Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W latach 70. XX wieku w siermiężnym, prowincjonalnym wówczas Białymstoku powstaje zespół Kasa Chorych. Tworzy go charyzmatyczny harmonijkarz Ryszard Skibiński, zwany przez kumpli Skibą. Pomaga mu w tym były realizator z białostockiej rozgłośni Polskiego Radia, a zarazem gitarzysta - Jarosław Tioskow. Zespół wzbudza wielkie zainteresowanie młodych i natychmiast staje się marką, znakiem firmowym Białegostoku. Z tamtych czasów - końca lat 70. XX wieku - pochodzi anegdota: "Skąd jesteś?" - pyta warszawiak przybyłego na studia młodzieńca. "Z Białegostoku" - odpowiada śpiewnie student. "Aaaa... to od Skiby. Na organkach gra lepiej niż czarny" - pada stwierdzenie. I tak jest. Kasa Chorych i Skiba robią błyskawiczną karierę. Występują na najważniejszych polskich scenach muzycznych i festiwalach młodzieżowych. Grają wspólnie z Maanamem, Lady Pank, Dżemem, Krzakiem i innymi. Pojawiają się w telewizji, a ich bluesy słychać w elitarnej radiowej Trójce. Dzięki Skibie w Białymstoku powstaje festiwal Jesień z Bluesem, na który przyjeżdżają najważniejsi ludzie i zespoły z branży. Miasto staje się ważnym miejscem na muzycznej scenie Polski i stolicą rodzimego bluesa.
Piękny sen przerywa jednak w 1983 roku tragiczna śmierć Skiby. Co się działo pomiędzy? Co poszło nie tak? Czego zabrakło, by na szczycie pozostać? Jaką cenę płaciło się w siermiężnych latach PRL-u, w których tłumy na koncertach to było za mało, by móc z muzyki żyć, za muzyczną niezależność? Skiba. Niedokończony blues to nie tylko opowieść o bluesie, lecz przede wszystkim opowieść o człowieku, do którego, jak mało do kogo, pasują słowa Edwarda Stachury z Całej jaskrawości: "Byli tacy, co rodzili się. Byli tacy, co umierali. Byli też i tacy, którym to było mało".
Mimo że wiadomo z góry, jak to się wszystko skończy, to od opowieści Roberta Trusiaka i Marka Gąsiorowskiego nie sposób się oderwać... Czy to opowieść tylko dla wąskiego kręgu fanów bluesa? A czy biografie wybitnych himalaistów są tylko dla wąskiego grona tych, którzy byli na Mount Evereście? Skiba. Niedokończony blues to pełna subtelnych barw i bluesowych fraz opowieść o drodze i o marzeniach, które pchają nas na drogę...
O AUTORACH:
Marek Gąsiorowski - ur. 22.12.1962 roku w Białymstoku. Od 1991 roku dziennikarz białostockich mediów. W latach 1991 - 1996 pracował w "Gazecie Współczesnej". Od 1996 roku do dziś w Polskim Radiu Białystok. Autor wielu felietonów prasowych i radiowych reportaży, słuchowisk satyrycznych, współautor pięciu książek o Jagiellonii Białystok z cyklu "Jaga my wierzymy". Przez ponad dwie dekady animator, organizator i główna siła napędowa znanych w Polsce i za granicą Mistrzostw Polski w Pływaniu na Byle Czym rozgrywanych od 1996 roku w Augustowie. Przez kilkanaście lat komentator meczów Jagiellonii w Polskim Radiu Białystok.
Z zamiłowania muzyk bluesowy, gitarzysta, kompozytor, autor tekstów. Uczestnik wielu bluesowych festiwali - Olsztyńskie Noce Bluesowe (1982 z zespołem Remont ), ze swoim aktualnym zespołem Gęsia Skórka Blues Band wystąpił podczas: Siemiatycze Blues Rock Festiwal (2016, 2022), Suwałki Blues Festiwal (2017, 2019, 2021, 2022, 2023 - koncerty klubowe), Jesień z Bluesem (2017), Blues Bazar w Otwocku (2017), Festiwal Echo Suwałk w Sunskai (Litwa 2021), Blues and Jazz Festiwal w Elektranai (Litwa 2021), Podlaski Maraton Bluesowy (2018, 2019, 2021, 2022), International Ochota Blues Festiwal (2022).
Pomysłodawca najdłuższego koncertu bluesowego w Polsce. Od 2018 roku muzycy z Polski i zagranicy ustanawiają w Białymstoku rekord Polski w graniu Bluesa non stop. Aktualny wynosi 31 godzin (ustanowiony w 2022 roku w białostockim Pubie Sześcian) i zapewne zostanie pobity w najbliższej przyszłości. Aktywny działacz Białostockiego Stowarzyszenia Miłośników Bluesa.
Robert Trusiak - urodzony w 1962 roku w Białymstoku. Absolwent Politechniki Białostockiej. Od lat zainteresowany historią białostockiego środowiska bluesowego ze szczególnym uwzględnieniem Ryszarda Skibińkiego, Kasy Chorych i festiwalu Jesień z Bluesem. Autor Małego leksykonu białostockiego bluesa - Białostocki odcień bluesa. Autor wielu tekstów i recenzji publikowanych w kwartalniku "Twój Blues" oraz na portalach internetowych "Blues On Line" i "Magazyn Gitarzysta". Założyciel i przez wiele lat prowadzący stronę internetową zespołu Kasa Chorych. Przez kilka lat administrator forum "Okolice Bluesa". Jeden z założycieli i przez jedną kadencję prezes Białostockiego Stowarzyszenia Miłośników Bluesa. Miłośnik bluesa, rocka progresywnego, jazzu, winyli, Jo Nesbo i piór wiecznych. Dziadek dwóch cudownych wnuczek.
FRAGMENT KSIĄŻKI
"Ryszard Skibiński i Kasa Chorych krok po kroku zdobywali muzyczną popularność. W 1979 roku zostali uznani przez czasopismo "Non Stop" za najlepiej rokujący zespół. Trzy lata później byli u szczytu. W rankingu Rock Top '82 Skiba w kategorii muzyk zajął piąte miejsce - przed Romualdem Lipką, Johnem Porterem, Korą, Janem Borysewiczem, Martyną Jakubowicz i Tadeuszem Nalepą. W kategorii grupa rockowa Skiba i spółka uplasowali się na dziewiątym miejscu, tuż za Budką Suflera, ale przed Lady Pank, Lombardem, Kombi, Oddziałem Zamkniętym i Dżemem. W notowaniach Jazz Top Skiba również znalazł się w elitarnym gronie. W kategorii instrumenty różne był na 10. miejscu, ale na tej liście figurowali między innymi Milo Kurtis, Michał Urbaniak i Zbigniew Namysłowski.
Rysiek miał wszelkie predyspozycje, by iść krok w krok z tymi, którzy okupowali pierwsze miejsca w muzycznych rankingach. Nikt wtedy nie przypuszczał, że niebawem gwiazda Skiby zgaśnie".
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 363
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Historię każdego miasta, czy to ładnego, czy brzydkiego, tworzą nie tylko place, pałace, ulice, kościoły czy muzea, lecz przede wszystkim ludzie, którzy je zbudowali lub w miastach tych mieszkali. Ci ludzie pozostawiają po sobie wytwory materialne, ale też słowo pisane, muzykę i idee, które trwają wiecznie. Do jednych miast jeździmy chętnie, inne omijamy, a w innych się osiedlamy, bo znajdujemy tam powietrze, które pozwala nam oddychać, żyć, pracować i rozwijać się tak, jak chcemy.
Białystok zawsze był naznaczony piętnem miasta wiejskiego, a w swojej zabudowie chaotycznego, i co tu dużo mówić – brzydkiego. Dla wiejskich migrantów łasych na karierę pełnił funkcję przystanku w drodze do stolicy. Dla tych, którzy szukali pracy i namiastki miejskości w wędrówce do lepszego życia, stawał się punktem docelowym. Białystok był więc miejscem swojskim, gdzie wszyscy się znali, gdzie nikt nie wstydził się śpiewności mowy, chustek szalinówek, drewnianego domu z gankiem i wygódką oraz chlewikiem nieopodal głównej ulicy.
Nie powinno więc dziwić, że nawet słynna Maria Dąbrowska, gdy przyjechała do Białegostoku w 1924 roku, aby opisać to miasto w poczytnym tygodniku „Bluszcz”, swoim literackim relacjom nadała tytuł, który stał się na wiele lat określnikiem Białegostoku: Brzydkie miasto. Po prawie 60 latach w podobnym stylu o mieście nad Białą napisze córka Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, Kira: „pomimo kilku wyższych szkół, dużej liczby młodych mieszkańców w swym charakterze nie przestaje być [Białystok – przyp. K.K.] odległą prowincją leżącą gdzieś na krańcach Polski, oddaloną od centrum nie o dwieście kilometrów, ale o kilka dziesięcioleci”. Prowincjonalizm, o którym wspomina autorka, to z jednej strony zamykanie się we własnych sprawach, tworzenie pewnego rezerwatu wytyczanego przez niewidoczne granice, z drugiej – chęć bycia za wszelką cenę takimi samymi. Najlepszą zasadą jest nie wyróżniać się.
Po II wojnie światowej Białystok z miasta leżącego w centrum kraju zmienił się w miasto kresowe, prawie graniczne, które w wojennej zawierusze utraciło 80 procent swojej struktury miejskiej i ponad połowę obywateli. Stał się cmentarzem bez grobów z mglistym widmem przeszłości. Jak wspominał przeszłość Białegostoku Mordechaj Canin: „nawet słońce świeciło tu po żydowsku”. Okaleczone miasto powoli podnosiło się z ruin, przybywali nowi mieszkańcy, powstawały też instytucje, których zadaniem było zorganizowanie czasu wolnego młodym ludziom, będącym jeszcze nie tak dawno rolnikami, a obecnie pracownikami powstających szybko fabryk i zakładów przemysłowych.
Po pracy klasie robotniczej nie oferowano wielu rozrywek. Zwykle były to zakładowe wycieczki do stolicy połączone z poczęstunkiem, wyprawy na grzyby, zbiorowe wyjścia do kina oraz przede wszystkim potańcówki, na których przygrywały modne bigbitowe zespoły. Te cieszyły się największym zainteresowaniem – w szarości, nudzie i PRL-owskiej duchocie były to imprezy ze wszech miar atrakcyjne dla każdego. Zwłaszcza w Białymstoku, mieście tkwiącym na marginesie życia kulturalnego, o czym pięknie pisał Wiesław Kazanecki w wierszu Wiadomość z ostatniej chwili:
W moim mieście zamieszkała apatia - miss piękności wszystkich rozczarowanych. Zasnęła pod szklanym kloszem.
Lata 70. to „białostockie przyspieszenie”, czas, kiedy władza stara się nadrobić wieloletnie zapóźnienia nie tylko w dziedzinie miejskiej infrastruktury, lecz także w życiu kulturalnym. Może sprawia to poczytna powieść Edwarda Redlińskiego Konopielka, a może popularność swojskich piosenek Janusza Laskowskiego, sprzedawanych jako dźwiękowe pocztówki na rynkach i bazarach – w każdym razie w kraju zaczyna się mówić o Białostocczyźnie i Białymstoku. O teatrach, filharmonii, chórach, zespołach młodzieżowych, festiwalach muzyki i poezji, miejscowych twórcach i o czymś, czego nikt się nie spodziewał po tym wschodnim, wiejskim mieście – bluesie, czarnej muzyce Afroamerykanów, piosenkach bez słów granych aż do ostatniego tańczącego na parkiecie.
Powstaje zespół Kasa Chorych – tworzy go charyzmatyczny harmonijkarz Ryszard Skibiński, zwany przez kumpli Skibą. Pomaga mu w tym były realizator z białostockiej rozgłośni Polskiego Radia, a zarazem gitarzysta – Jarosław Tioskow. Zespół wzbudza wielkie zainteresowanie młodych i natychmiast staje się marką, znakiem firmowym Białegostoku. Znaczy w kraju tyle, co dziś Jagiellonia.
Z tamtych czasów – końca lat 70. XX wieku – pochodzi anegdota: „Skąd jesteś?” – pyta warszawiak przybyłego na studia młodzieńca. „Z Białegostoku” – odpowiada śpiewnie student. „Aaaa… to od Skiby. Na organkach gra lepiej niż czarny” – pada stwierdzenie. I tak jest. Kasa Chorych i Skiba robią błyskawiczną karierę. Występują na najważniejszych polskich scenach muzycznych i festiwalach młodzieżowych. Grają wspólnie z Maanamem, Lady Pank, Dżemem, Krzakiem i innymi. Pojawiają się w telewizji, a ich bluesy słychać w elitarnej radiowej Trójce. Dzięki Skibie w Białymstoku powstaje festiwal Jesień z Bluesem, na który przyjeżdżają najważniejsi ludzie i zespoły z branży. Miasto staje się ważnym miejscem na muzycznej scenie Polski i stolicą rodzimego bluesa.
Pierwszych nagrań Kasa Chorych dokonuje w białostockim studiu Polskiego Radia, gdzie sprzęt jest w miarę profesjonalny, a utalentowany realizator dźwięku Tomasz Pietrzykowski robi z amatorskich grajków zawodowych muzyków. Jest schyłek lat 70. W tamtym czasie zaczynam pracę w białostockiej rozgłośni, poznaję sympatycznych i bardzo naturalnych chłopaków, po kilku rozmowach zostajemy kumplami. Obserwuję ich pracę w trakcie sesji nagraniowych, rozmawiam na antenie, prezentuję jeszcze ciepłe nagrania. Często rozmawiam z nimi o muzyce, o ich karierze, koncertach, o fankach i o tym, jak fajnie jest być artystą, występować przed tysiącami ludzi, ale jeszcze fajniej wracać do rodzinnego Białegostoku, gdzie wieczorem na drewnianym ganku można posiedzieć z kumplami – nie tylko przy herbacie – i zatopić się w tej białostockiej swojskości jak w harmonijkowym, jękliwym tonie bluesowej muzy.
Ryśkowi z czasem nie wystarcza bycie liderem Kasy Chorych. Interesują go projekty z największymi: z Leszkiem Winderem, Ryszardem Riedlem, Krzesimirem Dębskim, Andrzejem Nowakiem, Martyną Jakubowicz, Ireneuszem Dudkiem, Krzysztofem Ścierańskim. Nagrywa, występuje i ma coraz mniej czasu. Choć dookoła siermiężny PRL, smutek betonowych osiedli, szarość, apatia, kolejki po najpotrzebniejsze produkty i stan wojenny, Rysiek jest kolorowym ptakiem. Popadającym coraz częściej w euforyczne stany, w których pewnie lepiej żyć i tworzyć nowe nutki. W końcu zdrowie nie wytrzymuje. Po jednym z koncertów trafia do białostockiego szpitala.
4 czerwca 1983 roku czytam na antenie białostockiej rozgłośni Polskiego Radia, że Ryszard Skibiński nie żyje. Po południu przekazuję tę informację w kultowej audycji Zapraszamy do Trójki. Że umarł, że miał 32 lata, że podobno przedawkował i że wszystkim nam jest smutno, bardzo smutno…
Jego przyjaciel Ryszard Riedel pisze swoiste epitafium poświęcone Ryśkowi:
Jeśli go nie znałeś, to nie żałuj Jeśli go nie znałeś, to nie żałuj, o nie! Bo przyjaciela straciłbyś Bo przyjaciela straciłbyś, jak ja! Nie, Ty go nie znałeś Lubiłeś tylko czasem posłuchać jak gra A czy pomyślałeś skąd biorą się tacy jak on? A czy pomyślałeś skąd biorą się tacy jak on? Był jednym z niewielu Skazanych na bluesa Ten wyrok dodawał mu sił Miał dom i rodzinę Spokojnie mógł żyć Lecz często uciekał, by stanąć przed wami By znów nabrać sił By nabrać sił Bo czasu miał mało Przeczuwał to Skazany na bluesa Ilu jeszcze takich jak on?
A Martyna Jakubowicz śpiewa w piosence Dym do płuc się zakrada:
Skiba konał przez dziesięć godzin grzebaliśmy go z wielką troską ten blues co wciąż zmieniał tytuł teraz nazywa się polski
Paranoja była goła z autobiografii grozą wiało nastały nowe sytuacje i ponoć nic już nie bolało
Wszyscy są w szoku. Harmonijka zamilkła, popłynęły łzy. A przecież nie tak miało być.
Rysiek był pierwszym artystą z Białegostoku, który wszędzie podkreślał, gdzie jest jego rodzinne gniazdo, gdzie są kumple i muzyczne natchnienie. Nie wstydził się Kresów i nie wyjechał stąd jak inni dla kariery i splendorów. Był jednym z nas. Zwyczajnym, prostym chłopakiem o wschodniej urodzie, z długimi blond włosami, który lubił pograć na harmonijce i czerpać z tego przyjemność. Po śmierci Ryśka ukazało się kilka płyt z niedokończonymi projektami, muzyczne wspomnienia, kilka okazjonalnych artykułów i koncertów pamięci Skiby. I to wszystko.
Czas płynął i – jak to czas – przyniósł wiele zmian. W szóstą rocznicę śmierci Ryśka zmienił się ustrój kraju, odetchnęliśmy wolnością, pojawiło się dużo nowinek, w tym także nowa muzyka. Nasza, swojska, weselna, chodnikowa, biesiadna. Białostocczyzna stała się zagłębiem muzyki disco polo, Białystok zaś okrzyknięto jej stolicą, w której osiadł król – Zenek Martyniuk, stający się teraz marką prężnie rozwijającej się wschodniej metropolii.
W 2017 roku na fali popularności Zenek wydał swoją biografię Życie to są chwile, którą postanowiłem zaadaptować na potrzeby radiowej anteny. Wiadomo – człowiek stąd, wielu ludzi Zenka zna i lubi, chętnie więc posłucha opowieści o nim. I tu się zaczęły schody. Aktorzy odmawiali czytania, koledzy redaktorzy na mój widok pukali się znacząco w czoło i robiło się nieprzyjemnie. Sytuację uratował Wojciech Straszyński, aktor i prezes Polskiego Radia Białystok. Nie zważając na jadowite komentarze, zachował się zawodowo i wcielił się w rolę Zenka. Młodziutka piosenkarka Magdalena Pietruczak przyjęła rolę narratorki. Powieść o Zenku ukazała się wreszcie na antenie i wywołała lawinę szyderczych komentarzy w internecie. Tematem był wątpliwy talent piosenkarza i promowanie przez rozgłośnię muzyki disco polo, którą każdy gardzi – ale w sumie gdy tylko usłyszy: „przez twe oczy zielone”, rusza w tany.
Pewnego poranka przyszedł też do mnie kolega radiowiec Marek Gąsiorowski, który swoim zwyczajem od lat każdą rozmowę w radiu zaczyna od: „A co tam u was na warsztacie?”. Ale na odpowiedź nie czekał, tylko w sposób kulturalny, acz stanowczy zaczął dopytywać się o motywy wyboru takiej, a nie innej biografii prezentowanej na antenie.
– A masz inną? – zagadnąłem.
– No nie mam – odparł. – A tylu ciekawych tu ludzi żyło i żyje. Bardzo chętnie przygotowałbym na antenę powieść biograficzną lub jakiś reportaż poświęcony Ryśkowi Skibińskiemu. Ale takiego materiału nie ma.
Zaległa cisza. Po chwili Marek wyraził zdumienie, że to nie tylko duże niedopatrzenie, lecz może nawet skandal, iż nikt do tej pory nie pomyślał, aby opisać barwne życie Skiby albo w jakiś inny sposób uczcić pamięć muzyka. Zwłaszcza w mieście, w którym żył i tworzył, a na które między innymi dzięki Ryśkowi zaczęto w kraju patrzeć już nie jak na ostępy muzycznej ludowizny i amatorstwa, ale miejsce ważne dla wielu ludzi. Poparłem słuszne poglądy kolegi i powiedziałem:
– Jesteś dziennikarzem, muzykiem, bluesmanem i Gęsią Skórką w jednym, więc siadaj i pisz książkę oraz idź do radnych. Niech myślą, jak imię Skiby w sposób godny uwiecznić. A gdy książkę napiszesz, to obiecuję, że fragmenty poczytamy na antenie. No i ja do tej książki napiszę wstęp, bo Skibę uwielbiałem.
Uśmiechnął się mój druh Marek i poszedł. Jeździł, dzwonił, spotykał się, nagrywał i wszystko zapisywał, a od czasu do czasu lobbował wśród białostockich radnych, że warto pochylić się nad pomysłem uczczenia Skiby. Na jednej z sesji Rada Miasta Białystok nadała skwerowi przy Białostockim Ośrodku Kultury imię Ryszarda Skibińskiego. Jest to co prawda kawałek chodnika i parking, ale dobre i to. Najwyraźniej nowych ulic w mieście budować już nikt nie planuje.
Drugim rezultatem naszej z Markiem rozmowy jest ta książka – w którą zaraz się zagłębisz i którą odłożysz dopiero za kilka godzin, gdy dobrniesz do ostatniego zdania – napisana wspólnie z Robertem Trusiakiem.
Autorzy wykonali wielce mozolną pracę, dokładnie opisali nie tylko życie prywatne i muzyczne Ryszarda „Skiby” Skibińskiego i zespołu Kasa Chorych, lecz także przygotowali i zamieścili w książce dyskografię, kalendarium i wszystko, co potrzebne w takiej biografii.
Wielki szacun i podziękowanie, że postaraliście się ocalić od zapomnienia jedną z barwniejszych postaci niegdyś szarego, drzemiącego za lasami i bagnami, żyjącego swoim powolnym życiem Białegostoku.
Krzysztof Kurianiuk
Znalazło się kilka istotnych powodów, by napisać tę opowieść. Ryszard Paulin Skibiński był naszym idolem z lat młodości. Skiba i jego muzyka stanowili okno na świat, bowiem w czasach naszej młodości, w latach 70. i 80. XX wieku, Polska pozostawała schowana za żelazną kurtyną. W latach 80. była dodatkowo izolowana z powodu stanu wojennego, który wprowadziły ówczesne władze, zatrzymując wolnościowy marsz Solidarności. Muzyczne wieści z lepszej części świata napływały nad Wisłę najczęściej z dużym opóźnieniem. Ale my w Białymstoku mieliśmy kogoś, kto mógł wyznaczać nowe ścieżki, mógł śmiało stawać w szranki z wielkimi bluesowej sceny tworzącymi po zachodniej stronie żelaznej kurtyny.
Choć Rysiek urodził się w Toruniu, a dzieciństwo i wczesną młodość spędził w Golubiu-Dobrzyniu i w malowniczych okolicach Kotliny Kłodzkiej, za swój dom przez całe dorosłe życie uważał Białystok i podbiałostockie Ogrodniczki. To tu, w naszym rodzinnym mieście, startował po wielką sławę i chodził do tych samych klubów, co cała młodzież w tamtych czasach. Nasze drogi gdzieś tam się przecinały – jeśli nie w Herkulesach, to w Promenadzie albo ACK, a później na koncertach Kasy Chorych. Był jednym z nas.
Skiba, choć żyje we wspomnieniach fanów bluesa w całej Polsce, po śmierci stał się postacią pomijaną przez lokalne władze, a próby upamiętnienia jego nazwiska nie zyskiwały aprobaty. Skromna tabliczka w białostockiej Alei Bluesa to stanowczo za mało. Okolicznościowa tablica wmurowana w ścianę kina Forum, gdzie do dziś odbywa się zainspirowana przez Skibę Jesień z Bluesem, nie jest adekwatna do tego, jak słynny harmonijkarz rozsławił nasze miasto. Nawet wstępne sugestie, by jego imię nosiła któraś z ulic Białegostoku, przez lata nie doczekały się żadnej reakcji. Ostatecznie udało się przekonać władze miasta do tego pomysłu w 2020 roku. Choć nikt tego oficjalnie nie wypowiedział, wiadomo było, że za tą niechęcią stoją okoliczności, w jakich Skiba odszedł z tego świata.
Czy słusznie tak długo czekano na upamiętnienie Skiby? Czy pamięć o nim musiała tkwić w swoistym czyśćcu? Naszym zdaniem nie. Niemal każdy z nas ma słabości, które wcześniej czy później odbiją się na naszym zdrowiu, a niektórych zaprowadzą na drugą stronę tęczy. Ale czy z tego powodu całą postać i jej dorobek można skazać na zapomnienie? Ilu wielkich tego świata miało takie słabości? A jednak nie przeszkodziły one potomnym nazywać ich imionami zaułki, place czy ulice. Ta opowieść jest po to, by pamięć o Skibie trwała jak najdłużej.
Iskierką, która zapaliła nasz twórczy ogień, stał się fakt, że biografii doczekał się inny białostocki muzyk. Uprawiający gatunek muzyki, która w gronie fanów bluesa raczej nigdy nie znajdzie uznania. I choć sława tego pieśniarza jest wielka, to do Skiby, jego charyzmy czy artyzmu bardzo mu daleko. Ale spisaną biografię ma. A Skiba nie miał – do dziś.
Kiedyś, dawno temu, kiedy byłem małym chłopcem, zupełnie nie interesowałem się muzyką. Nie zaprzątałem sobie głowy nazwiskami wykonawców, tytułami utworów, nie rozróżniałem gatunków muzycznych, było mi zupełnie obojętne, co i kto aktualnie gra w radio. Płyt nie kupowałem, kaset nie nagrywałem. Po prostu ta dziedzina ludzkiej aktywności nie interesowała mnie zupełnie. Ale do czasu. Było to pod koniec lat 70. Traf chciał, że zachorowałem i kilka dni musiałem przeleżeć w łóżku. Moja mama, chcąc uatrakcyjnić mi nudę rekonwalescencji, kupiła w kiosku młodzieżowe pismo „Na Przełaj” (pewnie zapytała pani kioskarki, co czytają nastolatki, i to właśnie kupiła). Nudziłem się okrutnie, dlatego przeczytałem to pismo od deski do deski, i to pewnie wiele razy. Na ostatniej stronie był stały kącik poświęcony muzyce. W numerze, który trafił w moje ręce, znalazł się krótki materiał przedstawiający grupę grającą muzykę bluesową i nazywającą się dość dziwacznie – Kasa Chorych. Na zdjęciu wykonanym w sepii dumnie prężyła się czwórka młodych mężczyzn patrzących z uśmiechem gdzieś w dal.
Z całego artykułu zainteresowało mnie tylko jedno – oni pochodzili z mojego miasta. Zwróciłem na to uwagę, bo patriotyzm lokalny jest we mnie silnie zakorzeniony od najmłodszych lat. Minęło kilka tygodni. Prawie zapomniałem o tym wszystkim, ale pewnego dnia w mieście pojawiły się plakaty zapraszające na koncert – właśnie Kasy Chorych. Postanowiłem pójść i posłuchać, co to jest ten blues, i zobaczyć, jak to wszystko wygląda z bliska. Niestety nie pamiętam dokładnie moich odczuć, nie pamiętam, gdzie ten koncert się odbył, ale z pewnością coś musiało się ze mną wówczas stać, bo od tamtej pory zachorowałem na bluesa, nie wyzdrowiałem do dzisiaj i wyzdrowieć nie mam zamiaru. Był to mój pierwszy kontakt z muzyką na żywo, a w szczególności z czymś tak dziwnym jak blues.
To właśnie Kasa Chorych, a szczególnie Rysiek „Skiba” Skibiński, pokazali mi drogę do bluesa. To dzięki nim zainteresowałem się muzyką. To dzięki niemu muzyka przestała być zbiorem dźwięków, a stała się czymś więcej. Dzięki niemu zrozumiałem, że za pomocą muzyki można przekazać emocje: miłość, radość, smutek, ból, cierpienie, spełnienie… i to wszystko bez używania słów. Jestem mu za to wszystko niezmiernie wdzięczny. W swojej kolekcji mam chyba wszystkie nagrania, jakie po nim zostały, i te jemu poświęcone. Na wszystkich możliwych nośnikach i formatach: winylach, kasetach magnetofonowych czy płytach CD. W pracy nad moim biurkiem wisi jego zdjęcie.
Od dawna myślałem o tym jak ja, zwykły słuchacz, mógłbym mu za to wszystko podziękować. Jak się odwdzięczyć? Próbowałem w miarę swoich możliwości i okazji, jakie dawał internet – pisałem, wspominałem, przypominałem o nim. Czułem jednak, że to wszystko za mało, że potrzeba czegoś trwałego, namacalnego.
Dobre kilka lat temu kupiłem granatowy segregator, taki, w jakim w wielu firmach przechowuje się faktury, zamówienia, kwity i tak dalej. Na grzbieciku wykaligrafowałem mazakiem: „SKIBA – materiały do książki”. Hasło mocno na wyrost. Mozolnie wpinałem tam wszystko, cokolwiek znalazłem, a co choćby w najmniejszym stopniu dotyczyło Skiby: zdjęcia, skany artykułów, wycinki prasowe, zasłyszane historie, karteluszki z numerami telefonów do spotkanych ludzi znających Skibę… W ciemno kupowałem książki, w których spodziewałem się znaleźć coś o nim (czasami nie było nic). Miałem nadzieję i bardzo chciałem, żeby to wszystko się kiedyś przydało, żeby w końcu powstała biografia Ryszarda „Skiby” Skibińskiego. Zdawałem sobie sprawę z tego, że napisanie książki to nie rurki z kremem, że sam nie dam rady – i to z bardzo wielu powodów.
Kiedy zadzwonił do mnie Marek z propozycją wspólnego napisania biografii Skiby, nie wahałem się ani chwili. To było to, na co czekałem wiele lat. W końcu zawartość granatowego segregatora mogła się przydać.
– Jest 9.45, zapraszamy do wysłuchania fragmentów książki Martyny Rokity Życie to są chwile – prezenter białostockiego radia bez emocji zapowiadał najbliższe pięć minut programu, które miały zostać poświęcone historii Zenka Martyniuka.
Latem 2017 roku rozpisany na dwa radiowe głosy życiorys króla disco polo dla wielu stał się sygnałem, by przystawić ucho do radia. W moim wypadku był to wyraźny znak, że najbliższe pięć minut trzeba poświęcić na inne zajęcia.
Władze stacji nie bez wewnętrznego oporu podjęły kontrowersyjną moim zdaniem decyzję. Część kolegium uważała, że biografia przyciągnie słuchaczy, będzie hitem letniej ramówki. Inni na samą myśl, że publiczne radio chce promować autora kiczowatych pieśni, dostawali wysypki. Niestety stanowili mniejszość. Owszem, Zenek zyskał sławę i jest człowiekiem stąd, z podlaskiej ziemi. Jego utwory weszły do obowiązkowego repertuaru wesel, dyskotek, wiejskich zabaw i miejskich domówek w całej Polsce. Stał się – zaznaczmy: nie przez wszystkich akceptowaną – wizytówką miasta i podlaskiego regionu. Zrobił zawrotną karierę. Pewnie jako kilkunastoletni chłopak z podbiałostockiej wsi nawet nie marzył, że tak się stanie. Ale czy jest artystą, czy tylko śpiewającym głosem ludu? I to śpiewającym tak jak lud – czyli zazwyczaj marnie. Czy Martyniuk to zjawisko muzyczne, czy może jednak socjologiczne? A może jedno i drugie?
Przez cały czas dręczyła mnie myśl: czy Zenek zasługuje na taki hołd? Jego wokal nie wytrzymuje porównań do gigantów polskiej sceny, choć on sam tym gigantem został, przynajmniej w kategorii popularności. Jak porównać jego śpiewanie w utworze Przez Twe oczy zielone z wokalem Krzysztofa Cugowskiego na płycie Nic nie boli tak jak życie? Nie da się! Jak Zenek wypada w wokalnych zestawieniach z Krzysztofem Krawczykiem? Zostawiam to bez komentarza. Czy jego śpiewanie niesie choćby namiastkę takich emocji, jakie przekazywali Czesław Niemena i Ryszard Riedel? Martyniukowi daleko do nich wszystkich, choć jest tak samo popularny.
Pomysł, by na antenie publicznego radia opowiadać o królu disco polo, odbierałem bardzo osobiście. O zgrozo! – myślałem. Jak tak można? I nie dlatego, że to nie jest moja muzyka. To była, jest i będzie kiepska muzyka! Pozbawiona emocji, artystycznej głębi, przesłania, wyrazistego smaku. Nawet w kategorii prosta piosenka twórczość Martyniuka słabo się broni. Po którymś tam odcinku z kolei zacząłem się zastanawiać, czy faktycznie Białystok nie ma lub nie miał innego muzyka, który wzbudzał autentyczny zachwyt, był prawdziwym artystą. Artystą, o którym warto opowiedzieć. Natychmiast przypomniałem sobie Skibę. To był taki kolorowy, długowłosy człowiek. Grał na harmonijce ustnej. Podziwiała go cała Polska. Działał na zmysły. Ze swego instrumentu wydobywał przejmujące dźwięki, na scenie tworzył unikalny spektakl. Stawał się jednocześnie muzykiem, aktorem, showmanem. W tych wszystkich wcieleniach był znakomity.
Grę Skiby po raz pierwszy usłyszałem na żywo bodaj w 1976 roku. Ale wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to on gra. Było lato. Z kumplami włóczyliśmy się po mieście. Poniosło nas do Akademickiego Centrum Kultury. Z oczywistego powodu – tak zwane Spodki zyskały sławę, a nas tam jeszcze nie było. Obeszliśmy cały obiekt dookoła, ale nie mogliśmy wejść do środka. Zmęczeni upalnym dniem i długim spacerem przysiedliśmy na krawężniku uliczki na zapleczu ACK, od strony kościoła św. Rocha. Rozprawialiśmy o piłce i słabej, jak nam się wtedy wydawało, postawie Orłów Górskiego podczas igrzysk w Montrealu. Dla ówczesnych 14-latków był to temat numer jeden.
Szybko jednak zamilkliśmy, bo z uchylonych okien piwnic ACK zaczęły dochodzić dźwięki elektrycznej gitary. Ktoś grał piękne frazy, takie przejmujące, szczere, od serca. Zaraz potem dołączyła do nich harmonijka i reszta zespołu. To na nas, początkujących wtedy gitarzystach, zrobiło ogromne wrażenie. Staliśmy tak z rozdziawionymi gębami przez dobre pół godziny. Kiedy zespół przestał grać, poszliśmy do domu.
Potem wiele razy mijałem Skibę na ulicy, nie wiedząc, że to on – mój przyszły idol. W szarości PRL-u wyróżniał się kolorowym ubiorem i długimi włosami. Kiedy się dowiedziałem, że Skiba to Skiba? To była chyba trzecia klasa liceum. Z kumplami poszliśmy na koncert Kasy Chorych. Klub Jubilat przy ulicy Narewskiej w Białymstoku, tam grali. Uff, cóż to była za jazda! Ze sceny płynęła potężna dawka muzycznej energii. Rytm pulsował w nas wszystkich, solówki Skiby, Dudka, Kisiela i Tioska przeszywały na wylot. Wpadały do uszu, zaglądały do serca, w głowie rozbłyskiwały wszystkimi kolorami. Po takim muzycznym maglu nie mogłem spać do rana. Od tej pory stało się jasne – jeśli gdzieś blisko grał Skiba i Kasa Chorych, musiałem tam być. I byłem nie raz!
Z bliska, poza sceną, widziałem go dwa razy. Wtedy już nie grał w Kasie Chorych. Pierwszy raz wiosną 1983 roku. Szedłem przez park przy pałacu Branickich w stronę Herkulesów, on zaś wracał stamtąd z Andrzejem Kotarskim. Cały ubrany na czerwono, w białych adidasach. Mijając się na parkowej alejce, wymieniliśmy spojrzenia. Zapamiętałem błękit jego oczu. Kilkanaście dni później wpadliśmy na siebie w kinie Forum, na koncercie Lady Pank. Z plotek dowiedziałem się później, że leży w szpitalu, że jest z nim źle. Trzymałem kciuki, by się z tego wszystkiego wykaraskał. To był przecież mój idol! Nie mógł odejść ot tak, z dnia na dzień. Zostawić nas, swoją muzykę. Nie pomogło. Kilkanaście dni później wraz tłumem fanów żegnałem go na zawsze na białostockim cmentarzu św. Rocha. Czułem, że odchodzi ktoś bliski, ktoś, kto dzielił się ze mną swoją historią, emocjami.
Po wspomnieniach dość szybko przyszła myśl, by zmierzyć się z biografią Skiby. Zacząłem dziennikarski rachunek sumienia. Internetowe archiwum wyglądało skromnie – ledwie kilka krótkich filmów, trochę zdjęć, trochę nagrań. Nieco więcej wspomnień, ale większość bardzo ogólnikowych. I ogromy żal tych, co go wspominali, że tak wcześnie opuścił ten świat, że o lepszego kumpla naprawdę dziś trudno. Wiadomo, że świetnie grał, miał wyjątkową osobowość. Ale kim był naprawdę?
Liczyłem, ile czasu trzeba będzie poświęcić na grzebanie w prasowych archiwach. Przedział czasowy od mniej więcej 1975 roku do dziś. Tak, tak, do dziś – ludzie nadal mówią i piszą o Skibie. Słuchają jego muzyki, wspominają, choć nie ma go z nami od 40 lat. Sporządziłem wstępną listę rozmówców. Zastanawiałem się, jak dotrzeć do rodziny mego bohatera. Czekał mnie ogrom pracy. Pomoc przyszła niespodziewanie i z bardzo bliska.
Okazało się, że po drugiej stronie ulicy mieszka Robert. Gość dokładnie w moim wieku. Znaliśmy się pobieżnie i bardziej z widzenia, bo wielokroć mijaliśmy się podczas różnych jam sessions i koncertów. Robert jest fanem bluesa, przez lata zgromadził ogromne archiwum prasowe, wiele książek, płyt, nagrań i przede wszystkim bardzo długo administrował internetową witryną Kasy Chorych. Dokumentację, jakże istotną przed przystąpieniem do pracy nad książką, udało się załatwić jednym telefonem.
– Wchodzę w to! – Robert nie miał wątpliwości.
Nasze reporterskie sieci rzuciliśmy w stronę siostry Ryśka – Danuty Skibińskiej-Ochockiej. Ona z grona bliskich Ryśka najczęściej pokazywała się na bluesowych imprezach, dlatego mogliśmy stosunkowo łatwo nawiązać z nią kontakt. Była zdecydowanie na tak.
– To świetny pomysł! – rzuciła do słuchawki.
Jednak nasza prośba, by zaaranżowała spotkanie ze swoją mamą, długo pozostawała bez echa. Mijały dni, tygodnie, miesiące, a nasze pytania zawsze kwitowała grzeczną odpowiedzią, że pamięta, że się postara. Mimo to ciągle nie udawało nam się poznać Marii Skibińskiej. Po kilku miesiącach zwątpiliśmy, czy cokolwiek wyjdzie z naszych planów. Napisać biografię, pomijając losy przodków? Nie da się.
Danuta w końcu znalazła czas, by umówić nas ze swoją mamą. Z Robertem jechaliśmy tam w ciemno, bo na temat rodziny Ryśka zgromadziliśmy naprawdę niewiele informacji. Wszyscy wiedzieli, że miał rodzeństwo, że był najstarszym dzieckiem w rodzinie. Bliscy znajomi pamiętali, że urodził się w Toruniu, potem mieszkał w Ogrodniczkach, w końcu przeprowadził się do Białegostoku. W słoneczny, ale wietrzny wiosenny poranek dotarliśmy na miejsce. W drzwiach przywitały nas Danka i jej córka. Marię Skibińską – rocznik 1929, jak nam później zdradziła – zastaliśmy w gościnnym pokoju. Niewiele osób, widząc mamę Ryśka na ulicy, dałoby wiarę, że ta pani ma za sobą dziewięćdziesiąt wiosen. Drobna, szczupła sylwetka, dziarskie ruchy, bystre spojrzenie. Na twarzy niewiele zmarszczek, jedynie siwe włosy podpowiadają wiek pani Marii.
Mieszka z wnuczką na osiedlu Piasta, rozległym białostockim blokowisku, w centralnym punkcie największego galeriowca przy ulicy Towarowej. W trzypokojowym mieszkaniu z wielkiej płyty od progu widać ład i porządek. W największym pokoju, gdzie pani Maria zazwyczaj podejmuje gości, na wytapetowanej ścianie wiszą dwa oprawione w ramy zdjęcia. Pierwsze przedstawia Ryszarda Skibińskiego. Na drugim widać eleganckiego mężczyznę ze skrzypcami w ręku.
– To mój ojciec – mówi Skibińska. – Paulin Strzelewicz. Był dyrygentem, prowadził w Golubiu-Dobrzyniu chór „Halka”.
– Skąd w rodzinie Strzelewiczów wzięło się zamiłowanie do muzyki?
– Nie pamiętam – stwierdza ze stoickim spokojem. – Byłam wtedy dzieckiem. Za bardzo się tym nie interesowałam, potem przyszła wojna. Ojca zabrali Niemcy i do nas już nie wrócił. I nie miałam kogo o to zapytać. Wiem tylko tyle, że mój dziadek grał na skrzypcach, ale skąd u niego to zamiłowanie, trudno powiedzieć.
Maria bierze do ręki album z rodzinnymi zdjęciami. Spokojnie przewraca strony, zatrzymuje się przy fotografii z rodzinnego pikniku. Czwórka elegancko ubranych mężczyzn i dwójka dzieci. Wszyscy przy samochodzie.
– To ja – pokazuje na dziecko na siedzeniu obok kierowcy – a obok moja siostra Irena. Siedzę tuż nad swoim tatą, za mną wujek Kornel. Dwóch pozostałych mężczyzn na zdjęciu nie znam.
Samochód, Ford T, jaki posiadała wówczas rodzina Strzelewiczów, był jednym z pierwszych w mieście. W latach 30. kosztował około 350 dolarów, co stanowiło pokaźną kwotę.
– Mieliśmy drukarnię, sklep, rodzicom dobrze się powodziło. Cała rodzina, w tym moi wujowie, mieszkała w kamienicy przy Rynku, ona też należała do nas. Tyle pamiętam z wczesnego dzieciństwa – tłumaczy pani Maria.
Ten cały majątek wypracował pradziadek Skiby – Maksymilian Strzelewicz. Pani Maria swego dziadka nie pamięta. Przyszła na świat trzy lata po jego śmierci. Historia Strzelewiczów jest jednak w Golubiu-Dobrzyniu dobrze znana do dziś. Zapisali się oni w niej jako ludzie przedsiębiorczy, miłośnicy muzyki i żarliwi patrioci. Dokładnie nie wiadomo, skąd i po co rodzina Strzelewiczów przybyła nad Drwęcę. Jakieś dyskretne ślady podpowiadają, że z Wielkopolski. Maksymilian Strzelewicz wpisał się w życie gospodarcze i kulturalne tego pruskiego wówczas miasteczka. Został członkiem golubskiej elity.
Urodził się w 1861 roku. W 1886 roku wziął ślub ze Stanisławą Kosińską, mieszkanką Łabiszyna, i wraz z nią osiadł w Golubiu (miasta Golub i Dobrzyń połączono w 1951 roku), gdzie trudnił się kupiectwem. Ten właściciel księgarni, drukarni oraz sklepu z dewocjonaliami i materiałami biurowymi, usytuowanych w kamienicy przy Rynku 31, szybko zaangażował się w działalność wielu stowarzyszeń patriotycznych. Walczył o to, by polskie społeczeństwo pod pruskim zaborem nie zostało zgermanizowane.
Od lat 90. XIX wieku Maksymilian stał na czele Towarzystwa Rzemieślniczo-Śpiewaczego. Miał wykształcenie muzyczne – grał na skrzypcach. Działał zgodnie z hasłem „Pieśnią do serca, sercem do Ojczyzny”. Uczył polskich pieśni narodowych i był w tym niestrudzony. W 1909 roku w Nowej Wsi koło Golubia powstało Towarzystwo Ludowe. Skupiało rolników, robotników i chałupników. Z czasem owa organizacja przekształciła się w Towarzystwo Śpiewacze. Miejscowe dzieci pod okiem Strzelewicza poznawały polski patriotyczny repertuar. Towarzystwo objęło swoim zasięgiem całą parafię golubską, a Strzelewicz został jego wiceprzewodniczącym.
Od 1913 roku w kamienicy Strzelewicza zaczęła funkcjonować biblioteka Towarzystwa Czytelni Ludowych. Mieszkańcy całej parafii golubskiej mogli tam za darmo wypożyczać polskie książki. W tym samym czasie Strzelewicz drukował i wespół z Franciszkiem Golusem rozprowadzał druki tak zwanych telegramów patriotycznych. Przychód z ich sprzedaży przeznaczył na zakup kolejnych książek do biblioteki. Maksymilian wydawał też pocztówki golubskie – znanych jest co najmniej 80 różnych wersji kart z widokami zarówno Golubia, jak i Dobrzynia nad Drwęcą, które ukazały się nakładem jego drukarni.
W 1911 roku założył – i osobiście prowadził do 1926 roku – męski zespół śpiewaczy. Chór, któremu nadano nazwę „Halka”, był ogromny i w szczytowym momencie liczył blisko 90 członków. Śpiewali w nim polscy kupcy, rzemieślnicy i urzędnicy. To był najpopularniejszy w mieście ośrodek kultury polskiej. Takich chórów na terenie zaboru pruskiego powstało bardzo wiele. Niemal wszystkie nazywały się „Halka” – na cześć Stanisława Moniuszki. Śpiewały polskie pieśni, pielęgnowały pamięć o ojczyźnie, jej historii i języku.
Od co najmniej 1903 roku i nie krócej niż do 1917 roku pradziadek Skiby zajmował stanowisko prezesa Rady Nadzorczej Banku Ludowego w Golubiu. Od 3 do 5 grudnia 1918 roku reprezentował mieszkańców Golubia jako delegat Polskiego Sejmu Dzielnicowego w Poznaniu.
Maksymilian miał czterech synów oraz dwie córki. Wszystkie dzieci urodziły się w Golubiu. Syn Edmund mieszkał w Poznaniu i prowadził zakład fotograficzny, pozostałe dzieci zostały w rodzinnym mieście. Maksymilian Strzelewicz zmarł 22 listopada 1926 roku w Golubiu i tam został pochowany.
– Całym majątkiem zaczął zarządzać mój ojciec Paulin Strzelewicz – wspomina Maria Skibińska. – Bracia mu pomagali. Stefan głównie przy drukarni i sklepie. Kornel nie tylko tam, ale również przy chórze. Był jego wicedyrygentem. Dyrygentem był mój ojciec.
W tym czasie rodzinny biznes rozrósł się o sklep z instrumentami muzycznymi, zabawkami i przyborami szkolnymi. Paulin Strzelewicz również zapisał się na kartach dziejów Golubia-Dobrzynia. Razem z bratem wprowadzili założony przez ojca chór „Halka” na artystyczne wyżyny. Za czasów jego batuty chór święcił największe sukcesy sceniczne. Golubsko-dobrzyńska „Halka” często uczestniczyła w muzycznych przeglądach i nie raz wracała z laurami.
– Sam Feliks Nowowiejski ich nagradzał – wspomina z dumą pani Maria. – To wybitny i słynny w tamtych czasach polski kompozytor.
Tak było w Gdyni w 1939 roku podczas Święta Pieśni zorganizowanego przez tamtejsze Towarzystwo Wystaw i Targów. Wówczas przyznano „Halce” wyróżnienie za wykonanie kompozycji Wacława Lachmana Sztandary polskie na Kremlu. Na dyplomie widniał podpis Feliksa Nowowiejskiego. Tych sukcesów chór odnosił znacznie więcej. W 1936 roku na Ogólnopolskim Zjeździe Chórów śpiewacy z Golubia-Dobrzynia zajęli II miejsce. Paulin i Kornel mogli być dumni ze swojej pracy, bowiem o laury w tym konkursie walczyły aż 72 chóry! Podczas VI Zjazdu Pomorskiego Okręgu Śpiewaczego golubsko-dobrzyńska „Halka” znów znalazła się w czołówce.
Chór i muzyka musiały odgrywać istotną rolę w domu Strzelewiczów, w kamienicy numer 31 przy golubskim Rynku.
– Dziadek posłał mego ojca do konserwatorium w Toruniu – wspomina Maria Skibińska. – Tato uczył się w klasie skrzypiec. Ojciec chciał, żebym też muzykowała, grała na pianinie. Pobierałam lekcje, ale bez entuzjazmu. Ojciec mnie przymuszał do tego, by muzykować. W domu był instrument. Dom moich rodziców bez muzyki? Nie do pomyślenia. – Pani Maria kreci głową. – Ale ja nie poszłam tą samą drogą.
Apogeum artystycznej działalności braci Strzelewiczów rozpoczęło się w 1939 roku. Wówczas, dokładnie 6 sierpnia, w ich mieście odbył się Zjazd Kół Śpiewaczych I Okręgu Pomorskiego z okazji jubileuszu 700-lecia Golubia. Wydarzeniu nadano dużą rangę. Przewodniczącym komitetu organizacyjnego został wicewojewoda pomorski Zygmunt Szczepański, a honorowym patronem – minister Władysław Raczkiewicz, wówczas prezes Światowego Związku Polaków z Zagranicy, później zaś prezydent RP na uchodźctwie. W zjeździe uczestniczyło 18 chórów, wśród nich golubsko-dobrzyńska „Halka”, dla której był to ostatni występ przed dłuższą przerwą.
– Ojciec z wujem mieli piękne plany na przyszłość związane z chórem – wspomina pani Maria. – „Halka” miała zaproszenie do Nowego Jorku. Ojciec zaczął już koło tego chodzić, by do Stanów pojechać. Kilka tygodni później wybuchła wojna.
Niewiele ponad miesiąc po obchodach rocznicy powstania miasta, dokładnie 7 września, do miasta wkroczyli Niemcy. Cała rodzina Strzelewiczów wpadła w tragiczny magiel historii. Golub i Dobrzyń zostały wcielone do III Rzeszy, oni zaś zostali obywatelami ówczesnych Niemiec. Okupanci z żelazną konsekwencją wprowadzali w życie swoją politykę wobec miejscowej ludności. W kwietniu 1940 roku Niemcy w ramach akcji „Inteligencja” zabrali Paulina i umieścili go w obozie koncentracyjnym. Został zamęczony w Dachau i zmarł 8 grudnia 1941 roku. Jego brat Kornel jako obywatel III Rzeszy został wcielony do Wehrmachtu. Dostał się do niewoli we Włoszech. Część Polaków zmuszonych do służby w Wehrmachcie i wziętych jako jeńcy we Włoszech dobrowolnie zaciągnęła się do Armii Andersa, ale w oficjalnych spisach żołnierzy tej formacji nie udało się nam znaleźć Kornela Strzelewicza.
Maria, mama Skiby, spędziła piękne dzieciństwo w międzywojennej Polsce, otoczona opieką troskliwych i zaradnych rodziców. Przyszła na świat w rodzinie, w której muzyka była istotną częścią wspólnoty. Czekało ją dostatnie życie i możliwość wpływania na własny los. Wojna przekreśliła te wszystkie wizje. Helenie Strzelewicz i jej córkom udało się przetrwać niemiecką okupację, a potem czystki przeprowadzane przez radzieckich „wyzwolicieli”. Okupacja Golubia-Dobrzynia zakończyła się 23 stycznia 1945 roku wraz z opanowaniem tych terenów przez wojska sowieckie. Potem grupy operacyjne NKWD, wspierane przez Armię Czerwoną, przeprowadziły w mieście akcję wywozu mieszkańców do obozów pracy w ZSRR. Na wschód przesiedlono 77 mieszkańców Golubia i Dobrzynia, którzy trafili do Szatury i Charkowa.
Na szczęście te represje ominęły rodzinę Strzelewiczów. Mniej więcej w tym czasie w Golubiu pojawił się wracający z alianckiej niewoli Kornel. Udało się mu przejąć po zmarłym bracie rodzinny biznes. To nieco zmieniło sytuację Marii, jej matki i siostry Ireny. Ale Kornel zbyt długo nie cieszył się majątkiem. Cały interes Strzelewiczów został zajęty przez NKWD. Dokładnie w lipcu 1945 roku pułkownik Lawrientiew – szef sztabu stacjonującej w Olsztynie 15 Dywizji Piechoty Ludowego Wojska Polskiego – zarekwirował maszyny w golubskiej drukarni dziadka Skiby. Potem cały dobytek Strzelewiczów został znacjonalizowany. Rodzina musiała się odnaleźć w nowej rzeczywistości.
W pierwszych latach po wojnie Maria Strzelewicz była piękną panną na wydaniu. Choć wojna srogo ją doświadczyła, gdyż straciła ojca, a jej rodzina dorobek całego życia, nadal z ufnością patrzyła na świat.
– Po wojnie przyszły młodość i miłość – mówi z uśmiechem mama Skiby. – Choć czasy mieliśmy wtedy naprawdę okropne.
W 1949 roku poznała Jana Skibińskiego, jak się później okazało – swego przyszłego męża. Jan nie był miejscowym kawalerem.
– Mąż miał ciotkę w Golubiu-Dobrzyniu i przyjeżdżał do niej na wakacje – opowiada Maria z uśmiechem. – Był przystojnym młodzieńcem. Golub-Dobrzyń to nie metropolia, jakoś wpadliśmy na siebie i tak się poznaliśmy.
Uroda pani Marii też przyciągała uwagę, więc zainteresowanie przyszłego męża jej osobą nie było czymś nadzwyczajnym.
– Jan pięknie grał na gitarze i śpiewał. Dobrze mu wychodziły te rosyjskie serce szczypatielnoje pieśni – podkreśla mama Skiby z nienagannym rosyjskim akcentem. – Serenady na gitarze grał, koncertował pod mym oknem. Wykrzykiwał, że jak za niego nie wyjdę, to on ma u ciotki w sianie ukryty pistolet, jeszcze z wojny, i się zabije. Ciocia Honorata mówiła, żebym nie była głupia, bo będę miała na sumieniu śmierć człowieka. Pięć miesięcy później byliśmy już po ślubie.
Jan urodził się 17 lutego 1920 roku w Dereczynie na Kresach Wschodnich, niegdyś posiadłości magnackiej Sapiehów. Na stałe mieszkał w Ogrodniczkach pod Białymstokiem.
– Oni do Ogrodniczek uciekali przed Sowietem, mieli tam na kresach swoją ziemię – mówi spokojnie Maria Skibińska. – Nie wiadomo, co by z nimi się stało, gdyby zostali.
Maria ciepło wspomina męża, który zmarł w 2009 roku.
– Wysoki, postawny. Nie tylko pięknie grał na gitarze, nie gorzej też rysował.
Jan i Maria Skibińscy postanowili swoje wspólne życie rozpocząć w Golubiu. Wybór był oczywisty. Skibińscy jako repatrianci w podbiałostockich Ogrodniczkach mieszkali w skromnym i niewielkim domku. W Golubiu czekało na nowożeńców miejsce w kamienicy Strzelewiczów.
– Po wojnie to był już zupełnie inny świat – mówi mama Ryśka Skibińskiego. – Z majątku moich rodziców niewiele zostało w naszych rękach. Dotyczyło to nie tylko naszej rodziny. Prawie wszyscy, którzy przed wojną w Golubiu mieli swoje firmy, sklepy, stracili je.
W okresie zaborów i między I a II wojną światową w miasteczku kwitło życie gospodarcze. Ludzie zajmowali się rzemiosłem, kupiectwem i różnego rodzaju usługami. Już w XIX wieku docierała tam kolej, a w Rynku mieścił się ekskluzywny jak na tamte czasy hotel Centralny. Wielu mieszkańców tego miasteczka, liczącego wówczas 3 tysiące mieszkańców, mogło sobie pozwolić na zakup samochodu, co było oznaką bogactwa i luksusu. Wielu golubian było stać na dostatnie życie i solidne wykształcenie swoich dzieci poza miejscem zamieszkania.
II wojna światowa zmieniła wszystko. Po 1945 roku miasteczko, owszem, nadal było siedzibą powiatu, ale nacjonalizacja zrobiła swoje. Na rozwoju Golubia negatywnie odbiła się niemal całkowita likwidacja sektora prywatnego, którą przeprowadzono w 1950 roku. Nowa władza szykanowała właścicieli firm na różne sposoby. Trwało to dość długo. W mieście działały urzędy, szkoły, jakiś handel, usługi i cały sektor obsługi rolnictwa, ale niemal wszyscy byli przedsiębiorcy musieli zostać najemnymi pracownikami. Ich majątkiem zarządzał już ktoś inny. Pani Maria znalazła pracę w banku. W tym czasie oboje z mężem żyli już zupełnie czymś innym.
– Spodziewałam się dziecka – wspomina Skibińska.
Młodzi małżonkowie nie wiedzieli, czy na świat przyjdzie chłopak, czy dziewczynka. Dziś oczywiście rodzice już bardzo wcześnie wiedzą, kto dołączy do rodziny. Wtedy można było jedynie liczyć na wprawne oko babć, matek czy nawet starszych koleżanek. One tylko sobie znanym sposobem potrafiły z dużym prawdopodobieństwem odgadnąć płeć dziecka. Na początku wszystko przebiegało zgodnie z planem. W czwartym miesiącu sprawy się skomplikowały. Zaczęło się od bólu brzucha, mdłości, potem doszło kłucie w brzuchu. Mdłości często towarzyszą ciąży, ale bóle brzucha i kłucie u każdego diagnosty powodują niepokój. Lekarze długo szukali przyczyny.
– Diagnoza okazała się zaskakująca: bąblowiec! – przyznaje Maria Skibińska.
Ten pasożyt atakuje człowieka, gdy zje niezbyt dokładnie umyte jagody albo wypije zanieczyszczoną wodę. Podstępny wróg, który może zadomowić się w ludzkiej wątrobie i nie dawać znaku życia nawet przez 15 lat! Najczęściej atakuje właśnie wątrobę, później płuca. Jego świat to umieszczona w ludzkich wnętrznościach torbiel wypełniona płynem. To taka bańka, która może osiągać średnicę, bagatela, 30 centymetrów!
– Decyzja lekarzy nie pozostawiała wątpliwości: operacja. I to w czwartym miesiącu ciąży! Ryzyko było duże, ale to był jedyny sposób, by szybko i skutecznie pozbyć się intruza. Bąblowiec zagrażał nie tylko memu zdrowiu, ale Rysiowi również. Operacja ze znieczuleniem udała się, ale na ostateczną odpowiedź, czy nie wpłynęła negatywnie na zdrowie Ryśka, musieliśmy czekać do porodu – opowiada mama Skiby.
Sama chirurgiczna ingerencja w organizm matki, i to w takim miejscu, a także znieczulenie to spore zamieszanie i nie mniejsze obciążenie dla kogoś, kto dopiero wybiera się na ten świat.
– Tamta zima [na przełomie 1950 i 1951 roku – przyp. aut.] była jak wszystkie w tamtym czasie. Śnieżna i mroźna. Mróz szczypał w policzki, śnieg trzeszczał pod butami. W kamienicy numer 31 przy Rynku w malutkim Golubiu odliczałam dni, a nawet godziny, oczekując na poród pierwszego dziecka. Już nie zaprzątałam sobie głowy tym, czy to będzie chłopiec, czy dziewczynka. Towarzyszył mi, co zrozumiałe, niepokój. I to z kilku powodów. Miał to być mój pierwszy poród. W takim wypadku zawsze jest to podróż w nieznane. Strach przed bólem, troska o dziecko. Która z przyszłych matek tak nie myśli? Do najbliższego oddziału położniczego w Toruniu miałam 30 kilometrów, a to kawał drogi, i nigdy w takich sytuacjach nie wiadomo, czy uda się na czas trafić pod profesjonalną opiekę.
Akcja porodowa zaczęła się 19 stycznia. Po południu 20 stycznia 1951 roku wszystko było już jasne. Na planecie Ziemia zameldował się on. Z niepokojem wyczekiwany on – bo jeszcze nie miał imienia.
– 3100 gramów wagi i 51 centymetrów wzrostu. Pamiętam do dziś – mówi Maria Skibińska. – Z żywym, bystrym spojrzeniem i tym, co urzekło mnie najbardziej: z falującą blond czupryną. Ładny chłopczyk z niego był. Dał nam wielką radość. Podczas powrotu do domu mieliśmy niebezpieczną przygodę. Wracaliśmy z Torunia taksówką. Samochód wpadł w poślizg. Wypadek był bardzo blisko, ale na szczęście skończyło się na strachu. Imię wybrał mu ojciec. Jan w wojsku miał kolegę Ryszarda i to było na jego cześć. Rodzina zasugerowała, konkretnie babcia Skibińska, by Rysiowi na drugie dać Paulin, na cześć mego ojca. I tak zostało na zawsze.
Jeśli ktoś wątpi w to, że nasz los jest zapisany w gwiazdach, powinien się przyjrzeć dniowi narodzin Ryszarda Paulina Skibińskiego. Skiba przyszedł na świat 20 stycznia 1951 roku. Ilu tego dnia, tego 20 stycznia, mogło się urodzić późniejszych zdobywców Mount Everestu, geniuszów nauki, szaleńców, pieśniarzy, gladiatorów, pisarzy? Nieskończone tysiące, a może setki tysięcy ludzkich istnień na całym świecie. Tylko dwóch jednak zyskało sławę: na zachodzie Ian Hill, późniejszy basista słynnej rockowej kapeli Judast Priest, a na wschodzie – Ryszard Skibiński. Mistrz harmonijki, władca ludzkich emocji uwalnianych podczas muzycznej uczty, hegemon scenicznego szyku i charyzmy. Do dziś nikt urodzony tego dnia nie zyskał większej sławy w kraju nad Wisłą. A szansa, że zyska, z roku na rok wydaje się coraz mniejsza. To był jego dzień – on był gwiazdą już wtedy, choć jeszcze o tym nie wiedział. Nikt nie wiedział. Ale gwiazdą pozostał w oczach tych, którzy choć raz widzieli go na scenie.
1951 – co to był za rocznik! Mocny, ba, znakomity muzycznie! Dał światu Phila Collinsa, Ewę Bem, Chrisa Rea, Jimmiego Vaughana, Ireneusza Dudka, Henryka Miśkiewicza, Olgę Jackowską, Bena Otrębę, Stanleya Clarke’a, Marka Piekarczyka, Sławomira Łosowskiego, Davida Coverdale’a, Keb’Mo’, Ryszarda Rynkowskiego, Zbigniewa Hołdysa, Johna Scofielda i Dariusza Kozakiewicza. Z takich tuzów można by złożyć muzyczny dream team. Ale to Skiba rozpoczął tę serię narodzin znakomitych muzyków i jako pierwszy z tego zacnego towarzystwa zameldował się na świecie.
Rysiek spędził dzieciństwo w baśniowym pejzażu golubskiego Rynku. Każdego ranka budził się i napawał widokiem miejscowego zamku na wzgórzu – jego historia sięga XIV wieku. Władysław Łokietek próbował go zdobyć aż trzy razy, bez sukcesu. To tu Krzyżacy idący na Grunwald zgrupowali część swoich wojsk. Potem zamek przechodził z rąk do rąk – raz był polski, raz krzyżacki. Na dłużej osiadła w nim siostra Zygmunta III Wazy – Anna Wazówna. Do dziś żyją zamkowe legendy związane z jej osobą. Następnie twierdza była we władaniu zaborców, aż wreszcie wróciła do Polski.
– Często najpierw z Ryśkiem, a potem z pozostałymi dziećmi chodziłam tam na spacery – wspomina Maria Skibińska. – To była taka miejscowa atrakcja.
Zamkowe opowieści działały na wyobraźnię małego Rysia. Nie raz rozgrywał w swojej wyobraźni oblężenie zamku, rycerskie uczty, turnieje, uwolnienie księżniczki. Baśń miał na wyciągnięcie ręki, jako dziecko mógł się o nią otrzeć, a nawet jej dotknąć. Rycerskie legendy, zamek i jego historia musiały na długo pozostać w Ryśkowej pamięci, bo wiele lat później mobilizował Kozła, Tioska, Lutka, Domala i kilku innych kolegów z Kasy Chorych do działania, wołając: „Rycerze, do boju!”.
W domu Marii i Jana było coś, co intrygowało małego Rysia, od kiedy tylko zaczął chodzić o własnych siłach. Z czasem to coś zaczęło działać na jego wyobraźnię bardziej niż golubski zamek. Ów tajemniczy przedmiot przetrwał wojenną zawieruchę. Nie zdołali go spalić Niemcy, nie zdołali zarekwirować oficerowie NKWD. Stanowił rodzinną pamiątkę po dziadku Paulinie. To pianino, które raczkujący Ryszard uwielbiał, gmerając paluszkami po klawiaturze. Bezładnie płynące dźwięki wyraźnie sprawiały mu radość.
– Rysiek już jako dziecko żywo reagował na muzykę – wspomina dziś mama słynnego harmonijkarza. – Na tyle żywo, że z czasem postanowiliśmy z mężem posłać go na naukę gry na pianinie do miejscowego organisty. To był pierwszy sygnał, że nasz syn może pójść drogą mego ojca i dziadka, Paulina i Maksymiliana. Oni serce oddali muzyce. Organista sumiennie się przykładał do edukacji, bo szybko odkrył, że Rysiek ma talent. Nauka trwała mniej więcej rok. Kto wie, jak by się dalej potoczyła muzyczna droga mego syna, gdyby organista pozostał na dłużej w Golubiu. Być może Rysiek poszedłby drogą dziadka Paulina i na przykład skończył konserwatorium w klasie skrzypiec, może zostałby wirtuozem innego instrumentu, ale wszystko trochę się skomplikowało. Niestety organista musiał się przeprowadzić, ale na odchodne bardzo nas prosił, by koniecznie Rysia dalej uczyć muzyki – opowiada matka Skiby. – „Z tego może coś ciekawego się urodzić!”, dodał na sam koniec.
Dalszy ciąg jednak nie nastąpił. W Golubiu nie udało się znaleźć innego nauczyciela. By uczyć się gry na instrumencie, trzeba było jechać aż do Torunia. Na to młoda rodzina Skibińskich nie mogła sobie pozwolić. Zwłaszcza że w domu Jana i Marii zdarzyło się coś, co dziś określamy dwoma słowami: pełna chata.
– Po Ryśku na świat przyszli Lech, rocznik 1952, Danuta, rocznik 1955, i Bogdan, rocznik 1961 – opowiada Skibińska. – Nasza drużyna Skibińskich liczyła sześć osób! I było bardzo dobrze. – Śmieje się. – Po urodzeniu Ryśka już nie pracowałam, spędzałam z nimi cały czas. Dopiero po urodzeniu Bogdana poszłam do pracy.
W pierwszych latach po wojnie dwa plus cztery to bardzo popularny model rodziny. Gdyby rzecz działa się współcześnie, Maria i Jan uzyskaliby od państwa lub samorządu odpowiednie wsparcie. Dziś można iść do fundacji, które wspierają kształcenie zdolnych dzieci. Ale wtedy, w latach 50.?
Pewnie gdyby nie wojna, gdyby żył dziadek Paulin – miałby wtedy około 60 lat – Rysiek poszedłby inną ścieżką. I raczej mało prawdopodobne, by został bluesmanem.
– Od najmłodszych lat włączał radio i z uchem przy głośniku chłonął wszystko, co tam się sączyło – opowiada z radością Skibińska. – Dość szybko zapamiętywał melodie i słowa i dokładnie śpiewał to, co usłyszał z radia. Kilkuletni Rysio służył do mszy, a gdy przyszedł czas szkoły, ten mój blondynek z pofalowaną czupryną dziarsko zasuwał do podstawówki numer 1 przy ulicy Zamkowej w Golubiu-Dobrzyniu.
Jako uczeń – mówiąc językiem kolarzy – jechał w peletonie. Nie bił się o koszulkę lidera, ale też daleko mu było do tabliczki z napisem „koniec wyścigu”. Grzeczny i ułożony, nie sprawiał większych problemów, chociaż nauczycielki twierdziły, że Rysio nie uważa na lekcjach, rozmawia, kręci się. Mimo to zapytany, o czym mowa na lekcji, odpowiadał bezbłędnie. Miał umysł humanistyczny. Zainteresowania: geografia. Nawet wiele lat później na świadectwie z drugiej klasy liceum dla pracujących z geografii – jakże by inaczej – bardzo dobry. Historia też była jego mocną stroną. Język polski – dobry, reszta – dostateczny. Lubił książki, jako sześciolatek umiał już czytać.
– To był bardzo komiczny widok, kiedy mały jasnowłosy chłopaczek z poważną miną czytał gazetę – wspomina syna Maria Skibińska.
Na wywiadówkach mama nie musiała się wstydzić za syna. Jego młodszy brat Leszek częściej rozrabiał. Dom nauczył Rysia jeszcze jednej istotnej rzeczy: roli lidera. Był przecież najstarszy z czwórki rodzeństwa.
– I to on, Rysiek, nadawał ton, inspirował, dyrygował. – Siostra bluesmana, Danuta Skibińska-Ochocka, która włącza się do naszej rozmowy, nie pozostawia w tej kwestii wątpliwości. – Miał posłuch. Wspólne spacery na golubski zamek. Żarty, psoty. Wszyscy troje grzecznie za nim szliśmy. W Pokrzywnie, dokąd nasza rodzina się przeprowadziła na początku lat 60., bracia ubrali ogromnego misia w kufajkę, spodnie z roboczego kompletu, gumiaki i z okna na sznurze spuścili tak, że w oknie piętro niżej się pojawił wisielec. Oj, dałam się nabrać i krzyczałam, jakby naprawdę ktoś się powiesił. Potem śmiechu było co nie miara. Nieraz po cichu, w tajemnicy przed rodzicami, jeździliśmy motocyklem ojca. Oczywiście Rysiek był prowodyrem!
Co w 1963 roku pchnęło familię Skibińskich, by przeprowadzić się z centrum Polski aż na południowy zachód kraju?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki