33,50 zł
Od huku pocisków drżą położone wśród gór wioski. To tam mieszkają one – niezłomne kobiety, do których o pomoc zwraca się dowództwo włoskich wojsk. Część z nich to jeszcze dzieci, część już staruszki, wszystkie jednak co rano w wojskowych magazynach pakują do koszy prowiant, leki i amunicję i ruszają ścieżkami ku górskim szczytom, które pokonać umieją tylko one. Wojna odebrała im wszystko łącznie z przyszłością, tłamsząc je w teraźniejszości przesyconej ubóstwem i trwogą. Lecz mimo niebezpieczeństw czających się na każdym kroku, mimo białych diabłów – strzelców wyborowych armii wroga – którzy trzymają je na muszce, one wspinają się godzinami, brodząc w śniegu, by wesprzeć walczących żołnierzy. To Tragarki, które w piekle alpejskiego frontu dźwigają nie tylko życie. Książką Skalny kwiat Ilaria Tuti oddaje hołd odwadze i hartowi ducha kobiet, zdolności do wyrzeczeń skromnych, lecz gorąco pragnących pokoju góralek, które z narażeniem życia wspierały żołnierzy w czasie I wojny światowej. „Ilaria Tuti konstruuje pełną napięcia powieść, w której ani jedno słowo nie jest zbędne, ani jeden opis nie służy wyłącznie dekoracji: rany na obolałych plecach dziewcząt, mroczne oczy żołnierzy, skromny posiłek spożyty w milczeniu, powstrzymywane łzy i rzadki śmiech stanowią przepiękne fragmenty epickiej i zarazem zwięzłej opowieści”. Corriere della Sera
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 293
Fiore di roccia
Longanesi & C. © 2018 – Milano
Gruppo editoriale Mauri Spagnol
Copyright © 2021 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2021 for the Polish translation by Joanna Kluza
(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz
Redakcja: Magdalena Stec
Korekta: Aneta Iwan, Iwona Wyrwisz, Maria Zając
ISBN: 978-83-8230-167-0
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail:[email protected]
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga
E - wydanie 2021
Tacie.
Teraz rozumiem, skąd u Ciebie taka duma, że jesteś strzelcem alpejskim.
Marii Gabrielli Tuti,
wspaniałemu przykładowi siły i miłości.
Anin, senò chei biadaz ai murin encje di fan.
Chodźmy, bo inaczej ci biedacy jeszcze poumierają z głodu.
Maria Plozner Mentil (1884 – 15 lutego 1916)
Maj 1976 roku
Zanurzyła pomarszczone dłonie w bruzdach ziemi w geście wyrażającym powrót do źródeł, poszukiwanie korzeni w wilgotnym podłożu, wczepienie się w nie palcami i wyciągnięcie tego, co jeszcze zachowało się w tej części świata, która utorowała sobie drogę od doliny aż po wierzchołki gór.
Carnia zadrżała, rozdarte Friuli krwawiło w opadającym w ciszy kurzu. Orcolat, zdążyli go ochrzcić synowie obróconej w perzynę ziemi: ork, który według legendy zamieszkiwał te kamienne ustronia, obudził się, zrzucając z siebie ludzkość. Trzęsienie ziemi pozostawiło na sejsmografie zapis drgań, który wciąż powracał w wiadomościach telewizyjnych. Gdyby tę linię o ostrych wierzchołkach chwycić w wyimaginowane palce, odzwierciedlałaby stan wzruszonego serca. Jeszcze jeden drobny skurcz, a przypominałaby zarys łańcucha górskiego.
Kobieta podniosła wzrok na szczyty i poczuła, jakby odnalazła nigdy niewykorzeniony nawyk, poczuła, jakby ujrzała własną sylwetkę między odległymi, opuszczonymi na długo bruzdami.
Nie widziała swojej ziemi od kilkudziesięciu lat. Przemierzyła oceany, aby teraz, gdy wydawało się, że wszystko zostało wymazane, powrócić tam, gdzie to się zaczęło. A przecież jej wzrok nadal potrafił podążać dawnymi ścieżkami sianokosów, wspinającymi się wyraźnie aż do mizernych łąk na wzniesieniu. Pal znajdował się wyżej, ponad lasami, otoczony koroną skał i okopów. Nigdy nie będzie to już byle pastwisko, tylko błogosławiona świątynia.
Żwir przesypał się między jej palcami wraz z ziemią.
Rozpoznała niesiony przez wiatr zew doliny.
Wspomnienie tamtych wydarzeń stanęło jej zaś przed oczami jak żywe.
Czerwiec 1915 roku, wojna
Jako dziecko ujrzałam na szczytach watahę wilków.
Ojciec pokazał mi je pomiędzy gałęziami drzew pokrytymi czapami śniegu, ponad osłaniającym nas grzbietem. Wędrowały gęsiego drugim brzegiem strumienia.
Uzmysłowiłam sobie, że potrafię wyczuć ich zapach niesiony wiatrem. Ciągle go pamiętam: przemoknięte futro i tułacze życie, gorąca cierpkość, dzika krew.
Strzelba pozostała na ramieniu ojca.
– Wilków się nie je – powiedział szeptem, w którym pobrzmiewał jego tubalny głos. Miał szeroki tors, uwielbiałam czuć pod policzkiem, jak drży przy każdym wybuchu śmiechu.
Słowa te wyjaśniały wszystko; uzbroił mnie w prawo rządzące życiem i w świadomość, której nigdy nie zatraciłam. On zawsze wiedział, jakie miejsce na tym świecie zajmuje człowiek.
Zwierzęta znaczące lód przytępionymi pazurami nie przypominały tych z bajek. Były wychudzone i powykrzywiane. Ich złote oczy lśniły w wydłużonych z głodu, podobnie jak nasze twarze, pyskach. Tej zimy mróz dawał się we znaki wszystkim boskim stworzeniom.
Wilk, który przewodził swoim towarzyszom, kulał, zmęczone sutki podążającej za nim samicy dotykały ziemi. Dwa młodsze egzemplarze były ledwie trochę starsze od szczeniąt; chód zdradzał ich niepokój: wiedziały, że nie dadzą rady o siebie zadbać. Sierść świadczyła o niedożywieniu i wyczerpaniu: pod szerokimi łysymi plackami znać było łuki żeber rysujące się pod skórą.
Mój strach przerodził się w litość. Stado było bliskie śmierci.
Nigdy więcej nie widziałam wilków na tym terenie. Nawet dzisiaj, już jako dorosła, zastanawiam się, jaki spotkał je koniec. A przecież w tej chwili zdaje mi się, że znów mam je przed oczami. Tylko że teraz wyglądają jak ludzie, wypełniają ten kościół, podczas gdy ksiądz odymia kadzidłem zatęchłe powietrze. Niemal wszystkie ławki są puste. Pochylone głowy należą do kobiet i kilkorga dzieci. Kalecy zostali w domach. W Timau nie ma już mężczyzn w pełni sił. Wybuchła wojna.
Drzwi otwierają się z hukiem, toteż odwracamy się niczym czujne zwierzęta. Szybkim krokiem wchodzi jakiś oficer, obcasy jego butów stukają po świętej posadzce. Zbliża się do księdza, nie dając mu czasu na zejście z ambony. Wojna dopuszcza się świętokradztwa, podobnie jak ten jej syn. Patrzymy, jak jego wąskie wargi wypowiadają słowa, które są w stanie usłyszeć tylko oni dwaj.
Kiedy don Nereo zwraca się do nas, jest poruszony.
– Bataliony rozmieszczone w karnickiej strefie mają kłopoty – oświadcza. – Dowództwo zaopatrzenia i dowództwo wojsk inżynieryjnych proszą nas o pomoc. Potrzeba ludzi, żeby zapewnić łączność z magazynami położonymi w dolinie.
Generałowie i stratedzy z naczelnego dowództwa w końcu pojęli to, co mieszkańcy wsi i drwale wiedzą od zawsze: nie ma taboru kolejowego, który kursowałby po łańcuchach górskich, ani wąskich ścieżek, żeby na grzbietach mułów dostarczyć na górę prowiant i amunicję. Linie obrony pozostają odizolowane na szczytach, tysiące młodych są już u kresu sił, a to dopiero początek. Ostatniej nocy śnili mi się w rzece krwi. Płynęli w dół niczym blade kwiaty niesione przez purpurowy prąd.
Głos księdza zadrżał, gdy błagał nas o pomoc, a ja wiem dlaczego. Czuje wstyd. Wie, o co nas prosi. Wie, co znaczy wspinać się godzinami po tych bezlitosnych zboczach, w dodatku przy łoskocie granatów, które huczą nad głowami jak gniew Boży.
Stojący obok niego, przodem do nas, oficer ani razu nie patrzy żadnej z nas w oczy. Powinien to zrobić. Uświadomiłby sobie wtedy, kogo ma przed sobą. Znużone wilczyce, wygłodniałe szczenięta.
Uświadomiłby sobie, że jesteśmy wymierającą watahą.
Zgromadziłyśmy się wraz z zapadnięciem zmroku, kiedy nie trzeba już oporządzać zwierząt, pól ani przykutych do łóżek starców. Przyszło mi na myśl, że zdążyłyśmy przywyknąć do tego, że określają nas cudze potrzeby. Nawet teraz przypomniano sobie o nas tylko dlatego, że potrzebują naszych nóg, ramion, pleców zahartowanych przez pracę.
W cichej stodole jesteśmy oczami, które śledzą inne oczy, tworzymy krąg kobiet w każdym wieku. Część z nas trzyma przy piersi niemowlęta. Część to jeszcze dzieci, o ile w tych czasach w ogóle wolno być dzieckiem, o ile na tej surowej ziemi, która nigdy nie daje sobie niczego wydrzeć, kiedykolwiek było to możliwe. Spoglądam na swoje dłonie: to nie są dłonie typowe dla dam, o których czytam w ojcowskich książkach. Połamane paznokcie, odciski od powbijanych drzazg i sieć ran zabliźnionych jedna na drugiej. Do niektórych ziemia wniknęła głęboko, zrosła się z ciałem. Moja własna krew, która kropla po kropli wsączyła się w bruzdy pól, sprawiła, że stałam się w pełni córą tej doliny.
Żadna z moich towarzyszek nie stanowi wyjątku, wszystkie mają ciała uformowane przez zmęczenie, z którym żyjemy. Przyszły na świat z brzemieniem pracy na plecach, jak mawiała moja matka, brzemieniem przybierającym kształt kosza, którego używamy zarówno do kołysania dzieci, jak i do noszenia siana i ziemniaków.
Blask lampy oliwnej zmienia nas w drgające kształty na pograniczu cienia i światła, tego, co stanowi pragnienie, i tego, co jest obowiązkiem. Nie przywykłyśmy zastanawiać się, czego naprawdę chcemy, tej nocy jednak po raz pierwszy będziemy musiały to uczynić.
– Ledwie pozwolili nam wrócić do domów, a teraz znów mamy je opuścić, żeby narażać życie?
Viola wypowiada na głos to, co każda z nas myśli. Ona i ja urodziłyśmy się tej samej bożonarodzeniowej nocy 1895 roku i czujemy się jak siostry, tyle że jej język zawsze rozwiązywał się szybciej niż mnie.
– Dotarło do nich, że życie we wsi tuż przy granicy i znajomość jednej z gwar niemieckich wcale nie oznacza, że jest się po stronie najeźdźcy. Lepiej późno niż wcale – mruczy Caterina. Jest najstarsza z nas i sprawia wrażenie najspokojniejszej. Wydaje się odporna na wszelkie zarysowania niczym najtwardszy kamień i właśnie jak ten kamień zastygła w bezruchu, odkąd do nas dołączyła, zgarbiona w ciemnej wdowiej sukni, z bujnymi, przetykanymi siwizną włosami, które upięła w kok na karku. Prawdę mówiąc, jej schowane pod szalem sękate palce, przypominające przyniesione przez rzekę drewno, ani na chwilę nie przerwały dziergania na drutach.
– Znowu nas podejrzewają, ot co! – odparła Viola. – Bo inaczej po co wysyłaliby naszych mężczyzn na Kras zamiast w góry, które znają?
– Ty nie masz męża ani nawet narzeczonego, Violu – ucisza ją Caterina, ani na moment nie odrywając wzroku od skarpety, która nabiera kształtów między jej kolanami. – Może dlatego się złościsz. Gdzie ty teraz znajdziesz kogoś, kto cię zechce?
Najmłodsze parskają śmiechem, pozostałe pozwalają sobie na ukradkowe uśmieszki, jakby zapominanie o śmierci choćby na chwilę było czymś nieprzyzwoitym. Może i jest, a może powinno być.
Viola zamyka się w sobie, dotknięta do żywego ciętą uwagą, która w zamyśle miała zabrzmieć niewinnie.
– Ktoś został – oznajmia tak potulnym tonem, jakby chciała sama sobie dodać otuchy. Mimo woli szuka mnie wzrokiem. Wiem, kogo ma na myśli, i wie to także reszta: awanse Francesca Maiera wobec mnie od miesięcy nie dają jej spokoju. Syn aptekarza przyzwyczaił się brać bez pytania i nie sposób przemówić mu do rozumu. Nie odwzajemniam jego względów. Broń Boże, żeby Viola się ode mnie odsunęła.
Milcząca aż do tej pory Lucia przychodzi nam w sukurs z instynktem macierzyńskim, który już od dzieciństwa kazał jej troszczyć się o nas, młodsze od niej o kilka lat.
– Może wysoko, w górach, spotkacie przystojnego strzelca alpejskiego – mówi.
Wybuchamy śmiechem i wreszcie mam wrażenie, że mogę oddychać, rychło jednak na powrót pogrążamy się w milczeniu. Czuję się, jakbym smakowała tę ciszę, ma lepką konsystencję i słony smak zwątpienia: im bardziej się nią karmisz, tym bardziej jej łakniesz, aż w końcu masz spierzchnięte wargi i wysuszone gardło.
Tej pełnej niepokoju nocy wyłaniamy się z ciemności, jakbyśmy do nich przywykły, ale w rzeczywistości wcale tak nie jest. Mamy duże błyszczące oczy, zapadnięte brzuchy i krzepkie plecy, zgodnie z tradycją otulone czarnymi szalami. Nasze spódnice, noszone na co dzień, z powalanymi ziemią brzegami, nadal pachną mlekiem krów, które doiłyśmy przed zmierzchem.
Znam każdą z tych kobiet od zawsze, lecz po raz pierwszy dostrzegam u nich strach. Na okalających Timau szczytach strzelają działa. To diabeł chrząka, powiedziała pewnego dnia Maria, przebierając paciorki różańca, z którym nigdy się nie rozstaje.
Zastanawiam się, jak można wyrokować o naszym losie ot tak, na spleśniałej słomie, która latem nie ustąpi miejsca tej pachnącej, jako że żadna z nas nie wdrapie się na grzbiety górskie, by zżąć zboże.
Lucia ściska śpiącego synka w ramionach tak mocnych, że mogłaby nimi opasać cały świat. Za sprawą spokojnej siły zawsze, pomimo młodego wieku, stanowiła dla nas drogowskaz, a teraz bardziej niż kiedykolwiek. Dostrzegam jej podkrążone oczy i już mam zapytać, czy jadła dziś coś więcej niż tylko ziemniaka. Dostaje osiemdziesiąt centymów miesięcznie za męża, który walczy na Krasie, i po trzydzieści na każde z czworga dzieci. To nie wystarcza.
– Ja idę, Agato, a ty co zamierzasz zrobić? – pyta znienacka Lucia.
Na chwilę zapominam języka w buzi. Tak trudno jest dobrać odpowiednie słowa, skoro obrosły niepewnością i lękiem, utkwiły w układzie posłuszeństwa i troski, który córki dziedziczą po swych matkach, choć nikt nigdy nie nazwał go wprost.
Co zamierzam zrobić? Nikt mnie nigdy o to nie pytał.
Patrzę na te kobiety, moje przyjaciółki.
Viola, żywiołowość i entuzjazm.
Caterina, stonowana i niekiedy szorstka z powodu dojrzałości mądrość.
Maria, nieco na uboczu, różaniec w palcach i zawsze modlitwa na ustach.
Wiem, że moja odpowiedź wywoła łańcuch ich odpowiedzi, i ta świadomość mnie przeraża: jestem jak ptak wabik, który być może zaśpiewa, by wplątać je w samobójcze przedsięwzięcie.
Potem jednak Lucia posyła mi uśmiech, jeden z tych, które potrafią przywieść duszę do uległości.
Znamy te góry lepiej niż ktokolwiek inny, mówi mi bezgłośnie, przemierzałyśmy je w tę i z powrotem tyle razy. W razie konieczności będziemy umiały się obronić.
Zresztą zdaję sobie z tego sprawę: jeśli my, kobiety, nie odpowiemy na to wołanie o pomoc, nikt inny tego nie zrobi. Nie ma nikogo innego.
– Idę z tobą – słyszę własny głos.
Lucia kiwa głową, krótkim i zarazem uroczystym gestem, po czym składa pocałunek na czole synka.
– Chodźmy – szepcze – bo inaczej ci biedacy jeszcze poumierają z głodu.
Wciąż jest ciemno, gdy doję kozę: filiżanka mleka, nie zabieram jej więcej. Koźlątko nie odstępuje matki ani na chwilę: jego czarny, wilgotny pyszczek bezustannie mnie obwąchuje. Ledwie się oddalam, dopada do wymienia, upewniając się, że wszystko jest na swoim miejscu. Rozpoznaję się w nim: czasem szczęście oznacza ni mniej, ni więcej, tylko tyle, że nic się nie zmieniło.
Chciałabym powiedzieć to samo o własnym życiu. Od minionej zimy inne zwierzęta nie mieszkają tu, obora świeci pustką, obnażając cały bezwstyd nędzy. Przynajmniej jest koza, mówię sobie, w dodatku wydała na świat małe. W gruncie rzeczy szczęście to także konsekwentna dyscyplina umysłu.
Zamykam oborę. Przenikliwy ziąb alpejskiej nocy szczypie mnie w skórę pod kołnierzem i wywołuje dreszcze. Lokalne drogi są puste. Latarnie rozświetlają niebieskawą poświatę, typową dla pory zawieszenia między mrokiem a dniem. Elektryfikacja kończy się tuż przed naszym domem. W spowijającej lasy mgle nieco powyżej Timau odcina się grzbiet Gamspitz. W ciągu ostatnich tygodni pas śniegu, który przeleżał w skrawkach wiecznego cienia, nieco stopniał, aż w końcu zniknął.
Na wzgórzu, na skraju lasu zwanego Bosco Bandito, pojawia się światło. To stali należące do Cateriny, wdowy. Popuszczając wodze fantazji, potrafię sobie mgliście wyobrazić, jak w swym czyściutkim saloniku odkłada zaspana krzesiwo, a długie, poprzetykane siwizną włosy, których żadna z nas nie widziała rozpuszczonych, opadają jej na ramiona. Parę minut później kilka dachów dalej rozbłyska kolejne światło. Viola także zapaliła lampę.
Pośród resztek tej pełnej wrażeń nocy kobiety budzą się niczym gwiazdy poranne. Linia świateł schodzi od Timau do Cleulis i Paluzzy. Tak wiele z nas odpowiedziało na wezwanie.
Napełniam nozdrza wonią swojej ziemi. Nad doliną Bût panuje kojąca, nierzeczywista cisza. Wydaje się, jakby wojna zasnęła wraz z borem, kiedy jednak spoglądam na zarys granicy, dostrzegam czerwieniejącą Północ. Wierzchołki Pal Grande, Pal Piccolo i Freikofel żarzą się w oddali. Pasma górskie są jak świątynia zamieszkana przez głodnego ludzi olbrzyma. To właśnie tam musimy się udać, bezbronne.
Dom wita mnie ciepłem, zapachem spalenizny bijącym od poczerniałego kociołka, w którym gotuje się woda, słodką wonią melisy, suszącej się w bukietach pomiędzy belkami, nad ścierkami, na których spoczywają główki i liście arniki i dziurawca, dzikiej mięty i lipy. Deski podłogi skrzypią pod moimi scarpetz; to jedyny odgłos, jaki mi towarzyszy. Poprzedzająca nowy dzień krzątanina tworzy wyblakły dagerotyp z czasów, gdy mieszkała tu cała rodzina. W rogu obok paleniska od miesięcy na moje palce czekają krosna. Bóg jeden wie, jak bardzo potrzebuję nowych spódnic i koszul.
Wypełniona mlekiem filiżanka w moich dłoniach roztacza obietnicę masła i tłustego sera, która się nie spełni. Pcham ramieniem drzwi wiodące do sypialenki za główną izbą. Zwrócona jest na wschód, aby wpuszczać pierwsze promienie słońca, teraz jednak tylko lampa oliwna oświetla łóżko i starca, który leży pod pościelą niczym niedźwiedź wyczerpany zbyt wieloma zimami. Wełniany materac ma barwę zbrązowiałych liści i nosi ślady zapachu oleju z dziurawca, którym leczę bezwładne kończyny ojca. Letarg nie zniknął wraz z nadejściem wiosny. Będzie trwał wiecznie.
– Tato – wołam. – Już świta. – Stawiam filiżankę na komodzie i przysiadam na krześle obok niego. Ściskam jego dłonie w swoich: spoczywają na pościeli tak samo jak wtedy, gdy życzyłam mu dobrej nocy. – Są zimne – mówię i łagodnie je rozcieram. Kiedyś były silne, teraz sprawiają wrażenie zrobionych z papier mâché. Gdy byłam dzieckiem, w długie wieczory burzy lub zawieruchy godzinami patrzyłam, jak obrabiają nożem młode gałęzie orzecha. Zdzierały korę, nacinały, zdejmowały łyko, dopóki nie wydobyły delikatnych pasm rdzenia, z których wyplatało się lekkie i wytrzymałe kosze. Czasami wydaje mi się, że sama jestem niczym ten kosz: odarta z życia, aż pozostało tylko to, co niezbędne, z nacięciami od strat, obrana z potrzeb jak z łyka.
Oczy ojca wpatrują się spod półprzymkniętych powiek w jakiś punkt ponad moimi plecami. W książki. Zajmują całą ścianę. Zawsze stanowiły jego najcenniejszy skarb, ustawił je starannie kolorami: od ultramaryny po lapis-lazuli, następnie fala lśniącej zieleni przechodzącej w żółcień, aż po złoto i brąz, potem płomienna kardynalska czerwień, aż do śliwki. Nie znalazł innego sposobu, by je uporządkować: jest analfabetą. Książki należały do mojej matki.
Ona zaś jest tutaj, pośród nich, w ostatnim wspomnieniu, które po sobie zostawiła, strzeżonym od jakiegoś czasu w szkatułce z czerwonego aksamitu, wciśniętej pomiędzy grzbiety jej ulubionych powieści. Odkąd zmarła, ani ja, ani ojciec nie zdobyliśmy się na odwagę, żeby podnieść wieczko.
Zastanawiam się, czy ojciec, więzień pozbawionych głosu ust i ciała przypominającego trumnę, nadal jest ze mną. Nigdy się tego nie dowiem, moje wargi nie poskąpią mu jednak czułych słów i zachowam dlań wyłącznie gesty pełne tkliwości.
Przysuwam mu filiżankę do ust i cierpliwie go poję; poruszenia jego przełyku to zaledwie mimowolny odruch. Później go umyję, tak samo jak postąpiłabym z dzieckiem. Przez głowę przemyka mi myśl: w zimie życia błogosławiona jest obecność, która troszczy się o ludzką godność.
Spoglądam, jak w wąskiej szczelinie między okiennicami jaśnieje błękit. Pora ruszać. Pora iść w góry i wdrapać się na szczyt.
– Tatusiu, boję się.
Wyznanie rozchodzi się w ciszy niczym kręgi na wodzie.
Gdy pierwsze światło brzasku pokonuje naturalne bastiony i maluje złotem wody Bût, docieramy zdyszane do Paluzzy, a nasze kosze są tak samo puste jak brzuchy. Lucia idzie na czele osobliwie milczącego pochodu. Żadna z nas nie pali się do mówienia, nawet Viola. W miasteczku zastajemy poruszenie, jak w dzień targowy, przemierzamy je w kurzu wzbijanym przez buty, które stukają pospiesznie, wśród mężczyzn w mundurach, którzy wykrzykują suche rozkazy. Drogą wjazdową suną samochody wojskowe wiozące broń i amunicję. Zmierzają do magazynu polowego, podobnie jak my. Dwaj strzelcy alpejscy przecinają nam drogę, ciągnąc sześć narowistych mułów, które przy braku przejezdnego dla wozów traktu są tak samo przydatne jak kulawy wół pociągowy. Caterina zdaje się czytać mi w myślach.
– Dzisiaj to my jesteśmy mułami – szepcze.
Viola szuka mojej dłoni i ją ściska.
– Widziałaś ich? Strzelców alpejskich… Wyglądają jak kawalerzyści. Noszą się jak książęta, a te ich kapelusze…
Widziałam ich. To chłopcy w naszym wieku, dwudziestolatkowie albo nawet młodsi, mają srogie miny i filcowe nakrycia głowy z orlimi piórami zatkniętymi pod owalne wełniane naszywki oznaczające batalion; chociaż słońce zaczyna ogrzewać ziemię, niektórzy z nich noszą na ramionach płaszcze w kolorze leśnej zieleni. Moim zdaniem to muszą być czujki – dopiero co powrócili z nocnej warty, którą spędzili w chłodzie i wilgoci, w lesie i w skalnych załomach. Żaden z nich nie jest księciem z bajki; prowadzą za uzdy muły, a nie białe rumaki, mimo to wyglądają zupełnie inaczej od mężczyzn, do których przywykłyśmy.
Zamieszanie wprawia mnie w popłoch. W tych wąwozach nigdy jeszcze nie rozlegał się tak potężny hałas. Mężczyźni o nieznanych twarzach krążą tam, gdzie wcześniej przewijali się bracia i siostry, ojcowie i matki, zupełnie jakby byli u siebie. Wykrzykiwane sucho rozkazy i niecierpliwie popychające dłonie zastąpiły powolne, naturalne przeobrażenia. Świat, który znałam, zmienił się tak bardzo, że czuję się w nim obco. Od przesycającego go zapachu metalu i strachu ściska mnie w żołądku.
– Odwagi, nie zatrzymujcie się – popędza Lucia, toteż prędko przecinamy plac. W tle dostrzegam, jak szarozielone mundury mieszają się z białymi kitlami i czerwonymi krzyżami: gdzieś tam jest szpital polowy.
Przed magazynem wojskowym rozpoznają nas miejscowe kobiety i przywołują gestem dłoni. Jest nas w sumie ze dwadzieścia i podobno inne mają jeszcze dołączyć.
Misji rozmowy z oficerami w imieniu wszystkich, zadania, którego żadna nie chciałaby dla siebie, podejmuje się Lucia. Widzę, jak pyta o coś jednego z żołnierzy, wskazując w naszą stronę. Wkrótce oboje do nas podchodzą. Na nasz widok na twarzy strzelca alpejskiego maluje się przerażenie: związane na karku chustki, koszule z podwiniętymi rękawami, warstwy spódnic, motki wełny wystające z kieszeni fartuchów. A na dodatek te nasze buty, tradycyjne scarpetz, uszyte z leciuteńkiego haftowanego aksamitu.
Zaraz wdrapiemy się po pionowej ścianie na front, gdzie odbywa się właśnie krwawy rytuał, jak podczas świniobicia przed zimą, i zrobimy to tak, jak nauczyły nas góry.
Żołnierz, który przedstawił się jako kapral, oświadcza, że przed wyruszeniem trzeba będzie załatwić parę formalności. Przed stołem, wystawionym z gospody na środek placu, każda z nas otrzymuje skrawek czerwonego materiału ostemplowany numerem: to opaska identyfikacyjna, musimy ją nosić, ponieważ wskazuje oddział, do którego nas przydzielono. W jedną rękę wkładają nam pokwitowanie, a w drugą książeczkę.
– Będzie się notować zrealizowane przez was dostawy. Będziecie otrzymywać półtora lira za kurs.
Patrzymy po sobie zdumione nieoczekiwaną hojnością, ale nie ma czasu na radość.
Kapral przygląda się kolejno każdej z nas.
– Jakie macie wykształcenie? – pyta.
– Otrzymałyśmy świadectwa w wieku jedenastu lat, proszę pana – odpowiada Lucia.
– Ja nie chodziłam do szkoły – przyznaje się Caterina – ale umiem rachować i się podpisać.
– Rachować… – mruczy żołnierz, wstając. – Kobiety, czyście dobrze zrozumiały, dokąd pójdziecie? – Ponieważ milczymy, w jego głosie słychać przynaglenie. – Czyście zrozumiały, czym jest wojna i jakie niesie ze sobą zagrożenia?
Lucia nie daje się zastraszyć. Przynajmniej ona jedna, przemyka mi przez głowę.
– Panie kapralu, być może jesteśmy niedouczone, ale nasze uszy mają się dobrze. Zrozumiałyśmy.
Bez dalszej zwłoki prowadzą nas do magazynu, gdzie każą nam postawić kosze na ziemi. Żadna z nas ani drgnie.
– Podobno macie doskonały słuch. Postawcie kosze, trzeba je napełnić – nalega kapral.
Lucia występuje krok naprzód.
– Kosze napełnia się na plecach – wyjaśnia uprzejmie. – Albo jak wiszą. W przeciwnym razie pełnych nie da się już podnieść. A pan zamierza je wypełnić aż po brzegi, prawda?
Kapral zaciska usta, lecz przytakuje. Ustawia nas w szeregu, jedną obok drugiej. Żołnierze, których twarzy nie udaje nam się zobaczyć, zabierają się do układania w koszach zapasów, podczas gdy pozostali odhaczają je na pokwitowaniach. Nie pada ani jedno słowo otuchy, ani jedno pytanie o to, kim jesteśmy. Po raz pierwszy w historii naszego ludu w koszach, używanych przez nas od wieków do noszenia niemowląt, ślubnej wyprawy, jadła, które zapewnia pokrzepienie, drewna, które ogrzewa ciała i serca, znajdują się narzędzia śmierci: granaty, amunicja, broń.
Ciężar rośnie, ale się nie skarżymy.
Ciężar rośnie, ale nikt nas nie pyta, czy to nie zbyt wiele.
Na koniec wtykają do koszy mojego i Lucii czerwone chorągiewki.
– Po co to? – pyta Viola.
Kapral, który śledził w milczeniu operację załadunku, przez chwilę jest zbity z tropu. Chwieje się lekko i rumieni ze zmieszania. Ani ja, ani żadna z nas nie wybawia go z kłopotu, nie przestajemy się weń wpatrywać w oczekiwaniu na odpowiedź. Wreszcie nadchodzi i brzmi jak uderzenie bata.
– Oznaczają ładunek materiałów wybuchowych – wyjaśnia naprędce. – Obydwie przenosicie balistyt i proch.
Wcześniej przeszło mi przez myśl, że ten mężczyzna jest odpychający z natury i z powodu powierzonej mu funkcji. Myliłam się: w rzeczywistości czuje zażenowanie tym, co kazano mu zrobić. Teraz wiemy, że dzięki nam mogłyby strzelać armaty na wszystkich frontach.
Zerkam na Violę i od razu się rozumiemy.
– Daj mi swój kosz – mówi do Lucii. – Jesteś mamą.
Ta się waha, ale obie z Cateriną zsuwamy już szelki z ramion Lucii i wkrótce, nie bez trudu, dochodzi do zamiany.
Usiłujemy pochylone zrobić kilka kroków. Wyważamy ciężar na plecach, odzyskujemy równowagę. Tak będzie przez długie godziny.
Pomagamy sobie wzajemnie włożyć opaski. Trzęsą nam się ręce i chwieje się wola. Nie daję rady zawiązać tasiemki wokół ramienia Violi. Robi to Lucia, przez chwilę ściska moje palce, jakby chciała wlać we mnie odwagę.
– Jesteśmy gotowe – oznajmia ze spokojem. Nie potrafię pojąć, czy słowa te przeznaczone są dla mnie, czy dla czekającego żołnierza.
Ruszamy na gwizdek kaprala, lecz Maria powstrzymuje nas po pierwszym kroku.
– Zaczekajcie! – W jednej ręce trzyma różaniec, drugą zacisnęła na koszu Lucii.
Rozumiemy jej intencje. Nie zważając na nawoływania, byśmy szły dalej, zbijamy się w gromadkę. Patrząc sobie w oczy, oddychając głęboko, po prostu robimy znak krzyża. Nie ma czasu na modlitwę.
Przydzielono nas do podsektora Alto Bût, nasze działania będą sięgać aż do linii frontu. Zabezpieczymy grupami okopy od wierzchołka Monte Coglians do przełęczy Monte Croce, posuwając się dalej od Pal Piccolo do Pal Grande, od Freikofel do Gamspitz, naszego domu. Szesnaście kilometrów szczytów, powiedzieli. Umiem obliczyć, ile zajmie przemierzenie ich wszystkich – wiele tysiąckrotności moich ramion pomnożonych każde przez dwuipółkrotność mojego kroku – ale nie potrafię rozwinąć ich w myślach, aby określić ich wartość w zmęczeniu. To nie rozmach tego całego wojennego teatru rozłupie nam grzbiety, tylko odległość od nieba. Nauczyłam się od żołnierzy nazywać po imieniu wroga o najżywotniejszym usposobieniu: różnica poziomów. Aż do tysiąca dwustu metrów nerwowej wspinaczki tuż nad wąwozami. Pół dnia wyczerpującej wędrówki i tyle samo na zejście.
Linię obrony obsługują bataliony strzelców alpejskich Tolmezzo i Val Tagliamento, jedynych, których zwerbowano na miejscu. Mamy nadzieję odnaleźć tam wysoko, wśród dwunastu tysięcy otoczonych zasiekami żołnierzy, parę znajomych twarzy.
Przemierzamy dno doliny w majestatycznym blasku dnia. Poranek eksplodował świergotem wróbli i nawoływaniem jarząbków wśród listowia. Po górnych partiach samca rozlegają się gardłowe zaproszenia samic. Dzikie trawy polany drżą poruszane przez przelatujące z bzyczeniem chmary owadów, lśniące punkciki muskające intensywnie żółte korony jaskrów i niebieskoliliowe głowienek pospolitych i goryczek. Chropowate kłosy wiechliny łąkowej przebijają nam przez spódnice, pozwalając się nieść daleko. Przyroda tętni życiem, bezustannie kiełkuje i zapładnia, tymczasem człowiek umiera z ręki własnego brata. Natura zdaje się niczego nieświadoma.
Kiedy równina zaczyna się wznosić, kolumna trzydziestu kobiet rozdziela się wśród pożegnań i błogosławieństw. Będziemy się posuwać małymi grupami, napierając na pasma górskie niczym piasty koła, kierując się do jednostek, które przypadły nam w udziale. Lucia, Caterina, Maria, Viola i ja zmierzamy na Pal Piccolo. Zadarłszy głowy, pozwalamy sobie poobserwować przez parę chwil kamiennego olbrzyma, którego przyszło nam poskromić.
Caterina jakby czytała w moich myślach.
– Jest nieruchomy tylko z pozoru – szepcze. – Może nas zrzucić z grzbietu, kiedy zechce.
Każdy kamień może się stoczyć, starzy w kółko to powtarzają. Patrz, gdzie stawiasz nogi. Nie odrywaj drugiej stopy, jeśli pierwsza nie ma solidnego oparcia. Wszystko się rusza. Wszystko może się osunąć i pociągnąć cię w dół.
– Szelki to prawdziwa udręka. Sprawiają mi ból – skarży się Viola.
– Mnie też, potworny – wzdycham.
Skórzane pasy wrzynają mi się w ciało i wiem, że to dopiero początek. Ładunek jakby chciał nas przyśrubować do ziemi, za to stopy będą musiały frunąć, żeby dotrzeć na szczyt.
Dalekie krzyki zapowiadają czyjeś niespodziewane przybycie. Dostrzegamy ciemną dwugłową postać przecinającą chwiejnie łąki. Dwaj mężczyźni na rowerze wywrzaskują słowa, które wiatr niesie ku nam w strzępach, ten bardziej krępy trzyma się z tyłu, jego towarzysz jest uczepiony kierownicy, jak gdyby dzierżył ster w czasie sztormu.
– To don Nereo – rozpoznaje Maria. – A z nim Francesco Maier. – Na dźwięk ostatniego nazwiska instynktownie się cofam.
Mężczyźni zbliżają się do nas pośród zgrzytu metalu i wybuchów śmiechu. Kapłan chwieje się na bagażniku, dzierżąc na ramieniu duży jutowy worek, Francesco pochyla się nad kierownicą czerwony na twarzy. Rozkraczony próbuje zuchwale zahamować piętami wzdłuż pagórka. Stopy zapadają mu się w przesiąkniętej rosą ziemi i przez chwilę przód roweru przeważa, o mało nie wyrzucając ich w powietrze, waga księdza jednak na to nie pozwala. Rower zatrzymuje się gwałtownie przy akompaniamencie pojedynczego dzyń.
Lucia i Maria wyciągają ręce, aby pomóc zsiąść kapłanowi, który nie chwyta ich w porę, zaplątuje się w sutannę i upada na ziemię, nakrywając się gołymi nogami. Chętnie odwróciłabym wzrok na znak szacunku, ale don Nereo czym prędzej się zasłania, na mnie zaś po tylu latach oporządzania ojca takie widoki nie robią już wrażenia. Moje poczucie wstydu ulotniło się wraz z chorobą taty, oto dlaczego teraz nie patrzę w bok. Podczas gdy pozostałe kobiety pomagają mu wstać, ja przyklękam wyprostowana jak struna w obawie, żeby kosz mnie nie przeważył. Zbieram listy, które wysypały się z worka don Nerea, przy czym nie omieszkam zauważyć, że niemal wszystkie litery na kopertach są starannie wykaligrafowane. Kobiece dłonie wypisały nazwiska mężczyzn, umieszczając przed nimi stopnie wojskowe albo dodając nazwy oddziałów.
Matki, żony, narzeczone, siostry, córki.
Do moich palców przyłączają się inne, udając, że przypadkowo dotykają listów. Podnoszę głowę i spoglądam na piękną, śniadą twarz Francesca. Patrzy na mnie płomiennym wzrokiem, ledwie złagodzonym uprzejmym uśmiechem, którego nie potrafię odwzajemnić. Moje myśli mkną ku Violi. Nie potrzebuję potwierdzenia, by wiedzieć, że nas obserwuje.
– Kiedy będziemy mogli porozmawiać? – pyta półgłosem Francesco.
Cofam rękę, serce mi wali i ściska mnie w gardle. Wbijam spojrzenie w jego delikatnie wygięty nadgarstek, rysujący się pod czystym, wykrochmalonym płótnem. Znam Francesca od urodzenia. Dla mnie zawsze był „synem aptekarza”, a ja dla niego „córką nauczycielki Maddaleny”. Tylko że w ostatnich miesiącach życia nauczycielka musiała zrewidować własną pozycję w świecie, własną przydatność dla rodziny. Rozpoznaję w stębnówkach na koszuli Francesca staranny i dokładny ścieg mojej matki, a może po prostu teraz, gdy jej już nie ma, próbuję ją odszukać w najdrobniejszych detalach.
– Przecież właśnie rozmawiamy – odpowiadam.
– No tak, ale… Miałem na myśli, że ty i ja. Sam na sam.
Podnoszę się tak szybko, jak pozwala mi na to chybotliwy ciężar na plecach, i przez chwilę chwieję się, usiłując złapać równowagę. Caterina chwyta mnie za łokieć, podtrzymuje, ja zaś korzystam z okazji, by nieco się oddalić.
– Zaniesiemy pocztę na front, don Nereo – zapewnia tymczasem Lucia. – Parę kilo więcej nie zrobi różnicy – kłamie.
Kapłan kiwa głową, wyraźnie widać, że chętnie by nas wszystkie uściskał. Jednakże tylko nas błogosławi i odmawia krótką modlitwę. Po czym opuszcza dłoń i obmacuje lewą nogę, tę, którą dopiero co widziałam. Krótszą z powodu choroby Heinego-Medina. Gdyby mógł, don Nereo sam by się zgłosił i stanął na czele wyprawy. W górę, aż na szczyt.
Bierzemy worek i dzielimy się ciężarem. Wystarczy nam z Violą jedno spojrzenie i w lot się rozumiemy: to nie my będziemy nieść listy. Jeśli zginiemy wraz z ładunkiem z powodu wybuchu, przynajmniej te słowa otuchy i miłości dotrą do adresatów.
Żegnamy się, zdążam na czas, by odczytać z ruchów warg Francesca bezgłośnie wypowiedziane tylko jedno słowo.
– Zostań.
Dlaczego zostań? Bo taki ma kaprys czy dlatego, że dalsza droga jest niebezpieczna?
Zostań dla kogo? Żeby samej się chronić czy mu się oddać?
Ruszamy dalej, a ja oddycham z ulgą. Jestem pewna, że właśnie zapuszczam się na teren, którego Francesco nie ogląda nawet w snach. Góry ze swą surowością, z potem, którego żądają, by nas do siebie wpuścić, stanowią granicę, której nigdy nie przekroczył. Prestiż rodziny, do której należy, i bogactwo zapewniające mu od pokoleń miękką pościel do spania strzegą go przed najcięższymi wyzwaniami. Nie oglądam się za nim. Patrzę, jak reszta podąża naprzód po ścieżkach wydeptanych od niepamiętnych czasów przy letnich sianokosach, po drogach, na których ledwie mieszczą się nasze drobne stopy i które jedynie wprawne oko potrafi odróżnić od tych poznaczonych śladami zwierząt. Niewiele później las zapewnia mi osłonę przed wzrokiem tego mężczyzny, który niemal rości sobie do mnie prawo, mimo to nadal czuję go na sobie niczym zapach.
Uzmysławiam sobie, co mi przeszkadza u Francesca: to, że obce mu są zmęczenie, walka o przetrwanie, język, którego nigdy nie musiał się nauczyć. Ja mam ręce zręczniejsze niż on i silniejszy grzbiet. I twardą skórę, i zęby, które potrafiłyby pożreć świat, bo zwykle żują pustkę. Nawet w tych czasach, kiedy to sędziwe kobiety, matki i młódki niewiele starsze od dzieci wypruwają sobie żyły, by ulżyć tym na froncie, urodzenie zwalnia go od poświęcenia, ja zaś nie jestem w stanie znieść tego piętna odmienności. Należymy do różnych gatunków. Gdyby uparł się, żeby mi pomóc, a ja odstąpiłabym mu kosz, wiem, że runąłby pod jego ciężarem. Pies udomowiony przez życzliwego człowieka nigdy nie będzie miał dzikiej drapieżności wilka.
Lucia i Caterina wyjmują z kieszeni fartuchów druty do wełny, aby udziergać na zimę rękawiczki, pończochy i czapki. Zabierają się bez słowa do pracy; zostały tak mocno ukształtowane przez nawyk nieustannej krzątaniny, że nawet w drodze nie pozwalają sobie na bezczynność. Idąca przede mną Viola niespodziewanie się nachmurza. Niemal słyszę, jak jej duma trzaska niczym płomyk pełgający po suchej słomie złudzeń. Jeśli go podsycić, wybuchnie pożar. Wyprzedzam ją na pierwszym zakręcie.
– Viola, ja do Francesca nic nie czuję – szepczę zdyszana.
Jestem pewna, że słyszała. Każdym zmysłem czekała na to potwierdzenie, sercem też.
Gdy zostawiamy za sobą znany świat łąk i lasów, moje stopy otacza drgająca nieustannie plama utworzona przez własny cień. Po wielu godzinach męczącej wędrówki zadzieram głowę i dostrzegam ciągle jeszcze daleki szczyt. Z każdym krokiem zdaje się oddalać dokładnie o tyle samo, zupełnie jak w jakimś zaklęciu, które ma nas doprowadzić do całkowitego wyczerpania. To pewnie ból w całym ciele sprawia, że nad tłuczniem unosi się fatamorgana, a przecież dowód, że posuwamy się naprzód, jest wokół nas: już dawno wkroczyłyśmy w niemy i księżycowy krajobraz. Ciszę zakłóca jedynie wiatr, który przelatując przez żleby, śpiewa barytonem, przynosząc odgłosy odległej lawiny. Nie ma już boru, nie ma nawoływań ani zwierząt czmychających ukradkiem w poszyciu. Tylko kilka źdźbeł trawy, która zawzięcie chce żyć tam, gdzie natura uznała ją za zbędną.
Zdążyłam policzyć odłamki, na które wieczność rozkruszyła skałę, i z pewnością próbowałam określić nieskończoność półtonów, których światło, cień i Bóg używają, żeby ją namalować. Nie ma dwóch identycznych szarości i nawet biel wapnia ma swoje deklinacje. W mineralnym płótnie, które wielu ludziom wydaje się monotonne, odkrywam nieoczekiwane chabrowe, błękitne i brązowe fanaberie. Chłodna niebieskość dzwonków i przejrzysty błękit dzikich cykorii mieszają się z zimną luminescencją srebra, gdy promień słońca pada na głazy oderwane przy osunięciu. Maszerujemy gęsiego wokół bloków skalnych dziesięć razy większych od nas. Biegnące w granicie żyłki przywodzą mi na myśl żyły pod skórą olbrzyma, bałwochwalcze monolity, o których czytałam w książkach, gigantyczne głowy królów i wojowników strzegących wyspy, na której nie ma już drzew.
To strome królestwo posiada własny zapach: nagiego serca ziemi i prastarej wody sączącej się kroplami, w których nigdy nie odbije się migotanie dnia w najstarszych jaskiniach. Właśnie tak, będąc dzieckiem, wyobrażałam sobie woń księżyca.
Powietrze stało się chłodniejsze, mimo to pot ciągle spływa strużkami po karku i szczypie, napotykając rowki wyżłobione w skórze przez szelki. Próbuję wsunąć pod nie palce, unieść rzemień nad ranę, ciężar jednak jest tak duży, że nie wśliznęłaby się tam nawet jedwabna nić. Pali skóra, palą kończyny zmuszone do nieludzkiego wysiłku.
Lucia ledwie się ogląda, gdy się odzywa, widzę tylko jej profil.
– Chcecie przystanąć? – pyta. – Żeby coś przegryźć.
– Po jednym kęsie przyszłaby ochota na następny – odpowiadam, lecz i tak oglądam się za siebie i zadaję pytanie pozostałym.
– Odpoczynek?
– Boję się, że jak zrobię przerwę, to już nie dam rady się ruszyć – mówi Viola.
Caterina i Maria są tego samego zdania.
– Idziemy dalej.
Łyk wody urósł do rozmiarów obsesji. Zmęczenie pozwala wyłącznie na uporczywą myśl o dotarciu na miejsce.
Grzmi. Odruchowo spoglądamy w przejrzyste niebo. Przypomina bezkresną błękitną pustynię. Mam wrażenie, że na wschodzie ziemia eksploduje, tworząc wachlarz, który przez moment zaciemnia horyzont.
– Strzały armatnie! – wrzeszczy Viola. Wszystkie zaczynamy krzyczeć i kulimy się, gdzie która może, wśród kamieni. Zdaję sobie sprawę, że w tej chwili nic nas nie osłania, ścieżka wije się po grzbiecie niedużej góry, nie dając schronienia. Nieco dalej wspina się wśród skał.
– Musimy iść – oświadczam, wstając. Nie przemawia przeze mnie odwaga, lecz instynkt przetrwania. Wlokę za sobą wzbraniającą się Violę. Lucia czym prędzej staje obok nas, Maria i Caterina idą w jej ślady. Zupełnie jak w jednym z tych snów, kiedy usiłuję biec, tymczasem ledwie udaje mi się zrobić parę kroków. Kosze ściągają nas ku ziemi.
– Zginiemy!
Viola zanosi się płaczem, ale nie ustępuje ani na centymetr, nie zrzeka się odpowiedzialności, którą na siebie wzięła wraz z dźwiganym prowiantem i amunicją.
Celuję palcem w umocnienia.
– Tam będziemy bezpieczne – stwierdzam. – Osłonią nas szczeliny skalne.
Ruszamy więc przed siebie, w powietrzu świszczą granaty i pociski, my zaś kulimy się coraz mocniej. Maria rozpoczyna modlitwę do Najświętszej Panienki, a my się przyłączamy. Głosy nam drżą za każdym razem, kiedy powietrzem wstrząsa huk, który zdaje się rozłupywać góry. Po raz pierwszy, odkąd się zgodziłam, zastanawiam się, co nas czeka za linią frontu, co będą zmuszone oglądać moje oczy.
Powracam myślami do sennego koszmaru, do strug krwi barwiącej szczyty na purpurowo, do stosów rozerwanych ciał i oczu bez życia.