwo, Adam i Ewa, z pewnością będą studiować za granicą. No bo przecież nie tu.
– Nie mogę uwierzyć w to, co się przytrafiło Annie. Przecież widziałyśmy się z nią w klubie niecały miesiąc temu.
Marta, ta młodsza i sprawniejsza, kiwnęła głową z przejęciem, chociaż nie widziała związku. Seryjnego zabójcy jakoś nie powstrzymał fakt, że wszystkie wpadły na siebie przypadkiem na parkiecie jakiś czas temu. Szczerze mówiąc, nie była nawet pewna, czy lubi Annę. To właśnie cię spotyka, kiedy robisz bokami, pomyślała. Karma to suka.
– Tak strasznie jej współczuję – powiedziała głośno. – Podobno nie złapali sprawcy. Ani teraz, ani wcześniej.
– Okropnie pomyśleć, że żyjemy z kimś takim w jednym mieście. Możemy wpadać na siebie w sklepie, mijać na ulicy… – Samanta mówiła o tym z dziwnym ożywieniem. Jej życie luksusowej pani domu było dość monotonne, może to dlatego. – Ten mężczyzna z nią…
– Jej męża przed świętami zadźgali w więzieniu. Nie płakałam po nim. Podobno się nad nią znęcał, dlatego trafił do pierdla. Dziewczyna miała parę miesięcy wolności, a teraz coś takiego. Takie historie dzieją się pewnie we wszystkich dużych miastach.
Marta pokręciła głową.
– Nie masz czasem wrażenia, że w Bytomiu dzieją się jakby… częściej?
– Powiedz lepiej, co u młodych. Nie mogę się na nich napatrzeć, kiedy przychodzą do nas. Takie aniołki. Jezu, ledwie pamiętam, jak to było mieć szesnaście lat. Całe życie przed sobą. Cholera.
Tempo wyraźnie zwolniło, teraz już obie dreptały po bieżni, sięgnęły po rynkową nowość – napoje izotoniczne. Jest czas na ćwiczenia i czas, żeby się nagadać.
– Grzegorz dalej chce zrobić z Adama mężczyznę?
– Daj spokój, oboje zgodzili się na ten wyjazd tylko dlatego, że obiecał, że będą spali w osobnym namiocie. Mnie też chciał zabrać, wyobrażasz sobie? – Samanta wzdrygnęła się na samą myśl o zimnie i robakach.
– No to mamy weekend dla siebie, sąsiadko.
Sprawa nie wymagała komentarza. Ostatnio po wspólnym wieczorze doliczyły się siedmiu pustych butelek po winie i czterech dvd z Tomem Cruisem. Życie było dla nich dobre. Był początek lipca i świat za oknem wyglądał tak, jakby zima w ogóle nie istniała, a niebo zawsze było pogodne. Powietrze jednak robiło się ciężkie, pachniało ozonem, na horyzoncie gromadziły się burzowe chmury. Wiatr zrywał się nagle, potem zamierał, a razem z nim świat w oczekiwaniu na pierwszy grzmot. I grzmot nadejdzie, a wtedy życie Samanty zmieni się w jednej chwili i na zawsze.
Dużo się działo w sobotnie, letnie wieczory w Bytomiu w latach dziewięćdziesiątych. Na ulicy Podgórnej otwarte były dwa burdele, cztery bary (plus jeden ukryty w zaułku tylko dla stałych klientów) oraz nieokreślona liczba sklepów z alkoholem. Dilera można było spotkać na rogu, dosłownie, mimo że w życiu nie zdarza się to tak często jak w filmach. Na ulicy Podgórnej licealna młodzież mieszała się więc z doświadczonymi przestępcami, dziwkami, studentami prywatnych uczelni na przeróżnych życiowych zakrętach i lokalną mętownią. Każdy, kto był kimś w Bytomiu, pokazywał się czasem na Podgórnej w letni, sobotni wieczór. Jak w piosence Bolca: najważniejsze, żeby było miło. Albo przynajmniej ciekawie.
„Cardinal” lata temu został wystylizowany na teatralną knajpę, z namiastką sceny, plakatami na ścianach i grubymi, purpurowymi storami oddzielającymi pomieszczenia. Potem wszystko zdążyło się zużyć i zestarzeć. Wtedy nabrał prawdziwie dekadenckiego klimatu. Barmani uwijali się jak w ukropie, a ochroniarze przyglądali się pobłażliwie wchodzącym. Było pewne, że prędzej czy później dojdzie dziś do bójki, może nie tutaj, ale gdzieś w lokalu obok. Akcja prawdopodobnie przeniesie się na ulicę i będzie o czym gadać do następnego piątku.
Na zewnątrz nocny wiatr przyprawiał o dreszcze, ale w środku było gorąco i lepko. Pachniało ziołem, alkoholem i spoconymi ciałami, ocierającymi się o siebie w zatłoczonym wnętrzu. Coś z pewnością było tu nie tak z klimatyzacją, ale w razie kontroli to i tak byłby najmniejszy problem, bo dragi sprzedawano dosłownie zza baru. Na blacie leżał nawet cennik. Ubrane w trampki i letnie sukienki dziewczyny tańczyły na prowizorycznym parkiecie, śliczne, rozgrzane i trochę samotne w tę sobotnią noc. Rozpuszczone, pachnące brzoskwiniowym szamponem włosy smagały po twarzach przechodzących zbyt blisko. Odbijające się od siebie, kierowane energią pożądania cząstki elementarne.
O dziesiątej impreza zaczynała się rozkręcać, miejsca przy stolikach już dawno były zajęte. Koło didżejki zostało parę foteli dla ludzi, którzy nie przychodzili tu tylko dla przyjemności. Baron od niepamiętnych czasów spędzał tam każdy weekend. Pił do północy, potem wychodził, czasem sam, czasem z dziewczyną. Na tym polegała jego praca i osobiście uważał, że można było trafić gorzej. Pasował do tego miejsca ze swoim cygańskim wąsatym wdziękiem, sygnetami i czerwoną marynarką na szerokich plecach. Stół zastawiony był już baterią pustych kieliszków i kawałków cytryny. To była noc tequili.
– Wyglądasz jak gówno – stwierdził radośnie. – Zajmujesz się teraz czymś konkretnym?
– Bardzo dużo palę i piję.
– Wiesz, na czym polega twój problem, Doktorze? Posłuchaj Cygana, Cyganie mądrzy ludzie. Ty, żeby się do czegoś przekonać, musisz się od tego uzależnić. Albo od kogoś.
– Lucek był moim kumplem, robiliśmy razem biznesy i tyle. Nie wnikałem w jego sprawy rodzinne, jeśli mnie o to nie prosił.
– Ale żonę znałeś?
– On nie miał żony.
– Nie jego. Tego drugiego. Tego, którego wykończyli w więzieniu. Żona z kochankiem. Podobno rzucili na niego fałszywe oskarżenie i za to zginęli, tak się mówi na mieście. Kusy nie odpuszcza.
Rozmówca Barona uśmiechnął się do niego, jakby rozmawiali o wakacjach. Przepił tequilą i zagryzł cytryną, trochę się skrzywił, ale nie od alkoholu. W głębi duszy wiedział, że Baron ma rację. Po wczorajszej nocy znalazł się w czarnej dupie. Cygan przyglądał mu się kpiąco. Łączył ich szorstki rodzaj przyjaźni, żaden nie oczekiwał, że w ostatnich chwilach ten drugi nie przetrząśnie mu kieszeni w poszukiwaniu kluczyków i portfela. To w końcu takie czasy i takie miasto.
Mężczyzna po przeciwnej stronie stolika był dobrze po czterdziestce, świadczyła o tym siatka zmarszczek wokół ładnych, niebieskich oczu. Miał przetykany siwizną zarost, zmierzwione włosy i mocno zarysowane szczęki, a w spojrzeniu coś, co sprawiało, że okoliczni żule zostawiali go w spokoju. Kiedyś dobrze się zapowiadał, pomyślał z namiastką współczucia Baron. Nie on pierwszy.
– A co ja mam wspólnego z Kusym? Lucek miał swoje tematy, mówiłem ci już. Kusy miał pewnie inne i dlatego sprzątnął go razem z żoną tego mafioza, z którą Lucek miał romans. Takie zabawy kiepsko się kończą. Nie mój cyrk, nie moje małpy.
– Na mieście wszyscy myślą, że jednak trochę twoje. Kusy pomścił kumpla. Kto wie, może zrobił to dla przyjemności. Słyszałem, że to lubi. Dlatego jest szansa, że na tamtej dwójce nie poprzestanie.
Doktor popatrzył na Cygana ze zmęczonym uśmiechem. Pili dalej, sobota nabierała kolorów.
– I co ja mam z tym niby zrobić, człowieku? Jak mnie będzie chciał znaleźć, to mnie znajdzie i zobaczymy. Ja go szukać nie będę.
– I tak byś nie dał rady. Ten facet jest jak duch. Mieszka tu już kilka lat, nikt nie wie z kim i gdzie dokładnie. Sprzątnął kilkanaście osób, o kilkunastu wiemy, i nie był nigdy nawet aresztowany.
– Stary, jak kiedyś będę spisywał wielką księgę bytomskich opowieści, to ta historia znajdzie się zaraz obok rzeźników-kanibali.
Baron nagle skrzywił się, jakby rozgryzł ziarnko pieprzu.
– Ty wiesz, że będziesz sobie musiał teraz poszukać uczciwej roboty?
– Cholera, masz rację. Wszyscy w mieście boją się Kusego, to kto mnie zatrudni? Przecież legalnie nie będę pracował.
– Latka lecą. Czas pomyśleć o emeryturze, bandyto. A to nie będzie łatwe, skoro po powrocie z Legii zdecydowałeś się zniknąć z systemu. Takie odważne posunięcia mają swoją cenę. Ty nie żyjesz w społeczeństwie, tylko wśród niego. Nawet ja nie wiem, jak się naprawdę nazywasz.
Doktor zatrzymał na nim dłużej niepokojąco uważne spojrzenie. Cygan i tak za długo go znał i za dużo o nim wiedział.
– Udało ci się zepsuć nastrój. Właśnie mi uświadomiłeś, że jestem bezrobotny – mruknął i sięgnął po skręta. W „Cardinalu” nikt nie miał nic przeciwko.
– Jeśli tak… – Baron oblizał się jak kot, na swój sposób obrzydliwie – …to uściśnij dłoń swojego wybawiciela, bo mam dla ciebie robotę.
– Niczego ci nie będę ściskał. Nie mogę uwierzyć, że zrobiłeś cały ten wstęp z Kusym tylko po to, żeby zaproponować mi skok.
Obaj instynktownie obejrzeli się za rudą nastolatką w przepoconej bluzce, która przechodząc, otarła się biustem o Doktora, mimo że wokół było jeszcze sporo miejsca.
– Zawsze się zastanawiałem, jak ty to robisz – powiedział Baron. – Dalej się bujasz z tą czarną dziewczynką ze szkoły tańca?
– Nie. I o Sandrze zapomnij. Co to za robota?
– Specyficzna. I dlatego to z tobą o niej rozmawiam. Tak jak powiedziałeś, każdy w mieście boi się Kusego. Ale ty nie biegasz po rynku, obwieszczając wszem i wobec, że nie miałeś z Luckiem nic wspólnego i nawet go nie lubiłeś. Wszyscy traktowali was jak ziomków, nawet jeśli tak nie było, bo za często, bez urazy, prałeś jego brudy. A potem Kusy wpakował go w ramki. Teraz każdy na twoim miejscu zwiałby z miasta albo tłumaczył wszystkim, którzy chcieliby i nie chcieli słuchać, że urodził się wczoraj. Ale nie ty. Ty bierzesz to na klatę. Masz, tak jakby, dobre referencje do pracy, którą chciałem ci zaproponować. Będziesz kierowcą, będziesz woził pannę.
– Nie wiedziałem, że bawisz się w stręczycielstwo.
– Tylko pośredniczę. I nie powinno to być dla ciebie ważne. Dziewczyna jest wyjątkowa. Prawdziwa żyła złota, jeśli rozumiesz, o czym mówię. Będziesz się nią opiekował. Lepiej niż Lucek żoną tego gangstera.
– Będę ochroniarzem kurwy?
– Masz coś przeciwko?
Doktor pokręcił głową. Jego kompetencje zawodowe czyniły go wszechstronnym pracownikiem.
***
– Absolutnie nie mogę uwierzyć, że dajesz mi to gówno.
– Krystyna, ja ci przypominam, że, technicznie rzecz biorąc, jestem twoim zwierzchnikiem. Gadaj sobie, co chcesz, bo kobiety muszą się wygadać, ale weźmiesz tę sprawę i będziesz biegać po mieście, aż skurwiela znajdziesz.
Biuro kapitana było obskurne jak większość komisariatów policji w tym kraju. Trochę jak z fiutami – pomyślała Krystyna – widziało się jednego, widziało się wszystkie. Na stole stał komputer, niepodłączony kabel zwisał smętnie obok. Większość funkcjonariuszy bała się jego obsługi bardziej niż aresztantów. Za oknami komisariatu na ulicy Piekarskiej rozciągał się widok na cmentarz i dlatego Krystyna lubiła to miejsce.
Teraz wyciągnęła swoje długie nogi w kowbojkach i spojrzała znacząco na szefa. Wzruszył ramionami. Westchnął, wyciągając z biurka flaszkę wódki i dwa kieliszki. Polał. W każdym komisariacie, w każdym mieście w Polsce znajdowało się biurko, w którym ukryta była taka flaszka. Pijąc, zagłębiła się w lekturze akt. Byli w końcu zawodowcami.
– Ten gość, Lucjan Wojkowski… My się już chyba z nim poznaliśmy wcześniej, prawda?
– Notowany za gospodarcze. A ten drugi za handel.
– Drugi? – Krystyna przerzuciła papiery. – Tu go mam. Mąż pani Anny, Artur Dębski, podejrzewany o przemyt i handel środkami odurzającymi na dużą skalę, ostatnio skazany za gwałt małżeński i przemoc domową, sporo dostał jak na wysoki sąd Maliniaka, ale odsiedział tylko parę miesięcy, bo wyłapał kosę pod celą.
– Jego były wspólnik, Lucek, pocieszał mu zrozpaczoną małżonkę.
– Ty, patrz, ci dilerzy to jednak są dobrzy ludzie.
– Ale pamiętliwi, bo Lancelot i Ginewra dołączyli do swojego Artura zaledwie parę miesięcy później. Kusy.
– Kto?
– Cyngiel. Aktywny od paru lat, kolega tego gangusa. Wyrobił sobie w mieście reputację.
Krystyna sprawdzała w papierach.
– A tego to mi nie dałeś.
– Bo nic na niego nie mamy. I nic o nim nie wiemy. Facet bez kartoteki.
– Grubo. Jakieś znane CV?
– Poprzednie ofiary to bandyci, prawnicy, policjanci, strażnik miejski, który znalazł się w niewłaściwym czasie i miejscu. Wcześniej, o ile nam wiadomo, nie zabijał kobiet.
– Zawodowiec. Miasto powinno płacić mu pensję. I ja mam się dowiedzieć, kto go wynajął?
– Kiepska sprawa, nie?
– Tutaj innych nie ma. Mogę się tylko grzecznie szefa zapytać, czemu na mnie spadł ten zaszczyt? Oddelegowanie z Katowic tylko dlatego, że urodziłam się w Bytomiu, to nie jest przypadkiem jakiś mobbing? – Krystyna coś o tym słyszała na szkoleniu. Testowała nowe słowo.
– Za długo się znamy i za dużo o sobie wiemy, żebyś mnie straszyła. Poza tym w Bytomiu są teraz braki kadrowe – odpowiedział szczerze kapitan. – No i jeszcze… Morderca bez kartoteki i powiązań, profesjonalnie wykonana egzekucja. Każdy normalny gliniarz w tym mieście pozwoliłby sprawie przyschnąć. Tak, jak ci mówię, Krysia, trochę się już znamy. Jesteś z zewnątrz, ale kumasz teren, wychowałaś się z tymi ludźmi, działasz skutecznie… i żeby się do czegoś przekonać, musisz się od tego uzależnić. Myślę, że tej rozgrywki też nie odpuścisz. Tym bardziej że już podobno sama zatroszczyłaś się o odpowiednią motywację. – Uśmiechnął się do niej łobuzersko, co na jego zniszczonej alkoholem i łotrostwem twarzy wywołało makabryczne wrażenie.
– Nie mam pojęcia, o czym szef do mnie mówi – odpowiedziała chłodno. Motywacja spoczywała teraz na dnie jej torebki. Część motywacji. Lubiła mieć zawsze trochę przy sobie.
Kapitan spojrzał na nią ze współczuciem. Już chyba wolała, jak się uśmiecha.
– Nie chcę cię celowo babrać w jakieś skazane na porażkę śledztwo na sześć miesięcy, ale sama wiesz, jak się tu sprawy mają. Psy ze Śląska mieszkają na Śląsku. Jak masz żonę i dwójkę dzieci, to mniej entuzjastycznie będziesz szukał gościa, który strzela do gliniarzy jak do kaczek.
– Chcesz powiedzieć, że dajesz mi tę sprawę, bo nie mam rodziny i będzie mnie mniej szkoda?
– Też. – Komisarz chętnie się z nią zgodził. – Poza tym jesteś świetna w tym, co robisz, a to w naszej branży przypadek nieczęsty. Bycie w czymś dobrym zajmuje dużo czasu, dużo życia. Dlatego trzeba bardzo uważać na to, w czym stajesz się dobra.
– Dzięki, naprawdę. – Krystyna dopiła, co zostało. – Czuję się bardzo doceniona i zmotywowana nowym wyzwaniem. Jak cię wylosuję w święta, to chuja dostaniesz, a nie prezent.
Doktor obudził się o siedemnastej z bólem głowy tak znajomym, że niezauważalnym. Nigdy nie pracował o normalnych godzinach i nie wstawał o ludzkich porach. Czasem czuł się z tego powodu zadziwiająco odseparowany od świata. Zostawił sobie sporo czasu na kawę i śniadanie, które właściwie było kolacją. Z kubkiem w ręku przyglądał się rzece samochodowych świateł pięć pięter niżej. Samo centrum, zatrute, bijące serce miasta. Dworzec autobusowy tętnił życiem, ludzie powracali z pracy lub wyjeżdżali spotkać się ze znajomymi. Oba te słowa, „praca” i „znajomi”, brzmiały dla niego egzotycznie. Wokół „Gastromatika” zgromadził się tłum, ktoś włączył muzykę z otwartego auta. Lokalny patriotyzm, więc i lokalny rap. Ktoś kogoś ciągnął za ubranie, chyba właśnie zaczynała się bójka. Nad tym wszystkim zapadał ciężki od upału zmierzch. Lato tego roku było tłuste i leniwe. Próbował przypomnieć sobie, kiedy ostatnio był na basenie. Kiedy w ogóle ostatnio w dzień wyszedł z domu.
Na wieczór wybrał kastet. Broń palna w centrum, w kamienicach, w bliskim dystansie… Życie to nie amerykański film. Wszystko skończyłoby się tak czy inaczej na psiarni. Noże również prowokowały rozwiązania ostateczne, ale dobrze zamortyzowany kastet… Nie żaden kurek kanalizacyjny, który połamie ci śródręcze razem z czyjąś szczęką. Dopasowany do dłoni kawałek metalu. Miał już od niego trwałe odkształcenia na lewej dłoni.
Jakie problemy mogą robić goście, którzy płacą parę tysięcy za seks? I jeśli on jako kierowca za każdą taką wycieczkę dostanie tauzena, to ile musi zgarniać dziewczyna? Luksusowa, cholera. Niech jej się powodzi. Doktor nie mógł się opędzić od pytania, czy lód za parę tysięcy różni się znacznie od tego za dwie stówy. Może mu powie, kiedy ją delikatnie zapyta. Ciekawe, jak wygląda dziewczyna, której miłość kosztuje tyle, że może to być tylko o dużo za dużo albo dużo za mało. Otrząsnął się z myśli. Za godzinę się przekona, bo będzie na niego czekać przy wejściu do biblioteki miejskiej, ze wszystkich możliwych miejsc właśnie tam. Nadal nie wiedział, dla kogo tak naprawdę pracuje, ale kasa się zgadzała, a każda taka wycieczka na jakiś czas oddalała od niego widmo uczciwej pracy.
Ludzie kręcili się wokół samochodu, bo obok biblioteki mieścił się „Exlibris”, najstarsza rockowa knajpa na Śląsku. Na miejsce zlecenia dotarła sama, miał ją tylko odebrać i to też był dziwny układ, ale koperta z gotówką wręczona mu przez Barona trochę uspokoiła jego obawy. Czekał więc, paląc papierosa, aż ktoś gdzieś przestanie się dobrze bawić. Przyglądał się ludziom i snuł przypuszczenia.
Wtedy ją zobaczył. W świetle latarni miejskiej, przekraczającą ostrożnie kałużę. Od razu wiedział, że to ona. I do końca, do chwili, kiedy weszła do samochodu, miał nadzieję, że się myli. Miała jasne warkocze i bardzo bladą skórę. Słowiańska laleczka z delikatnej porcelany. W wymiętej, letniej sukience i trampkach, zestawieniu, które robiło furorę tego lata. Trochę nieobecna i nieśmiało uśmiechnięta, z buzią w ciup, szklanymi oczami i świeżymi sińcami na ramionach przeskoczyła kałużę w drodze do samochodu. Miała zaczerwienione kolana i najwyżej czternaście lat.
– Ktoś cię skrzywdził? Przetrzymują cię? Natychmiast zabiorę cię na policję. Wiesz, gdzie są twoi rodzice? – Doktor zadawał te pytania, czując, że z każdym słowem brnie w jakieś straszne gówno. Prosta robota, niech Barona cholera weźmie.
– Nazywam się Jaga – przedstawiła się jak grzeczna uczennica. – Pan ma mnie teraz zawieźć do domu.
– Chyba żartujesz. Dil odwołany. Nie wracasz tam. Cały ten cyrk musi się skończyć.
– Proszę pana. – Dziewczynka zdystansowała się i wyraźnie zbulwersowała jego wybuchem. Nawet oczy jej się lekko załzawiły. – Nie rozumiem, dlaczego pan na mnie krzyczy. Ani pan, ani ja nie mamy w tej sytuacji wyboru.
Wtedy Jaga podała mu zdjęcie. Sandra nadal wyglądała na nim ślicznie, trochę zamyślona. Dawno jej nie widział.
– Jest pan pewnie rozsądnym człowiekiem, dlatego to pana wybrali – mówiła poważnym głosem, którym mogłaby recytować referat z geografii, gdyby sytuacja nie była tak beznadziejnie popieprzona. – To są naprawdę źli ludzie. Pan za dużo wie, a oni wiedzą, gdzie mieszka pana była dziewczyna. Wybrali pana, bo nie ma pan już żadnych przyjaciół w tym mieście, ale nadal wszystko do stracenia.
– Jak możesz być taka spokojna po tym, co przed chwilą przeszłaś? To znaczy… przeszłaś, prawda?
– Jakie to ma teraz znaczenie? – zapytała czternastoletnia najwyżej dziewczynka. – Teraz chcę już tylko jechać do domu, a pan może mnie tam zawieźć. Jeśli pojedziemy na policję, powiem, że mnie pan porwał. Tak mi kazano. Zresztą gliniarze i tak są opłaceni, więc może po prostu wróćmy do domu.
Usiadła obok. Podczas jazdy przyglądał się jej porcelanowej twarzy, szukając śladów doznanego cierpienia. Mała była doskonale obojętna przez całą drogę, jakby jej emocje oddzieliły się od ciała.
– Mogę zapytać, czym się pan zajmuje, tak normalnie? – przerwała niezręczną ciszę.
– Serio o to pytasz? Chcesz o tym rozmawiać w takiej chwili?
– Każdy ma swoją rolę. Wszystko jest w porządku. – Doktor nie mógł uwierzyć, że ona to mówi. Dorosłe, okrutne słowa w ustach dziecka. I miejsce, z którego wracała.
– Normalnie niczym – poddał się i odpowiedział. – Jestem bandytą, od zawsze.
– Więc to, co się stało, nie powinno panu przeszkadzać.
– Nie takim bandytą.
– Jest pan w trudnej sytuacji, potrzebuje pan pieniędzy. Inaczej by się do pana nie zwrócili.
– A ty? – odwrócił pytanie, mając nadzieję, że coś jeszcze uda mu się wyciągnąć z dziecka, zanim dojadą na miejsce.
– Ja potrzebuję czegoś innego. Dużo czegoś innego – odpowiedziała poważnie.
– I dlatego się zgadzasz?
– Dlatego tu jestem.
– Nie musisz tu być – próbował jeszcze.
Ale dziewczynka już straciła zainteresowanie rozmową. Pustymi, zielonymi oczyma jak szkiełka wpatrywała się w rzekę świateł za oknem. Właśnie zostawiali za sobą centrum. Po obu stronach drogi pojawiły się zrujnowane familoki i drzewa, gałęzie łączyły się nad jezdnią, światło ulicznych latarni było zbyt słabe, żeby rozproszyć cienie. Oboje pogrążyli się z ulgą w mroku i milczeniu. Nie włączył radia. W obecnej sytuacji wydawało mu się to niestosowne.
Dziewczyna kazała się wysadzić przy trzypiętrowej, przykopalnianej kamienicy, ale nie podała dokładnego adresu. Chyba coś stało się z miejskim oświetleniem tej nocy, bo większość mijanych ulic tonęła w ciemności. W kilku miejscach osiedla nadal trwały imprezy, świadczyła o tym muzyka i krzyki, grupki nastolatków włóczyły się w poszukiwaniu wrażeń. Doktor pragnął już tylko wrócić do domu, ale z drugiej strony nie chciał zostawiać dziewczynki samej. Baron, ty skurwielu.
Przed drzwiami Jaga pożegnała się z nim pocałunkiem w policzek. Zrobiła to nagle, zanim zdążył zareagować, i ten policzek palił go ze wstydu jeszcze długo.
Gorące popołudnie na bytomskiej ulicy w tamtym czasie, bez hipermarketów, maseczek i ekranów telefonów – warto to było przeżyć. Miasto w letnim upale robiło się jeszcze bardziej rozlazłe niż zwykle. Mawiano, że Bytom leży na Śląsku, bo gdyby stał, toby się przewrócił. Poza centrum powstały już osiedla domków jednorodzinnych. To był ciekawy moment w historii, kiedy piętrowy dom adwokata sąsiadował z willą przedsiębiorczego pana od szczęk na bazarze oraz pewnie z domem jakiegoś byłego ubeka, który miał szafę pełną dokumentów i we właściwym momencie uwierzył w Boga.
Były też i takie osiedla, które prąd czasu tylko lekko obmywał. Dla mieszkańców Bobrka władza, ta czy inna, stanowiła element czysto dekoracyjny. Cyganie od zawsze robili swoje i zajmowali się swoimi sprawami. Biali po drugiej stronie ulicy byli dokładnie tacy sami, więc konflikty wybuchały często. Wolność wiązała się zwykle z pieniędzmi na alkohol, a nie z politycznym starciem czarnych i czerwonych. Sprawy między wykluczonymi społecznie mniejszościami miały się różnie. Kiedyś w związku z tym spalono komisariat, który nigdy nie został odbudowany. Milicja – czy tam policja – od tego czasu była tu tylko gościem, a lokalne „Tesco” jako jedyne w Polsce obsługiwało klientów przez kratę i zbrojone drzwi.
Ceglane kamienice, niektóre ponadstuletnie, łuszczyły się z resztek farby w upalnym słońcu. Stare kobiety obserwowały wszystko z okien, a okoliczne bramy dawały chłód tym, którzy nie bali się ryzykować. Życie toczyło się gdzie indziej. Familoki nawet pobudowane były do wewnątrz, jakby niezainteresowane zewnętrznym światem. Na podwórku wystawiono krzesła, kanapy i stół, chłopcy grali przy nim w pokera. Puste butelki stały obok, bo w życiu nie zmieściłyby się na blacie. Ludzie byli tu razem, ale w grupach, starsze kobiety patrzyły karcąco na swoich zięciów – pijaków, młodzież zachowywała ironiczny dystans. Po bramach kręcili się bandyci.
Krystyna zaparkowała prawie kilometr dalej, szkoda jej było lakieru. Służby mundurowe nie cieszyły się uznaniem w tych okolicach. Oczywiście przyjechała w cywilu, miała na sobie swoje kowbojki i obcisłe dżinsy, lecz tubylcy dysponowali szóstym zmysłem, jeśli chodziło o wykrywanie psów.
Wchodząc na podwórko, czuła, że jest obserwowana. Tylko półnagie dzieciaki bawiące się w kałużach gapiły się otwarcie, ale wiedziała, że jest tu intruzem. Lubiła to uczucie. Wcześniej wciągnęła kreskę w samochodzie, jej rzeczywistość miała wyostrzone barwy, poczucie zagrożenia dawało niemal fizyczną przyjemność. Przy trzepaku stało kilku gości trochę zbyt starych na takie zabawy. Uwagę zwracał absurdalnie umięśniony i wytatuowany typ bez koszulki. Pewnie całe lato tak chodził, pozer.
– Cześć, chłopaki – zagadnęła, amfetamina w jej żyłach uśmiechała się do świata.
– Cześć, pani władzo. Nie boi się tu pani tak sama, bez kolegów przyjeżdżać?
– Czułam, że mnie o to zapytasz. Nie ma kolegów, to nie ma nakazu. A chyba wszystkim chodzi o to, żeby go nie było, co nie?
Kumple byczka ze zrozumieniem pokiwali głowami.
– Barona szukam.
– Tu ci raczej nikt nie pomoże. – Prowodyr postanowił przejść z nią na ty. Odzyskać kontrolę. Pewnie widział, jak koledzy jej przytakują. – Ale fajna jesteś, możesz ze mną chwilę zostać w piwnicy – zarechotał.
I podszedł do niej, z każdym krokiem zmieniając perspektywę całej sytuacji.
– Dam ci znać, jak tylko stracę do siebie resztki szacunku, a próba samobójcza się nie powiedzie – odpowiedziała.
Koledzy roześmiali się z jej żartu. Prowokowali go. Testowali hierarchię w stadzie. Wszystko takie cholernie przewidywalne, że narrację do tego powinna czytać Krystyna Czubówna.
– Może nie będziesz miała, szmato, wyboru – powiedział.
– Trochę za ostro, misiu. W torebce mam pistolet i nie muszę go nawet wyciągać, by z tej odległości odstrzelić ci jaja, a potem wezwać posiłki, żeby chłopcy z komisariatu też się mogli pośmiać.
Zatrzymał się, ale nie cofnął.
– Nawet psy nie mają prawa tak po prostu strzelać do ludzi.
– W Bytomiu? Poza tym, jeśli zrobisz jeszcze krok w moją stronę, to będzie obrona konieczna.
Wyraźnie stracił na animuszu. Koledzy zostali parę kroków z tyłu.
– Ty, w czapce. Ty wyglądasz na takiego, który wie, gdzie znajdę Barona.
Drugi okazał się bardziej rozmowny. Koledzy opieprzali go za to, kiedy znikała we wskazanym zaułku. Piwniczne powietrze jak zimny morski prąd. Tutaj w samym środku dnia człowieka czasem przechodziły ciarki.
Gość bez koszulki zniknął w zaułku za nią. Niewiarygodne.
– Poczekaj – krzyknął, ale zachował bezpieczną odległość. Kamienica przesłaniała widok na plac. Zaledwie sto metrów dalej, a już znalazła się w labiryncie.
– Powiedz mi tylko… – zagadnął łobuzersko. – Powiedz mi tylko, czy ty naprawdę przyszłaś tu po cywilu, bez nakazu i z klamką.
Krystyna uśmiechnęła się do byczka, amfetamina wypełniła jej żyły płynnym ogniem. Gdyby pomyślała o tym na trzeźwo, pewnie nie dostrzegłaby w słowach chłopaka groźby. Zwykła ciekawość. Pierwszy stopień do piekła.
Wyjęła broń, wymierzyła mu w głowę. Nacisnęła spust.
Kliknęło. Byczek krzyknął jak dziewczynka.
– Kurwa, przepraszam, że cię przestraszyłam. Nawciągałam się trochę. – Krystyna zaniosła się śmiechem. – Mam nadzieję, że nie masz pretensji. Zawsze chciałam komuś zrobić Clinta Eastwooda. Bez urazy, co nie? Żarty muszą być.
Na wszelki wypadek szybko wsunęła magazynek na miejsce, ale tubylec tylko kiwnął głową. Bez urazy. W kroczu jego szerokich spodni pojawiła się plama.
***
Transkrypcja materiału śledczego, telefon domowy Jomko Stelmaszyńskiego, ps. Baron, podsłuch założony 13.01.1998. Rozmówca nieznany.
– W coś ty mnie, człowieku, wpakował? Mam być kierowcą dla gangu pedofili? Tak nisko nawet ty jeszcze nie upadłeś.
– Myślisz, że zrobiłbym to, gdybym miał wybór? Nikt ich nie zna. Grożą ludziom, na których mi zależy.
– Dowiedzieli się też o Sandrze, mała pokazała mi zdjęcie. Inaczej już dawno to dziecko byłoby na policji.
– Przepraszam cię, stary, nie miałem pojęcia. Oni tak właśnie działają. Zrzuciłem to na ciebie, bo…
– No, wyduś to z siebie. U mnie i tak masz przejebane.
– …bo ty nie masz już i tak nic do stracenia.
– Nic do stracenia? Ja nie mam nic do stracenia? O ty zarozumiały sukinsynu. Następnym razem, jak cię zobaczę, masz ode mnie wpierdol, to obietnica. A teraz wyplącz mnie z tego.
– Myślisz, że to takie proste? Ja też czuję się z tym jak ostatnia szmata. Chryste panie, mam córkę w jej wieku. Powiem im, jak po ciebie zadzwonią, że rezygnujesz. Wcześniej jesteśmy bezradni. Nie znamy żadnych nazwisk, nawet nie wiemy, gdzie ją trzymają. Albo je… Myślisz, że to jedyna dziewczynka? W tym mieście jest dużo miejsc, gdzie można ukryć wszystko. Następnym razem, kiedy z nią pojedziesz… To nie jest rozmowa na telefon.
***