Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Trzy morderstwa, jeden policjant i sekrety, które mogą wstrząsnąć polską sceną polityczną
Gdy w Dąbrowie Górniczej pod kołami Pendolino ginie były ksiądz, sekcja zwłok ujawnia wstrząsający fakt – w jego organizmie wykryto śmiertelną truciznę. Policjant Sebastian Proca wkracza w śledztwo, które szybko zamienia się w mroczny koszmar. Tropy prowadzą do wpływowych osób – w tym kochanki denata, żony ambitnego prokuratora.
Dlaczego były kapelan musiał zginąć? Jaką rolę w tej tragedii odegrała jego wybranka? Kto steruje wydarzeniami z ukrycia?
Każdy z bohaterów skrywa własne sekrety i walczy z osobistymi demonami. To opowieść o trudnej miłości, ludzkich tragediach i bezlitosnej rzeczywistości, w której prawda o współczesnej Polsce doprawiona jest dużą dozą ironii i sarkazmu.
Oboje odcięli się od swoich światów i teraz nawet gdyby chcieli do nich wrócić, spalone mosty które po sobie pozostawili nie nadawały się już do odbudowy. Jechali ulicami miasta, rząd samochodów po lewej i prawej stronie zdawał się nie kończyć. Zagłębie nie przypominało jego Sandomierza. Spokojnego na pozór miasta osadzonego na siedmiu wzgórzach, jak mawiano im w seminarium. To było zupełnie inne miasto, tu czuć było na każdym kroku praktycznie nieskrępowaną anonimowość…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 307
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wojciech Adalberto
Signal
Droga wiodła tuż przy samych torach kolejowych. Od miesięcy w mieście trwał remont. Co chwilę zmieniano trasę samochodów. Przypominało to trochę zabawę małego chłopca swoją pierwszą kolejką, którą dostał na Gwiazdkę od rodziców. Raz jechało się prawym pasem, raz lewym, to znowu zamykano oba i prowadzono w każdy możliwy zaułek. Nawet trakcja kolejowa została przebudowana, a w zasadzie zmodernizowana według najnowszych standardów Unii Europejskiej.
Po wyborach, czy raczej tuż przed kolejnymi, cały kraj wyglądał podobnie. Kiedy wydawało się, że wszystko dobiega do końca, zamykano znów pierwszy odcinek, na którym pojawiały się koleiny i cały ruch puszczano tym, który nie powinien jeszcze zostać oddany do użytku. Niekończąca się opowieść. Mniej więcej jak życie Konrada.
Biegł przed siebie. Tory kolejowe po jego lewej stronie wyznaczały prostą drogę do domu. Dom. Jak to śmiesznie brzmi… Teraz, kiedy go ma, nie wiedział, czy chce do niego wracać. Jej tam przecież nie ma.
Krok za krokiem, powolnym, miarowym tempem pokonywał kolejne wzniesienia i dołki. Nikogo nie gonił i przed nikim nie uciekał. Tutaj też był sam, zupełnie sam. Tylko on i ścieżka. No może tylko czas, który, zdawało się, upływał coraz szybciej, zataczając kolejne okręgi na jego głowie.
Krople potu spływały po czole i plecach Konrada. Koszulka, jakby tkana przez niewidzialną hafciarkę, wypełniała się z każdym następnym oddechem, tworząc nowe zakola, podkreślając mięśnie – co prawda niewidoczne jeszcze dla świata, ale on czuł je wyraźnie pod obfitą warstwą tkanki tłuszczowej – i pieczętując wysiłek, jaki wkładał w to, żeby znów wyglądać jak dwadzieścia lat wcześniej albo chociaż dziesięć, a może po prostu nieco lepiej niż teraz, a to nie powinno być w końcu takie trudne… Przez ostatnie kilkanaście lat życia nabrał tak wiele zbędnych kilogramów, że mógłby już nie jeść przez następnych dziesięć lat.
Dochodziła szósta trzydzieści. Szybki prysznic, kawa, papieros i do pracy. Nienawidził jej z całego serca. Rano miał wysłać raport. Miał, ale tego nie zrobił. Wstał wcześniej, żeby pobiegać, zebrać myśli, poprawić błędy… Nie, niektórych błędów nie da się naprawić. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że cały ten projekt nie miał najmniejszego sensu, a już na pewno z ekonomicznego punktu widzenia. Każdy, kto ma odrobinę oleju w głowie, zobaczy w tym drugie dno. Po co więc była ta oferta? To doskonale wiedział. Żeby wyśrubować cenę i pogrążyć konkurencję. Tak, każdy myślący człowiek rozumiałby to, czego nie potrafił pojąć jego szef – że to jest zbyt grubymi nićmi szyte i jest wielce prawdopodobne, że mogą być na to jakieś paragrafy. Ale z niektórymi ludźmi lepiej nie zadzierać, a może nie tyle z ludźmi, co ze strukturami.
Właściciel firmy, w której pracował Konrad, był jednocześnie bratem prezydenta miasta, co według niego było wystarczającym powodem, aby każda lokalna inwestycja przechodziła przez jego ręce. Zresztą w tym mieście siatka powinowactwa i poplecznictwa – zarówno politycznego, jak i każdego innego – była czymś zupełnie normalnym.
Teraz jednak nie było czasu na dywagacje, a tym bardziej na zmianę koncepcji. I tak nie zależało mu na tej pracy. Była nudna, absorbująca, prymitywna, wyrachowana, a przy tym tak bardzo pozbawiona sensu, że gdyby nie przynosiła mu pensji dużo powyżej średniej krajowej, dawno by ją rzucił.
Dobiegał właśnie do semaforów, kiedy przypomniał sobie, że przez rozpoczętą przebudowę najbliższy kiosk jest po drugiej stronie torów. Konrad lubił zapalić po biegu. Nie było to ani logiczne, ani uzasadnione w jakikolwiek racjonalny sposób. Teraz, kiedy nie miał ze sobą papierosów, głód nikotynowy wzmagał się tym bardziej. Jeszcze z czasów studenckich pamiętał, że fajka jest najlepszym lekarstwem na każdy głód, nie tylko nikotynowy, a przy tym sposobem na niedostarczenie organizmowi zbędnych kalorii.
Konrad skierował się w stronę kiosku po przeciwnej stronie torów. Czerwone światło połyskiwało raz po raz, przestrzegając przed nadjeżdżającym pociągiem. Nagle w nerce zawibrował telefon. Mężczyzna zwolnił odrobinę. Znał te wibracje, przyszła wiadomość. Każde powiadomienie w komórce wydawało inne drgania, a on potrafił je wszystkie rozszyfrować, zanim spojrzał na ekran. Jak pies Pawłowa, intuicyjnie, nie zważając na pojawiające się nudności, sięgnął do nerki. To był Messenger. Kto pisze do niego przed siódmą rano?
Lewą ręką rozpiął zamek saszetki, nie przestając biec. Miał wrażenie, że całe jego ciało wibruje i drętwieje, czuł wyraźne mrowienie nawet w dłoniach i na udach. Ciało przeszyły niespodziewane dreszcze i miał przez chwilę odczucie, że nie może przełknąć śliny. Poczuł, że nawet obraz zaczyna mu się rozmazywać. Do domu miał zaledwie siedemset pięćdziesiąt metrów, do kiosku niecałe pięćset. Każdy kilometr, każdą kolejną setkę metrów rozpoznawał po drzewach, po słupach, po domach… Wszystkie te odcinki były okupione cholernie dużym wysiłkiem, potem i determinacją.
Pięćset metrów. Tyle właśnie dzieliło go od zaciągnięcia się niebieskim marlboro. Twarz Konrada pobladła jeszcze bardziej. Serce zaczęło bić coraz szybciej i mocniej, jak gdyby pokonywał sprintem najważniejszy odcinek wyścigu. Starał się przełknąć ślinę. W świetle wschodzącego słońca wyświetlacz był trochę przyciemniony i niewyraźny albo to on coraz gorzej widział.
Zatrzymał się. Ręce zaczęły mu drżeć. Czytał. Pot zalewał mu skronie i plecy. Spływał jakby z przerwanej tamy, wypełniając całą dostępną przestrzeń. Konrad nie odwracał wzroku, szukał czegoś pomiędzy słowami. Świat zatrzymał się na moment. I ten przeszywający dźwięk syreny… Wypełniał wszystkie zakamarki słuchawek. Nasilał się i kumulował jak wtedy, kiedy dyrygent stopniuje napięcie tuż przed finałem, a batuta czeka na ostateczny ruch dłonią.
***
Stała przed zamkniętym szlabanem. W radiu leciał jeden z hitów tego lata. Przesunęła delikatnie palcem gałkę. Muzyka wypełniła cały samochód. Membrany w kolumnach auta drgały jak jej ciało, tak namiętnie pieszczone zeszłej nocy. Zamknęła oczy i zaczęła śpiewać.
Ta kolońska i szlugi
Z tobą lipiec był długi
Dobrze wiesz, że tęskniłam
O tobie śniłam
W tle Del Rey Lana
Pogaduchy do rana
Po nas nic nie zostanie
Piosnek parę…
Dobrze znała ten tekst. W ostatnich dniach miała wrażenie, że to piosenka o niej, o jej życiu. Teraz, kiedy wszystko jednocześnie zaczęło się komplikować i układać, czuła podniecenie, strach, radość…
Pamiętała jego zapach, kiedy zbliżał swoje usta do jej szyi. Mandarynki wymieszane z szałwią, tytoniem, różą, jodłą i cedrem. Jej ciało otulone dźwiękiem drżało jak w trakcie ich pierwszego pocałunku. Dotknęła delikatnie konturów swojej twarzy. Rozchyliła usta. Przejechała palcem wskazującym po wargach. Jak on cudownie całował…
Poznali się przed miesiącem na bankiecie w urzędzie miasta. Oboje byli tam służbowo. Ona była odpowiedzialna za organizację eventu. Jako asystentka prezydenta miała przedziwny zakres obowiązków. Od dbania o kalendarz, pamiętania o urodzinach członków rodziny głowy miasta, a skończywszy na papierze ksero do drukarki, odpowiadaniu na korespondencję i organizacji takich spotkań jak to, na którym poznała Konrada.
Konrad… Nie wyróżniał się niczym szczególnym, niczym poza poczuciem humoru. Tak, miał nietuzinkowy żart i wyjątkowy urok osobisty. Czarne, chociaż już nieco szpakowate włosy spięte w kucyk odsłaniały zakola i delikatne bruzdy na jego czole. Grafitowa, lekko obciśnięta marynarka z łatami na łokciach dodawała mu powagi i nieco profesorskiego wyglądu. Ciemne spodnie opinały jego uda i pośladki, ale nie tak jak większość znanych jej mężczyzn w jego wieku, przypominających sikorkę stojącą na baczność w dziwnym rozkroku. Każdy głębszy oddech mógłby spowodować eksplozję guzików na koszuli połączoną z ich niekontrolowaną podróżą w najodleglejsze zakątki galaktyki z prędkością wprost proporcjonalną do zażenowania na twarzy właściciela i jego bliskich.
Konrad miał co prawda kilka zbędnych kilogramów, ale nie tak dużo, żeby groziło to śmiercią osobom przebywającym w pobliżu guzików z jego przyciasnej garderoby. Jego zielone oczy przypominały nieco jezioro pokryte delikatną warstwą mchu czy raczej bagiennych glonów. Było w nich jednak coś intrygującego, coś fascynującego i coś, co sprawiało, że chciało się w nie patrzeć, a niekiedy napawały lękiem, jak gdyby jego wzrok przenikał najgłębsze zakamarki duszy.
Kiedy skończyła rozmawiać z szefową agencji eventowej, zobaczyła go po raz pierwszy. Przechadzał się wzdłuż szwedzkiego stołu z lampką Château La Tour Saint Blaise – Sauvignon Blanc rocznik 2018. Kremowa struktura francuskiego wina, z wyczuwalnym smakiem moreli i marakui na grejpfrutowym tle świetnie komponowała się z owocami morza. Wino wprost idealne na bankiet. Trzydzieści złotych za butelkę przy zakupie stu sztuk, w dodatku wszystko wrzucone w koszty reprezentacyjne urzędu miasta.
Kilka butelek zostawiła sobie, w całkowitym rozrachunku nikt nie zwrócił na to uwagi, a dobrze było mieć w domu coś droższego niż wino z Lidla za osiemnaście złotych. W zakupie detalicznym jego cena wynosiła kilkadziesiąt złotych, więc nie było się czego wstydzić, zapraszając znajomych – oczywiście nie tych z urzędu, bo oni od razu by się zorientowali, skąd pochodzi jej „szlachetny trunek”.
Wino na bankiet, które nie zrujnuje budżetu, a z drugiej strony nie będzie ujmą na powadze urzędu – takie wytyczne dostała od prezydenta, kiedy zapytała go o decyzję. Nie miał do tego głowy. Czasem miała wrażenie, że nie miał głowy do niczego. Z przyzwyczajenia miejscowych wygrywał kolejne wybory, już czwarty raz z rzędu. Jednak, jak na polskie warunki, nie był złym prezydentem. Taki swój chłop, z którym dało się wszystko załatwić – no, prawie wszystko. Trochę nie pasował do obecnych czasów, ale ta kadencja miała już być i tak jego ostatnią. W kolejnych wyborach partia miała wystawić jego dotychczasowego zastępcę. Prezydent dał jej budżet i wolną rękę zarówno w zakresie jedzenia, jak i picia, a ona zdała się na opinię Angeliki z agencji All Corporate Dream i dobrze zrobiła. Wino było wyśmienite.
Konrad przeszedł wzdłuż całego stołu, ale nie skosztował zupełnie niczego. Odłożył talerzyk. Wychylił resztę wina, odłożył pusty kieliszek i wziął pełny. Ewidentnie obserwował. Obserwował i był obserwowany. Odgarnęła za ucho opadającą na czoło grzywkę i wzięła łyk wody. Chciała dowiedzieć się, kim on jest. Nie było go na liście gości, wiedziała o tym, ponieważ sama ją układała i nie było na niej nikogo, kto mógłby przykuć jej uwagę, a Konrad ją ewidentnie zaintrygował. Jakimś jednak cudem przeszedł przez ochronę i miał zaproszenie. Musiał być więc kimś ważnym albo znał kogoś ważnego. Musiała się dowiedzieć.
Ruszyła w jego stronę. Był odwrócony plecami. Była śmiałą dziewczyną i rozpoczęcie rozmowy nigdy nie stanowiło dla niej problemu, ale tamtego dnia czuła lekkie podekscytowanie, nie wiedziała dlaczego, ale wiedziała, że coś pcha ją w kierunku mężczyzny. Dopiero po chwili zorientowała się, że ta wyjątkowa siła, która spowodowała, że zamiast trącić go w ramię, popchnęła go na stół z przekąskami, to przewodniczący rady miasta Antoni Chwaliński, który potknął się o nogę stołu z owocami morza i całym ciężarem swojego nieumięśnionego ciała, toczył się na nią jak głaz ze skalnej ściany, a ona bezwładnie wpadła na plecy Konrada.
Dłonie mężczyzny wylądowały w krewetkach, a jego plecy pokryła owalna plama wody ze szklanki Zuzy.
– Kurwa mać! – soczyście zaklął Konrad i tylko muzyka ze Spotify, która ze względu na oszczędności budżetowe musiała zastąpić orkiestrę, nie przestała grać.
Wszyscy inni zamilkli, utkwiwszy spojrzenia w całej trójce nieszczęśników.
– Okulary, gdzie są moje okulary?! – wykrzykiwał Chwaliński, obmacując to paterę z owocami morza, to biust Zuzy, to znowu ramiona Konrada.
– Zabieraj pan ode mnie te ręce – wycedziła przez zęby Zuza, której irytacja mieszała się ze złością, smutkiem i zażenowaniem.
Obsługa przybiegła niemal natychmiast, aby zażegnać całą sytuację. Tymczasem okulary Chwalińskiego leżały pomiędzy małżami, kalmarami i ośmiorniczkami. Oprawki były pogięte, a szkła pokrywała maź stanowiąca jeszcze chwilę temu wykwintny sos.
– Boże, mój armani! – powiedział prawie z płaczem przewodniczący, zakładając na nos pogięte okulary wymazane czerwonym sosem do krewetek.
– Teraz panu w nich bardziej do twarzy.
Chwaliński patrzył z niedowierzaniem, a Konrad ciągnął:
– Taki burak z krewetkami zasługuje może nie do końca na gwiazdkę Michelin, co na ludzika Michelin. Winszuję – zakończył swój złośliwy komentarz, po czym zwrócił się do Zuzy: – Wychodzimy? Tu się nie najemy niczego poza wstydem.
Zuza rozejrzała się po gościach. Prezydenta już nie było, ważniejszych gości również.
– Idź, musisz się przebrać – szepnęła jej Angelika. – Ja się wszystkim zajmę.
Wyszli z lokalu. Konrad otworzył drzwi do taksówki i wpuścił Zuzę. Zatrzasnął za nią drzwi i usiadł na przednim siedzeniu. Odwrócił się do niej i zapytał:
– Jaki adres?
– Wyspiańskiego 60 – odpowiedziała dziewczyna, mimo że według swojego mniemania nie należała do łatwych, ale była tak zdekoncentrowana całą sytuacją, że bezwiednie podała dane.
Przez moment jechali w milczeniu, po czym mężczyzna odwrócił się do niej.
– Najmocniej przepraszam, gdzie moje maniery? Konrad, Konrad Wallenrod.
Dziewczyna otworzyła szeroko oczy i parsknęła śmiechem. Zaraz jednak się opamiętała.
– Przepraszam, zachowałam się jak kretynka…
– Żartowałem – odrzekł mężczyzna. – Konrad Zadzierski. Nie wiem czemu, ale zawsze to robię. Czasem mam wrażenie, że po to rodzice nadali mi to imię, żebym mógł mieć ubaw z reakcji ludzi, którym się przedstawiam. Wiem, to głupie.
– Skądże – odrzekła Zuza. – To całkiem zabawne, zwłaszcza w zaistniałej sytuacji. – Podała dłoń mężczyźnie. – Zuzia Nieduża.
Konrad się uśmiechnął.
– A naprawdę?
– Co naprawdę?
– Jak naprawdę się nazywasz… – dopytywał, ale Zuza rzeczywiście miała na nazwisko Nieduża.
Z opowieści matki wiedziała, że kiedy ojciec pojechał zapisać ją do urzędu, był w stanie – jak by to ująć – wskazującym, a że pod wpływem alkoholu wiele decyzji wydaje się rozsądnych, zamiast ustalonego imienia Agnieszka zapisał ją pod imieniem Zuzia. Ponieważ czasy, w których piosenka była powszechnie znana, już dawno przeminęły, na psychice Zuzi żart ojca nie odbił się zbyt dużym echem i na palcach dwóch rąk mogła wymienić sytuacje, w których ktoś reagował śmiechem na to niefortunne skądinąd połączenie.
Wtedy pierwszy raz zobaczyła to charakterystyczne zakłopotanie na twarzy Konrada. Uniósł lekko brew, kącik ust powędrował mu w stronę ucha.
– Jestem ci więc winien przeprosiny. Co powiesz na drinka?
– Nie mogę, muszę dokończyć sprawozdanie – odparła Zuza.
– Okej – ciągnął bez skrępowania Konrad. – Niech będzie jutro o dwudziestej trzydzieści. Nie lubię mieć długów, a że zrobiłem z siebie idiotę, chcę mieć to z głowy. – Mrugnął do niej zalotnie, kończąc swoją szarżę.
– Niech będzie – zgodziła się Zuza.
Dojechali do jej osiedla. Wysiadła, trzasnęła za sobą drzwiami i udała się w kierunku bloku w tak zwanym nowym budownictwie. Weszła do klatki. Zamykając drzwi, odwróciła się w kierunku nowo poznanego mężczyzny. Jeśli odjechał, to znaczy, że potraktował ją protekcjonalnie, jeśli czeka nadal w taksówce, to znaczy, że zrobiła na nim większe wrażenie, niż się spodziewała.
On jednak stał na parkingu i patrzył w jej kierunku. Przelękła się. Nie było koło niego taksówki, a on stał i palił papierosa. Uśmiechał się przy tym zadziornie i cwaniacko, ale trochę psychopatycznie, jak Hannibal Lecter, który realizował swój chory plan. Serce zaczęło bić jej mocniej. Co powinna zrobić? Wezwać policję, pobiec do mieszkania?
I tak już wie, gdzie mieszkam – pomyślała.
Wyszła z klatki i szybkim krokiem udała się w kierunku Konrada. Dopalał papierosa. Rzucił go na ziemię i zadeptał czubkiem lakierek.
– Zapomniałaś czegoś? Czy zdecydowałaś, że co mamy zrobić jutro, możemy zrobić dzisiaj?
– Jesteś świrem! – krzyknęła. – Czemu mnie śledzisz? Czemu nie pojechałeś do siebie? Wzywam policję!
Konrad był wyraźnie zmieszany.
– Dziewczyno, wyluzuj! Ja też tu mieszkam. Wyciągnął z kieszeni klucze z brelokiem, na którym widniał adres: „Wyspiańskiego 61/98”.
Tak rozpoczęła się ich znajomość. Teraz ze wspomnień wybudził ją zgrzyt hamującego pociągu i odgłos klaksonów aut. Przed jej oczami znów pojawiła się ta sama twarz – twarz Konrada, która w moment zniknęła, a jej miejsce zastąpił Express InterCity Premium Pendolino, jadący na trasie Gliwice–Gdynia Główna…
***
To miał być jego ostatni kurs. Miesiąc zaległego urlopu i zasłużona emerytura. To nie był też pierwszy denat, nawet nie pierwszy samobójca, ale pierwszy raz, prowadząc lokomotywę zespołową w swoim mieście, zabił człowieka. Zobaczył go w ostatniej chwili. Pomimo tego, że niemal natychmiast uruchomił całą procedurę, lokomotywa sunęła po szynach niczym zaprzęg konny na oblodzonej drodze.
Usłyszał przytłumione uderzenie – jakby tir potrącił zająca, ale to nie był zając, a on nie kierował ciężarówką. Nadgryziona kanapka z salami i papryką leżała przed nim. Zrobił ją wczoraj zgodnie ze swoim rytuałem – smarował chleb, wkładał trzy plasterki salami, jeden z cebulą, drugi z kolorowym pieprzem i w końcu ostatni tradycyjny. Przez ostatnie dziesięć lat tak wyglądało jego każde śniadanie. Nie był pewien, czy to lubi, czy nadal mu smakuje, nie pamiętał nawet, dlaczego dzień w dzień robił kanapkę w ten sam sposób. Lubił porządek, harmonogram, grafik i swoje dziwne nawyki. A dziś na dziewiątą miał umówioną wizytę u dentysty. Niedługo miał przejść na emeryturę i postanowił, że zajmie się wreszcie swoim uzębieniem, naprawi wszystkie ubytki i będzie miał upragniony hollywoodzki uśmiech. Wcześniej nie miał na to ani czasu, ani ochoty.
Teraz wiedział, że nie zdąży na wizytę. Doskonale znał procedurę, za chwilę przyjedzie policja, straż pożarna, pogotowie. To ostatnie było akurat zbędne. To dwudziesty pierwszy nieszczęśnik, któremu zatrzymał zegar życia w ciągu jego praktyki zawodowej.
– Mamy oczko – powiedział sam do siebie, jakby chcąc rozładować atmosferę śmierci, którą poczuł w kabinie.
Pociąg powoli wyhamował. Maszynista nie chciał wysiadać i oglądać tego, co zostało z człowieka. Wiedział jednak, że nie ma wyjścia.
***
Zuza nadal siedziała w aucie. W tle rozchodził się sygnał nadjeżdżających służb ratunkowych. Syreny straży pożarnej i ambulansów – przedziwna to muzyka. To nie mógł być on. Tylko wyglądał jak Konrad, dzisiaj miał nie biegać. Miał mieć przerwę na regenerację.
Serce podchodziło jej do gardła. Policjant zapukał w szybę. Widziała jego twarz, ale myślami była zupełnie gdzie indziej. Przypomniała sobie właśnie, dlaczego siedzi tu, w aucie, o siódmej rano, przed torami, skąd wraca i gdzie była. Stojąc na przejeździe, nie mogła doczekać się, kiedy mu o tym powie. Nie chciała czekać. Tamtego wieczoru, kiedy się spotkali po raz pierwszy przed jej blokiem; kiedy myślała, że nie jest jej sąsiadem, a seryjnym mordercą albo stalkerem, zaprosiła go do swojego mieszkania. Nie zaoponował. Gdy otworzyła drzwi, wszedł jak do siebie.
– Zrób sobie drinka, zaraz wrócę – powiedziała.
Poszła do łazienki. Zdjęła poplamioną sukienkę i bieliznę. Przypomniała sobie, że nie wzięła niczego na przebranie. Poprawiła włosy, szminką nakreśliła delikatnie linie na wargach i rozprowadziła kolor po ustach. Owinęła się śnieżnobiałym ręcznikiem, który delikatnie zakrywał jej pośladki i podkreślał kształt piersi. Wyszła z łazienki.
Konrad stał przed jej biblioteczką, popijając whisky.
– Nie sądziłem, że lubisz Dostojewskiego – zagadnął. – Zbrodnia i kara… – Dopiero zauważył, że Zuza jest jedynie w samym ręczniku i chociaż już wcześniej wydawała mu się atrakcyjna, teraz poczuł chęć, aby poznać ją znacznie bliżej, niż planował.
Podał jej szklaneczkę whisky. Sięgnęła po nią, a ręcznik, którym była owinięta, osunął się na podłogę. Nie była zakłopotana, on też nie. Chyba oboje podświadomie dążyli do tego, co miało za chwilę nastąpić. Spojrzał na jej ciało.
– Jesteś niesamowicie piękna – rzekł, po czym dodał: – I zakładam, że równie inteligentna.
Zaśmiali się. Przysunął się do niej i pocałował ją w usta. Był taki delikatny, tak subtelny, taki czuły, miękki. Zaczęli namiętnie się całować, whisky rozlała się na jej dłonie. Konrad delikatnie spił ją z jej ciała, jakby nektar z Olimpu rozlał się na jej ramiona, a on nie chciał uronić choćby kropli boskiego napoju.
Zuza nie umiała zapomnieć jego ust, jego zapachu. Wzięli kąpiel, poszli do łóżka, znów wzięli kąpiel, po czym kochali się namiętnie przez kolejne godziny. Około trzeciej nad ranem obudziło ją zamykanie drzwi.
Wyszedł. Tak po prostu – pomyślała. Co ja najlepszego zrobiłam?
Z drugiej strony nie żałowała. To była najlepsza noc, jaką spędziła od dawna. Konrad był świetnym kochankiem i nawet gdyby miała go więcej nie zobaczyć, nie żałowała, przynajmniej nie wtedy. Kiedy wybudziła telefon, zobaczyła zaproszenie do znajomych na Messengerze. To był Konrad. Konrad Za.
A jednak to nie będzie tylko jeden numerek – uśmiechnęła się do siebie i zaakceptowała zaproszenie.
W urzędzie nie mogła skupić się na pracy. Cały czas sprawdzała komunikator, a tam nic nie przychodziło. Była na siebie trochę zdenerwowana, że przyjęła zaproszenie, a on nie napisał nawet słowa. Dochodziła piętnasta. Postanowiła, że jeśli do tej godziny nic nie napisze, to usunie go ze znajomych. Nie będzie chwalił się kumplom, że zaliczył ją pierwszej nocy, pokazując przy tym jej prywatny profil. Chociaż ona sama chciała się komuś pochwalić tym tajemniczym kochankiem, ale w urzędzie nie miała koleżanek. Same zazdrosne baby, które znalazły się tam z poplecznictwa innych bab, które to z kolei były żonami albo kuzynkami jeszcze innych partyjnych aparatczyków.
W zasadzie Zuza była chyba jedyną dziewczyną, która nie była spokrewniona czy spowinowacona z kimś z urzędników, nawet sprzątaczki były sąsiadkami czy znajomymi znajomych prezydenta. Nic nie mogło się marnować, każde stanowisko, każdy wakat i każda pensja miały swoją historię. Tylko Zuza przyszła tu na staż zaraz po studiach z administracji. W zasadzie to staż dostała dzięki znajomości jej wujka, który był księdzem, ale resztę Zuza zawdzięczała wyłącznie swojej ciężkiej pracy, poświęceniu i temu, że prezydent pewnego pięknego piątkowego popołudnia wszedł do jej pokoju i zapytał, kto może przez weekend przygotować podsumowanie kwartału, ponieważ pani Gieni z działu analiz rozchorowała się córka, a on potrzebuje danych na posiedzenie rady miasta.
Okazało się, że każdy ma umówionego lekarza lub wyjeżdża pilnie do rodziny na drugi koniec Polski. Zuza, ponieważ i tak nie miała planów, zgłosiła się na ochotniczkę, dzięki czemu została kozłem ofiarnym każdej następnej pilnej sprawy, która nie może czekać do następnego dnia, ale również dzięki temu po stażu znalazło się dla niej nowe stanowisko głównej asystentki prezydenta. Pensja nie była oszałamiająca, ale dla dziewczyny po studiach z niewielkiego miasteczka to była dobra trampolina do dalszej kariery. Poza tym prezydent był dobrym szefem i jako jedyny w całym urzędzie wiedział na pewno, że nie dostała tego stanowiska przez jego łóżko, bo nigdy ze sobą nie spali.
***
– Pójdzie pani ze mną. Halo. Proszę pani.
Zuza nie słyszała głosu policjanta.
Na sto procent coś brała – pomyślał funkcjonariusz.
Co prawda przez lekko uchylone okno auta nie czuć było alkoholu, ale dziewczyna była ewidentnie pod wpływem jakichś środków. To był jego pierwszy dzień w dochodzeniówce. Chciał być stróżem prawa, prawdziwym szeryfem. W dzieciństwie oglądał mnóstwo westernów. Jak dziś pamiętał te soboty, kiedy z resztą rodzeństwa siadał przed telewizorem i oglądał Pewnego razu na Dzikim Zachodzie, W samo południe, Dobry, zły i brzydki i wiele innych klasyków gatunku.
Sebastian zawsze stawiał prawo na pierwszym miejscu, ponad bliskich, znajomych, przyjaciół, a nawet rodzinę. Zawsze chciał być policjantem. Tego dnia był pierwszy dzień na nowym stanowisku. Miał trzydzieści cztery lata, studia wyższe na Wydziale Prawa skończone z wyróżnieniem, ale zamiast aplikacji skończył również Akademię Wychowania Fizycznego w Katowicach. W zasadzie świat stał przed nim otworem, z czasem miał się jedynie przekonać, że nie tym, którego się spodziewał.
Dyżurny skierował go do interwencji na torach. Przyjął zgłoszenie i nie wiedzieć czemu czuł dziwne podekscytowanie. W końcu jakieś poważne zadanie. Nie mandaty za alkohol pity na przystanku czy wymuszenie na pieszym pierwszeństwa na przejściu. Miał denata. Nie wiedział za bardzo, czego może się spodziewać. Wszystko było nowe. Wszystko z wyjątkiem miasta i dzielnicy, z których pochodził.
Kobieta wreszcie spojrzała w jego kierunku.
– Proszę zjechać na pobocze i wysiąść z auta – powiedział stanowczym głosem.
Zuza posłusznie, trochę jak na autopilocie wykonała polecenie. Zjechała sprzed przejazdu i wysiadała z auta.
– Mogę zobaczyć pana legitymację? – odezwała się niespodziewanie.
Sebastian wyjął odznakę i niczym John Wayne z dumą uniósł ją przed oczy dziewczyny.
– Prawo jazdy i dowód osobisty proszę – powiedział.
– Mam w torebce. – Zuza sięgnęła prawą ręką po przedmiot z podrobionym logo Louis Vuitton, leżący niedbale na siedzeniu pasażera.
– Proszę je wyjąć.
Dziewczyna włożyła drżące dłonie do wnętrza torebki. Sebastian widział, że jest mocno zestresowana, ale wciąż nie wyczuł od niej alkoholu.
Być może to tylko emocje, niecodziennie jest się świadkiem śmiertelnego wypadku – pomyślał.
Zuza przeszukiwała torebkę – wyjęła pomadkę, przepustkę do urzędu, test…
– Tu są – odparła, w końcu podając policjantowi dokumenty. Oniemiał. Dopiero w tym momencie poznał Zuzę. Chodzili razem do ogólniaka. Ona była trzy lata niżej, ale pamiętał ją doskonale. Podkochiwał się w niej przez ostatni rok szkoły średniej. Nigdy nie miał śmiałości nawet do niej podejść, a już na pewno zagadać. A teraz zwyczajnie zażądał od niej dokumentów, a ona musiała mu je podać. Był kimś…
– Nie poznajesz mnie, prawda? – zagadnął do Zuzy.
– Proszę? Nie, nie bardzo – odpowiedziała, a przed jej oczami wciąż powracał obraz Pendolino, które rozdzierało jej marzenia, plany i całą przyszłość.
– Sebastian Proca, czwarte LO w Katowicach.
Zuza jakby nie odnotowała tego, co do niej mówił, a już na pewno nie planowała sobie niczego przypominać, na pewno nie w tej chwili. Serce nadal biło jej jak oszalałe, a policjant uważnie się jej przypatrywał.
– Nie poznajesz mnie, prawda? – powtórzył.
– Przepraszam, nie kojarzę, jestem…
– Nic nie szkodzi – odpowiedział, ale szkodziło, bardzo szkodziło.
Zawsze miał nadzieję, że dziewczyna darzyła go tym samym uczuciem, co on ją. W myślach i marzeniach byli parą, ileż razy kochał się z nią namiętnie w swojej wyobraźni. Ile razy wyobrażał ją sobie, przywoływał w pamięci. Ona i on… Ale teraz zrozumiał, że Zuza pewnie nigdy nie zdawała sobie sprawy z jego istnienia. Jak gdyby był powietrzem, jakimś niepotrzebnym meblem, który można w każdej chwili przestawić w inny kąt mieszkania albo wystawić przed blok.
– Ja go znam… – wymamrotała w końcu dziewczyna.
– Ktoś spisze twoje zeznania i będziesz wolna – rzucił Proca.
Ale ona zawsze była wolna. Uśmiechnięta, roześmiana, chwytająca życie pełnymi garściami. On był inny. On chciał zmieniać świat, chciał strzec porządku i eliminować wszystko, co mogło temu zagrozić.
***
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Signal
ISBN: 978-83-8373-676-1
© Wojciech Adalberto i Wydawnictwo Novae Res 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Jędrzej Szulga
KOREKTA: Agata Ogórek
OKŁADKA: Wiola Pierzgalska
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek