Śladami Steinbecka. W poszukiwaniu Ameryki - Geert Mak - ebook

Śladami Steinbecka. W poszukiwaniu Ameryki ebook

Geert Mak

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

23 września 1960 roku John Steinbeck wraz ze swoim psem Charleyem wybrał się na wyprawę po Ameryce, by na nowo przyjrzeć się swojemu krajowi i jego mieszkańcom. Pięćdziesiąt lat później, z dokładnością co do godziny, Geert Mak wyrusza z dawnego domu Steinbecka w podróż śladami pisarza i jego psa, by obejrzeć Stany Zjednoczone z perspektywy roku 2010. Jak przez pół wieku zmieniły się amerykańskie miasta i miasteczka? Czego pragną i o czym marzą dziś Amerykanie? Co pozostało z mitu ziemi obiecanej? Czy to w Ameryce jest teraz centrum świata? Co w XXI wieku łączy Europę i Amerykę? Tak jak Steinbeck Geert Mak unika utartych szlaków. Mila za milą przemierza ziemniaczane pola Main i niekończące się prerie Środkowego Zachodu, zasiada do stołu z rolnikami, rybakami i nauczycielami, zagląda na lśniące przedmieścia, mija zabite deskami sklepy, wytrwale szukając korzeni tego kraju, który od wieków rozbudza wyobraźnię. "Mak podąża śladami Steinbecka, pisarza, który u schyłku kariery postanowił na nowo "poszukać Ameryki". Ale w odróżnieniu od gawędziarza, który nade wszystko kochał słowa i któremu zdarzało się dość nonszalancko obchodzić z faktami, Mak jest dziennikarzem i historykiem z fenomenalną wiedzą i doskonale do tej wyprawy przygotowanym. Jest także Europejczykiem, kimś, kto przyglądając się "potworowi", potrafi dostrzec wiele z tego, co umyka zainteresowanym. Przede wszystkim zaś dostrzega sprzeczności, z którymi ten zbudowany z wyobrażeń kraj zmaga się od początku swego istnienia. "Czuć tu lekki i szybki krok" - pisze o Ameryce, która z otwartymi ramionami przyjmuje wszystko, co nowe, ale "maszyna szczęśliwości" często się zacina. Dziś, podobnie jak na początku lat sześćdziesiątych, gdy w drogę wyruszał Steinbeck, Ameryka znów konfrontuje się z głębokimi zmianami. Dla tych, którzy próbują je zrozumieć, wystrzegający się prostych diagnoz, ale stawiający celne pytania Mak będzie wyśmienitym kompanem i przewodnikiem." Magdalena Rittenhouse.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 803

Oceny
4,1 (16 ocen)
6
6
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




GEERT MAK

ŚLADAMI STEINBECKA

W poszukiwaniu Ameryki

Przełożyła Małgorzata Diederen-Woźniak

Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż jednorazowe pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.

Tytuł oryginału REIZEN ZONDER JOHN. OP ZOEK NAAR AMERIKA

Projekt okładki AGNIESZKA PASIERSKA / PRACOWNIA PAPIERÓWKAFotografia na okładce © by D. CORSON / ClassicStock / Corbis / FotoChannelsProjekt typograficzny ROBERT OLEŚ / D2D.pl

REIZEN ZONDER JOHN. AMERIKA 1960-2010 © 2012 by GEERT MAKOriginally published by Uitgeverij Atlas Contact, AmsterdamCopyright © for the Polish edition by WYDAWNICTWO CZARNE, 2014Copyright © for the Polish translation by MAŁGORZATA DIEDEREN-WOŹNIAK, 2014

Redakcja ANNA SZULCZYŃSKAKonsultacja anglistyczna DOBROMIŁA JANKOWSKAKorekta MAŁGORZATA WOJCIECHOWSKA / D2D.pl,MAGDALENA MROŻEK / D2D.plRedakcja techniczna ROBERT OLEŚ / D2D.plSkład ALICJA LISTWAN / D2D.pl

Konwersja: MICHAŁ LATUSEK / VIRTUALO SP. Z O.O.

Wydawca dziękuje za wsparcie Holenderskiej Fundacji na rzecz Literatury

ISBN 978-83-7536-770-6

Pamięci Edith i Louisa Laubów

Część pierwsza

When the lights go on again all over the world

And the ships will sail again all over the world

Then we’ll have time for things like wedding rings     and free hearts will sing

When the lights go on again all over the world.

Kiedy światła zapalą się znów po całym świecie

Kiedy statki wypłyną w rejs znów po całym świecie

Wtedy nadejdzie czas ślubnych obrączek,     a wolne serca będą śpiewać

Kiedy światła zapalą się znów po całym świecie.

Vera Lynn, When the lights go on again all over the world –fragment piosenki skomponowanej podczasdrugiej wojny światowej

1

Nikt nie potrafi powiedzieć, kiedy dokładnie zaczęło się wielkie świętowanie. Niektórzy twierdzą, że zaraz po wojnie, tuż po zwycięstwie nad Japonią, 14 sierpnia 1945 roku, kiedy wszyscy tańczyli na ulicach, a niemiecki emigrant Alfred Eisenstaedt z magazynu „Life” pstryknął na Times Square zdjęcie swojego życia – marynarza, który z szalonej radości wyciska całusa na ustach pielęgniarki.

To były miesiące, kiedy żołnierze wracali z różnych zakątków świata, nagle wszyscy mieli kieszenie pełne pieniędzy, bo nawet w Ameryce luksus był przez lata niedostępny i racjonowany. Teraz można było kupić pralkę, radio, najnowszego chevroleta. General Electric zalał kraj luksusowymi wynalazkami: robotami kuchennymi, opiekaczami do chleba, elektrycznymi froterkami, radiami UKF, kocami elektrycznymi i tak dalej, i tak dalej. Zachwalał je szczególny sprzedawca z telezakupów Ronald Reagan – popularny aktor, który w ten sposób nauczył się przy okazji promować samego siebie. Stare ideały zostały odwieszone na kołek, „selling out” (wyprzedaż) stało się modnym pojęciem – pracy nie wybierało się ze względu na zainteresowania, ale na dobre zarobki. To były lata, w których Angielka Vera Lynn chwyciła Amerykanów za serce słowami piosenki: „A kiss won’t mean »Goodbye« but »Hello to love«” (Pocałunek nie będzie oznaczał „żegnaj”, ale „witaj miłości”). Tak, od tego się zaczęło, od pocałunku na Times Square.

Inni mówią, że początek był mniej romantyczny. Zaczęło się wtedy, kiedy znowu trzeba było podjąć zwyczajne życie. Mówili mi: „Zacznij tę historię od genialnego wynalazku Levittów. To oni pchnęli wszystko do przodu!”.

Bill Levitt wraz z bratem Alfredem i ojcem Abrahamem byli pionierami masowej budowy prefabrykowanych domów. Znaczenie ich wynalazku można porównać do wymyślenia taśmy produkcyjnej przez Henry’ego Forda w 1913 roku. Przemyślana konstrukcja i niezwykle mądre planowanie zapewniały zbudowanie prostego, ale solidnego domu za 8 tysięcy dolarów. Model podstawowy przewidywał dwie sypialnie i strych, idealny dom dla młodej rodziny. Ford Model T pośród domów. Dom posiadał sporo luksusów: salon miał kominek oraz wbudowany odbiornik telewizyjny, kuchnia była wyposażona w lodówkę, kuchenkę i pralkę Bendix. Za dodatkowe 250 dolarów można było otrzymać samochód. Kto wtedy kupił taki dom, był przygotowany na przyszłość.

W 1946 roku Levittowie budują pierwsze domy na olbrzymim polu ziemniaków w Hempstead, dwadzieścia mil od Manhattanu. W ciągu dwóch lat powstaje tam całe miasto. W 1948 roku co tydzień stawiają tu 180 domów; w 1951 roku na dawnym kartoflisku mieszka już 82 tysiące ludzi w 17 tysiącach budynków. Do nowiutkiego Levittown próbowano zwabić zwłaszcza zwolnionych z armii żołnierzy z pokaźnym zapasem gotówki, jaką dostali na odchodne. Reklamy nie kłamały, warunki spłaty kredytów były bardzo korzystne. „Wujek Sam i największa firma budowlana na świecie stwarzają ci możliwość zamieszkania w atrakcyjnym domu, w pięknym otoczeniu, bez wydawania fortuny. „All yours for $58. You are a lucky fellow, Mr. Veteran” (Wszystko jest twoje za jedyne 58 dolarów. Jesteś szczęściarzem, panie Weteran). Domy szły jak ciepłe bułeczki.

To nie były tylko budynki, w tym dziwnym świecie na pograniczu wsi i miasta powstawały społeczności mężczyzn i kobiet wspólnie odkrywające radości pokoju. „Wzdłuż stu mil wijących się ulic Levittown przed prawie każdym domem stoi rowerek dziecięcy albo wózek”. „Między godziną dwunastą a czternastą życie w Levittown zamiera. Czas na popołudniową drzemkę”.

Levittown było początkiem eksplozji suburbs – słowo to oznacza nie tylko „przedmieście” czy „dzielnicę peryferyjną”, ale całą kulturę, właściwą sobie formę mieszkania i współżycia. Suburb było dla żołnierzy zwolnionych z armii początkiem nowoczesnego życia, „time for things like wedding rings” (czasu na ślubne obrączki), bezpieczną przygodą łączącą wszystkich nowo przybyłych. Nowe rodziny nie bały się zaciągać długów, chętnie kupowały, bo prawie nic nie posiadały. To były dzieci biednych emigrantów z Irlandii i Włoch, Żydów oraz wszystkich innych ludzi przekonanych, że teraz nadszedł czas, aby ich marzenia o przyszłości stały się rzeczywistością. W Levittown i podobnych mu miastach tkwił zalążek ruchu społecznego, który wywróci do góry nogami tradycyjny porządek Ameryki. Początek wyprowadzki do suburbs oznaczał koniec miasta i wsi w starym znaczeniu.

I jeszcze inny początek. Kiedyś jakiś starszy Amerykanin powiedział mi: samochody. Dla niego wszystko zaczęło się od samochodów. A właściwie – od kolorów samochodów. Według niego była to jesień 1954 roku. Nagle przed salonami samochodowymi lokalnych sprzedawców pojawiły się tłumy ludzi. Działo się coś dziwnego: modele co roku były inne, ale wszystkie solidne i kanciaste, najczęściej czarne lub ciemnozielone. I oto pojawiła się cała nowa generacja błyszczących samochodów o obszernym wnętrzu, miękkim jak nigdy dotąd.

Przejrzałem reklamy z tego roku. Ziemiste kolory z poprzednich lat zastąpiono różowymi i błękitnymi pastelami: Chevrolet Bel Air i Pontiac Star Chief, z silnikami Strato-Streak V8, dostępne w kolorach „kremowożółtym” i „kruczoczarnym”. Nowe modele miały zaokrąglone, panoramiczne przednie szyby, a cadillaki dziwne, przypominające ogon myśliwca, skrzydła z tyłu. Sprzedaż szybko rosła, tylko w latach 1954–1955 o 37 procent. Styl i forma stały się ważniejsze niż technika i trwałość.

Samochody dawały poczucie, że naprawdę nadeszły nowe czasy. W tym dziesięcioleciu mentalność i nastrój społeczeństwa amerykańskiego gwałtownie się zmieniły – ze społeczeństwa przetrwania w społeczeństwo konsumpcyjne, ze świata ludzi zaharowanych w świat ludzi cieszących się życiem.

Wnętrza wypełniały jeszcze przedmioty z lat trzydziestych i czterdziestych, ale pośród ciemnobrązowych mebli i szydełkowych serwetek powstawał inny styl życia, ze wszystkimi elementami dawnej skromności, a jednocześnie z pewnego rodzaju wesołym zdziwieniem: „W jakiej to krainie baśni wylądowaliśmy teraz?”. Taki panował powszechnie nastrój.

Nadeszły lata baby boomu. Statystyczna liczba urodzeń podniosła się prawie o połowę i pozostawała wysoka do końca lat pięćdziesiątych. W roku 1957, roku najwyższej liczby urodzeń, na każde tysiąc kobiet aż 123 urodziły dziecko – niewiarygodny procent w historii Ameryki. I wszystkie te dzieci wyrastały w dobrobycie o wiele większym od tego, jakiego zaznali ich rodzice. „Nigdy nie było cudowniejszego kraju od Ameryki. Siedzi okrakiem na świecie, jak kolos; nigdy wcześniej w historii świata nie było potęgi o tak dużym i wszechogarniającym wpływie na inne państwa. Połowa bogactwa świata, ponad połowa światowej produkcji i prawie dwie trzecie wszystkich maszyn na świecie są w rękach Ameryki. Reszta świata znajduje się w cieniu przemysłu amerykańskiego” – pisał brytyjski historyk Robert Payne, odwiedziwszy USA w 1949 roku. To był wiek Ameryki – The American Century – i tak miało zostać.

Kilka liczb, które mówią same za siebie. Na początku XX wieku średnia życia białych Amerykanów wynosiła pięćdziesiąt lat, czarnych około trzydziestu pięciu. Amerykanie wydawali dwa razy więcej pieniędzy na pogrzeby niż na lekarstwa, pięćdziesiąt lat później było odwrotnie. Średnia życia wynosiła teraz około siedemdziesięciu lat, również dla czarnych Amerykanów.

Dochód narodowy wzrósł w latach pięćdziesiątych o prawie jedną trzecią. W 1956 roku tygodniowy dochód amerykańskiego nastolatka wynosił 10 dolarów i 55 centów. Kwota większa niż pozostająca do dyspozycji przeciętnej rodziny w 1940 roku. Klasa średnia – czyli ta część społeczeństwa, która może sobie pozwolić na niepotrzebne wydatki – obejmowała prawie połowę gospodarstw domowych Ameryki.

Na pozór życie było pobożne i przyzwoite. Ponad 60 procent rodzin amerykańskich posiadało własny dom – nigdy wcześniej tak nie było. Liczba rozwodów była zadziwiająco niska, w 1958 roku 8,9 na tysiąc małżeństw. Sondaże Gallupa pokazują, że w 1940 roku jedna trzecia Amerykanów chodziła co tydzień do kościoła, w 1955 roku ta liczba wzrosła do mniej więcej 50 procent. W 1957 roku na pytanie o zadowolenie z życia ponad połowa ankietowanych odpowiedziała „very happy” (szczęśliwy). Nigdy dotąd nie zanotowano tak wysokiego wyniku i nigdy potem nie będzie on już tak wysoki.

Kto chce się zanurzyć w atmosferze Ameryki tamtych lat, może obejrzeć na YouTube filmik rodzinny Disneyland Dream, nakręcony w 1956 roku przez zapalonego filmowca amatora Robbinsa Barstowa. Barstow rok po roku utrwalał na taśmie przygody i przeżycia swojej rodziny, robił to tak ładnie i oryginalnie, że jego filmy stały się z czasem klasykami.

W filmie tym cała rodzina – mama, tata i trójka dzieci w wieku od lat czterech do jedenastu – bierze udział w konkursie firmy produkującej taśmę klejącą Scotch. Nagrodą jest wycieczka – samolotem (!) – do Anaheim w Kalifornii do właśnie otwartego Disneylandu. I rzeczywiście, najmłodszy syn Danny wygrywa konkurs mocnym sloganem: „Lubię celuloidową taśmę klejącą Scotch, bo mogę nią sklejać rzeczy, jak mi się coś rozedrze”.

Wielkie poruszenie, wszyscy sąsiedzi Barstowów zbiegają się do ogródka, żeby pożegnać rodzinę. Potem jest ekscytująca, dziewięciogodzinna podróż samolotem do Kalifornii, na pokładzie samolotu TWA Super Constellation, mieszczącego aż sześćdziesięciu czterech pasażerów. Następnie proste atrakcje wesołego miasteczka, jakim był wtedy Disneyland. W hotelu Barstow informuje z radością, że szykowny basen jest teraz dostępny i dla nich, minęły czasy, kiedy takie luksusy stanowiły przywilej bogatych elit. Rodzina rozwiązuje problem budżetu, nie jadając w restauracjach, ale urządzając pikniki.

Nie widać ani śladu cynizmu lub wątpliwości, każda minuta filmu to słońce, niewinność i niepohamowany entuzjazm. Barstow przyznaje, że Walt Disney ma rację: Disneyland jest „the happiest place on earth” (najszczęśliwszym miejscem na ziemi). Cała rodzina jest „dozgonnie wdzięczna taśmie klejącej Scotch” za tak wspaniałe wakacje.

Końcowy chorał tej cukierkowej kantaty o Ameryce: od tej pory wszyscy jesteśmy jednakowi, każdy może odnieść sukces w tych nowych czasach.

My, Europejczycy, słyszeliśmy te dźwięki z daleka. Dla nas, dzieci prowincji, Ameryka była krainą marzeń prezentującą nowy styl życia na luzie. Jego strzępy docierały czasem zza oceanu. Pamiętam, jak wkrótce po upadku muru berlińskiego zatrzymałem się u armeńskiej rodziny: dziewczynki z tej rodziny zbierały latami puste buteleczki po perfumach Chanel i Lancôme – cała łazienka była nimi zapełniona, z wnętrza flakoników unosił się jeszcze zapach Zachodu.

W podobny sposób my, dzieci Europy lat pięćdziesiątych, przeżywaliśmy Amerykę: poprzez samochodziki z miękkiego i twardego plastiku – już samo koło zamachowe odznaczało się znakomitą jakością; poprzez darmowe numery pisma „Donald Duck”, które jesienią dostarczała poczta – losowano w nim nagrody: tysiąc zegarków (przeliczając na dzisiejsze pieniądze to tysiąc iPadów). I treść numeru: „Donald Duck nauczycielem”, kuzyni Donalda mają odwagę rozgnieść lody na głowie zmęczonego wujka! Rozgnieść lody, tak po prostu!

W którymś momencie z tej Ameryki zaczynają przychodzić paczki zielono-białego proszku California, z którego pani domu może wyczarować zupę. California powtarzamy szeptem, California. W prowincjonalnym mieście, w którym dorastam, dźwigamy z działki samodzielnie wyhodowaną kapustę, sałatę i ziemniaki. Mijamy wtedy kilka nowych fabryczek na ulicy Marshalla – jej nazwa pochodzi od nazwiska generała, który, jak rozumiem, sfinansował te wszystkie przedsiębiorstwa – Ameryka! Za kieszonkowe kupujemy płaskie paczki gumy do żucia, pięknie opakowane, ze zdjęciami gwiazd filmowych w środku, kolekcjonujemy je. Wszystko pachnie dziwnie i różano – Ameryka! Na krótkich falach odbieramy trzeszczący trochę program armii amerykańskiej, lektor coś mówi, a w tle słychać swingującą orkiestrę – Ameryka! W 1953 roku do Holandii przyjeżdża Lionel Hampton, jego saksofonista gra, leżąc na plecach, sam Hampton odchodzi od wibrafonu, żeby zagrać na perkusji i zatańczyć do rytmu słów „Hey! Ba-Ba-Re-Bop”. Komentarz gazety „De Gelderlander”: „Ogromna musi być pustka tych serc, w tych murzyńskich jękach trudno doszukać się dążenia do wyższych wartości”. Lecz niedoświadczona publiczność jest w siódmym niebie – Ameryka!

Rok 1960 to szczytowy okres oszałamiającego, pastelowego dziesięciolecia. Średni roczny dochód Amerykanów wynosi 5 tysięcy dolarów, nowy dom kosztuje 12 500 dolarów, samochód 2600 dolarów, para butów 13 dolarów, a litr benzyny 6,7 centa.

Skrzydła nowego cadillaca eldorado są większe i ostrzejsze niż kiedykolwiek. W kwietniu wystrzelono pierwszego satelitę meteorologicznego. Na Filipinach rząd japoński na próżno usiłuje wywabić z dżungli dwóch ostatnich żołnierzy – nie dają się przekonać, że wojna się skończyła. Xerox wypuszcza na rynek pierwszą komercyjną kserokopiarkę. Chubby Checker zapoczątkował nowe szaleństwo – twista. Frank Sinatra występuje w filmie Music for Smokers Only; śpiewając, co chwila zaciąga się papierosem: „I get no kick from champagne…” (Szampan mnie nie kręci…).

Między Nowym Jorkiem i Miami kursują regularnie pierwsze samoloty odrzutowe linii National Airlines, lot trwa prawie trzy godziny, cena biletu wynosi 55 dolarów. Od czterech lat intensywnie buduje się największą sieć autostrad na świecie – Interstate Highway System.

Południe opanowały maszyny do zbierania bawełny. Klimatyzacja umożliwia budowanie suburbs nawet w klimacie pustynnym. Wieś ciągnie do miasta, zatłoczone śródmieścia wyprowadzają się na przestronne aleje przedmieść, czarne Południe przeprowadza się do fabryk Północy.

W Dzień Matki, 9 maja, podano do wiadomości, że pierwsza pigułka antykoncepcyjna, Enovid, została uznana za bezpieczną i będzie wprowadzona na rynek. Ojciec wynalazku, doktor John Rock, cieszy się, że w końcu instynkt godowy ludzkości nie będzie miał konsekwencji. „Obecnie największym zagrożeniem dla światowego pokoju i przyzwoitego standardu życia nie jest energia atomowa, ale energia seksualna”. Zimna wojna nadal trzyma świat w ryzach, nad Związkiem Radzieckim zestrzelono amerykański samolot szpiegowski U-2. Bohater wojny, Dwight Eisenhower, ostatni rok sprawuje funkcję prezydenta. Kampania prezydencka rozgorzała, trwa wyrównana walka między przedstawicielem ludu Richardem Nixonem a synem bogaczy Johnem Kennedym.

W 1960 roku zaczyna się ta historia.

2

Moja opowieść jest reportażem z dwóch podróży, jednej z 1960 i drugiej z 2010 roku. Oczy, które patrzyły na Amerykę w 1960 roku, należały do pisarza Johna Steinbecka i jego psa Charleya. Razem przemierzali kraj w zielonej półciężarówce GMC, nazwanej Rosynantem. Pojazd nosił imię konia Don Kichota, bo wszyscy uważali, że to podobna wyprawa: błędny rycerz na emeryturze, który wyrusza w samotną podróż, aby uwolnić kraj od dzikich, szalenie niebezpiecznych wiatraków. Oczy podróżnika z 2010 roku należą do mnie.

W 1960 roku John Steinbeck był wysokim, siwiejącym mężczyzną w wieku pięćdziesięciu ośmiu lat. Jak sam pisze, jego twarz nosiła ślady czasu: blizny, bruzdy i zmarszczki. Miał wąsy i bródkę, najchętniej nosił ubranie robocze: krótkie kalosze, bawełniane spodnie w kolorze khaki, kurtkę myśliwską i wypłowiałą czapkę brytyjskiej marynarki wojennej. Dostał ją w czasie wojny od kapitana torpedowca: wkrótce potem okręt zatonął. Podobnie jak u wielu rówieśników, ślady wojny tkwiły we wszystkich zakamarkach życia Steinbecka.

Jego żoną była Elaine Anderson, dobrze wychowana dama z Teksasu, przypominająca Lady Bird Johnson – żonę wpływowego senatora i późniejszego prezydenta. Obie panie przyjaźniły się od lat. Kiedy Lady Bird stała się osobą znaną publicznie, Elaine zastępowała ją często przy zakupach ubrań, ponieważ miały podobną figurę. Steinbeckowie mieszkali najczęściej w Sag Harbor, starym miasteczku rybackim na Wschodnim Wybrzeżu, między krokodylowymi szczękami Long Island, dwie godziny drogi od Nowego Jorku.

W owym czasie Sag Harbor było niewielkim miasteczkiem przemysłowym, blue collar town (miastem niebieskich kołnierzyków – pracowników fizycznych). W zakładzie Bulovy produkowano koperty do zegarków, Grumman miał fabrykę samolotów, znajdowało się tu także kilka stoczni. Dawniej, około 1840 roku, miejscowość była znanym z awantur portem wielorybniczym. Na cmentarzu Old Burying Ground znajdują się groby najstarszych mieszkańców miasta, od 1776 roku: bohaterów walk o amerykańską niepodległość, francuskich kupców, portugalskich marynarzy, irlandzkich i angielskich wielorybników. Krążą opowieści o załogach statków, które nie ośmielały się tu schodzić na ląd – liczne bary i burdele stanowiły zbyt duże ryzyko. Był to też jeden z najbogatszych portów, co widać do tej pory po dużych, zamożnych willach z XIX wieku, stojących wśród drzew, tuż obok centrum. Mają duże balkony i werandy, greckie kolumny, witraże w oknach i co tylko można sobie wymarzyć. Większość domów została w ostatnich latach kupiona i odrestaurowana przez bogatych nowojorczyków, ale w 1960 roku wiele z nich było opuszczonych i zaniedbanych.

W 1955 roku Steinbeckowie kupili tu niewielki dom. John szybko polubił to miejsce. Napisał tu cztery książki i mnóstwo listów, trapił się losem świata i życiem, przeżył kryzys, wydobył się z niego. Dom stoi na Bluff Point, otoczonym starymi dębami zielonym wzgórzu nad odnogą oceanu, ma własną przystań dla jachtu, o czym Steinbeck zawsze marzył. Z domu rozciąga się widok na trawnik, a dalej na spokojne wody zatoki, aż do miasteczka i portu.

Życie Johna biegło według utartego schematu: wstawał wcześnie rano, razem z Charleyem jechał samochodem na Main Street odebrać pocztę, kupić gazetę, wypić kawę w rybackiej knajpce Black Buoy, kupić sobie coś w sklepie z narzędziami Boba Barry’ego. Steinbeck miał bzika na punkcie techniki. „Narzędzia, mechanizmy, nigdy nie miał tego dosyć – opowiadali starzy przyjaciele. – Urządzanie wnętrza Rosynanta to było coś dla niego”. Potem pisał, a po południu znowu jechał do portu, żeby wypić kilka szklaneczek z Barrym i innymi przyjaciółmi w barze Upper Deck.

Szorstki John i dystyngowana Elaine pasowali do siebie idealnie. Według przyjaciół różnili się tylko w jednym: Elaine kochała Nowy Jork, John nienawidził tego miasta. Dla niego istniało tylko jedno miasto – San Francisco. Sag Harbor było doskonałym kompromisem. Na skraju ogrodu John kazał wybudować okrągły pawilon, w którym mógł pisać, a Elaine dostała mały basen, nawiasem mówiąc szybko zarekwirowany przez kaczki. Miejsce było niewielkie, ale wygodne, przyjemne i spokojne.

Można zrozumieć, dlaczego Steinbeck od razu pokochał Sag Harbor. Był dzieckiem innego oceanu, z Zachodniego Wybrzeża, Kalifornii. Pochodził z Salinas, miasteczka zamożnych rolników pośrodku Kalifornii, dwie godziny drogi od San Francisco. Matka była ambitną i oczytaną nauczycielką, ojciec cichym poszukiwaczem szczęścia, jakich częściej spotyka się na Zachodzie, przyzwyczajonym do szukania własnej drogi w trudnych sytuacjach. Nie znajdował satysfakcji w prowadzeniu własnego biznesu, kłopoty pieniężne i rodzinne prawie go wykończyły. Syn zawsze będzie nosił w sobie jego obraz, prawie we wszystkich książkach Steinbecka można znaleźć podobną postać. „Był człowiekiem niezmiernie rozczarowanym samym sobą” – pisał o nim John.

Steinbeck zaczął chodzić na wykłady z biologii morza na Uniwersytecie Stanforda, ale szybko zrezygnował, był zdecydowany wychowywać się w akademii prawdziwego życia. Nie powiodło mu się w Nowym Jorku, wrócił do Kalifornii i przez dwie zimy wraz z przyjacielem Tobym Streetem koczowali jako stróże w opuszczonym domku letniskowym pośrodku pustkowia nad jeziorem Tahoe. Potem mieszkał przez kilka lat nad oceanem, w Pacific Grove, pół godziny drogi od Salinas, blisko śmierdzących sardynkami zakładów przetwórstwa rybnego na nabrzeżach Monterey.

Poznał tam Eda Rickettsa, biologa morza, zarabiającego na życie zbieraniem wszelkich możliwych stworzeń morskich dla laboratoriów uniwersyteckich. Własne laboratorium Rickettsa stanowiło ożywione centrum życia towarzyskiego, wypełniali je przyjaciele i olbrzymie zapasy tanich alkoholi. Ricketts został najlepszym przyjacielem Steinbecka, starszym bratem, nauczył go akceptować siebie wraz ze wszystkimi aspiracjami i niedoskonałościami.

Steinbeck napisał wtedy powieści, których sława miała sięgać na cały świat, aż do Europy Wschodniej: Tortilla Flat (1935), Myszy i ludzie (1937), Kasztanek (1938), Ulica Nadbrzeżna (1945) – w tej powieści przyjaciel Ed Ricketts występuje w romantycznej roli Doca, i The Pearl [Perła] (1947). Historie rozgrywały się najczęściej w Kalifornii, opowiadały o życiu prostych ludzi, o ich losie, o tym, z jakim trudem dążyli do szczęścia, o twardych charakterach tych, którzy przeżyli.

Potrafił znakomicie dobierać tytuły. Powieści: Grona gniewu (1939) – o okrutnym losie farmerów dotkniętych suszą w Midwest w latach trzydziestych, zmuszonych do opuszczenia swojej ziemi, i Na wschód od Edenu (1952) – niemal biblijny dramat rozgrywający się między dwoma braćmi, oparty na własnej historii rodzinnej z Salinas, stały się pozycjami klasycznymi.

Szczególnie Grona gniewu wywołały daleko idące konsekwencje. Opis udręk ofiar suszy, panującej na obszarze amerykańskich Wielkich Równin w okresie zwanym Dust Bowl, i wykorzystania tych ludzi przez współobywateli został ostro zaatakowany przez prasę prawicową. John przez lata nie miał się co pokazywać w rodzinnych stronach. Nie można jednak było przejść do porządku dziennego nad przesłaniem tej książki. Arthur Miller ujął to słowami: „Joadowie – główni bohaterowie powieści – tworzyli postacie bardziej żywe niż nasi najbliżsi sąsiedzi, a ich cierpienia symbolizowały tamte lata. Obraz upokorzeń amerykańskiej biedoty jest szczytowym osiągnięciem pisarstwa Steinbecka, ujawnił upartą niechęć Amerykanów w tamtym czasie do spojrzenia prawdzie w oczy”.

Dla historyków literatury prace Steinbecka są ważnym ogniwem amerykańskiej tradycji narracji, w której punktem centralnym jest życie zwykłego człowieka – łańcucha zaczynającego się od Marka Twaina i Walta Whitmana, a trwającego do dzisiaj. Steinbeck konsekwentnie odmawiał podążania za wszelkimi modami literackimi – także za modą na understatement (niedomówienia) i ukrytą narrację. Dialog powinien tryskać życiem. Był i pozostał znakomitym narratorem. E.L. Doctorow pisał: „Geniusz Steinbecka polegał na uchwyceniu historii obejmującej cały chaos i powszechne nieszczęście Ameryki lat trzydziestych”.

*

John żenił się trzy razy. Najpierw z młodzieńczą miłością Carol, potem z niespełnioną aktorką Gwyn, z którą przeżywał burzliwy związek w czasie wojny. Mieli dwóch synów – Thomasa i Johna juniora. W tym czasie Steinbeck podróżował często po europejskich frontach jako korespondent wojenny „New York Herald Tribune”. Pod koniec małżeństwa Gwyn dręczyła go wyznaniem, że John junior nie jest jego synem. Ta historia stała się nawet tematem dramatu teatralnego Burning Bright (Jasny płomień). To wszystko bzdura, podobieństwo ojca i syna w późniejszych latach wyjaśni nieporozumienie, ale Steinbeck nie mógł tego wtedy przewidzieć.

Regularnie widywał się z chłopcami, spędzali wspólnie długie wakacje, ale relacje z nimi nie należały do łatwych, były bliskie i oziębłe jednocześnie. Napisał kiedyś do przyjaciela: na szczęście jest jeszcze „głęboka miłość bez słów”, która płynie „z obu stron barykady”.

Po rozwodzie – był już po czterdziestce – Gwyn zręcznie oskubała go z pieniędzy. Biedny i zgorzkniały John wycofał się do rodzinnego domu w Pacific Grove. Uważał wtedy, że mężczyźni i kobiety powinni się nawzajem unikać, „oprócz łóżka, jedynego miejsca, w którym naturalna nienawiść płci nie jest taka oczywista”. W ciągu roku spotkał nową miłość – Elaine.

Steinbeck prowadził podwójne życie. Mieszkał w Sag Harbor i na Manhattanie, w domu z tradycyjnego czerwonobrunatnego piaskowca na ulicy East 72nd pod numerem 209. Miał talent do znikania, opowiadali przyjaciele z Sag Harbor. Jechał do Nowego Jorku albo włóczył się gdzieś po świecie. „Elaine potrafiła te dwa rodzaje życia dokładnie od siebie separować” – opowiadali. Był wielki i mały jednocześnie, był sobą w Sag Harbor i postacią publiczną w znienawidzonym Nowym Jorku i reszcie świata. Na zdjęciach, szczególnie gdy był starszy, John wygląda na upartego i szorstkiego mężczyznę, wydaje się pewny siebie. Z opublikowanych później listów wyłania się zupełnie inny obraz: obraz człowieka, który mimo wszystkich sukcesów wciąż wątpi w siebie i wartość swojej pracy, zapalonego pisarza, który jednocześnie nie jest pewien swoich osiągnięć. „Moim wielkim przestępstwem wobec literatury jest to, że za długo żyję i za dużo napisałem, wiele prac na niedostatecznym poziomie – pisał w 1958 roku do przyjaciela Elii Kazana. – Ale ja kocham pisać. Lubię to ponad wszystko. Dlatego nie za bardzo interesuje mnie teatr czy film”.

Nie dążył do światowej sławy, chociaż pojawiła się na drodze jego życia. W głębi duszy był zamkniętym w sobie rzemieślnikiem, kowalem słów. Bardzo rzadko występował publicznie. Kiedy zapytano go w wywiadzie, jak widzi siebie w roli autora, nie wiedział, co odpowiedzieć: „Myślę, że nigdy nie uważałem siebie za autora. Uważam się za pisarza, bo to właśnie robię. Nie wiem, co robi autor”.

Wyrósł na jednego z najbardziej znanych pisarzy amerykańskich. Kiedy miał czterdzieści lat, jego pozycja była niepodważalna, każda nowa książka stawała się wydarzeniem. Wydana w 1942 roku powieść o okupacji Norwegii The Moon is Down [Księżyc zaszedł] rozeszła się w ciągu miesiąca w liczbie pół miliona egzemplarzy. Pod koniec lat pięćdziesiątych Steinbeck znalazł się na trzecim miejscu najlepiej sprzedających się i najczęściej tłumaczonych żyjących pisarzy na świecie.

Jednocześnie zdecydowanie go nie doceniano. W 1954 roku pisał: „Dawniej czytałem recenzje i płakałem. Potem położyłem te wszystkie krytyczne opinie obok siebie i zauważyłem, że redukują się nawzajem, czyli ja już nie istniałem”. Taki wzorzec był rzeczywiście typowy: albo wychwalano go pod niebiosa za piękny język, wyśmienity styl narracji, ludzki wymiar opowiadania, albo rozbijano w drzazgi – prawica za „ordynarne i haniebne” używanie języka, a lewica za sentymentalizm i „komiksowe postacie”.

Krytycy akademiccy nigdy nie zajmowali się nim na poważnie, los ten dzielił z innymi świetnymi pisarzami potrafiącymi dobrze opowiadać. Kiedy w latach trzydziestych zyskał sławę historiami o włóczęgach, prostytutkach, zabiedzonych robotnikach poszukujących wciąż pracy, szybko uznano go za pisarza zbyt „proletariackiego” i „realistycznego”. Później jego książki określano jako zbyt naiwne, a przede wszystkim zbyt romantyczne. Ta opinia powtarzała się przez dziesięciolecia. Jeszcze w 2008 roku Robert Gottlieb pisał w „The New York Review of Books”: „Niezwykłą cechą Steinbecka jest to, że potrafi pisać tak dobrze, podczas gdy często pisze tak źle”.

Mimo to i w kraju, i za granicą Steinbeck był przez te wszystkie lata niezmiernie popularny. Syn John junior pisał o nim w typowym dla siebie stylu: „Widziałem swego ojca patrzącego na mnie smutno z obcych koszy na śmieci, kiedy jego podobiznę uwieczniono na znaczkach pocztowych za piętnaście centów. Pijany albo na haju widziałem jego nazwisko kłujące mnie w oczy z rozwiewanych na wietrze gazet, potykałem się o jego pomniki, dyskretnie szukając odludnego miejsca do zwymiotowania”.

Kręgi literackie nie dostrzegały wielkiego znaczenia Steinbecka jako kronikarza jego czasów. Znakomicie udało mu się dotrzeć do wybranego grona czytelników, rozpoznawali w jego opowiadaniach siebie i swój świat. Potrafił ubrać w słowa ich przeżycia i uczucia.

Steinbeck do tej pory jest obecny w świadomości czytelników, niewielu żyjących pisarzy może się z nim równać. Jeszcze we wrześniu 2011 roku felietonista Ezra Klein pisał: „Chcesz się dowiedzieć czegoś o sytuacji bezrobotnych robotników w czasach Wielkiego Kryzysu? Wejdź na stronę Amazon.com i zamów książkę Johna Steinbecka, epopeję Grona gniewu”. The Band, grupa rockowa ilustrująca jak żadna inna życie uczuciowe przeciętnego Amerykanina, systematycznie czerpie inspiracje z książek Steinbecka. Eleganckie wydania kieszonkowe Penguina jego powieści sprzedają się każdego roku w setkach tysięcy egzemplarzy, wydanie po wydaniu. Książki Steinbecka są do tej pory lekturą obowiązkową w większości szkół amerykańskich. Latem 2010 roku na lotnisku w San Francisco chiński celnik spytał mnie:

– Jaki jest cel pana wizyty?

– Archiwum.

– Czyje?

– Johna Steinbecka

– Aaa, tego od Myszy i ludzi, pisałem o tym wypracowanie. – Jego twarz łagodnieje.

Elaine i przyjaciele Johna opowiadali, że w późniejszym wieku Steinbeck miał wiele wątpliwości dotyczących jakości swojego pisarstwa. Po publikacji każdej książki ukazywało się zawsze kilka agresywnych recenzji, często autorstwa renomowanych krytyków. Przy swoim skrytym charakterze bardzo przeżywał wszystkie ataki, wydawało się, że w głębi serca przyznaje atakującym rację. Zastanawiał się często, dlaczego autorowi po sukcesie swojego bestsellera trudno napisać lepszą książkę. Zrozumiał to, jak kiedyś przyznał, dopiero później: „Stajesz się świadom siebie, a to koniec pisarstwa”.

W latach pięćdziesiątych miał już na swoim koncie pokaźny zbiór popularnych powieści, cały ten sukces uważał jednak za podejrzany. „Czy jestem tego wart? Czy moje pisarstwo ma jakieś znaczenie?” Pisał o „niespokojnej Ameryce”, ale sam był przykładem niepokoju, zawsze poszukujący, zawsze zmagający się ze sobą. Te wątpliwości potrafił pokrywać pewną dozą próżności.

John miał skłonność do puszenia się, jak pisał Arthur Miller w swoich pamiętnikach: „aby prezentować obraz silnego, bystrego i dobrodusznego człowieka Dzikiego Zachodu”. W edycji jubileuszowej Miller nakreślił piękny portret Johna – Johna, jakiego znał. W latach pięćdziesiątych Steinbeck cieszył się światową sławą, był „gwiazdą, której życie wypełniali sławni przyjaciele, posiadał władzę, jaka przychodzi ze sławą”. Przypatrując mu się z bliska, Miller był zaskoczony jego niepewnością, wrażliwością i nieśmiałością – przede wszystkim dlatego, że był on tak wybitny i tak zdecydowany w swoich poglądach.

Czytał wielu filozofów, znał literaturę klasyczną i – według wspomnień świadków – był ulubionym gościem przyjęć u Millera i jego ówczesnej żony – Marilyn Monroe. Marilyn i John żywili do siebie głęboki szacunek. Ona widziała w nim Prawdziwego Artystę, starała się wypaść jak najlepiej, zabłysnąć inteligencją i oczarować. On widział w niej Gwiazdę, seks i blask, któremu nawet tak szorstki mężczyzna jak on nie mógł się oprzeć. Jednak uczuciowo był związany z innym światem. Miał w sobie coś prostego, według Millera rozpalał się naprawdę wtedy, kiedy mógł opowiadać o życiu na wsi albo w małym miasteczku. „Nic na to nie poradzę, jako urodzony nowojorczyk widziałem w Johnie tylko wyrośniętego chłopaka ze wsi”.

Czasy nie sprzyjały Steinbeckowi. Lata pięćdziesiąte to okres rozbuchanego, przesadnego patriotyzmu, rywalizacja ze Związkiem Radzieckim osiągnęła punkt kulminacyjny. John rozpoczął karierę jako pisarz postępowy, znalazł się w potrzasku pomiędzy poglądami określającymi jego życie wcześniej a mentalnością lat pięćdziesiątych. Arthur Miller: „Uczciwie mówiąc, miałem wrażenie, że w ostatnim okresie życia Steinbeck czuł się raczej jak tułacz, a nie kosmopolita, którego domem jest cały świat. Rzadko się zdarza, żeby pisarz amerykański siedział w domu”.

Steinbeck rzeczywiście dużo wtedy podróżował, szczególnie do Europy i Meksyku. Uciekł też w coś w rodzaju emigracji wewnętrznej. Co roku miesiącami wałęsał się po Europie, wynajmował piękny dom w Paryżu, narzekał na problemy finansowe, jednocześnie jeżdżąc jaguarem, pisał felietony dla „Collier’s Weekly” i „Saturday Review”, a dla magazynu podróżniczego „Holiday” przygotowywał reportaże z Hiszpanii, Francji, Irlandii i Włoch. Z czasem coraz bardziej zamykał się w świecie średniowiecza, chciał przybliżyć szerokiej publiczności historię króla Artura, przymierzał się do ambitnego projektu: The Acts of King Arthur and His Noble Knights [Dzieje króla Artura i jego szlachetnych rycerzy], będącego tłumaczeniem na język współczesny piętnastowiecznego romansu rycerskiego Thomasa Malory’ego Le Morte d’Arthur [Śmierć Artura].

Miał za sobą nieudaną próbę napisania amerykańskiego odpowiednika Don Kichota, zatytułowanego Don Keenan – nazwa Rosynant nie spadła z nieba. W przypadku romansu o Arturze nie chodziło tylko o tłumaczenie, Steinbeck coraz bardziej identyfikował się z piętnastowiecznym autorem, chciał zostać współczesnym Malorym. Szukał zupełnie nowej, pasującej do współczesności interpretacji tej historii. Zakończenie nie było dla niego najważniejsze. Biograf Steinbecka Jackson Benson pisał: „Był pod wielkim wrażeniem magicznej atmosfery stwarzanej przez język, sposobu, w jaki brzmienie i widok słów wciągały w historię”.

W lutym 1959 roku wynajęli z Elaine prosty domek na wsi w brytyjskim hrabstwie Somerset. Steinbeck chciał pracować jak najbliżej swoich średniowiecznych bohaterów i bohaterek. Okna gabinetu wychodziły na wzgórza porośnięte starymi dębami „dookoła nie ma nic, co nie znajduje się tu już od VI wieku”. Obok stały resztki starej twierdzy rzymskiej, według Johna mógł to być nawet Camelot, legendarny zamek króla Artura. W ciągu kilku miesięcy przerobił tę średniowieczną opowieść całkowicie, zmodernizował ją dla Amerykanów.

Wyszedł z tego jeden wielki kicz, taki sam kicz, jak kopie średniowiecznych katedr i zamków budowanych w Europie i Ameryce. Jego agentka i powierniczka Elizabeth Otis zrobiła to, co należy do obowiązków dobrego wydawcy – napisała gorzką prawdę: tekst jest do niczego, jest niedobry, brakuje w nim poezji i rytmu oryginału, nie ma w nim życia.

Pracował nad nim jeszcze całe lato i nagle przestał. Nieprzypadkowo w miejscu, gdzie jego wielki bohater Lancelot zakochał się w żonie Artura, pięknej Ginewrze, i wszystko zdradził: swego pana, religię, przysięgę wierności.

Do swego kompana od kieliszka Joego Bryana John napisał: „Człowiek powinien pisać o swoich czasach, niezależnie od symboli, jakich używa. Ja nie znalazłem jeszcze ani swoich symboli, ani formy dla nich. To moje nieszczęście”. Głęboko rozczarowany wrócił do Ameryki w październiku 1959 roku.

Wyposażenie pawilonu do pisania w ogrodzie Sag Harbor mówi wiele o impasie, w jakim się znalazł. W biografii Steinbecka Benson szczegółowo opisuje altanę: wygodny fotel pośrodku, wokół stoły i półki na książki, wspaniały widok z okna, poniewierające się wszędzie przyrządy jachtowe, narzędzia ogrodowe, wycinki z gazet, notatki, książki o ogrodnictwie, historii, słowniki, książki o psach, jachtach i na najrozmaitsze inne tematy. Wszystko próbował uporządkować w pięknych szufladach i segregatorach z napisami „Matters of Rubber” (Sprawy finansowe) albo „Interesting Things” (Sprawy ciekawe).

Przygotował idealne miejsce do pracy, pisze Benson, tylko sama praca mu nie szła. Zagubił się gdzieś po drodze.

Steinbeck miał wówczas pięćdziesiąt siedem lat. Cieszył się zawsze zdrowiem i krzepkością, ale po porażce książki o Arturze zaczął podupadać na zdrowiu. Zachorował, w grudniu 1959 roku miał lekki atak serca, zrobił sobie urlop, żeby porozmyślać. „Wkraczamy w wiek, kiedy strony z nekrologami w gazetach zawierają dla nas mnóstwo wiadomości” – pisał do starego kompana Toby’ego Streeta. Oboje z Elaine lubili sporo wypić, teraz próbował ograniczyć picie alkoholu do weekendów.

Potem, jak to się często zdarza u starszych mężczyzn czujących, że tracą siły, nagle nastąpiła eksplozja aktywności. W wielkanocny poranek 1960 roku usiadł w swojej okrągłej altanie i napisał pierwsze linijki nowej powieści Zima naszej goryczy. Książka, oparta na krótkim opowiadaniu z 1959 roku How Mr. Hogan Robbed a Bank [O tym, jak pan Hogan obrabował bank], mówi o porządnym obywatelu oszukującym miejscowy bank. W tej rozszerzonej wersji opowiadania akcja wymyka się pisarzowi z rąk. Steinbeck jak zawsze pracuje według narzuconego sobie schematu, jak urzędnik biurowy. Zwykle pisał mniej więcej osiemset słów na dzień, tym razem zmusza się do ponad podwójnej porcji. Akcja powieści dzieje się dokładnie w czasie, kiedy autor ją pisze – od Wielkanocy do 6 lipca 1960 roku, kiedy postawił ostatnią kropkę. Uważał, że to wyjątkowy pomysł.

Listy zachowane w bibliotece Uniwersytetu Stanforda, pisane zwartym pismem, ołówkiem, na żółtym papierze, noszą ślady tych zmagań. W liście z 24 czerwca 1960 roku do Elizabeth Otis pisze: „Ta książka mnie wykańcza. Odcisk od ołówka na palcu wskazującym jest gruby jak jajo”. Tydzień później: „Interesujący pomysł, ale może jedynie dla mnie. Nie piszę tak sobie o teraźniejszości, piszę dokładnie o teraźniejszości”. Do Toby’ego Streeta w liście z 6 lipca: „Książka o zimie stała się obsesją. […] Rosła jak drzewo, z korzeniami zanurzonymi w ciemnej wodzie”.

Tego samego roku powziął jeszcze inny plan. Zanurzony po uszy w książce Zima naszej goryczy, zamówił specjalną ciężarówkę na wielką wyprawę po Ameryce. Pragnął tego „potwora” poznać na nowo, miał przeczucie, że zaszły w nim fundamentalne zmiany, także w mentalności. Chciał przejechać stroną północną ze Wschodniego Wybrzeża na Zachodnie, potem wzdłuż Zachodniego Wybrzeża od Seattle i Oregonu na południe, a następnie na wschód, w kierunku Arizony, Teksasu i stanów południowych. Podróż miała trwać trzy miesiące. Postanowił unikać dużych miast, chciał zobaczyć przede wszystkim małe miasteczka, wsie, posiedzieć w barach i przydrożnych restauracjach serwujących hamburgery, co niedzielę pójść do kościoła. Pismo „Holiday” było gotowe publikować jego reportaże w odcinkach. Całkiem możliwe, że złożą się w końcu na książkę.

Pragnął wyruszyć w podróż sam, używając nazwiska J. S. America. „Muszę jechać sam, chcę rozmawiać z ludźmi osobiście, za dużo podróżowałem, straciłem kontakt ze zwykłym człowiekiem” – oświadczył Elaine (przynajmniej tak to zapamiętała). Miał tylko jedną prośbę, chciał zabrać ze sobą pudla Charleya.

W katalogu z aukcji majątku Steinbecka znalazłem drzewo genealogiczne Charleya. Wynika z niego, że pierwotnie nazywał się Anky de Maison Blanche, prawdopodobnie urodził się w 1951 roku. Pochodził z paryskiego przedmieścia Bercy i chociaż według Steinbecka nieźle przyswoił sobie pudlowy angielski, to podobno zawsze najszybciej reagował na komendy francuskie. Córka Boba Barry’ego, Gwen Waddington, dobrze pamiętała tego psa. Kiedy była mała, ojciec i Steinbeck często zabierali ją na rejs jachtem, czasami musiała zostawać w kajucie, zamknięta razem z Charleyem. Bała się tego dużego zwierzaka, ale John zawsze powtarzał: „Opowiedz mu jakąś historię, to zawsze pomaga”.

Steinbeck nazwał cały projekt Operacja Ameryka, ale szybko przemianował go na Operacja Wiatraki, z powodu Elaine i Elizabeth Otis, które sprzeciwiały się tej podróży w obawie o jego zdrowie. To był rzeczywiście niezwykle romantyczny plan. Zdaniem syna Thoma Steinbeck nigdy przedtem nie biwakował. Planowany czas podróży był krótki, zbliżała się zimna jesień. W 1936 roku w ramach przygotowań do napisania powieści Grona gniewu podjął podobne przedsięwzięcie. Kupił wtedy stary samochód piekarza, pie wagon, jak nazywano takie pojazdy kombi, i przebudował go na ruchomy gabinet pracy. Tym razem urządził Rosynanta w stylu „lądowego jachtu”. Zabrał ze sobą wszelkiego rodzaju narzędzia, linki, wędki, broń, przybory do pisania, mapy, encyklopedie, dziesiątki poradników, podnośnik oraz osiemdziesięciolitrowy pojemnik na wodę.

Pół wieku później oglądałem ten pojazd w National Steinbeck Center w Salinas. To bardzo wytrzymała półciężarówka typu pikap, z napędem na cztery koła i piecykiem mogącym stawić czoła nawet arktycznej zimie. Na platformie wybudowano aluminiową, pomalowaną na biało konstrukcję, której wnętrze rzeczywiście przypomina jacht: przyjemna drewniana kabina z pokaźnym stołem i dwoma składanymi skórzanymi kanapami do spania, biały zlewozmywak, kuchenka i mała lodówka, zielono-brązowe zasłonki, kilka sztychów – myśliwi z psami, poza tym wszędzie dookoła drzwiczki do przeróżnych szafek i schowków. Kabina, w której kierowca spędzał dzień, była za to bardzo prosta: metalowe, gruchoczące pudło, typowe dla ówczesnych samochodów dostawczych, zwykłe miejsce pracy z szarym twardym siedzeniem, ciężkimi pedałami, bez żadnych luksusów typu wspomaganie kierownicy.

Przyjaciele opowiadali, że John był podniecony jak dziecko. We wspomnianym liście do Toby’ego Streeta pisał: „Mam półciężarówkę z małym mieszkankiem na platformie, jak kajuta na małym jachcie. Gdziekolwiek się zatrzymam, będę miał dom. Mam piecyk, kanapę, biurko i lodówkę. Charley jedzie ze mną. Bardzo tego potrzebuję. Muszę zobaczyć, jak wygląda kraj, jak pachnie, jakie wydaje dźwięki”.

Jednym słowem miała to być klasyczna podróż samotnego bohatera, z Charleyem w charakterze Sancho Pansy, wiernego służącego, chociaż jego trzeźwy komentarz ograniczał się do podnoszenia tylnej łapy w całej Ameryce, pod tysiącami drzew.

3

23 września 1960 roku, w „pogodny poranek z rdzawym odcieniem jesieni w słonecznym świetle” John Steinbeck wyruszył w drogę z Charleyem. Był pełen obaw. Za to Charley na wszystko się zgadzał, byle tylko mógł siedzieć obok swego pana w kabinie samochodu. Ich wyprawa naprawdę przypominała podróż Don Kichota, pędzili do walki z wiatrakami.

Pół wieku później czułem się podobnym wariatem. Relacja z podróży Steinbecka ukazała się w 1962 roku w książce Podróże z Charleyem, a w 1966 roku w serii interesujących rozważań pod tytułem America and Americans [Ameryka i Amerykanie]. Cały ten projekt zawsze mnie fascynował; już czytając po raz pierwszy Podróże z Charleyem, byłem pod wrażeniem – tyle kolorów, tyle różnych głosów, taki polot i dowcip. Narracja skacze w tę i z powrotem, jak myśli i skojarzenia człowieka siedzącego za kierownicą. Jedziesz przez jesienny krajobraz, w głowie przesuwają się wspomnienia, godzinę później jesz obiad z dwoma wieśniakami, deszcz szumi za oknem, potem siedzisz nad brzegiem cichej rzeki w zachodzącym słońcu i wciąż na nowo odkrywasz kraj.

Co za wspaniała książka! Zaraziłem się pomysłem i postanowiłem wyruszyć w taką „inspekcję” po Europie – podróż zabrała mi rok, rezultat był zupełnie inny, ale źródłem były Podróże z Charleyem. Potem zadałem sobie pytanie: może warto powtórzyć wyprawę Steinbecka, patrząc na Amerykę współczesnymi oczami? Czy europejski dziennikarz ma do tego prawo?

My, Europejczycy, przebyliśmy podobną drogę do luksusu i dobrobytu jak Amerykanie, chociaż może z gorszym skutkiem, borykając się z wieloma wewnętrznymi różnicami i balastem dwóch wyniszczających wojen. Tempo zmian było wolniejsze. Kiedy latem 1959 roku Steinbeckowie mieszkali w angielskim hrabstwie Somerset, prowadzili życie, jakie w tych okolicach nie zmieniło się od lat. Prawie nie było samochodów, pieczywo i artykuły spożywcze sprzedawano, roznosząc je od domu do domu, listonosz doręczał pocztę rowerem, dom był ogrzewany tylko węglem, nie mieli ani lodówki, ani pralki, warzywa uprawiali we własnym ogródku, trawę ścinali kosą, elektryczność została właśnie zainstalowana, a bieżącą wodę założono tego lata. W 1960 roku czasy dobrobytu w Europie Zachodniej dopiero się zaczynały, a dla większości mieszkańców Europy Wschodniej taka perspektywa pojawi się na horyzoncie dopiero za kilkadziesiąt lat.

Oczywiście Ameryka fascynowała nas nadzwyczajnie. To była przyszłość, tak trzeba żyć, z amerykańską brawurą i godną pozazdroszczenia zaradnością! Już na początku XIX wieku młody francuski arystokrata Alexis de Tocqueville napisał wizjonerski reportaż o powstałej niedawno Ameryce. Razem ze swoim przyjacielem Gustave’em de Beaumontem podróżowali po kraju od maja 1831 roku do lutego 1832 roku, oficjalnie w celu zbadania amerykańskiego systemu więziennictwa, a tak naprawdę chcieli się przekonać, co to za kraj ten nowy świat, ta cudowna demokracja, gdzie wszyscy są sobie równi.

Jego wielkie dzieło O demokracji w Ameryce stało się klasyczną pozycją, ale niezastąpionym źródłem wiedzy okazały się listy, notatki i zapiski w dziennikach, które obydwaj pisali w czasie podróży. Dwaj młodzieńcy byli uważnymi i bystrymi obserwatorami, widzieli i słyszeli wiele, szczególnie dlatego, że byli cudzoziemcami. Jak pisał Tocqueville: „Obcy przybysz, siedząc przy kominku z gospodarzem, słyszy często ważne prawdy, skrywane przez niego starannie przed przyjaciółmi”.

Tocqueville i Beaumont mieli godnych następców, od brytyjskiego ambasadora Jamesa Bryce’a, który powtórzył podróż Tocqueville’a w 1888 roku i opublikował własną, jak się okazało, bestsellerową książkę The American Commonwealth [Amerykańska wspólnota], po Szweda Gunnara Myrdala, autora legendarnego studium stosunków między rasami – An American Dilemma [Amerykański dylemat] (1944), i Brytyjczyka Jonathana Rabana, który nakreślił piękną minihistorię rodziny chłopskiej mieszkającej w sercu Ameryki, pośrodku bezkresnej prerii – Bad Land [Zły kraj] (1996).

Było jeszcze wielu innych, oprócz oczywiście Amerykanów. Jeśli istnieje jakieś państwo, w którym ludzie wciąż od nowa piszą i zastanawiają się nad własną tożsamością i rolą swego kraju w świecie, to jest nim właśnie Ameryka. Co mógłbym do tego dodać?

Z drugiej strony, wyznam szczerze, Ameryka była zawsze moją skrytą miłością, od dziesięcioleci. Podobnie jak inni Europejczycy, miałem skomplikowane relacje z naszymi kuzynami zza oceanu i potężnym, kiedyś tak bogatym, „wujkiem Donaldem”. Ten kraj jest niewyczerpanym źródłem opowieści i pomysłów, a wszystko jest zawsze trochę inne, niżby się mogło wydawać. W latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych przejechałem Amerykę wzdłuż i wszerz, wlokłem się pociągiem ze wschodu na zachód i z powrotem, pisałem reportaże o wyborach i wojnach narkotykowych, przeprowadziłem mnóstwo wywiadów i rozmów, zaprzyjaźniłem się z działaczami pokojowymi, nauczycielami szkolnymi i szefami policji, zgłębiłem tajemnice festiwali rodeo i kongresów Pen Clubu, a na koniec zawsze lądowałem przy kuchennym stole mojej amerykańskiej mamy – bo Amerykanie bardzo szybko przyjmują cię do rodziny – Edith Laub.

Kuchnia Edith i jej męża Lou była pierwszą amerykańską kuchnią, jaką poznałem, przy ich stole, przy śniadaniu prowadziłem pierwsze dyskusje o Ameryce, w ich domu po raz pierwszy doświadczyłem amerykańskiej gościnności i hojności. Byłem całkowicie przytłoczony wrażeniami w ten chłodny sierpniowy poranek 1978 roku, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy.

Nigdy przedtem nie byłem w Stanach Zjednoczonych. Wraz z dwoma przyjaciółmi zarezerwowałem tani i absurdalnie długi lot, w samolocie wypiliśmy za dużo cuba libre, bo ta żartobliwa nazwa bardzo nam się spodobała, i po prawie dwudziestu godzinach lotu dotarliśmy do domu jakiegoś przyjaciela przyjaciela w Berkeley. Nie mieli tam dosyć miejsca do spania, więc po paru telefonach zaprowadzono mnie do domu innych przyjaciół przyjaciół, jak to było w zwyczaju w tamtych czasach. Wepchnęli mnie po wąskich schodach na górę, gdzie wykończony padłem i spałem prawie całą dobę.

Pierwsze wrażenie, jakie sobie przypominam z tamtego poranka, to światło. Dla nas, mieszkańców zawsze trochę przymglonej Holandii, niezwykłe, krystalicznie przejrzyste światło Kalifornii jest prawdziwym cudem. Nie mogłem się napatrzeć. I ten typowy zapach amerykańskiego domu z drewna pomieszany z wonią tysięcy książek poustawianych wszędzie, gdzie się dało, w pokojach i na strychu, i przebijający przez niego smaczny zapach porządnie przyrządzonej jajecznicy, słynnych scrambled eggs Edith. Poczułem się jak w domu. To poczucie szczęścia powracało za każdym razem, kiedy się tam zjawiałem: światło, zapachy i ciepło.

Wyskoczyłem z łóżka, ubrałem się i zszedłem do kuchni. Zaczęliśmy rozmawiać, dyskutować, śmiać się – Edith, Lou i ja. Była siódma rano, nagle zrobiła się pierwsza po południu – tak zaczęła się nasza serdeczna przyjaźń.

Lou zmarł w połowie lat osiemdziesiątych, Edith stała się stateczną starszą damą. Miała kłopoty z chodzeniem, ale nadal pracowała w małej bibliotece dla miłośników „teologii” marksizmu. Któregoś niedzielnego popołudnia przeglądaliśmy stare fotografie wydobyte spod łóżka, w którym spędzała teraz dużo czasu. Nie wierzyłem własnym oczom. „Jeepers Creepers! Where’d ya get those peepers? Jeepers Creepers! Where’d you get those eyes?” Piosenka z czasów młodości Edith – wtedy spotkała Lou w Nowym Jorku, w jeden z tych letnich wieczorów 1945 roku, kiedy wszyscy tańczyli na Times Square. Piękna żydowska dziewczyna z ciętym dowcipem, potrafiąca śmiać się jak nikt inny.

W wieku szesnastu lat chciała zostać gwiazdą filmową, z takimi oczami mogło jej się udać. Pewnego wieczoru odwiedził ich wujek, znany mafioso, dla nich po prostu członek rodziny.

– Kim chcesz zostać? – zapytał.

– Chcę jechać do Hollywood – odparła Edith zdecydowanym głosem.

– Okay, masz tutaj tysiąc dolarów na początek, ale musisz wyjechać natychmiast – powiedział wujek, odliczył banknoty i położył je na stole.

W pokoju zapadła cisza. Edith nie wahała się ani sekundy, zgarnęła pieniądze i pędem zbiegła ze schodów na ulicę. Chwilę potem ojciec z braćmi musieli ją siłą zabrać do domu z przystanku autobusowego, trzymała się go rękami i nogami, krzycząc ze złości.

Sześćdziesiąt lat później oglądaliśmy razem program rozrywkowy w telewizji. Edith naprawdę wyjechała do Kalifornii, założyła niewielki antykwariat, który prowadziła razem z Lou. Wychowała dwóch synów, miała silnie lewicowe poglądy – ostro sprzeczaliśmy się na temat Związku Radzieckiego – ale nadal kochała telewizyjne glamour shows (widowiska pełne przepychu). Ta moja druga mama była na wskroś Amerykanką, wierzyła w amerykańskie ideały, w American dream (amerykański sen) i właśnie dlatego była tak niezmiernie krytyczna wobec swojego kraju. Edith zmarła w 2007 roku w wieku osiemdziesięciu sześciu lat.

Może to jej śmierć sprowokowała mnie do przemyślenia projektu Steinbecka po raz drugi. Czemu miałbym nie spróbować? Przeczytałem Podróże z Charleyem jeszcze raz, zwracając teraz uwagę na praktyczne szczegóły. Plan wyprawy Steinbecka był świetny, trasę można przejechać i teraz. Poza tym cóż mogło być lepszego od powtórzenia tej podróży pięćdziesiąt lat później, jesienią 2010 roku, z Johnem i Charleyem obok mnie, w moich myślach, i tym samym pytaniem co wtedy: co zmieniło się przez te dziesięciolecia w tym kraju potworze?

Ta bliska, a jednocześnie tak obca Ameryka miała dla nas, Europejczyków, decydujące znaczenie. Ale co właściwie o niej wiemy? Czego nie wiemy? Co jest prawdą, co nieprawdą, a co mitem? Co stanie się z Ameryką teraz, kiedy minął XX wiek, wiek jej sławy i chwały? Jak wkracza w XXI wiek? Czy Amerykanie nadal wskazują nam drogę w przyszłość?

Zdecydowałem, że pojadę. Bez wielkich pretensji, z szeroko otwartymi oczami i pustą głową, tylko dla siebie. Wiatraki czy nie, nie dbam o to.

John Steinbeck miał wiele powodów, żeby wyruszyć na badanie Ameryki w 1960 roku. Jego stara ojczyzna zmieniała się w niewyobrażalnym tempie, błyskawicznie znikała w oczach.

Rok wcześniej, 24 lipca 1959 roku, w Moskwie podczas wystawy American National Exhibition miała miejsce historyczna konfrontacja, nieoczekiwany pojedynek polityczny między republikańskim wiceprezydentem USA Richardem Nixonem a premierem ZSRR Nikitą Chruszczowem. Jeszcze raz zademonstrowana została potęga American Century. Scena była prawie surrealistyczna, debata między komunizmem a błyskotliwą Ameryką lat pięćdziesiątych, dwiema wielkimi ideologiami określającymi ówczesny świat, wszystko przy kuchennym stole.

Zwiedzający oglądali z zachwytem prezentowane luksusy, sowiecka prasa pisała z pogardą, że to Tadż Mahal – takie mieszkanie jest tak typowe dla przeciętnego Amerykanina jak Tadż Mahal dla przeciętnego Hindusa. „Nie – odpowiedział Nixon. – Przy miesięcznej racie kredytu wynoszącej sto dolarów może sobie na nie swobodnie pozwolić robotnik z huty”. Chruszczow blefował: „Wy potrzebujecie dolarów, żeby dostać taki dom, u nas wystarczy się urodzić w tym kraju”.

Stali naprzeciwko siebie, ukraiński chłop, któremu udało się zrobić karierę, i syn kalifornijskiego właściciela sieci stacji benzynowych. Nixon wymachiwał palcem, podsumowując sukcesy Ameryki lat pięćdziesiątych: 44 miliony rodzin amerykańskich posiada 56 milionów samochodów, 50 milionów telewizorów, 143 miliony odbiorników radiowych i tak dalej. „Te liczby pokazują, że jeśli chodzi o dystrybucję bogactwa, Stany Zjednoczone, największe państwo kapitalistyczne na świecie, są najbliżej ideału dobrobytu dla wszystkich obywateli w bezklasowym społeczeństwie”. Następnie wepchnął Chruszczowowi butelkę pepsi-coli w rękę i przywódca ZSRR tak został uwieczniony na fotografii – definitywne zwycięstwo pepsi i Ameryki.

Oczywiście ten dobrobyt sam do Ameryki nie przyszedł. W pierwszych latach powojennych nastrój nie był triumfalny, oprócz radości panowało uczucie pokory. Wydarzenia wojenne były tak przejmujące i dominujące, dotknęły lub rozbiły tak wiele rodzin, że codzienne kłopoty wydawały się niczym w obliczu niszczycielskiej siły światowego konfliktu.

„Kto dzisiaj spogląda wstecz, na rok 1945, patrzy na zupełnie inną epokę kulturową, leżącą po drugiej stronie swego rodzaju granicy narcyzmu. Pokora, poczucie, że ludzie właściwie niczym się od siebie nie różnią, była poważną częścią tamtej kultury” – notował konserwatywny felietonista David Brooks ponad sześćdziesiąt lat później. To poczucie skromności trwało w Europie przez całe lata pięćdziesiąte, w Ameryce szybko zniknęło.

Dorośli Amerykanie, jeżdżący w latach pięćdziesiątych swoimi błękitnymi chevroletami, przeżyli Wielki Kryzys, podczas którego ich rodziny żyły często na granicy głodu, co określiło ich stosunek do życia. Nawet w swingujących latach dwudziestych ponad 40 procent mieszkańców miast żyło w biedzie.

Przypominam sobie, jak Lou opowiadał o swojej młodości w latach dwudziestych. Pochodził z wielodzietnej rodziny żydowskiej z Lower East Side w Nowym Jorku. Całe życie źle słyszał z powodu przebytej w dzieciństwie żółtej gorączki, utykał też na nogę. Jego ojciec był hazardzistą. Lou pamiętał głód. Kiedyś posłano go po chleb na święto Jom Kippur, po kryjomu odłamał kawałek i pomyślał: niemożliwe, żeby istniał Bóg skazujący dziecko na taki głód, żaden Bóg nie zabije piorunem dziecka za mały kawałek chleba.

Najwięksi idole lat pięćdziesiątych wiedzieli, co to znaczy żyć na granicy – od prezydenta Eisenhowera po Elvisa Presleya. Dwight Eisenhower dorastał w Abilene, odizolowanym miasteczku na Środkowym Zachodzie, które nie miało nawet brukowanych ulic ani chodników, a po deszczu główna ulica zamieniała się w błotnistą kałużę. Ojciec zamiatał stacje kolejowe, zbankrutował w czasie kryzysu rolnego. W domu nie było grosza oszczędności, wszyscy ciężko pracowali i starali się żywić przede wszystkim plonami z własnego ogródka.

Elvis Presley przyszedł na świat w skromnym domu zbudowanym przez jego ojca w najbiedniejszej części znanego z uprawy bawełny stanu Missisipi. Ojciec siedział w więzieniu za sfałszowany czek, w końcu zrozpaczona rodzina wyjechała do Memphis. Elvis: „We were broke, man, broke” (Byliśmy bez grosza, człowieku, bez grosza). Ojciec wiceprezydenta Richarda Nixona zbankrutował, a później prowadził stację benzynową i mały sklepik, w którym cała rodzina miała zajęcie. Żona Nixona, Pat, wychowała się w górniczym domku w Nevadzie.

Sam John Steinbeck, pochodzący z porządnej rodziny mieszczańskiej, prawie nic nie zarabiał w latach, kiedy mieszkał z Edem Rickettsem w Monterey. „W naszym gronie nikt nie zazdrościł bogaczom. Nie znaliśmy żadnych bogatych ludzi. Myśleliśmy, że wszyscy żyją tak jak my, o ile w ogóle o tym myśleliśmy”.

Do skromności pasował ideał równości. Większość Amerykanów pierwszej połowy XX wieku uważała się za członków mniej więcej jednolitej klasy średniej. „Bogaty pali takie same papierosy jak biedny, goli się taką samą maszynką, używa takiego samego telefonu, odkurzacza, radia i telewizora” – pisano z zadowoleniem w „Harper’s Magazine” jeszcze w 1947 roku. Do tego ideału należało też pewne poczucie względności – nie trzeba było „być zawsze najlepszym” albo „stać na czele”. Steinbeck tak pisał do jednego z przyjaciół: „W czasie ostatniej wojny, kiedy nacierające łodzie przepełnione przerażonymi mężczyznami zbliżały się do wybrzeża, sierżanci i oficerowie nie krzyczeli do żołnierzy: »Naprzód! Do boju, po sławę i nieśmiertelność!«. Nie, oni krzyczeli: »Naprzód, do wody! Chyba że chcecie żyć wiecznie«”.

Powoli w obrębie tej jednolitej klasy średniej zaczęły się rysować podziały. Nowe modele samochodów szeregowano według statusu społecznego: dla tych na początku drogi do sukcesu chevrolety, potem pontiaki, oldsmobile i buicki, a dla naprawdę bogatych cadillaki. I nie tylko to, kupowanie i konsumowanie stawało się coraz częściej normą społeczną. Należało jeździć nowym pontiakiem, bo kto w 1959 roku miał model z 1956, był ciamajdą. Nowy samochód był nagrodą za lata oszczędzania i ciężkiej pracy, reklamy cadillaca krzyczały: „Oto człowiek, który zdobył prawo do zasiadania za takim kółkiem”.

Większość rodzin stopniowo porzucała tradycyjną purytańską skromność. Historyk William Leach opisuje rozwój „kultury pożądania, która myli dobre życie z posiadaniem dóbr”. A w 1954 roku jego kolega David M. Potter narzekał, że współczesne społeczeństwo oczekuje od obywatela „konsumpcji pewnej ilości dóbr – czy to samochodów, czy whisky, czy telewizorów – służących utrzymaniu odpowiedniego poziomu życia i postrzega go jako »dobrego obywatela«, jeśli stosuje się do tej zasady, a podśmiewa się z rozważnego, oszczędnego, trwożnego zaciskania pasa, które było szanowane przez poprzednie pokolenie”. Innym symptomem rozłamu między starym społeczeństwem przetrwania a społeczeństwem konsumpcyjnym był stosunek do zaciągania długów. Dawniej pożyczki uważano za kłopot, nawet wstyd, teraz stały się czymś zupełnie normalnym, zachęcano do kredytów.

Muszę ostrożnie używać słowa „przełom”. W pewnym sensie można bowiem mówić o kontynuacji. Już w latach dwudziestych zaczęła się kształtować w Ameryce kultura luksusu. W 1928 roku kandydat na prezydenta Herbert Hoover prowadził kampanię pod hasłem: „Dwa samochody w każdym garażu”. Tuż przed załamaniem giełdy oświadczył nawet, że ówczesna Ameryka „jest bliższa ostatecznego zwycięstwa nad biedą niż jakikolwiek kraj kiedykolwiek w historii”. Po dwudziestu latach ta mentalność pojawiła się znowu.

Teraz chodziło o więcej. Większość Amerykanów, starych i młodych, przyjęła zupełnie nowy sposób myślenia. Po wielu latach kłopotów, niebezpieczeństw i biedy cieszyli się w całej pełni dobrobytem i pozorami szczęścia. To była nagroda za lata wyrzeczeń, spełnienie marzeń o Ameryce, na które pracowały poprzednie pokolenia. Odtąd życie tak właśnie miało wyglądać.

W tych samych latach pojawił się w Ameryce inny fenomen, który miał głęboki wpływ na przemiany społeczne. Robert Kennedy oświadczył kiedyś, że amerykańskie dziecko ma w życiu trzy wzorce: dom, szkołę i Kościół. W latach pięćdziesiątych doszedł do tego czwarty: telewizor.

W 1941 roku prawie nikt w Sag Harbor nie patrzył w ekran. Jednak kilka osób podskoczyło z radości, kiedy 1 lipca nowojorska stacja telewizyjna WNBT przerwała normalny program i przez sześćdziesiąt sekund pokazywała tykający spokojnie zegar – zegarek Bulova! Z ich własnej fabryki w Sag Harbor! Po minucie obraz zniknął. To było wszystko. Pierwsza reklama telewizyjna na świecie.

W 1947 roku w całym kraju było 44 tysiące telewizorów. Programy nadawane były tylko lokalnie. Opracowywano nowe technologie nadawania, pierwsze sieci krajowe i wszystko nabrało tempa. W kampanii z 1952 roku Eisenhower w minutowych spotach wyborczych prezentował swoje stanowisko wobec kontrkandydata Adlaia Stevensona – po raz pierwszy telewizję wykorzystano do reklamy politycznej. Te niegodne praktyki oceniono bardzo krytycznie: sprzedawać prezydenturę jak płatki owsiane!

Wygrał Eisenhower. Stevenson, lider demokratów prowadzący bez powodzenia kampanię przeciwko Eisenhowerowi zarówno w 1952, jak i w 1956 roku, był jednak bardzo ceniony w kręgach swoich zwolenników intelektualistów właśnie dlatego, że nie poddawał się nowoczesnej technice. Steinbeck był jego wiernym przyjacielem, pisał nawet dla niego przemówienia. On i jego duchowi krewni uważali kampanię z 1952 roku za ostatni turniej rycerski, pokaz staroświeckiej elokwencji, chociaż nowe maniery polityczne rzucały już cień na tę kampanię..

W 1953 roku telewizja wyprzedziła radio: Amerykanie mieli więcej telewizorów niż odbiorników radiowych. Jeden odcinek The Ed SullivanShow przyciągał przed ekrany ponad 50 milionów widzów. Opery mydlane, wyświetlane każdego dnia rozwlekłe seriale o dramatach rodzinnych, ze względu na oglądające je gospodynie domowe przerywane reklamami mydła i proszku do prania, coraz częściej stawały się tematem codziennych rozmów. David Halberstam opisuje zafascynowanie młodego widza (jego samego oczywiście), kiedy w jednym z seriali dziecko za karę zostaje wysłane „na górę”. W tamtym czasie mógł jedynie marzyć o domu posiadającym „górę”, nie mówiąc już o pokoju tylko dla siebie. Ale właśnie taki był przekaz wszystkich produkcji tego typu – jutro też będziesz mógł tak żyć.

Masowe oglądanie telewizji miało również mniej pożyteczny wpływ na amerykańskie społeczeństwo. Wykresy z tego okresu pokazują wyraźny spadek w wielu dziedzinach: Amerykanie czytają mniej książek, mają mniej czasu na pracę jako wolontariusze, tyją, spędzają więcej czasu w domu. Dom i najbliższa rodzina stają się punktem centralnym życia, sprawy publiczne schodzą na drugi plan.

Na przedmieściach budowano nowe domy z ogrodami, basenami i innymi udogodnieniami zlokalizowanymi na tyłach posiadłości, od przodu zostały tylko garaże. Mieszkańcy odwrócili się od ulicy. Reklama i polityka zwracały się bezpośrednio do rodziny w domu, a nie do tłumu na ulicy. Statystyki są wymowne: Amerykanie coraz rzadziej chodzili do kina i teatru, coraz rzadziej uczestniczyli w zebraniach i innych zgromadzeniach, spędzali mniej czasu na zawodach sportowych, mniej przesiadywali w kawiarniach, mieli coraz słabsze kontakty z sąsiadami. Pogrzeby, ceremonie skupiające dotąd całą wieś, wszystkich sąsiadów, stawały się stopniowo sprawami prywatnymi.

John Ward z Sag Harbor opowiadał, że zawsze obchodził z Johnem Steinbeckiem Dzień Niepodległości, razem odpalali tradycyjne fajerwerki:

– John je uwielbiał, jak tylko słyszał gdzieś wybuchy, zaraz tam leciał.

Ale nawet 4 lipca, od wieków ludowe święto z paradami, flagami i fajerwerkami, w latach pięćdziesiątych powoli się „prywatyzowało”. Wolny dzień wykorzystywano coraz częściej na rodzinne wycieczki, pikniki i grille. Nada Barry, wdowa po Bobie Barrym, przyjechała kiedyś do Sag Harbor przeprowadzić badania socjologiczne. Według jej obserwacji już pod koniec lat pięćdziesiątych zniknęła z miasta typowo amerykańska porch culture (kultura werandowa) – rodzinne wieczorne spotkania na pogaduszkach na obszernej werandzie przed domem i pogawędki z każdym przechodniem.

Historia powojennej Ameryki to próba dopasowania się do zupełnie nowego sposobu współżycia społecznego. Podstawowe wartości ówczesnej kultury zostały w ciągu dziesięciu laty wywrócone do góry nogami. Amerykanie przeszli od kultury, w której musieli stawiać czoła niedostatkom, z przynależnymi jej rygorami i sztywnością, do kultury, w której najważniejsza była przyjemność, coraz więcej przyjemności z rosnącego dobrobytu.

Ta cicha rewolucja społeczna, radykalne zmiany w priorytetach, zanikanie tradycyjnych wartości amerykańskich, takich jak oszczędność, skromność i solidarność, martwiła wielu obywateli. Wyczuwali, że ciągłe świętowanie nowych pralek, różowych buicków i haleczek w świeżych kolorach oznacza drastyczny przełom kulturowy. Przezwyciężenie biedy na świecie było ważnym historycznym osiągnięciem, ale zdawali sobie sprawę, że dostatek przyniesie nowe problemy, takiego rodzaju i zasięgu, jakiego nie mogli sobie jeszcze wyobrazić.

To klasyczna historia zmieniających się pokoleń: pierwsze pokolenie wyzwala się z biedy, drugie zdobywa bogactwo, trzecie jest rozpieszczone i popada w kłopoty. W tym przypadku chodziło o coś więcej: o fundamenty społeczne. W kulturze przetrwania człowiek nie ma wielkiego wyboru. Teraz było coraz więcej opcji. Dlatego wszystkie normy i wartości, które miały swoje korzenie w „świecie konieczności”, stawały pod znakiem zapytania.

W latach pięćdziesiątych amerykańskie społeczeństwo zaczęło się burzyć na wszystkie sposoby: czarni obywatele chcieli równości; studenci i artyści eksperymentowali w poszukiwaniu alternatywy dla społeczeństwa konsumpcyjnego; konserwatyści robili to samo, trzymając się kurczowo zasad religijnych i tradycji; kobiety miały dosyć odgrywania roli lalek w domkach na przedmieściach.

John Steinbeck pisał w książce America and Americans: „To, co się z nami stało, wydarzyło się szybko i bezszelestnie: nadeszło ze wszystkich stron i było tym bardziej niebezpieczne, że udawało, iż jest czymś dobrym. Czas wolny, przedtem przywilej bogów, przyszedł do nas, zanim wiedzieliśmy, co z nim począć, a całe dobro, które zaskakuje nas bez przygotowania, to jedna wielka katastrofa. Mamy wszystko, ale nie mieliśmy czasu, żeby znaleźć sposób na przemyślenie tych nowych spraw. Zmagamy się z życiem obecnym, ale też ze zwyczajami nabytymi w wyniku wielu doświadczeń w dalekiej przeszłości”.

Część druga

We shall be as a city upon a hill,      The eyes of all people are upon us.

Będziemy jako to miasto na wzgórzu,       Oczy wszystkich będą skierowane na nas.

Kazanie pastora Johna Winthropa, rok 1630

1

Nasz Rosynant to jeep, srebrny metalik jeep liberty. Nowiutki egzemlarz, solidny automat ze wspomaganiem kierownicy i tempomatem, niezbyt duży jak na amerykańskie standardy. Zapoznałem się z nim na betonowej płycie lotniska imienia Kennedy’ego; po wypełnieniu kilku formularzy był mój na co najmniej dziesięć tygodni. Samochód miał 189 mil na liczniku. Wszystko pachniało świeżością, nowym plastikiem i metalem.

Miałem ze sobą kilka walizek, toreb i sporo książek. Oczywiście Steinbecka i kopie wszystkich jego listów pisanych po drodze. Wziąłem kilka reportaży z podobnych podróży, napisanych przez różnych pisarzy i dziennikarzy. Na przykład zbiór felietonów Erniego Pyle’a, przyjaciela Steinbecka i znakomitego sprawozdawcy wojennego. W latach trzydziestych przejechał kraj wzdłuż i wszerz, pisząc felietony dla wielu gazet.

Dźwigałem gruby tom Inside U.S.A. [Wewnątrz USA] Johna Gunthera, który od grudnia 1944 do końca 1945 roku odwiedził wszystkie czterdzieści osiem stanów i sporządził systematyczną inwentaryzację kraju, z mnóstwem tabel i faktów. Gunther należał do najbardziej znanych dziennikarzy swojego pokolenia, był znajomym Steinbecka z kręgów nowojorskich. Obraz Ameryki przedstawiał się wtedy jeszcze skromnie: 15 procent poborowych było analfabetami, jedna rodzina na dziesięć dysponowała rocznym dochodem powyżej 4 tysięcy dolarów, 40 procent mieszkań nie miało ani łazienki, ani prysznica, 35 procent mieszkań nie miało ubikacji.

Z lat czterdziestych pochodziło wnikliwe studium charakterologiczne Amerykanów autorstwa antropologa Geoffreya Gorera. Z publikacji z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych zabrałem ze sobą zbiór przeprowadzonych przez Studsa Terkela rozmów na tematy historyczne z ludźmi najrozmaitszych zawodów; dowcipne Blue Highways [Niebieskie autostrady] Williama Leasta Heat-Moona, wydane w latach osiemdziesiątych; a z 1999 roku An Empire Wilderness, złowieszczy reportaż Roberta Kaplana. I jeszcze wiele innych książek.

Moja żona dotrzymuje mi towarzystwa, radosna nieodzowność, bo jak wykazały poprzednie wyprawy, tworzymy zgrany zespół, od razu działamy jak dobrze naoliwiona „maszynka podróżna”. Ponadto zapewniłem sobie usługi Sandy – tak nazywa się głos w urządzeniu przylepionym do przedniej szyby, udzielający mi wskazówek nawigacyjnych. Bezbłędnie prowadzi mnie pod każdy amerykański adres wpisany do aparatu. Zna też wszystkie restauracje i motele w okolicy. Niewątpliwie pięćdziesiąt lat temu to magiczne pudełko wprawiłoby Steinbecka w zachwyt, uwielbiał takie gadżety. On miał ze sobą grubą teczkę z mapami, a i tak regularnie gubił drogę. Wracając do Nowego Jorku, nie potrafił odnaleźć nawet własnej ulicy. Mnie to nie groziło. Jednak na tylnym siedzeniu leżał olbrzymi egzemplarz National Geographic Atlas of The Fifty United States [Atlas pięćdziesięciu stanów Ameryki] z 1960 roku, bo chciałem dokładnie wiedzieć, którymi drogami jechał mój bohater (wiele autostrad międzystanowych jeszcze wtedy nie istniało).