Sinatra. Miłość, muzyka, mafia - Anthony Summers, Robbyn Swan - ebook

Sinatra. Miłość, muzyka, mafia ebook

Anthony Summers; Robbyn Swan

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
 

 

Książka Sinatra. Miłość, muzyka, mafia przedstawia pierwszą w pełni udokumentowaną, popartą badaniami źródeł, kompletną biografię Franka Sinatry. Jest to historia amerykańskiej ikony, która na przeszło pięćdziesiąt lat zawładnęła wyobraźnią milionów i wyraźniej niż ktokolwiek inny w dwudziestym stuleciu odcisnęła swe piętno na muzyce rozrywkowej. Sinatra powiedział o sobie, że już w dzieciństwie słyszał w głowie "symfonie z całego wszechświata", jednak nikt nie potrafiłby przewidzieć, dokąd miały go zaprowadzić owe dźwięki. Tę nieprawdopodobną drogę, od skromnych początków w Hoboken do schyłku życia w Malibu w glorii żywej legendy, utorował mu olbrzymi talent, niesamowita determinacja i ... powiązania ze światem przestępczym. 
Istna skarbnica dokumentów i wywiadów pozwoliła autorom odkryć przed światem nowe, szokujące fakty dotyczące powiązań Sinatry z takimi ludźmi mafii jak Sam Giancana czy Lucky Luciano oraz, w jaki sposób te kontakty odbiły się na innych, jak choćby na prezydencie Johnie F. Kennedy'm. 
Anthony Summers i Robbyn Swan pokazali nieznane strony charakteru Sinatry - jego skłonność zarówno do zjadliwego szyderstwa jak i serdeczności. Z niepublikowanych dotąd rozmów z Avą Gardner wyłoni się pełna bólu prawda o namiętności, którą do niej żywił. Dowiemy się również, czym jest przyjaźń z człowiekiem, który był ponad wszelką miarę hojny i lojalny, a jednak - jak przekonali się jego koledzy z grupy The Rat Pack - potrafił też ujawnić oblicze mściwego okrutnika. 
Dramatyzm, nagromadzenie nieznanych faktów i obiektywizm autorów czynią z tej biografii niezrównaną, odkrywczą opowieść o genialnym artyście i nieskończenie skomplikowanym człowieku. 
[Opis wydawnictwa]

  

Książka dostępna w zasobach: 
Miejska Biblioteka Publiczna w Gdyni (3)
Biblioteka Publiczna Gminy Nadarzyn 
Biblioteka Miejsko-Powiatowa w Kwidzynie 
Miejska Biblioteka Publiczna w Mińsku Mazowieckim (2) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Stefana Żeromskiego w Zakopanem 
Mediateka Biblioteka Publiczna w Krośnie Odrzańskim 
Gminna Biblioteka Publiczna w Lesznowoli (2) 
Miejska i Powiatowa Biblioteka Publiczna im. Stefana Żeromskiego w Kutnie 
Wojewódzka i Miejska Biblioteka Publiczna im. Zbigniewa Herberta w Gorzowie (3)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 838

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

SINATRA

MIŁOŚĆ, MUZYKA, MAFIA

Anthony Summers, Robbyn Swan

SINATRA

MIŁOŚĆ, MUZYKA, MAFIA

przełożył Przemysław Janiga

WARSZAWA 2007

 

Tytuł oryginału

SINATRA The Life

Projekt okładki i stron tytułowych

Marta Białecka

Redakcja i korekta

Ewa Borowiecka

Edytor

Joanna Rodziewicz

Copyright © 2005 by Anthony Summers and Robbyn Swan

© copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Książkowe Twój Styl, 2007

© copyright for the Polish translation by Przemysław Janiga, 2007

Zdjęcie na okładce © Bettmann / CORBIS

Wydawnictwo Książkowe Twój Styl

al. Niepodległości 225/11, 02-087 Warszawa

tel. (+22) 576 82 72, faks (+22) 576 82 62

E-mail: [email protected]

Dział Handlowy

ul. Kolejowa 19/21, 01-217

tel./ faks (+22) 631 81 25, bezpłatna infolinia 0 800 120 189

e-mail: [email protected]

http ://www. wkts. pl

ISBN 978-83-7163-596-0

Wydawnictwo Książkowe Twój Styl

Warszawa 2007

Wydanie pierwsze

Skład i łamanie MAGRAF

Druk i oprawa Edit Sp. z o. o.

 

[Przypisy nielinkowane pochodzą od autora, przypisy linkowane pochodzą od tłumacza. Fundacja Depozyt Biblioteczny]

1

Debiut

18 marca 1939

W jednym ze studiów nagraniowych przy Zachodniej Czterdziestej Szóstej ulicy w Nowym Jorku pewien zespól grał „Lot trzmiela” Rimskiego-Korsakowa. Pomieszczenie miało bardzo prosty wystrój - poza kanapami i lampami znajdowały się w nim jedynie draperie, których zadaniem było tłumienie odbitego od ścian dźwięku. Dla obecnych tam muzyków był to wielki dzień, ponieważ po raz pierwszy nagrywali płytę.

Ich grze przysłuchiwał się chudy młodzieniec. Poprzedniego wieczoru w Domu Sycylijskim w New Jersey, położonym w pobliżu miejsca, gdzie mieszkał, poprosił, by mógł im towarzyszyć podczas nagrania. Teraz zaś, skoro tylko zespół zakończył swój występ, zbliżył się do lidera i zapytał: „Czy mógłbym zaśpiewać?”.

Zagadnięty zerknął na zegar ścienny, aby sprawdzić, czy mają jeszcze czas, a potem powiedział młodzieńcowi, żeby zaczynał. Ten wybrał „Our Love”, popularną aranżację melodii z „Romea i Julii” Czajkowskiego. Stanął przed prymitywnym mikrofonem i zaintonował piosenkę:

Miłość naszą w każdym czasie

Czuję jak wieczorny pacierz

Twoja twarz wśród gwiazd się jawi

Gdy tak marzę pośród magii

Naszej miłości.

Niewyszkolony i nieco piskliwy głos wykonawcy przekazany został za pośrednictwem wzmacniacza do urządzenia zwanego tokarką. Ta przesłała go do igły, która wyżłobiła rowek w pokrytym lakierem aluminiowym krążku. W rezultacie powstała płyta, którą należało odtwarzać na gramofonie z szybkością siedemdziesięciu ośmiu obrotów na minutę.

Lider zespołu przechowywał tę płytę w szufladzie przez prawie sześćdziesiąt lat. Od czasu do czasu sięgał po nią z przyjemnością oraz wzrastającą nostalgią, i puszczał przyjaciołom. Nagranie ma brzękliwe brzmienie i jest reliktem czasów, gdy nagrywanie dźwięku było jeszcze w powijakach. Płyta spoczywa jednak w zamkniętym sejfie. Adwokat wdowy po liderze zespołu, osiemdziesięcioletni emeryt twierdzi, że spadkobiercy piosenkarza zażądali przelania na nich pełnych praw i lwiej części wszystkich potencjalnych dochodów uzyskanych z rozpowszechniania nagrania, uniemożliwiając tym samym jego wydanie.

Płyta jest cennym elementem historii muzyki. Jej zniszczona nalepka, wypisana na starej ręcznej maszynie, informuje, że krążek powstał w Studio Harry’ego Smitha oraz że został „nagrany elektrycznie” dla lidera zespołu, Franka Manę. Opatrzona oznaczeniem „#1, oryginał” jest pierwszym znanym nagraniem studyjnym spośród tysięcy i więcej, które miały uczynić tego chudego młodego człowieka najsłynniejszym wykonawcą muzyki popularnej. A to dlatego, że pod nagłówkiem: „wokal” przeczytać można odręcznie wypisane starannym charakterem pisma nazwisko:

Frank Sinatra.

Rok po nagraniu tej pierwszej płyty dwudziestopięcioletni Sinatra powiedział nowemu znajomemu, jak widzi swoją przyszłość: „Będę najlepszym piosenkarzem na świecie - rzekł - najlepszym piosenkarzem wszech czasów”.

2

Sycylijska rodzina

Io sono Siciliano. Jestem Sycylijczykiem.

W skwarze lata roku 1987 siedemdziesięciojednoletni Frank Sinatra śpiewał, już nie tak dobrze jak kiedyś, w kraju swoich przodków. „Chcę wam powiedzieć - oznajmił zasłuchanej publiczności w Favorita Stadium w Palermo - że strasznie was kocham za to, że przyszliście tutaj dzisiejszego wieczoru. Nie byłem we Włoszech już od bardzo dawna, więc jestem dziś ogromnie podekscytowany i bardzo szczęśliwy”.

Tłum zawył z radości, zwłaszcza kiedy Sinatra dodał, że jest Sycylijczykiem i że na Sycylii urodził się jego ojciec. Gdy to mówił, głos odrobinę mu się załamywał, on sam zaś sprawiał wrażenie raczej zamyślonego niż szczęśliwego. Podczas kolejnego koncertu, w położonej na północy Włoch Genui, zaserwował publiczności żart: „Z Genui pochodzą dwie bardzo ważne, wspaniałe osoby - rzekł. - Uno - Krzysztof Kolumb. Due - mia Mamma.

Również i tutaj rozległy się wiwaty, chociaż entuzjazm był nieco mniejszy, gdy Sinatra wspomniał, że jego ojciec był Sycylijczykiem. „Coś mi się wydaje - skwitował to cierpko - że nie przepadają za Sycylijczykami”. Podsumował tym samym uczucia, jakie Włosi z północy kraju żywili względem mieszkańców wyspy położonej w pobliżu najbardziej na południe wysuniętego krańca półwyspu. Postrzega się ich jako ludzi zacofanych i gnuśnych, a do tego, o czym wie cały świat, nazwa wyspy jest synonimem zorganizowanej przestępczości. To wyspa ognia i paradoksów, odrąbana od włoskiej nogi stopa.

Sycylia - powierzchnia 25 tysięcy kilometrów kwadratowych - czyni z niej największą wyspę na Morzu Śródziemnym, bogata zaś historia sprawia, że jest to miejsce bardziej tajemnicze i oderwane od Europy niż którykolwiek inny spośród jej regionów.

Przeszłość Sycylii to nieprzerwane pasmo przemocy. Na długo przed Chrystusem wprawiały ją w dygotanie trzęsienia ziemi, a jej wulkany wypluwały z siebie potoki ognia i lawy. W dziejach wyspy krwawo zapisały się najazdy Greków i Rzymian, germańskich Wandalów, Arabów, Normanów i Iberyjczyków, których krew płynie w żyłach miejscowej ludności.

Sycylią nie da się rządzić - pisał Luigi Barzini. - Jej mieszkańcy już dawno temu nauczyli się nie ufać wszelkim prawom pisanym i obalać je. Przestępczość była tu zjawiskiem codziennym, a sto lat temu jej poziom był najwyższy w Europie. Świat zdążył już wtedy poznać złowieszcze słowo, które nierozerwalnie wiązało się ze wszystkim, co działo się na wyspie - Mafia.

Jego pochodzenie jest równie tajemnicze jak początki samego zbrodniczego bractwa, jednak na Sycylii „mafia” znaczy jedno, „Mafia” (przez duże „M”) zaś zupełnie co innego.

Według Barziniego słowo „mafia” pierwotnie używane było przez wyspiarzy w odniesieniu do pewnego „stanu umysłu, wizji społeczeństwa i zbioru zasad moralnych”. W najwęższym znaczeniu chodzi o małżeństwo i rodzinę regulowane surowymi zasadami - małżeństwo zawiera się na całe życie, rozwód jest niemożliwy i niedopuszczalny.

Człowiek posiadający duży majątek bądź wyjątkowe umiejętności uznawany był za kogoś, komu należy się władza i określany mianem padrone. W „mafii” przez małe „m” tych, którzy żyli zgodnie z kodeksem i sprawowali rządy wśród swojej społeczności, określano mianem uomini rispettati, czyli ludzi poważanych. Oczekiwano od nich, żeby zachowywali się szlachetnie, byli przykładnymi ojcami rodzin, ich słowo zaś było na wagę złota. Uważali się za wzór do naśladowania i wymagali posłuszeństwa.

Szybko jednak ich kodeks uległ degeneracji, oni sami zaś przeistoczyli się w przestępców. Na długo przed nastaniem dwudziestego stulecia Mafia przez duże „M”, mimo że nigdy nie była organizacją o jednolitej strukturze, ściągała haracze od rolników, kontrolowała nieliczne ujęcia wody, regulowała wzajemne zależności pomiędzy budowniczymi oraz przedsiębiorcami, ustalając ceny i decydując o brzmieniu umów

Posłuszeństwo egzekwowano bezwzględnie, wszyscy zaś, którzy ośmielali się protestować, ginęli, bez względu na swój status społeczny Mafia kpiła sobie ze struktur państwowych - fałszowała wybory, korumpowała polityków, na których jej zależało, opornych zastraszała. W latach 1860 - 1924 do włoskiego parlamentu nie wybrano z Sycylii ani jednego posła, który nie uzyskał najpierw jej akceptacji. Wyspa, jak napisał jeden z pierwszych podróżników, którzy tam zawitali, nie była „dziewczyną dla nieśmiałych”.

Dziadek Franka Sinatry ze strony ojca dorastał na Sycylii w okresie społecznego i politycznego chaosu, który nastał po upadku rządów państw ościennych. Jego dzieciństwo i lata wczesnej młodości przypadły na czas upadku administracji publicznej, brutalnie tłumionych powstań oraz wzrost znaczenia mafii, która wypełniła powstałą pustkę.

Poza tym bardzo niewiele wiadomo o sycylijskiej przeszłości rodziny. Z nekrologu dziadka, zamieszczonego w nowojorskim „Timesie” ze względu na sławę, jaką zyskał jego wnuk, wynika tylko, że urodził się w roku 1884 „we Włoszech” (chociaż jego amerykański akt zgonu wskazuje, że naprawdę przyszedł na świat znacznie wcześniej, w roku 1866). Dwukrotnie, w latach 1964 i 1987, Frank mówił publiczności, że jego rodzina pochodzi z Katanii, najbardziej na wschód wysuniętego krańca Sycylii. Tymczasem pierwszej alcistce Ann Barak oznajmił, że Sinatrowie wywodzili się z położonego na południowo-wschodnim skraju wyspy Agrigento. Jego córka Nancy, która w trakcie pracy nad swoimi dwiema książkami o życiu ojca przeprowadziła z nim wiele wyczerpujących rozmów, napisała, że pradziadek „urodził się i wychował” w Agrigento. Według niej miał na imię John.

Tak naprawdę jednak nie pochodził ani z Katanii ani z Agrigento, urodził się wcześniej, niż wskazują przytoczone wyżej daty, a jego prawdziwe imię brzmiało Francesco, czyli w amerykańskiej wersji Frank.

Z sycylijskich rejestrów chrztów i ślubów, danych amerykańskiego Urzędu Imigracyjnego i spisów ludności oraz rozmów z żyjącymi wnukami wynika, że Francesco Sinatra urodził się w roku 1857 w mieście Lercara Friddi, położonym pośród wzgórz północno-wschodniej Sycylii. Liczyło ono dziesięć tysięcy mieszkańców i było miejscem o pewnym znaczeniu, przez niektórych określanym mianem piccolo Palermo, czyli małego Palermo.

Źródłem jego bogactwa była siarka, surowiec niezbędny w przemyśle papierniczym i farmaceutycznym, obficie występujący na Sycylii, zwłaszcza zaś w Lercara. Lwią część zysków zagarniały jednak zagraniczne firmy, podczas gdy większość miejscowych klepała biedę. Miasto położone było, według jednego z najpoważniejszych włoskich publicystów, w „sercu terytorium mafii”. Znajduje się ono piętnaście mil od Corleone, a nazwa ta zyskała sławę dzięki Ojcu Chrzestnemu, i nie bez przyczyny. Ma bowiem opinię miejsca, które rzeczywiście wydało liczniejszych przyszłych amerykańskich mafiosów niż jakikolwiek inny rejon Sycylii. W odległości zaledwie dwudziestu kilometrów od Lercara leży mafijna forteca Prizzi, znana z powieści Richarda Condona Honor Prizzich oraz opartego na niej filmu, z główną rolą Jacka Nicholsona.

Jednak to z Lercara Friddi wywodzi się najbardziej osławiony mafioso dwudziestego wieku, jako że to właśnie z rodzinnego miasta Francesco Sinatry pochodzi Lucky Luciano. Według słów jednego ze znawców tematu Luciano był „bez wątpienia najważniejszym amerykańskim gangsterem włoskiego pochodzenia”, w opinii zaś wieloletniego przewodniczącego Komisji do Spraw Przestępczości w Chicago - „szefem włoskiego podziemia w całym kraju”. Jeden z jego własnych prawników określił go mianem „twórcy nowoczesnej mafii”.

Luciano, który naprawdę nazywał się Salvatore Lucania, urodził się w Lercara Friddi w roku 1897. Z rejestrów chrztów i małżeństw wynika, że jego rodzice, tak jak Francesco Sinatra i jego narzeczona Rosa Saglimbeni, pobrali się w kościele Santa Maria della Neve, tyle że wydarzenia te nastąpiły w odstępie dwóch lat. Tam też Luciano został ochrzczony, przy tej samej chrzcielnicy co dwoje pierwszych dzieci Francesca.

Przez wszystkie lata wypełnione spekulacjami na temat powiązań Franka Sinatry z mafią ten zbieg okoliczności pozostawał tajemnicą. Inne, niedawno odkryte informacje pozwalają przypuszczać, że rodziny Sinatrów i Lucanich mogły się znać. W tym samym mniej więcej okresie mieszkały przecież przy tej samej krótkiej uliczce Via Margherita di Savoia. Należący zaś do Luciano notes z adresami, skonfiskowany przez agendy policyjne po śmierci gangstera w roku 1962 i znajdujący się dzisiaj w aktach Federalnego Biura do Spraw Narkotyków, zawiera tylko dwa wpisy poświęcone osobom zamieszkałym w Lercara Friddi, jeden dotyczy członka własnej rodziny Luciano, drugi zaś człowieka nazwiskiem Saglimbeni, krewnego kobiety, którą poślubił Francesco Sinatra. Jeśli nawet rodziny Sinatrów i Lucanich nie znały się, późniejsza zła sława, jaką ściągnął na siebie Luciano, każę uznać za pewnik, iż członkowie klanu Sinatrów musieli się w końcu dowiedzieć, że gangster wywodził się z tego samego miasta co oni. Pokrewieństwo zaś i miejsce pochodzenia odgrywają niezmiernie istotną rolę w kulturze Amerykanów o włoskich korzeniach, a jeszcze większą wagę przykładano do nich w pierwszych dekadach istnienia diaspory.

Jako chłopiec Frank Sinatra mógł się dowiedzieć od licznych starszych krewnych, że rodziny Sinatra i Luciano pochodziły z tego samego sycylijskiego miasteczka. Niemal na pewno musiał to usłyszeć od Francesca, który mieszkał z Sinatrami od śmierci swojej żony i często zajmował się wnukiem podczas nieobecności jego rodziców.

Co więcej, Francesco dożył dziewięćdziesięciu jeden lat, więc nazwisko Luciano zdążyło się okryć złą sławą w całym kraju, Frank Sinatra natomiast zdołał zyskać międzynarodowy rozgłos jako piosenkarz na długo przed jego śmiercią. Sam Sinatra wyznał zresztą, co potwierdziła jedna z osób, które go znały, że on i dziadek „byli ze sobą bardzo blisko”, u schyłku życia zaś wspomniał, że usilnie próbował „ustalić” swoje sycylijskie korzenie. Tymczasem, jak się przekonaliśmy, zmącił wody historii rodziny, sugerując, że jego przodkowie pochodzili z sycylijskich miejsc położonych daleko od Lercara Friddi.

Fakt, że rodzina Sinatrów wywodziła się z tego samego miasta co osławiony gangster, nie był sam w sobie czymś, czego należałoby się wstydzić. Przyczyny zatajenia prawdy można szukać raczej w zaangażowaniu Sinatrów w przemyt alkoholu w latach dzieciństwa Franka, a przede wszystkim w jego własnych długoletnich powiązaniach z Luciano, powiązaniach, których zakres dopiero teraz można udokumentować.

W Lercara Friddi była tylko jedna szkoła, więc bardzo niewielu mieszkańców miasteczka potrafiło czytać czy pisać. Francesco Sinatra nie był pod tym względem wyjątkiem, jednak miał w ręku fach - potrafił naprawiać buty. Ożenił się z Rosą, swoją rówieśniczką z tego samego miasta, kiedy oboje mieli niewiele ponad dwadzieścia lat, i małżonkowie jeszcze przed trzydziestką doczekali się dwóch synów.

Pod koniec stulecia tysiące Sycylijczyków zaczynało cierpieć głód, zwłaszcza na wsi. Coraz częściej dochodziło do zamieszek głodowych i coraz bardziej wzrastała przestępczość. Na zachodzie Sycylii mafia sprawowała już władzę absolutną. Stolica wyspy - Palermo - zrodziła pierwszego capo di tutti capi,Don Vito, który miał w przyszłości doprowadzić do nawiązania pierwszych kontaktów pomiędzy sycylijską mafią i Stanami Zjednoczonymi. Jego następca, Don Carlo, prowadził działalność z wioski oddalonej o dwadzieścia dwa kilometry od Lercara Friddi. Kilku spośród osławionych szefów amerykańskich organizacji przestępczych - Tony Accardo, Carlo Gambino, Sam Giancana czy Santo Trafficante - wywodziło się, podobnie jak Luciano, z zachodniej Sycylii.

W roku 1889 Francesco i Rosa mieszkali już na robotniczym przedmieściu Palermo. Tam urodzili się ich następni dwaj synowie, którzy jednak zmarli1 w dzieciństwie, prawdopodobnie wskutek epidemii cholery, szalejącej w tym regionie na początku lat dziewięćdziesiątych dziewiętnastego wieku. W ciągu następnych dwudziestu pięciu lat Sycylię miało opuścić półtora miliona osób, które w większości udały się do Argentyny i Brazylii, coraz częściej jednak celem emigrantów były Stany Zjednoczone.

Francesco Sinatra dołączył do tego exodusu latem 1900 roku. Czterdziestotrzyletni ojciec rodziny pożegnał się z Rosą i pozostałymi przy życiu dziećmi2 - miał już wtedy trzech synów i dwie córki - i wszedł na pokład statku płynącego do Neapolu. Tam z biletem trzeciej klasy do Nowego Jorku przesiadł się na brytyjski parowiec „Spartan Prince”. 6 lipca oświadczył urzędnikom imigracyjnym na Ellis Island, że planuje zatrzymać się u krewnego, który mieszka na Starym Broadwayu na Manhattanie. W kieszeni miał 30 dolarów.

Znalazł pracę i już wkrótce poczuł się na tyle spokojny o przyszłość, że mógł sprowadzać rodzinę. Najpierw dołączył do niego najstarszy syn, Izydor, w roku 1902 przybył piętnastoletni zaledwie Salvatore, który podobnie jak ojciec podawał, że z zawodu jest szewcem. Rosa przybyła na Boże Narodzenie następnego roku wraz z dziewięcioletnim Antoninem i jego dwiema młodszymi siostrami, Angeliną i Doroteą. Antonino - Anthony Martin lub Marty, jak nazywano go w Ameryce - miał w przyszłości spłodzić największego piosenkarza stulecia.

Czterdzieści lat później Frank Sinatra oświadczył pod wpływem emocji, że kiedy jego ojciec „postawił stopę na wyspie Liberty”, na ustach Statui Wolności pojawił się uśmiech. Niestety, dla wielu włoskich imigrantów miał on okazać się złudny.

Gdy Francesco dotarł do Ameryki, przekonał się, że przybysze z Włoch spotykają się z powszechną wrogością. Znajdowali się na najniższym stopniu w hierarchii społeczności Nowego Jorku, bojkotowani przez tych, którzy przybyli tu przed nimi, zwłaszcza przez Niemców i Irlandczyków. O Włochach mówiono, że to brudasy, ignoranci i przestępcy, wymyślano im od makaroniarzy. Na początku dwudziestego wieku, gdy na południu Stanów linczowano czarnych, niektórzy Amerykanie uważali Włochów - zwłaszcza imigrantów z południowej Italii i Sycylii - „nawet nie za białych”. Atakował ich Ku-Klux-Klan. Przekonali się, że nie wolno im uczęszczać do kościołów, w których modlą się wierni należący do innych grup etnicznych, że skazani są na wykonywanie najczarniejszych prac i że prześladuje ich policja.

Prawdę mówiąc, oskarżenia o przestępczą działalność nie były zupełnie bezpodstawne. Już od kilku lat w Stanach Zjednoczonych aktywnie działali należący do mafii uciekinierzy z Sycylii. Przestępczy boss z Palermo, Don Vito, który urzędnikom imigracyjnym oświadczył, że jest handlowcem, przybył do Ameryki rok po Francesku i w ciągu zaledwie dwuletniego pobytu położył podwaliny pod to, co ostatecznie miało stać się amerykańską mafią.

W oczach prześladowanych imigrantów z Sycylii Don Vito i jemu podobni byli tymi samymi uomini rispettati, którzy rządzili w Starym Kraju. Oferowali ochronę, pożyczali pieniądze i ułatwiali wiele rzeczy, oczywiście, nie za darmo. Wymuszali pieniądze od sklepikarzy i robotników, a wszyscy, którzy nie chcieli się temu podporządkować, przypłacali opór uszczerbkiem na zdrowiu lub utratą życia. Dla wielu imigrantów wstąpienie w szeregi przestępców wydawało się bardziej atrakcyjne niż legalna praca. „Zrozumiałem, że dla wszystkich innych Włosi byli plugastwem, najgorszymi mętami - wspominał »Niebieskooki Jimmy« Alo, syn kalabryjskiego krawca, który miał kiedyś zostać jednym z najbardziej liczących się amerykańskich mafiosów. - Mnie to nie pasowało, wybrałem co innego”.

Identycznego wyboru dokonał Lucky Luciano, który kilka lat po Sinatrach przybył z Lercara Friddi do Ameryki. „Otaczali nas sami kanciarze - wspominał lata dzieciństwa, spędzonego na Lower East Side na Manhattanie - i chociaż wielu z nich było facetami, którzy z założenia powinni być uczciwi, wszyscy bez wyjątku kradli. My zaś mieliśmy prawdziwych zawodowców, bogatych Donów ze Starego Kraju, w wielkich czarnych samochodach i z wąsami do kompletu. Wiedzieliśmy, że byli bogaci, a tylko to się liczyło”.

Tymczasem Francesco musiał walczyć o przetrwanie. Naprawą butów zajmowało się wielu Włochów, najwidoczniej jednak zbyt wielu, skoro w końcu Sinatra podjął pracę w charakterze kotlarza. Potem zatrudniła go American Pencil Company, gdzie zarabia, 11 dolarów tygodniowo (około 200 dzisiaj) i gdzie pozostał przez siedemnaście lat. Rosa - podobnie jak Francesco - już dobrze po czterdziestce, wychowywała dzieci, a w końcu otworzyła mały sklep spożywczy. Wtedy jednak ich rodzina dawno już nie mieszkała w Nowym Jorku, ponieważ przeniosła się do miasta, które dziś nierozerwalnie kojarzy się z nazwiskiem Sinatry, do Hoboken.

W dziewiętnastym stuleciu była to miejscowość wypoczynkowa dla bardzo bogatych nowojorczyków w rodzaju Vanderbiltów i Astorów, jednak jeszcze przed przybyciem rodziny Sinatrów przeobraziła się w brudne sześćdziesięciotysięczne miasto przemysłowe, którego położony na tyłach dżungli fabryk i kolejowych placów przeładunkowych port na rzece Hudson był w stanie przyjmować statki oceaniczne. Rządzący w Hoboken Irlandczycy zdążyli już objąć najbardziej intratne synekury i zasiedlić najlepsze domy, a przybysze z Włoch gnieździli się na kilku podłych uliczkach w zachodniej części miasta, starając się w miarę możliwości jak najlepiej urządzić się w kamienicach czynszowych.

Włosi trzymali się swojego terytorium, ponieważ gdzie indziej nie byli mile widziani, ale również dlatego, że to im odpowiadało. W miejscowej Małej Italii mogli chodzić do własnego kościoła oraz żyć zgodnie ze swoimi obyczajami i regułami, których egzekwowaniem zajmowali się ich mafijni opiekunowie. Sycylijczycy osiedlali się zwykle przy ulicach zamieszkanych już przez pobratymców z rodzinnych miast i wiosek w Starym Kraju. Bardzo często ludzie blisko ze sobą spokrewnieni żyli w obrębie jednej dzielnicy lub nawet w tym samym budynku.

Hoboken było niebezpiecznym miastem, a Włosi, którzy po zmroku zabłąkali się na irlandzkie terytorium, narażali się na napaść i pobicie. Wielu mężczyzn we włoskiej dzielnicy posiadało broń palną, przeważnie przestarzałe rewolwery, a w roku 1909 część z nich stoczyła bitwę z rekrutującą się głównie z Irlandczyków policją. Funkcjonariusze wezwani na miejsce awantury przy Monroe Street - włoskie dziecko zginęło tam w wypadku, w który zamieszani byli inni Włosi - dostali się pod ogień pistoletowy. „Gromada rozszalałych Włochów uzbrojonych w rewolwery - donosił „New York Times” - z okien i drzwi na oślep strzela do policjantów Padło przynajmniej sto strzałów i jeszcze do późnych godzin nocnych nie zdołano przywrócić spokoju”.

Francesco i Rosa wychowywali swoje dzieci w Hoboken przez ponad dziesięć mroźnych zim i upalnych lat. Nie mieli ani centralnego ogrzewania, ani, rzecz jasna, klimatyzacji. Izydor pomagał rodzicom w sklepie spożywczym, Salvatore został piekarzem, Marty zaś, który rzucił szkołę w wieku dziesięciu czy jedenastu lat, nie potrafił czytać, pisać ani też dobrze mówić po angielsku. Skończył piętnasty rok życia w tym samym miesiącu, w którym włoscy imigranci starli się z policją.

Był niewysokim mężczyzną, wielkości grzybka, jak wyraził się jeden z jego znajomych. Bardzo szybko zaczęły mu się robić na głowie zakola, życie uprzykrzała mu chroniczna astma, a chcąc być może zrekompensować sobie mizerną posturę, obnosił się z licznymi tatuażami. Krewni wspominają go jako człowieka o łagodnym usposobieniu, przynajmniej z reguły, jednak zdarzały mu się także długie okresy ponurego milczenia. Od czasu do czasu objawiał się jego gwałtowny temperament. Poza tym lubił zaglądać do kieliszka.

Idąc w ślady ojca, rozpoczął terminowanie u szewca, ale całymi latami nie miał stałej pracy. W pewnym okresie, kiedy w rubryce „zawód” wpisywał „szofer”, spowodował tragiczny w skutkach wypadek. Na Newark Street, w pobliżu doków, potrącił pięcioletnie dziecko, zabijając je na miejscu, a potem po prostu odjechał. Podczas procesu o zabójstwo został uniewinniony, gdy oświadczył sądowi, że całe to zdarzenie tak bardzo wytrąciło go z równowagi, że stracił głowę. Nie był to jego jedyny konflikt z prawem - jakiś czas później znaleziono u niego przedmioty pochodzące z kradzieży.

Przez krótki czas boksował zawodowo w wadze koguciej. Na ringu używał nazwiska Marty O’Brien, honorując w ten sposób swojego sponsora, Irlandczyka z Filadelfii. Włoscy pięściarze często zresztą posługiwali się irlandzkimi nazwiskami, żeby zdobyć przychylność szerszej publiczności. Prawdopodobnie za pośrednictwem kolegi z ringu, Dominika „Mistrza” Garaventy, Marty poznał kobietę, która miała urodzić Franka Sinatrę.

Dolly Garaventa, jedno z ośmiorga rodzeństwa Dominika, również była imigrantką, z północnych Włoch. Jej ojciec, rolnik z Rossi, wioski w pobliżu Genui, przywiózł żonę i .dzieci do Stanów Zjednoczonych pod koniec dziewiętnastego stulecia. Jeśli jednak wiązał ze swoimi synami wielkie nadzieje, spotkało go gorzkie rozczarowanie.

Dominik zamieszany był w przemyt whisky i został aresztowany po strzelaninie, w którą uwikłany był także jego brat Lawrence. Ten ostatni, znany pod przezwiskiem „Dzieciuch”, jako że był najmłodszy z rodzeństwa, okazał się z nich wszystkich najgorszy. Podobnie jak brat, walczył na ringu, ponad dwadzieścia razy lądował w areszcie, miał na koncie wyrok za lichwę i przesłuchiwano go w związku z przemytem alkoholu i dwoma napadami z bronią w ręku, które zakończyły się morderstwem. Kolejny z braci Garaventa, Gustavo, wielokrotnie trafiał za kratki pod zarzutem organizowania nielegalnych zakładów.

Dolly, a właściwie Natalina lub Natalie Garaventa urodziła się dzień po świętach Bożego Narodzenia w roku 1896. Miała niebieskie oczy, jasną skórę, a w młodości była jasną blondynką. Mimo drobnej budowy już jako nastolatka robiła wrażenie na mężczyznach. Kobietom nie wolno było chodzić na walki bokserskie, a więc Dolly przebierała się za chłopca, żeby zobaczyć, jak walczy Marty Sinatra. Nie przebierała w słowach - jej niewybredny język przeszedł do legendy - przy czym usta prawie się jej nie zamykały. Nigdy nie zapominała ani nie przebaczała doznanej zniewagi. Była oczytana, mówiła płynnie po angielsku i radziła sobie z kilkoma włoskimi dialektami. Miała duże zdolności organizacyjne, a w pewnym okresie uczyła się nawet na pielęgniarkę. Potrafiła także śpiewać - ten talent odziedziczyła po ojcu - więc na weselach i rodzinnych imprezach wykonywała popularne piosenki oraz arie operowe, a w Clam Broth House w Hoboken czyniła to, stając na stole.

Marty Sinatra poznał ją w roku 1912, gdy miał lat osiemnaście, a ona szesnaście. On także umiał śpiewać, wspólnie więc wykonywali sentymentalną balladę, zatytułowaną „Przypominasz mi dziewczynę, z którą chodziłem do szkoły”. Mimo że Dolly przewyższała go inteligencją i lubiła rządzić i dominować, między dwojgiem młodych narodziło się uczucie. Nie bacząc na sprzeciw rodziców, Dolly uciekła z Martym - cale dwie mile - aż do Jersey City, i w dniu świętego Walentego roku 1913 wyszła za niego w tamtejszym ratuszu. Następnie młodzi wrócili do domu, pogodzili się z rodzinami i wzięli kolejny ślub, tym razem kościelny.

Wynajęli mieszkanie pod numerem 415 przy Monroe Street, na tym samym odcinku ulicy, na którym cztery lata wcześniej ich ziomkowie starli się z policją. Salvatore Sinatra - który kazał teraz mówić do siebie Sal - wraz z żoną zamieszkał po drugiej stronie korytarza. W przyszłości dziennikarze mieli opisywać ten dom jako czynszówkę w dzielnicy slumsów. W rzeczywistości jednak była to nowoczesna, podpiwniczona kamienica o drewnianej konstrukcji, czteropiętrowa, podzielona na osiem mieszkań. Wprawdzie nie było w niej cieplej wody, a na każdym piętrze znajdowała się jedna toaleta na dwa mieszkania, ale w owym czasie nie było to niczym niezwykłym. Każda z rodzin miała do dyspozycji trzy pokoje i wyposażoną w piec kuchnię. Brat Dolly, Dominik zapamiętał tę okolicę jako „całkiem przyzwoitą dzielnicę dla niższej klasy średniej”.

Podczas gdy Dolly i Marty poznawali się nawzajem, wiązali ze sobą i zakładali ognisko domowe, na świecie działy się rzeczy doniosłe i zachodziły ważne wydarzenia. Po zderzeniu z górą lodową zatonął „Titanic”. Woodrow Wilson objął urząd prezydenta, robiąc wszystko, co w jego mocy, by uniknąć w Waszyngtonie demonstracji kobiet, które domagały się przyznania prawa głosu. Pewien francuski lotnik przeleciał nad Morzem Śródziemnym, przemierzając swym samolotem dłuższą trasę nad wodą niż ktokolwiek przedtem. Otwarto Kanał Panamski, który połączył Atlantyk z Oceanem Spokojnym. Henry Ford złożył „ruchomą linię montażową” do produkcji samochodów. Einstein dopracował teorię względności. Europę ogarnęła wojna, do której Stany Zjednoczone na razie się nie mieszały.

Zdarzyło się też coś jeszcze. Na rynku pojawiły się powszechnie dostępne nakręcane Victrole, czyli fonografy. Po raz pierwszy Amerykanie mogli słuchać muzyki nagranej na obracających się szybko krążkach, zwanych płytami.

Te iście sejsmiczne wstrząsy tylko w nieznacznym stopniu odbiły się na życiu nowożeńców, chociaż bardzo możliwe, że Dolly - która w przyszłości miała zaangażować się w lokalną politykę - kibicowała demonstrującym w stolicy sufrażystkom. Na razie jednak, podobnie jak Marty’emu, zaprzątało jej głowę co innego. Od młodych żon, zwłaszcza tych, które poślubiły Sycylijczyków, oczekiwano, że zajdą w ciążę.

3

Jedynak

„Byliśmy małżeństwem już od dość dawna - wspominała po latach Dolly. - I nie sądziliśmy że będziemy mieli dzieci”. Jednak w 1915 roku, po dwuletnim oczekiwaniu, zaszła wreszcie w ciążę. Miała nadzieję, że będzie to dziewczynka.

Bóle zaczęły się w drugim tygodniu grudnia. Akuszerki, które przez zasypane śniegiem ulice dobrnęły do mieszkania Sinatrów, zaraz posłały po lekarza. Rozciągnięta na kuchennym stole Dolly była w kiepskim stanie. Nie miała nawet stu pięćdziesięciu centymetrów wzrostu i ważyła zaledwie czterdzieści jeden kilogramów, dziecko zaś było olbrzymie. Cierpiała katusze.

Zebrane wokół niej kobiety wykrzykiwały jedna przez drugą swoje rady. Była wśród nich matka Dolly Rosa, jej siostra, Josie oraz sąsiadka z przeciwnej strony ulicy. Poród nie następował, a pacjentka z godziny na godzinę coraz bardziej słabła. Bojąc się o jej życie, lekarz postanowił użyć kleszczy. Dziecko zostało wydarte z łona matki, krwawiąc z ran na głowie i szyi. Nie była to dziewczynka, której pragnęła Dolly, lecz ważący sześć kilogramów i sto gramów chłopiec nie dający oznak życia.

„Nie spodziewam się, żeby przeżył - zapamiętała Josie mruknięcie lekarza. - Zajmijmy się lepiej matką”. Potem jedna z kobiet - zwykle przypisuje się tę zasługę matce Dolly - wpadła na pomysł, żeby potrzymać olbrzymie niemowlę pod kranem z zimną wodą. Dopiero wtedy chłopiec wydał z siebie charkot, a klepnięty po plecach, zaczął krzyczeć.

Doznane podczas porodu urazy sprawiły, że Dolly nie mogła mieć więcej dzieci. Na rozdartej szczypcami lekarza lewej małżowinie usznej chłopca oraz na jego szyi już na zawsze pozostały blizny, które w dorosłym życiu ukrywał czasem pod makijażem. Rezultatem urazów okołoporodowych mógł być również przedziurawiony bębenek w uchu, wada, która wyszła na jaw dopiero po wielu latach.

Będąc już dojrzałym mężczyzną, Frank publicznie wyrażał wdzięczność za uratowanie życia, w głębi duszy jednak nie mógł pogodzić się z tym, czego się dowiedział o okolicznościach swojego przyjścia na świat. Jako dziewięciolatek podobno zaatakował lekarza, który przyjmował poród, a jako człowiek dorosły zdumiał kiedyś jedną ze swych kochanek irracjonalnym wybuchem pretensji. „O mnie w ogóle nie pomyśleli - stwierdził z goryczą. - Martwili się tylko o matkę. W gruncie rzeczy po prostu wydarli mnie z niej i cisnęli w kąt”.

Akt urodzenia, sporządzony w stanie New Jersey 17 grudnia 1915 roku, zawiera dane noworodka Franka Sinestro. „Sinestro” to efekt pomyłki urzędnika, ale imię „Frank” wcale nie dziwi3. Włosi mają w zwyczaju nadawać pierworodnemu dziecku imię dziadka lub babki ze strony ojca, w tym wypadku Franceska. Ćwierć wieku później, gdy chłopiec dorósł i zdobył sławę, nazwisko w akcie urodzenia poprawiono na „Francis A. Sinatra”. „A”, jak dowiedział się świat, oznaczało Alberta.

„Bóg cię kocha - powtarzali chłopcu seniorzy rodziny. - Z jakiegoś powodu cię uratował. Twoim przeznaczeniem jest zostać kimś”.

Na fotografii zrobionej małemu Frankowi na tle malunku przedstawiającego wiejską scenę widać pulchne dziecko. „Zrobił się naprawdę chudy dopiero wtedy, gdy miał cztery albo pięć lat” - wspominała jego ciotka Josie. Opublikowana w prasie wyblakła odbitka przedstawia go w ramionach matki, starannie opatulonego przed zimnem, z lewą, poznaczoną bliznami stroną twarzy, skrytą pod czapką. Dziewiętnastoletnia Dolly sprawia wrażenie, jakby zmuszała się do uśmiechu i wymagało to od niej nie lada wysiłku, Frank zaś - Frankie, jak mówiono do niego jeszcze w pierwszych latach dorosłego życia - spogląda na nią niepewnie.

Z perspektywy dnia dzisiejszego trudno oprzeć się wrażeniu, że ta stara fotografia z rodzinnych zbiorów zapowiada przebieg dzieciństwa Franka, którego matka miała dość osobliwą wizję macierzyństwa. Skutkiem tego Frank doświadczył wszystkich typowych problemów jedynaka, a oprócz tego paru dodatkowych. Spodziewająca się dziewczynki Dolly zaopatrzyła się w ubranka dziecięce w kolorze różowym, i właśnie takie Frank musiał nosić. „Dla mnie było to bez różnicy” - wspominała Dolly gdy zaś syn podrósł, poprosiła swoją matkę, żeby uszyła mu garniturki w stylu Małego Lorda Fauntleroy1. Według relacji jednego z towarzyszy dziecięcych zabaw Frank bawił się lalkami i „trzymał maminej spódnicy” o wiele dłużej niż inne dzieci.

Siedzenie w domu z dzieckiem nie było dla Dolly najważniejsze. Przez większość dzieciństwa Franka zajmował się nim więc albo dziadek Francesco, albo też babka ze strony matki. W roku 1917, gdy Stany Zjednoczone przystąpiły do wojny światowej, a Marty został zwolniony z poboru jako jedyny żywiciel rodziny, Dolly na ochotnika zgłosiła się do służby pielęgniarskiej za oceanem. Gdy jej kandydaturę odrzucono, znalazła pracę przy wyrobie czekoladek w sklepie cukierniczym.

Mierzyła jednak znacznie wyżej. Została położną i zajęła się polityką na szczeblu lokalnym, co uczyniło z niej postać dosyć kontrowersyjną. W roku 1919, w ostatnich miesiącach kampanii o prawa kobiet, była jedną z tych, które przykuły się do ogrodzenia przed ratuszem w Hoboken. Po zakończeniu walki sufrażystek Dolly, która nie przekroczyła jeszcze trzydziestki, została przewodniczącą okręgu Partii Demokratycznej. „Poproszono mnie o kandydowanie, ponieważ znałam te wszystkie dialekty” - wspominała.

Gdy irlandzcy ojcowie miasta zaczęli bowiem zabiegać o glosy Włochów, potrzebowali do pomocy kogoś, kto miałby wpływy w ich dzielnicy. Miała je zaś Dolly, ponieważ załatwiała ludziom pracę, pilnowała, żeby potrzebujący otrzymywali czeki z pomocy społecznej, doradzała w sprawach zdrowotnych i organizowała rozdawane zimą worki węgla. „Była niczym matka chrzestna - wyraził się o niej Anthony Petrozelli, który dorastał na Monroe Street. - Ludzie ją szanowali. Była silną kobietą i niczego się nie bała”.

Politycy, dla których pracowała Dolly rządzili Hoboken i Jersey City przez trzydzieści lat, w okresie słynnym z korupcji i bandytyzmu. Dobrze znała dwóch burmistrzów z tego czasu, postaci dość nieciekawe, a wolny czas spędzała, według słów jej wnuczki Tiny, „kupując glosy dla lokalnego kierownictwa Partii Demokratycznej”.

Dolly chciała wciągnąć w politykę również męża, ale, jak określiła to jej siostrzenica, Rosę Paldino, „Marty nie był na to wystarczająco bystry”. W domu miał zwyczaj drażnić się z żoną, udając poparcie dla Partii Republikańskiej, ona zaś w rewanżu odmawiała gotowania. Frank bardzo szybko został zmuszony do noszenia transparentów demokratów4. Dorastał, popierając tę partię, popierał ją zresztą i po pięćdziesiątce.

Kobiety z włoskiej dzielnicy znały Dolly dzięki wydrukowanemu tłustą czcionką w miejskiej książce telefonicznej wpisowi: „DELLA SINATRA, położna i akuszerka, telefon Hoboken 985”. Pisząc o rodzinie wiele lat później, Kitty Kelly zwróciła uwagę na fakt, że matka Sinatry dokonywała aborcji w okresie, gdy ten zabieg był nielegalny i uważany za haniebny. Wielokrotnie trafiała za to do aresztu, a dwa razy nawet ją skazano. Niektórzy znali ją jako „Dolly Szpilę”, a taka reputacja miała pewnego dnia uniemożliwić jej synowi występ w miejscowym kościele katolickim.

Inni jednak byli bardziej wyrozumiali. „Gdy jakaś niezamężna dziewczyna zaszła przypadkowo w ciążę, była to dla niej wielka hańba - powiedział Petrozelli. - Jej matka dzwoniła więc do Dolly i błagała ją: Proszę, pomóż nam, zanim dowie się mój mąż. A ona pomagała. Nie wchodziły w grę żadne pieniądze, robiła to po prostu z dobrego serca”. Niektórzy twierdzili, że matka Sinatry częściej pomagała dzieciom w przyjściu na świat, niż wykonywała aborcje, a czasem nie pobierała za swoje usługi żadnego wynagrodzenia.

Zapracowana i zaangażowana w tysiące spraw, Dolly w dalszym ciągu podrzucała Franka krewnym i sąsiadom. Gdy nie był z Franceskiem, matką Dolly lub jedną z jej sióstr, spędzał czas w towarzystwie starszej damy żydowskiego pochodzenia, pani Golden, bądź też nastoletniej niańki, Rosę Carrier. Rosę zabierała go na filmy, w owym czasie wciąż jeszcze nieme. Pani Golden karmiła go ciastem kawowym i jabłkami oraz podarowała mu grawerowany żydowski amulet, który bardzo cenił. W przyszłości zobowiązał się wobec niej, że kupi obligacje rządu izraelskiego o wartości ćwierci miliona dolarów. Wszystko wskazuje na to, że Frank podłapał od niej więcej jidisz niż włoskiego od bliskich krewnych. Język swoich przodków jako tako rozumiał, jednak nigdy nie nauczył się nim dobrze posługiwać.

Dolly starała się wynagrodzić synowi swoją nieobecność, obsypując go zabawkami, kupując mu kolejne rowery, które oczywiście musiał mieć, oraz wysyłając go każdego lata na wakacje do Catskills. Ubierała Franka tak elegancko, że jego wygląd stał się niemalże miejscową legendą. „Myślę, że kazałaby mi nosić aksamitne spodnie, gdyby nie to, że w tej dzielnicy zabiliby mnie za to” - wspominał. Gdy był już starszy, a Dolly zamożniejsza, miał nawet swój własny rachunek w „Geismar”, miejscowej galerii handlowej.

Ubrania i zabawki nie mogły jednakże zastąpić uczucia. „Ciocia Dolly wiecznie była zajęta - wspominał jeden z kuzynów, John Tredy. - Myślę, że Frank zawsze był dla niej w pewnym sensie kulą u nogi. Wiecznie siedział sam”. W pamięci krewnych i sąsiadów zachował się przygnębiający obrazek - samotna postać chłopca na trójkołowym rowerku przed frontowymi drzwiami domu jego babci.

Marty i Frank nie mieli spokoju, gdy Dolly była w domu. Mężowi co kilka minut zabierała popielniczkę. Syna myła w zimnej wodzie szczotką do szorowania częściej, niż to było konieczne. Sinatra, będąc dorosłym mężczyzną i nałogowym palaczem, nie mógł znieść widoku popielniczki pełnej niedopałków. Bez przerwy też mył ręce, z którego to nawyku jego koledzy muzycy kpili, nazywając go tikiem Lady Makbet, i miał, jak powiedział jeden z przyjaciół, obsesję na punkcie czystych paznokci. Banknoty, które przy sobie nosił, też musiały być czyste i zupełnie nowe. „Nie mogę znieść widoku odrobinę choćby wysuniętych szuflad biurka, noży i widelców, które nie są ułożone w jednej linii czy też książek rzuconych na niechlujne sterty” - powiedział trzydziestoletni Sinatra. Nawet stojące przed nim kieliszki w restauracji zawsze musiały być porządnie ustawione.

Dolly nie miała cierpliwości do jego dziecięcych lęków. „Byliśmy kiedyś na plaży - wspominał Frank - a mnie przeraziły piętrzące się wysoko fale. Wciąż wrzeszczałem: »Nie! Nie!«, a matka się śmiała. Pamiętam ten lodowaty strach, który odebrał mi głos, gdy mnie zanurzyła”.

„Zawsze oczekiwała od niego więcej i więcej - miała powiedzieć pierwsza żona Franka, Nancy. - Nigdy nie była zadowolona. Bardzo trudno było ją usatysfakcjonować”. Ilekroć Frankowi się to nie udało, spotykała go surowa kara - bicie, jak sam wyznał. Raz, gdy wstał z konika podczas jazdy na karuzeli, głowa uwięzła mu w konstrukcji i tylko z dużym trudem udało się ją oswobodzić. Wspominał, że daleki od współczucia tata „złoił mi skórę”.

Tak naprawdę jednak Frank bał się bicia matki. Drobna niegdyś Dolly stała się korpulentna i wzbudzała prawdziwy respekt, wymierzane zaś przez nią kary były przerażające i nie zawsze sprawiedliwe. Jak głosi rodzinna legenda, kiedyś ukarała syna za to, że spadł ze schodów, z tego jednak, co słyszała jej wnuczka Tina, to właśnie uderzenie matki go z nich strąciło. Upadek był tak poważny, że chłopiec stracił przytomność. Po tym wydarzeniu skruszona Dolly przez kilka dni skakała wokół syna „jak przywołana do porządku kwoka wokół pisklęcia”.

„Często bila Franka - wspominała Rosę, jej siostrzenica, która mieszkała naprzeciwko. - Wielokrotnie przybiegał z płaczem do mieszkania mojej matki, gdzie na stołach leżały sięgające podłogi obrusy, żeby się tam ukryć. Mówił jej wtedy: Lala Nanina - taki miała przydomek, coś w rodzaju »cioteczko« - ona ma kij do baseballu, zabije mnie!”.

Niekiedy trudno było odróżnić u Dolly wściekłość od przypływu czułości. „Potrafiła spuścić mi lanie tym krótkim kijem - wspominał Frank - a potem przycisnąć mnie mocno do piersi. Kiedy się do mnie zbliżała, nigdy nie wiedziałem, czy mnie zbije, czy przytuli”.

Dolly budziła w swoim jedynaku uczucia będące mieszaniną potulnej uległości i niechęci jeszcze długo po tym, jak osiągnął wiek średni. Słyszano, jak mówił do telefonu: „Tak, mamo. Nie, mamo”. Jeszcze w latach siedemdziesiątych, gdy matka komenderowała nim, odpowiadał zrezygnowany: „Okay, skoro tak uważasz, mamo”.

Piosenkarka Peggy Connelly, jedna z kochanek Franka, pamięta, że „unikał swojej matki jak zarazy, wyprowadzała go z równowagi i wstydził się jej”. „Była naprawdę wkurzająca - zwierzył się Frank aktorce Shirley MacLaine po śmierci Dolly - ale potrafiła napędzić mi porządnego stracha. Nigdy nie wiedziałem, czy to, co zrobię, nie doprowadzi jej do wściekłości”. Pomimo to jej odejście było dla niego olbrzymim ciosem.

Dzieciństwo Franka jest ilustracją dość powszechnego stereotypu, że rodzice, którzy nie mogą mieć innych dzieci, zwykle psują to jedyne, wyolbrzymiają wagę jego potknięć i wymagają od niego, żeby było doskonałe. Z badań wynika, iż jedynaki mogą okazać się ponadprzeciętnie agresywne, mieć trudności z życiem w społeczeństwie i problemy z utrzymaniem stałych związków. Oczywiście, staranne wychowanie i odrobina szczęścia może sprawić, że wszystko będzie z nimi w porządku. Frank Sinatra byt jednakże nie tylko narażony na problemy związane z byciem jedynakiem. Jakby tego było mało, dorastał w otoczeniu ludzi, którzy łamali prawo.

Pierwsza wojna światowa zmieniła życie zarówno Hoboken, jak i rodziny Sinatrów. Zamiast statków pasażerskich do portu zawijały teraz jednostki przeznaczone do transportu wojska. „Przed Bożym Narodzeniem znajdziemy się w niebie, piekle albo w Hoboken” - stało się popularnym powiedzeniem żołnierzy, którzy wsiadali na ich pokłady, by płynąć do Europy. W roku 1917, na trzy lata przed tym, jak w całym kraju zaczęła obowiązywać prohibicja, wydano nakaz zamknięcia licznych barów w mieście, w nadziei, że dzięki temu żołnierze będą zachowywali się porządnie. Daremna to była nadzieja.

Hoboken stało się portem, do którego przybijały frachtowce z ładunkiem zagranicznego alkoholu, więc jak grzyby po deszczu zaczęły wyrastać tam coraz to nowe bary. Ponieważ władze lokalne nie potrafiły wyegzekwować prawa, już wkrótce na każdą milę kwadratową tego niewielkiego miasta przypadało dwieście pięćdziesiąt tego rodzaju przybytków

Jedną z tawern prowadzili rodzice Franka. Za pomocą pieniędzy pożyczonych od matki Dolly otworzyli „bar z grillem” na rogu Czwartej ulicy i Jefferson. Nazwali go „U Marty O’Briena” - korzystając z nazwiska, którym Marty posługiwał się na ringu - co z punktu widzenia interesów było rozsądnym posunięciem w zdominowanym przez Irlandczyków Hoboken. Był też włoski akcent - serwowane do alkoholu makarony i kanapki.

Część tego, co działo się w barze, zachowało się w rodzinnych legendach: jak to Dolly za pomocą trzymanej pod kontuarem gumowej pałki policyjnej pomagała w wyrzucaniu pijaków, czy to o makabrycznej zemście Marty’ego na właścicielu innego lokalu, który próbował spłacić dług, dostarczając zamiast gotówki konia. Gdy Marty zorientował się, że zwierzę jest ledwo żywe, zaprowadził je nocą pod drzwi knajpy tamtego i zastrzelił, następnego zaś ranka znaleziono ścierwo blokujące wejście. „Marty był spokojnym i łagodnym gościem, dopóki nie doprowadziło się go do ostateczności - powiedział jeden z jego przyjaciół. - Wtedy wychodził z niego facet z ulicy, którym w gruncie rzeczy był”.

Ważnym aspektem prowadzenia baru był fakt, że Sinatrowie potrzebowali alkoholu i ochrony, czyli czegoś, co mogli im zapewnić tylko gangsterzy. Prohibicja stała się prawdziwą żyłą złota dla włoskich i żydowskich mafiosów, którzy mieli w końcu połączyć siły i podporządkować sobie przestępczość zorganizowaną w całej Ameryce. Właśnie teraz zarabiali wielkie pieniądze i walczyli o terytorium pierwsi gangsterzy, których nazwiska stały się później głośne: Meyer Lansky, Bugsy Siegel, Joe Adonis, Johny Torrio, Longy Zwillman, Willie Moretti, Waxey Gordon, Dutch Schultz, Frank Costello i Lucky Luciano.

Prohibicja była jak „mecz rozgrywany na zupełnie nowych zasadach - wspominał Costello - a my byliśmy w posiadaniu piłki”. Szczególnie aktywnie gangsterzy działali w New Jersey. Port w Hoboken był kluczowym punktem tranzytowym dla transportów nielegalnego alkoholu, a Marty Sinatra znalazł się wśród miejscowych Włochów zaangażowanych w ten proceder. „Pomagał w szmuglu - miał wiele lat później przyznać jego syn. - Jego zadanie polegało na podążaniu śladem ciężarówek z gorzałą i pilnowaniu, żeby nie zostały uprowadzone. Pamiętam, że kiedyś w środku nocy - miałem wtedy zaledwie trzy czy cztery lata - usłyszałem szlochy, straszne krzyki i zawodzenie. Wydaje mi się, że mój staruszek nie popisał się refleksem i oberwał po głowie. Po powrocie do domu zakrwawił całą kuchnię. Matka wpadła w histerię”.

Frank przyznał, że ojciec zajmował się przemytem dla „jednego z twardych gości”. Nie powiedział, dla którego, ale w roku 1995 jego córka Nancy - w jednej ze swoich książek, napisanej z pomocą ojca - podała, że dziadek zmuszony był „zadawać się” z grubymi rybami świata przestępczego. Wymieniła nazwisko Waxeya Gordona, przemytnika, który robił interesy z Luciano. Według pisarza Pete’a Hamilla, który wiele lat później utrzymywał z Frankiem bliskie kontakty, w Hoboken mówiło się, że Gordon był stałym bywalcem baru Sinatrów.

W okresie prohibicji młody Frank spędzał w tym lokalu dużo czasu, wieczorami często odrabiał tam pracę domową. Klienci baru rodziców stanowili jego pierwszą publiczność. „Była w tej knajpie pianola - wspominał. - Taka maszyna na drobne, wrzucało się monetę i wałek odtwarzał melodię. Miałem jedenaście lat czy coś koło tego. Któryś z tych facetów stawiał mnie na pianoli i przy jej akompaniamencie śpiewałem, za co dostawałem dziesięć centów. Głos miałem donośny jak syrena, słychać go było z daleka. I pamiętam taką piosenkę, która nazywała się »Szczerze i prawdziwie«”. Szczerze i prawdziwie zakochałem się w tobie - śpiewał mały chłopiec. Już jako dorosły przypomniał sobie, że już wtedy pomyślał: „To dopiero kant!”.

Dolly była blisko związana ze swoimi braćmi Dominikiem i Lawrencem, którzy podczas prohibicji popadli w poważny konflikt z prawem. Lista występków Lawrence’a rozpoczęła się od sprzedaży alkoholu żołnierzom, za co został aresztowany. Do roku 1921, gdy już jako dwudziestolatek wyszedł za kaucją z aresztu, do którego trafił pod zarzutem zamordowania kierowcy American Express, poszukiwano go w związku z dwoma napadami w New Jersey i morderstwem. W roku 1922 zatrzymano go po kolejnym napadzie, podczas którego zginął policjant. Funkcjonariusz przed śmiercią zeznał, że ranił go jeden z głównych współpracowników Waxeya Gordona.

Gdy Lawrence stanął przed sądem w sprawie o zabójstwo kierowcy American Express, rozszlochana Dolly zjawiła się na rozprawie, podając się za jego żonę i trzymając w ramionach „pożyczone” na tę okazję niemowlę. Kiedy dostał długoletni wyrok, głośno nazwała sędziego „bękartem i sukinsynem”. Regularnie odwiedzała Lawrence’a w więzieniu, a gdy został zwolniony, zabrała go do swojego domu. Mieszkał z Sinatrami przez wiele lat, a Frank wprost go ubóstwiał.

W roku 1931 Lawrence został aresztowany po raz kolejny, podobnie zresztą jak jego brat Dominik, po jakiejś ulicznej strzelaninie. W jej następstwie policja poszukująca samochodu zarejestrowanego na nazwisko O’Brien - którego używał Marty Sinatra - otoczyła szczelnym kordonem część Hoboken. Swój własny wóz z dziurą po kuli w przedniej szybie Lawrence porzucił dwa kroki od domu należącego do niego i siostry Dolly, Josie Monaco. Frank często widywał ciocię Josie, ponieważ okna pierwszego mieszkania Sinatrów wychodziły na tyły jej domu. Jej teść, który również mieszkał przy Madison, odpowiadał za nielegalny handel alkoholem, a przed frontem należącego do Josie budynku w ogniu walki między przemytnikami zginął od kul jeden z gangsterów.

Lawrence, podobnie jak ojciec Franka, prowadził interesy z pewnym przemytnikiem. „Wraz z Dutchem Schultzem porywał whisky i inne towary - powiedział syn Josie. - Sądzę, że wszedł w te szwindle, uprowadzając towar należący do Dutcha Schultza”. Schultz korzystał z usług Włochów w charakterze „cyngli do wynajęcia” i podobnie jak w swoim czasie Waxey Gordon, robił interesy z Luckym Luciano. Jak wyraziła się Tina Sinatra: „Mój tata dorastał w sąsiedztwie gangsterów. Byli jego bliskimi przyjaciółmi”.

W okresie prohibicji w pobliżu Sinatrów mieszkała przy Monroe Street rodzina nazwiskiem Fischetti, której jedno z dzieci przyjaźniło się z Frankiem. Członkowie tej rodziny byli według policji kierowcami ciężarówek zamieszanymi w przestępczość zorganizowaną. Osławieni bracia Fischetti związani byli zarówno ze sprawującym rządy w Chicago Alem Capone, jak i Luckym Luciano. Rocco, Charlie i Joseph mieszkali w okolicach Nowego Jorku, następnie zaś przenieśli się na Środkowy Zachód, gdzie zaczynali jako ochroniarze Capone’a, a potem stopniowo pięli się po szczeblach jego organizacji. Najmłodszy z braci, Joseph, Joe „Sknera”, miał ostatecznie zostać przez FBI sklasyfikowany jako „wysoko postawiony gangster”. Wyspecjalizował się w przemyśle rozrywkowym i stał się bliskim towarzyszem i wspólnikiem w interesach Franka Sinatry, którego, jak mówił, znał jeszcze z czasów, gdy obaj byli „młodziakami”.

„Niebieskooki Jimmy” Alo, prawa ręka Meyera Lansky’ego jeszcze w roku 2001 trzymał na stoliku do kawy fotografię Marty’ego i Dolly Sinatrów. „Znałem Franka Sinatrę, kiedy był jeszcze dzieciakiem - powiedział przed śmiercią. - Ten trefny skurczybyk zawsze chciał być gangsterem”.

W roku 1927, gdy Frank miał dwanaście lat, rodzina Sinatrów zgromadziła już dostatecznie dużo pieniędzy, żeby zająć wyższe miejsce na drabinie społecznej. Wynieśli się z Monroe Street i włoskiej części miasta, zamieszkując w apartamencie z trzema sypialniami w dzielnicy niemiecko-irlandzkiej. Marty’emu, który w wieku trzydziestu trzech lat nie miał już na tyle dobrej kondycji fizycznej, by walczyć na ringu czy pracować w dokach, udało się dostać pracę strażaka, zwykle dla Włochów nieosiągalną. Załatwiła mu ją Dolly korzystając podobno ze swoich wpływów u samego burmistrza. Kursował wtedy dowcip, że za zatrudnienie w policji trzeba dać łapówkę w wysokości dwustu dolarów, a trzysta kosztowało załapanie się do straży pożarnej, „ponieważ strażacy mogą się porządnie wyspać”.

Sinatrowie w dalszym ciągu prowadzili bar” U Marty O’Briena”, dzięki czemu, gdy rozpoczynał się Wielki Kryzys, wiedli już życie na całkiem przyzwoitym poziomie. Rodzina miała radio - Amerykanie korzystali z tego czarodziejskiego wynalazku już od roku 1920 - a Frank uwielbiał swój własny radioodbiornik, który wyglądał jak „mały fortepian koncertowy”.

Dzięki niemu poznał coś, co zapamiętał jako „mieszankę saksofonów i harmonijnie zespolonych instrumentów dętych” w wykonaniu słynnych zespołów, a ponadto Guya Lombardo i Wayne’a Kinga, „skoczny” jazz Louisa Armstronga, i „poważny” George’a Gershwina oraz genialne utwory Irwinga Berlina. Oczywiście, także piosenkarzy - „kuszące migdałki” Rudy’ego Valee, „Niewolnika Miłości” Russa Colombo, jak też aksamitny głos Binga Crosby w solowym koncercie nagranym dla CBS w roku 1931.

Matka Marty’ego zmarła wcześniej, w roku 1925, a jej pogrzeb wspominano bardzo długo z powodu wstrząsów sejsmicznych, które przesunęły trumnę po podłodze, podczas gdy rodzina żegnała się z nieboszczką. Jego ojciec, Francesco „Staruszek” Sinatra, dożył lat czterdziestych dwudziestego wieku. Frank wspominał go jako „słodkiego starego dżentelmena z długim kręconym wąsem”, który łamaną angielszczyzną udzielał mu życiowych nauk. „Jak zamierzasz wyrosnąć na zdrowego mężczyznę? - miał zwyczaj pytać, gotując wielki gar spaghetti. - Musisz jeść, i to dużo, żeby ci żebra nie sterczały!”. Lee Barletta, który był w domu Sinatrów częstym gościem, powiedział, że Frank i jego młodzi przyjaciele byli dla „Staruszka” całym światem.

Dolly w dalszym ciągu kupowała synowi eleganckie ciuchy, które wzbudzały zazdrość i kpiny innych dzieci. Jako dziesięciolatek chodził w kapeluszu typu fedora, a w wieku lat dwunastu sfotografowano go cudacznie wystrojonego w bryczesy. Gdy szedł do liceum, miał ponad tuzin sportowych marynarek i tyle par spodni, że przyjaciele przezwali go „Porcięta”. Zdarzało mu się darowywać, a nawet kupować ubrania biedniejszym kolegom, a Dolly za to płaciła. Pozwalał im korzystać ze swojej wejściówki na basen i fundował bilety do kina całym grupom kumpli. Tę szczodrość miał zachować do końca życia. „Frank nie potrafi okazać przyjaźni w inny sposób - powiedział trzydzieści lat później komik Phil Silvers - więc robi to za pomocą drogich prezentów”.

Gdy Frank skończył piętnaście lat, matka za trzydzieści pięć dolarów kupiła mu samochód - używanego chryslera ze składanym dachem. To auto uczyniło z niego „króla dzielnicy” - jak wspominał młodszy od Sinatry

Nick Sevano, który w tym samym okresie dorastał w Hoboken. Jednak na niwie szkolnej Frank bynajmniej nie królował i w Liceum imienia Davida E. Rue nieustannie miał problemy Przynosił do domu fatalne świadectwa, które wyglądały jeszcze gorzej w porównaniu ze znakomitymi cenzurkami jego kuzyna Sama, mieszkającego po drugiej stronie korytarza. Dyplom ukończenia gimnazjum był ostatni w szkolnej karierze Franka.

Także w Liceum Demarest doprowadzał swoich nauczycieli do pasji. „Leniwy chłopak - powiedział o nim wiele lat później nauczyciel matematyki - kompletnie pozbawiony ambicji”. „Nie wykazuje talentu w żadnej dziedzinie” - oświadczył dyrektor szkoły, a na świadectwie młodego Sinatry widnieje tylko jego nazwisko, brak natomiast zamieszczanych tam zazwyczaj informacji o postępach ucznia. „W szkole było strasznie nudno - orzekł po latach Frank. - Nie przejmowaliśmy się pracą domową, a kiedy już przychodziliśmy na lekcje, rozrabialiśmy, ile się dało”. Kiedy na lekcje nie przychodzili, często wypuszczali się całą grupą do Nowego Jorku, do Hudson Burlesque House na Trzydziestej Ósmej ulicy. Po zaledwie roku nauki rzucił szkołę albo też został z niej wyrzucony - zależnie od źródła, któremu damy wiarę.

Usunięcie ze szkoły, jeśli to ono stanowiło powód przerwania nauki, było do przewidzenia. Od samego początku pobytu w liceum Frank pozwalał sobie na psoty, niekiedy tak wymyślne, że zyskał dzięki nim przezwisko „Kombinator”. I tak na przykład uwolnił stado gołębi podczas apelu w szkolnej auli, spowodował zamieszanie w sali kinowej, gdy wypuścił tam kota i strzelił mu w tylną część ciała z pistoletu wiatrówki, albo też odpalił petardy umieszczone pod pokrywą studzienki kanalizacyjnej. Petardami zresztą z upodobaniem straszył ludzi jeszcze jako dorosły.

Popełnił także kilka drobnych kradzieży. Po latach opowiadał: „Kilku z nas postanowiło splądrować stoisko z owocami. Poczekaliśmy, aż zrobi się ciemno, a potem rzuciliśmy się przez ulicę. Kiedy stary sprzedawca odwrócił się, z głośnym krzykiem opadliśmy stragan i chwyciliśmy, co się dało”. Opowiadał też o innych zdarzeniach - zbyt licznych i drastycznych, by można było uznać te historie za wiarygodne - o napychaniu kieszeni cukierkami w sklepach, opróżnianiu kas z bilonu i kradzieżach rowerów. „Poznałem twarde dzieciaki okupujące rogi ulic, poznałem wojny gangów i rodziców, bardzo zajętych, gdyż usiłowali zarobić na jedzenie, czynsz i ubranie - mówił. - Dzieciaki w dzielnicach irlandzkich, murzyńskich i żydowskich tworzyły gangi, a my w brutalnych wojnach na tle rasowym znajdowaliśmy ucieczkę od samotności”.

Frank sugerował, że to właśnie uliczne wojny z czasów dzieciństwa sprawiły, że do końca życia walczył z uprzedzeniami na tle rasowym. Opowiadał, jak kiedyś w zaroślach nad rzeką Hudson jemu i przyjaciołom udało się podsłuchać naradę członków Ku-Klux-Kanu. Czym prędzej pobiegli do domów, by poinformować o wszystkim ojców, ci zaś chwycili kije baseballowe i zaatakowali rasistów. „Słyszało się różne historie - mówił - różne rzeczy mogły się człowiekowi przydarzyć tylko dlatego, że był Włochem. Niektóre rejony miasta omijałem z daleka, ponieważ gdybym się w nie zapuścił, podniósłby się wrzask: Zabić makaroniarza! To samo opowiadali mi moi żydowscy przyjaciele”. Wspominał, jak kiedyś „pewien wyrośnięty chłopak nazwał mnie makaroniarzem, ale razem z jednym żydowskim dzieciakiem spraliśmy go na kwaśne jabłko”.

Snując opowieści o swoim dzieciństwie, Frank odmalował drastyczny obraz „zażartych, krwawych walk między poszczególnymi ulicami”, podczas których „każdy miał dwunastocalową rurkę, a nie wszyscy uczyli się na hydraulików”. Przechwalał się własną zadziornością: „Czasem takie, a nie inne nazwisko wystarczyło, żeby wpaść w kłopoty. Masz mnie za zwykłego makaroniarskiego gangstera z ulicy? Dobra, no więc jestem makaroniarskim gangsterem z ulicy i rozwalę ci ten twój pieprzony łeb”.

Utrzymywał, że jego krzywe zęby wyprostował nie dentysta, lecz walka na pięści. Nad nosem miał bliznę po otrzymanym w wieku dziewięciu lat „uderzeniu butelką po coli podczas ulicznej bijatyki”. Istnieje także wersja, zgodnie z którą przebity bębenek w uchu był pamiątką po ciosie łańcuchem rowerowym, a nie, jak się powszechnie sądzi, po kleszczach, którymi wydobyto go z łona matki. „Stuknęli mnie więcej razy niż błotnik na parkingu” - mawiał.

Jego wuj Dominik był świadkiem incydentu, gdy siostrzeniec, jadąc rowerem, wpadł na jakiegoś chłopaka. „Już po chwili czterech czy pięciu smarkaczy spuszczało mu manto. Stawił im czoło, oddawał ciosy i nie cofnął się nawet o krok. Jako dzieciak brał udział w wielu bójkach, ponieważ miał krewki temperament”. Mając w rodzinie trzech bokserów, którzy niegdyś walczyli zawodowo, Frank wcześnie nauczył się posługiwać pięściami.

Wspominał: „Ojciec pokazywał mi na podwórku, no wiecie, jak wyprowadzić cios prosty, uderzyć lewym hakiem, ustawić stopy, tego typu rzeczy, pierwszą zaś parę rękawic bokserskich dostałem, gdy miałem pięć lat”. W czasach, gdy cały świat emocjonował się wyczynami zawodników wagi ciężkiej, takich jak Jack Dempsey i Gene Tunney, młody Sinatra stał się entuzjastą tego sportu i pasjonował się nim do końca życia. „Moją ulubioną dyscypliną jest boks” - powiedział w jednym z pierwszych wywiadów, a niektórzy opowiadali nawet, że walczył półprofesjonalnie w kilku klubach Hoboken. Do jednej z fotografii promocyjnych pozował w rękawicach i spodenkach bokserskich. Mówiono, że w pierwszych latach śpiewania ćwiczył za kulisami, boksując w rękawicach worek albo odwiedzał kluby, by obejrzeć sparringi profesjonalistów. W późniejszych latach był nawet „współwłaścicielem” dwóch zawodników wagi ciężkiej, Tamiego Mauriello i Chucka Crowella, jak również boksera wagi półśredniej Raya Browna. Bójki, temperament i fanfaronada na trwałe wpisały się w jego charakter i to za ich sprawą na przestrzeni lat wielokrotnie szargał sobie opinię. „Jeśli ktoś ci przyłoży, po prostu do mnie zadzwoń!” - nagryzmolił na końcu listu do autora piosenek Sammy’ego Cahna. Było to tylko żartobliwe postscriptum, ale Frank miał skłonność do stosowania niczym nieusprawiedliwionej przemocy.

Jako dorosły mężczyzna wyznał, że „wojny gangów i drobne kradzieże” były źródłem jego awersji do przedstawicieli władzy, zwłaszcza w osobach policjantów. Opisał, jak pewnego wieczoru „dwaj rośli tajniacy” zaczepili go, gdy stał na rogu ulicy, chcieli wiedzieć, jak wszedł w posiadanie całkiem nowego niebieskiego garnituru i czarnych skórzanych lakierków, które miał na sobie. Gdy odmówił odpowiedzi, „detektywi stłukli mnie na kwaśne jabłko, tak mnie zbili, że byłem cały zalany krwią”.

„Wielu spośród tych chłopaków, z którymi dorastałem w Hoboken, dzisiaj siedzi w pudle” - powiedział Sinatra felietoniście Lloydowi Shearerowi. - Kilku skończyło nawet na krześle”. Anicie Colby, wówczas asystentce producenta filmowego Davida Selznicka, oświadczył: „Wszyscy koledzy z mojej klasy trafili na krzesło elektryczne bądź na szubienicę”. W innym wywiadzie prasowym powiedział coś znacznie mniej drastycznego i bardziej wiarygodnego: że paru z jego starych kumpli wylądowało w poprawczaku i że tylko jeden poszedł do więzienia.

Wszystko wskazuje na to, że to sam Frank był w dużej mierze odpowiedzialny za stworzenie swojego wizerunku prześladowanego makaroniarza, który ma za sobą obfitujące w przemoc dzieciństwo. „Nigdy nie został zaczepiony z powodu swojego pochodzenia - oświadczył Nick Sevano. - Kiedy dorastał, znano go jako małego, chudego i bogatego chłopca, i ludzie w naszym mieście, ci którzy byli biedni, dokuczali mu z tego powodu. W końcu miał już tego dość i zaczął wdawać się w bójki”. Wuj Franka, Dominik, powiedział, że „nie było żadnych wojen gangów tylko zwykłe bójki, jak to między dzieciakami, i nikt nigdy tak naprawdę w nich nie ucierpiał”, jeśli zaś nawet incydent z dwoma policjantami rzeczywiście się zdarzył, on nigdy o nim nie słyszał. Co do boksu, to syn Dominika, Buddy oświadczył: „Frank nigdy nie stoczył żadnej walki. Kiedy poniosą go emocje i się zdenerwuje, wydaje mu się, że potrafi się bić, ale prawdę mówiąc, nie dałby rady strącić ci z głowy kapelusza kijem baseballowym”. Obszerny i drobiazgowo dokładny artykuł w magazynie „Look” przytoczył wypowiedź pewnego mieszkańca Hoboken: „Cała ta gadka, że Frank był młodocianym przestępcą, to stek bzdur. Próbuje po prostu przekonać wszystkich, że jest twardym facetem”.

Dolly nie przejęła się zbytnio, gdy w roku 1932 dobiegła końca szkolna kariera Franka. „Była zdania - wspominała potem jej siostrzenica Rose - że Włosi nie potrzebują wykształcenia, by znaleźć pracę”. Marty jednak był „strasznie zmartwiony”, i miał po temu powód. Frank okazał się bowiem znakomitym rysownikiem, lubił szkicować mosty i tunele, więc ojciec miał nadzieję, że syn zostanie inżynierem. W Hoboken ma siedzibę Stevens Institute of Technology5, a Frank utwierdzał rodziców w przekonaniu, że będzie studiował na tej uczelni. Teraz jednak ich nadzieje legły w gruzach.

„Nie chciałem iść do college’u” - wspominał, ale bardzo pragnął tego jego ojciec, który, jak to Frank określił, „dosłownie na to chorował”. Marty był człowiekiem, który nie potrafił napisać ani przeczytać własnego nazwiska i wykształcenie było dla niego bardzo ważne. Bezceremonialnie postawił Franka przed wyborem: „Chcesz mieć stałą pracę? - właściwie powiedział »stało pracę« - czy wolisz być menelem?”.

„Gdyby dana mi była jeszcze jedna szansa - miał w przyszłości powiedzieć Sinatra - poczekałbym z wejściem w świat, postarałbym się zdobyć bardziej formalne wykształcenie”. Jego własny syn wspominał, że gdy przyniósł do domu dyplom ukończenia liceum, Frank zachowywał się tak, jak gdyby „była to największa rzecz od czasów wynalezienia celofanu, uważał mnie niemal za Alberta Einsteina”.

Sinatra już jako dorosły miał odkryć literaturę, historię i kolekcjonować dzieła sztuki. „Pragnął uczyć się i doskonalić - powiedział jego przyjaciel, aktor Brad Dexter. - Czuł głód wiedzy”.

Sinatra wspominał jednak, że jako kilkunastoletni chłopak czuł, że „pozostaje mu tylko jedno - ucieczka, nieraz przez tydzień albo dwa ukrywałem się u ciotki”. Kiedy nie uciekał, udawał, że szuka pracy. Ponieważ jedną z niewielu rzeczy, którymi wyróżnił się w szkole, było zwycięstwo w konkursie na model samolotu, odbył okres próbny w charakterze technika stażysty w Szkole Aeronautyki Caseya Jonesa w pobliskim Newark. Gdy tam mu się nie powiodło, przez krótki czas uczęszczał do Szkoły Biznesu Drake’a.

Jeden z pierwszych rzeczników prasowych Sinatry twierdził, że Frank miał jakoby pracować jako dziennikarz w dziale sportowym „Jersey Observer”. Nie jest to prawdą. Wykonywał w tej gazecie czarną robotę, a pracę tę otrzymał tylko dzięki interwencji Dolly u kierownika działu kolportażu, Franka Garricka, który, tak się złożyło, był ojcem chrzestnym jej syna. „Dobrze pamiętam Franka - powiedziała wdowa po redaktorze działu miejskiego. - Pracował przy wrzucaniu powiązanych w paczki gazet na ciężarówki dostawcze, ale był tak delikatny, że mój mąż znalazł mu zajęcie wewnątrz budynku. Został chłopcem biurowym”.

Po latach Garrick wyjaśnił, jak doszło do powstania legendy o dziennikarzu sportowym. Powiedział, że dzień po tym, jak prawdziwy redaktor działu sportowego zginął w wypadku samochodowym, Frank „zasiadł za biurkiem nieżyjącego chłopaka i zachowywał się tak, jakby już miał tę pracę”. Ktoś zapytał go, co tam robi, na co niezgodnie z prawdą odparł, że takie było polecenie jego ojca chrzestnego. Gdy udowodniono mu kłamstwo i oświadczono, że musi odejść, wpadł w furię. „Obrzucił mnie stekiem obelg - wspominał Garrick. - Miałem wrażenie, że mógłby mnie wtedy zabić, posłużył się okropnym, pełnym nienawiści językiem. Posłał pod moim adresem chyba wszystkie możliwe wyzwiska, a potem wypadł z biura i nie odezwał się do mnie nawet słowem przez następnych pięćdziesiąt lat, aż do śmierci jego matki. Od niej zresztą dostałem list, w którym również zdrowo mnie objechała”.

Marty i Dolly wspięli się szczebel wyżej na drabinie społecznej i finansowej w roku 1932, kupując duży dom, położony w pobliżu atrakcyjnych dzielnic miasta. Dolly miała teraz własne podwórko, buldoga i żółwia oraz syna, któremu nic nie wychodziło. Frank ze swojej strony miał już dość Hoboken i powyżej uszu tego małego światka, w którym dorastał.

„Bądź dumny ze swojego włoskiego pochodzenia” - podobno napominał ojciec. Jednak syn wziął sobie jego słowa do serca dopiero po wielu latach. W młodości odrzucał wzbudzające jego niechęć staroświeckie poglądy Marty’ego, podobnie jak la via vecchia, czyli starą europejską wizję świata. Czuł, że Ameryka otwiera przed nimi szerokie perspektywy i zamierzał to wykorzystać, gdy tylko pojawi się po temu okazja.

Frank Sinatra, który pochodził z Hoboken, miał w późniejszych latach żywić dość sprzeczne uczucia względem swojej przeszłości. Już wkrótce, chcąc wyrazić się lekceważąco o ludziach, których nie znosił, pogardliwie określał ich mianem „zwykłych szewców”, chociaż wiedział, że naprawą butów zajmował się i jego własny dziadek, i wuj. Jednak dużo później, według słów jego przyjaciela Tony’ego Oppedisano, prezentował swoją „sympatię wobec człowieka pracy, podkreślając, że identyfikuje się z ludźmi, którzy w pocie czoła harują, żeby rodziny miały co włożyć do garnka”.

Prywatnie jednak młody Sinatra nie miał czasu dla „tych małomiasteczkowych roboli”, o których pewnego dnia miał zaśpiewać światu w piosence „New York, New Jork”. Chciał porzucić Małą Italię pełną starzejących się imigrantów, których marzenia nie doczekały się spełnienia i starych kobiet kurczowo trzymających się obyczajów dawno minionego okresu. Jako dorosły wyrażał się o Hoboken z pogardą, określając je mianem „kałuży błota” i „ścieku”. Pete’owi Hamillowi oświadczył, „że chce po prostu wynieść się stamtąd w cholerę”.

Przez cały okres dzieciństwa Frank przyglądał się pociągom, przyjeżdżającym i odjeżdżającym ze stacji kolejowej w Hoboken, pakował się w kłopoty, zabawiając się wskakiwaniem do wagonów i wiercił matce dziurę w brzuchu, żeby kupiła mu miniaturową kolejkę i ciężarówkę z naczepą. Będąc już bogatym człowiekiem, w jednym z pokoi swojego domu w Kalifornii zbudował sieć kolejową wraz z dokładnie odwzorowanym modelem terenów wokół stacji w jego rodzinnym mieście. Pociągi, którym przyglądał się młody Sinatra, jechały gdzieś, gdziekolwiek, byle dalej od Hoboken.

Podobny stosunek żywił do promów, więc jako młody człowiek, kiedy tylko mógł, płacił cztery centy za rejs na Manhattan. Bardzo sugestywna fotografia, nie tak dawno wydobyta na światło dzienne z jakiejś piwnicy w Hoboken, ukazuje wymizerowanego Sinatrę, który siedzi ze skrzyżowanymi nogami na nadbrzeżu w Hoboken i wpatruje się w wodę.

Postać na zdjęciu sprawia wrażenie samotnej, jednak począwszy od lata 1931 roku chłopiec, który miał kiedyś śpiewać o samotności, nie był już sam. Wcześniej zdarzały się w życiu nastolatka jakieś flirty, od czasu do czasu była jakaś dziewczyna, z którą chciał się pokazać na licealnej prywatce, ale dopiero to, co przydarzyło mu się teraz, miało okazać się czymś wyjątkowym

Tym „czymś” była dziewczyna nazwiskiem Nancy Barbato, która w chwili gdy się poznali, liczyła tylko czternaście lat. Ciotka Franka Josie miała godzinę drogi od Hoboken, w Long Branch nad oceanem, letni domek, gdzie Frank spędzał weekendy. Dom rodziców Nancy znajdował się po przeciwnej stronie ulicy. „Gdy ujrzałem ją po raz pierwszy, siedziała na stopniach werandy, malując sobie paznokcie - wspominał. - Gdy na nią zagwizdałem, kompletnie mnie olała, potraktowała jak powietrze”.

Nie na długo jednak. Już wkrótce Frank czekał, aż Nancy upora się ze wszystkimi obowiązkami w domu, a potem wyruszali wspólnie na długie spacery po plaży. „To lato było początkiem - powiedział. - Wciąż pamiętam blask księżyca na nadbrzeżnym piasku, na którym fale zostawiły wyraźny, karbowany wzór, i słoną woń morza, gdy skacząc po drewnianych stopniach, biegłem jej na spotkanie”. Zimą brnął przez głębokie śniegi tylko po to, by się z nią przywitać, a potem ruszyć w drogę powrotną do domu.

Nancy była czwartym z siedmiorga dzieci tynkarza Micheleangelo Barbato i jego żony Giaranniny, czyli Michaela i Jenny. Jej ojciec był imigrantem z Włoch, matka zaś urodziła się w Hoboken. Rodzina Barbatów otworzyła przed Frankiem podwoje swego domu, jemu zaś te wizyty dostarczały mnóstwo radości.

Ognisko rodzinne Nancy zupełnie nie przypominało tego, w którym Frank się wychował - żadnych braci ani sióstr, panowały za to długie okresy milczenia ojca, spowodowane jego humorami i awantury nieustannie wywoływane przez matkę. Wieczór w domu Barbatów był radosną przygodą - dzieci przy stole paplały jedno przez drugie, Jenny Barbato rządziła w kuchni, z Victroli zaś dobiegała muzyka Verdiego albo śpiew Caruso.

W ciągu siedmiu lay6, które upłynęły do chwili, gdy Frank poślubił Nancy, w jego życiu pojawiały się inne dziewczyny, jednak to Nancy odmieniła jego życie. „Kiedy ją poznałem, byłem biednym, samotnym i zblazowanym smarkaczem - miał kiedyś powiedzieć. - W Nancy znalazłem piękno, ciepło i zrozumienie. Związek z nią był dla mnie jedyną drogą ucieczki od świata, który wydawał mi się strasznie posępny”.

Nancy pokładała we Franku wiarę nie tylko jako w ukochanym. Była też przekonana, że potrafi on śpiewać.

4

„Mam zamiar zostać piosenkarzem”

Sam Frank Sinatra miał trudności z przypomnieniem sobie, od czego zaczęło się jego śpiewanie. „Czasem wydaje mi się, że wiem - powiedział czterdzieści lat później. - Ale potem potrząsam głową i zastanawiam się, czy pamiętam to, co naprawdę się zdarzyło, czy to, co inni sądzą, że się zdarzyło. Po tak długim czasie skąd, do cholery, można mieć pewność?”.

Uważał, że pomysł, aby zarabiać na życie śpiewaniem, przyszedł mu do głowy, gdy miał jedenaście lat, i gdy zbierał pięcio- i dziesięciocentówki za występy w barze rodziców. Muzykę miał we krwi, ponieważ pochodził z wyjątkowo umuzykalnionej rodziny. Dolly śpiewała na weselach i wiecach politycznych, a czasem nawet chwytała gitarę. Jeden z kuzynów, który grał na bandżo, śpiewał wraz z własną grupą. Ray Sinatra, daleki krewny grający na fortepianie klasycznym, który jako chłopiec okrzyknięty został cudownym dzieckiem, w przyszłości stanął na czele własnego zespołu w Las Vegas.

Gdy Frank zaczął występować w barze rodziców, regularnie śpiewał już w kościelnym chórze parafii pod wezwaniem Świętego Francisa w Hoboken, a jego chłopięcy dyszkant można było usłyszeć także podczas niedzielnych pikników. Był przekonany, że sam po raz pierwszy zaśpiewał publicznie „w późnych latach dwudziestych, w jakimś hotelu w Elizabeth w stanie New Jersey; włosy sięgały mi dotąd. Zaśpiewałem prawdopodobnie »Am I Blue?«, a jako zapłatę dostałem pewnie kilka paczek papierosów i może jeszcze kanapkę”.

Mieszkający z Sinatrami po wyjściu z więzienia wuj Franka, Lawrence usłyszał, jak siostrzeniec śpiewa w łazience. Pomyślał, że chłopak daleko zajdzie, jednak to inny brat matki, Dominik, podarował piętnastoletniemu Frankowi ukulele. Dla młodzieży w latach dwudziestych i trzydziestych ten czterostrunowy instrument był tym, czym kilka dziesięcioleci później stała się dla młodego pokolenia gitara. Byty to dni największej chwały „Ukulele Ike’a” Cliffa Edwardsa oraz „Czarodzieja strun” Roya Smecka, a tysiące ich młodych naśladowców przystrojonych w futra szopów wygrywało swoim dziewczynom rzewne melodie.

„Był jedynym chłopakiem w dzielnicy mającym instrument muzyczny - powiedziała Rosę Carrier, która go kiedyś niańczyła. - Świetnie pamiętam, jak letnimi wieczorami siadywał na krawężniku pod latarnią, śpiewając i akompaniując sobie na ukulele. Gromadziło się wokół niego mnóstwo smarkaczy, pełnych podziwu dla faktu, że uczy się grać”.

Frank miał już ukulele w momencie, gdy poznał Nancy Barbato, więc zalecając się, wygrywał jej serenady. Jesienią podczas jedynego roku szkolnego, który spędził w Liceum Demarest, czul się już na tyle pewnie, że dał popis swoich umiejętności wokalnych w przerwie pewnego meczu koszykówki. „Doping sprawiał, że śpiewał dalej - wspominał sędziujący na boisku Gerald Molloy. - Te dzieciaki nie pozwalały mu przerwać”.

W pierwszy dzień roku 1933 Dolly, chcąc pochwalić się swoim nowym domem, w którym znalazł się miniaturowy fortepian koncertowy i pomalowany na złoto telefon, wydała przyjęcie i do programu uroczystości włączyła śpiew Franka. „W domu państwa M. Sinatrów przy Garden Street wydano bankiet - napisano w rubryce towarzyskiej miejscowej gazety - na cześć ich syna Franka. Panna Marie Roemer i panna Mary Scott z towarzyszeniem Franka Sinatry wykonały kilka utworów wokalnych”.

Dolly zdawała się w ten sposób komunikować, że jej siedemnastolatek coś jednak potrafi, nawet jeśli został wydalony ze szkoły i nic nie wskazywało na to, że znajdzie stalą pracę. Przez krótki okres pracował w charakterze niciarza w stoczni Teijenta i Langa, ładował książki na ciężarówki w jednym z wydawnictw, zatrudnił się też jako sprzątacz i monter na statkach odstawionych do suchego doku. Ojciec Nancy pozwolił mu spróbować sił w tynkowaniu, ale Frank nie wykazywał zdolności w tym kierunku.

Dla wszystkich stało się już jasne, że najbardziej liczy się dla niego muzyka. Marian Brush, dziewczyna, z którą Frank flirtował, zasugerowała mu, żeby zebrał grupę do występów na szkolnych zabawach. „W zamian za znalezienie muzyków miał możliwość wykonania kilku utworów z prawdziwym zespołem - powiedziała. - Ja zbierałam pieniądze przy wejściu, a kiedy mieliśmy już wystarczającą sumę, jechaliśmy wszyscy do Village Inn w Nowym Jorku, żeby Frank mógł tam zaśpiewać z orkiestrą. Zanim weszliśmy do środka, prosiliśmy kierownika, aby pozwolił Frankowi wystąpić. Kiedy mówiliśmy, że tylko pod tym warunkiem wejdziemy całą grupą, facet zwykle się zgadzał”.

Z próbami w domu były kłopoty, ponieważ Marty, rozdrażniony tym, że Frank nie umie utrzymać się na żadnej posadzie, pozwalał mu ćwiczyć jedynie w piwnicy. Jednak ciotka młodego Sinatry, Josie oddawała chłopcom do dyspozycji budynek przy Madison Street, niegdyś lokal rozrywkowy, który mógł się poszczycić tym, że stało w nim stare pianino. Już wkrótce Frank występował w klubach towarzyskich - Cat’s Meow, Comedy, Azovs - i na zebraniach kobiecych. Przybrany w nieodzowny płaszcz z futra szopów i śpiewając do megafonu jak Rudy Vallee, udzielał się na przyjęciach oraz na prośbę matki na konwencjach partyjnych. „Występowałem, gdzie się dało - wspominał. - Wszędzie, gdzie ludzie chcieli mnie słuchać”. Oświadczono mu, że jest zbyt młody, by występować w miejscowym teatrze wodewilowym, ale w jakiś sposób i tak zdołał dostać się na scenę. Legenda głosi, że wykonał wtedy