Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Poznaj piękno południowych Indii oczami młodej Europejki!
Dla Dominiki właśnie zaczyna się najbardziej egzotyczna przygoda życia: praktyki w firmie Pride Estates w Bengaluru. Dziewczyna doskonale zdaje sobie sprawę, że Indie to kraj kontrastów i nierówności społecznych, które mogą być dla niej trudne do zaakceptowania, a jednak rzeczywistość i tak ją zaskakuje. Każdy kolejny dzień spędzony w Bengaluru jest wyzwaniem i lekcją, podczas której Dominika zgłębia tutejszą kulturę, historię i tradycję. Dziewczyna poznaje mentalność Hindusów, uczy się, co wolno, a czego absolutnie nie, i zaczyna dostrzegać piękno w różnorodności i odmienności od europejskich zwyczajów. A i okazji do gorących romansów nie brakuje…
„Smaran. Kolory Indii” to fascynująca opowieść o Indiach początku XXI wieku, gdy przemiany społeczne dopiero raczkują, pozycja kobiet wciąż jest niższa niż krów, a lista tematów tabu zdaje się nie mieć końca. Jak odnajdzie się tu młoda, wyzwolona dziewczyna z Europy?
Dominika minęła krowę, spod której kopyt płynęła ciemna, mętna rzeka. To ją przekonało, żeby bardziej uważnie patrzeć pod nogi, jednak nie odebrało ani trochę przyjemności ze spaceru. Kiedy dotarła do hotelu, śmiała się już w głos.
– Co ty wyprawiasz?! – ostry głos wyrwał ją z zamyślenia.
Prabhat szedł w jej stronę z parasolem.
– Delektuję się moim pierwszym w życiu monsunem – odpowiedziała, unikając parasola i chciwie chwytając ostatnie krople. – Przecież jest ciepło, a ja i tak już jestem mokra.
– Delektujesz się monsunem? – Prabhat przetarł twarz dłonią, a Dominika pomyślała, że dla niego to tylko zwykły deszcz i szkoda, że już nie potrafi się nim cieszyć. – Świetnie! Następnym razem zrób to może jednak w dżungli albo gdzieś indziej na łonie natury, ale na pewno nie w mieście.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 416
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla sms
Ale to, co człowiek sam wie i to, czego dowiedział się od kogoś innego to nie to samo.
Sigmund Freud
Zapalone nagle światło oraz komunikat o zbliżaniu się do lądowania wywołały poruszenie wśród pasażerów. Ci, którzy spali, wciąż lekko zdezorientowani zaczynali powoli otwierać oczy. Inni spoglądali na zegarki, zastanawiając się, czy zdążą dooglądać filmy na samolotowych monitorkach, jeszcze inni nerwowo pakowali swoje rzeczy. To oni wstaną jako pierwsi i ustawią się w długą kolejkę, czekając w gotowości na otwarcie drzwi. Stewardessy zbierały ostatnie pozostałości po posiłku, domykały szafki na bagaże oraz przypominały o zapięciu pasów. Było około północy czasu lokalnego, czyli dopiero osiemnasta trzydzieści we Frankfurcie, skąd odlatywali. Wsiedli rano, mniej więcej dziesięć godzin temu, a teraz za oknami było zupełnie ciemno.
– Bardzo proszę o podniesienie oparcia fotela. – Usłyszała nad głową Dominika, a kiedy otworzyła oczy, zobaczyła nachylającą się nad nią blondynkę, która wyglądała jak żywa reklama firmy Lufthansa. Niebieskie oczy, szeroki, uprzejmy uśmiech oraz determinacja, żeby wszystko było tak, jak należy.
Dominika skinęła głową, na potwierdzenie, że już nie śpi, przyjmuje do wiadomości to, co się do niej mówi, i zaraz wypełni wszystkie polecenia – jak tylko przetrze oczy i przypomni sobie, gdzie jest i co tu właściwie robi. Zresztą stewardessa i tak już na nią nie patrzyła. Cała jej uwaga została przekierowana na siedzącą obok barwnie ubraną kobietę z małym chłopcem, który trzymał w dłoni zrolowaną gazetę. Nie byłoby może w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że z szarej tuby na wszystkie strony wysypywały się orzeszki. Wąsaty mężczyzna, siedzący przed nimi, odwrócił się i podniesionym tonem zaczął strofować dzieciaka, który aż wstrzymał oddech i otworzył swoje wielkie, ciemne oczy jeszcze szerzej.
Dominika zastanowiła się, jak to możliwe, że w zaistniałych okolicznościach w ogóle dała radę zasnąć. Najwyraźniej emocje i dwa wypite drinki zrobiły swoje. Dobrze, że udało jej się odpocząć – teraz będzie potrzebować energii. Za chwilę samolot wyląduje, a ona zostanie zupełnie sama – w Indiach, w środku nocy, jedynie z nadzieją, że ktoś odbierze ją z lotniska.
No cóż, już kiedy wsiadała do samolotu, poczuła się nie do końca „u siebie”. Była w mniejszości, wśród kolorowo ubranych hinduskich kobiet, muzułmanek w abajach, mężczyzn w białych szatach, najprawdopodobniej Arabów z okolic Zatoki Perskiej (chociaż może lepiej byłoby w tym kontekście użyć terminu Zatoka Arabska) i wszystkich pozostałych Azjatów, ubranych w stylu zachodnim. Uśmiechnęła się do niemieckiej stewardessy dla dodania sobie otuchy, pomalowała usta błyszczykiem – dla pewności siebie – i zaczęła się zbierać do wyjścia. W końcu sama chciała! Właśnie miała się zacząć jej wymarzona przygoda.
Lotnisko w Bengaluru, poza tym, że przechadzający się po nim ludzie byli ubrani bardziej kolorowo, niż była do tego przyzwyczajona, nie wyróżniało się niczym szczególnym. Odbiór bagaży odbył się całkiem sprawnie – Dominika standardowo sprawdziła, czy jej walizka nie została uszkodzona, po czym skierowała się do wyjścia. Przy bramkach stał całkiem spory tłumek mężczyzn z kartkami, na których były wypisane nazwiska, nazwy firm lub inne słowa klucze mające pomóc przylatującym oraz oczekującym, którzy nigdy wcześniej się nie widzieli, odnaleźć się w tłumie.
Wytężyła wzrok i zaczęła szukać. Co prawda przez ostatnich kilka tygodni nie udawało jej się skontaktować z firmą, do której jechała, ale na dzień przed wylotem w końcu dostała odpowiedź – ktoś miał na nią czekać! Jeśli okaże się, że nie, to trudno. Podejdzie do informacji, zarezerwuje nocleg niedaleko firmy, pojedzie tam taksówką, wyśpi się, a następnego dnia rano złoży im wizytę. Plan wydawał się sensowny i całkiem prosty w wykonaniu, jednak dochodziła pierwsza w nocy, a Dominika była w podróży już od wielu godzin, więc jeśli ktoś mógłby ją odebrać, zawieźć do hotelu i dać klucze do pokoju, to bardzo chętnie by z tej opcji skorzystała.
W końcu go zobaczyła! Szczupły, niewysoki mężczyzna z wąsami, w koszuli w kratę i beżowych spodniach stał w tłumie i trzymał kawałek tektury, na którym była napisała nazwa firmy: „Pride Estates”. Dominika ucieszyła się tak bardzo, że nawet nie pomyślała o tym, że mógłby postarać się o trochę bardziej reprezentacyjną wizytówkę niż wydarty bok kartonowego pudełka. Podeszła do niego i zaczęła się witać, przedstawiać i opowiadać, jak bardzo się cieszy, że tu jest. Odpowiedział dość oszczędnie, wykonując przy tym dziwny gest głową, wziął od niej walizkę i poszli w stronę wyjścia. Drzwi przesuwne otworzyły się i z zewnątrz buchnęła fala gorącego i wilgotnego powietrza.
Jak mokrą szmatą w twarz! – pomyślała zachwycona i głęboko wciągnęła powietrze nosem. Było aż ciężkie od monsunu.
Zdjęła rozpinany sweterek, który był niezbędny zarówno w samolocie, jak i na mocno klimatyzowanym lotnisku. Z ciekawością patrzyła na milczącego mężczyznę, z którym szła, i zastanawiała się, czy to taksówkarz, czy może ktoś wyżej postawiony w firmie, tylko nieszczególnie towarzyski. Czy powinna usiąść z tyłu, czy też zająć miejsce obok niego? Na wszelki wypadek, żeby nie wyjść na arogancką, wybrała miejsce z przodu – od razu zorientowała się po jego minie, że to nie był trafny wybór.
Pięćdziesiąt procent szans na to, że po prostu zgadnę, a wyszło, jak wyszło – westchnęła, zamykając drzwi. Już było za późno na to, żeby zmienić zdanie. Miejmy nadzieję, że następnym razem będzie lepiej.
Lekko zbita z tropu swoją pierwszą gafą nie pomyślała o tym, że wciąż nie wie, gdzie zostanie zawieziona. Kierowca dalej milczał. Odpalił samochód i zaczął wybierać jakiś numer w telefonie. Po chwili podał komórkę Dominice, która na nowo wciągała na siebie sweterek.
Dziewczyna po drugiej stronie przedstawiła się jako Latika – najwyraźniej ta sama, która była odpowiedzialna za kontakt mejlowy. Mówiła dużo wesołym głosem młodej osoby – w końcu ktoś, kto się odzywał! Latika upewniła się, że wszystko jest w porządku i że podróż przebiegła bez żadnych komplikacji. Potwierdziła rezerwację pokoju w hotelu Curzon Court, który miał się mieścić w centrum miasta, niedaleko siedziby firmy, oraz zapowiedziała się na ranek w okolicach dziesiątej.
Dominika rozłączyła się i odetchnęła z ulgą. Jak na razie wszystko szło według planu. Mogłaby sobie w końcu pozwolić na podziwianie przez okno krajobrazów, których była bardzo ciekawa, ale było zbyt ciemno – wiedziała tylko tyle, że znajduje się na drodze szybkiego ruchu pośrodku niczego. Mniej więcej po godzinie płynnej jazdy, jakość drogi znacznie spadła, a dookoła zaczęły pojawiać się niskie zabudowania.
Pewnie przedmieścia – pomyślała, spodziewając się, że za jakiś czas, może pół godziny, pojawią się wieżowce, a ulice będą bardziej oświetlone. W końcu zobaczy coś więcej!
Tymczasem czas płynął, a miasto, przynajmniej na tyle, na ile można było się zorientować po ciemku, dalej zachowywało przedmieściowy charakter.
Mhh, w końcu to ośmiomilionowe miasto. Pewnie potrzeba więcej czasu, żeby dostać się do centrum – pomyślała.
Dokładnie w tym samym momencie samochód zatrzymał się, a kierowca odwrócił się w jej stronę i odezwał się pierwszy raz od półtorej godziny.
– Jesteśmy na miejscu.
Budzik powinien zadzwonić o dziewiątej. Dominika, która miała świadomość, że w różnych częściach świata czas niekoniecznie płynie tak samo, nie miała złudzeń, że Latika pojawi się punktualnie o dziesiątej – spodziewałaby się jej raczej w okolicach dziesiątej trzydzieści, jedenastej, jednak na wszelki wypadek chciała być gotowa.
Dźwięk, który wyrywał ją ze snu, wcale nie przypominał telefonowego alarmu. Krótki, urywany, ale powtarzający się raz po raz – brzmiał trochę jak pisk. Na pewno nie wydawało go żadne zwierzę ani człowiek, raczej był to sygnał ostrzegawczy produkowany przez maszynę. Czasem trwał tylko chwilę, innym razem wwiercał się w mózg przez kilka dobrych sekund. Najczęściej było słychać kilka odgłosów, nachodzących na siebie w tym samym czasie. Zupełnie jakby dostęp do tego generatora hałasu miało kilka osób i każdy naciskał swój prywatny włącznik raz po raz, we własnym tempie i na tyle długo, na ile mu przyszła akurat ochota. Temu wszystkiemu towarzyszył ciągły warkot o zmieniającym się natężeniu.
Dominika wiedziała, że zna te dźwięki, jednak nie była w stanie ich rozpoznać. Ledwo rozbudzona próbowała się skupić, żeby zlokalizować źródło hałasu. Okno!
Wygrzebała się leniwie z łóżka i wstała, żeby odsłonić zasłonę. Wciąż nie wiedziała, czego powinna się spodziewać. Zaledwie kilka godzin temu stała przy szybie, bezskutecznie wypatrując na pustej i ciemnej ulicy jakiegokolwiek śladu życia, a teraz taka zmiana! Po drodze potknęła się o walizkę, która leżała otwarta zaraz przy łóżku. Mimo tego, że nie zabrała się jeszcze za rozpakowywanie, już udało jej się zrobić całkiem niezły bałagan.
Poprzedniej nocy mogłaby jej nawet nie otwierać – w łazience hotelowej znalazła ręczniki, żel pod prysznic i szampon w dozowniku, a jednorazową szczoteczkę do zębów i malutką pastę miała pod ręką, jeszcze z samolotu. Mimo późnej pory wiedziała, że na szybkie zaśnięcie nie ma szans, więc wyrzuciła na środek pokoju połowę zawartości bagażu w poszukiwaniu swojego ulubionego balsamu do ciała. Tłumaczyła sobie, że chodziło o nawilżenie wysuszonej klimatyzacją skóry, a nie o dobrze znany zapach marakui, który zawsze dodawał jej otuchy w trudnych momentach. Będzie musiała to wszystko ogarnąć przed przyjściem Latiki.
Pozytywnie zaskoczył ją stan łazienki. Co prawda nie było kabiny, a woda z natrysku spadała bezpośrednio na podłogę i spływała do kratki, ale wszystko działało sprawnie i można było wziąć gorący prysznic. Obok sedesu, który był czysty i wyglądał zupełnie europejsko, stało dziwne wiaderko z kubeczkiem z dziubkiem w środku. Zamontowano nawet specjalny kran, z którego woda leciałaby bezpośrednio do niego, ale Dominika nie poświęciła jeszcze tej osobliwości większej uwagi. Cieszyła się, że łazienka jest w pełni funkcjonalna i nawet pomyślała, że była niemądra, mając jakiekolwiek obawy.
Za dużo się naczytała o dziurach w ziemi, które miały zastępować muszle klozetowe, i pogodziła się z tym do tego stopnia, że nawet uznała je za bardzo funkcjonalne rozwiązanie – można z nich skorzystać, nie dotykając niczego o wątpliwym poziomie sterylności, a kucanie jest znacznie wygodniejsze niż ćwiczenie mięśni ud „na narciarza”. Dziura ma też tę podstawową zaletę – jest! W czasach kiedy połowa Hindusów korzysta z telefonów komórkowych, dostęp do toalety ma tylko jedna trzecia z nich[1].
Okno! Wychodziło na Brigade Road – po rozsunięciu zasłon jedna z głównych ulic w centrum miasta prezentowała się w całej okazałości. Trudno byłoby jednak dostrzec chociaż kawałek asfaltu lub chodnika. Wszędzie było widać ludzi – na skuterach, w samochodach lub czarno-żółtych rikszach, którzy tkwili w gigantycznym korku, raz po raz naciskając klakson. Mniejsze skutery manewrowały między samochodami, próbując wcisnąć się w każdą wolną przestrzeń i nie potrącić przy tym pieszych, którzy przechodzili przez jezdnię, nie stosując się do żadnych zasad ruchu drogowego. Wchodzili pewnie na ulicę, między rozpędzone pojazdy, i przepychali się, wyciągając w ich stronę wyprostowane ramię.
Jakby się temu bliżej przyjrzeć – nie mieli innego wyjścia. Czerwone światło nie było wystarczających powodem dla nikogo poruszającego się przy pomocy silnika, żeby się zatrzymać albo chociaż zwolnić. Im bardziej się wszyscy pchali, tym bardziej naciskali na klaksony.
Do tego wszystko było kolorowe. Czerwony skuter, na którym siedział mężczyzna w pomarańczowej koszuli i kobieta w zieleni, właśnie wyprzedził czarno-żółtą rikszę tylko po to, żeby zaraz zatrzymać się przed wyprostowaną ręką z pobrzękującymi na niej kolorowymi bransoletkami. Należała ona do matki, która choć sama ubrana w stonowany granat, ciągnęła ze sobą dwie dziewczynki – w błękicie i fiolecie. Z naprzeciwka mijała ją starsza Hinduska, której wiek wcale nie przeszkadzał w tym, żeby założyć intensywnie żółte sari z zielonymi lamówkami.
Dominika zamrugała oczami i potarła palcami skronie, zupełnie nieprzygotowana na taką różnorodność bodźców wzrokowych i słuchowych. Popatrzyła jeszcze raz, ale nic się nie zmieniło. Na miejsce tych, którzy przeszli lub przejechali, natychmiast pojawiali się nowi. Przemieszczali się płynnie, bez większego poruszenia. Nic szczególnego się w końcu nie działo – ulica wyglądała dokładnie tak samo jak każdego dnia.
Latika pojawiła się dopiero przed południem. Do tego czasu Dominika zdążyła się ubrać, rozpakować i zjeść śniadanie w hotelowej restauracji. Najchętniej wybiegłaby na ulicę i wzięła udział w tym barwnym spektaklu, ale przecież była umówiona. Zamówiła pierwsze lokalne danie z listy, którego nazwa nie mówiła jej zupełnie nic. Na owsiankę nie miała ochoty, jajecznicy próżno można było szukać, a pozostałe dania ukrywały się pod miejscowymi nazwami.
Tajemniczymi idly okazały się białe, okrągłe, puszyste twory z mąki ryżowej, które same w sobie były bardzo delikatne w smaku, a charakteru nabierały dopiero razem z podanymi sosami.
Około jedenastej zaczęła się już naprawdę niecierpliwić – tam, za oknem, toczyło się życie, a ona nie brała w nim udziału! Dla odwrócenia uwagi włączyła laptopa i pomęczyła się z nim chwilę, próbując złapać wi-fi. Staruszek ledwo zipał, ale w końcu wykrył sieć. Całe szczęście – budżet na nowy komputer został przeznaczony na bilet do Indii. Cóż, w końcu była tylko świeżo upieczoną absolwentką na praktykach, z pensją w wysokości dwudziestu tysięcy rupii miesięcznie, czyli mniej więcej odpowiednikiem czterystu pięćdziesięciu dolarów. Miała głęboką nadzieję, że to wystarczy, żeby się utrzymać (w końcu jak drogo mogło być w Indiach!) i nie będzie musiała sięgać zbyt często do oszczędności zarobionych w Londynie.
Spędziła tam kilka ostatnich tygodni, zaraz po zaliczonej w zerówkach sesji, pomieszkując u kuzynki, pisząc pracę licencjacką i odkładając każdy funt. Karolina, która po kilku latach pracy w restauracji osiągnęła całkiem przyjemną stabilność finansową i dopiero niedawno rozpoczęła, jak to mawiała, „prawdziwą karierę”, kiwała z niedowierzaniem głową. Dla niej było oczywiste, że jeśli szuka się pracy za granicą, to jedzie się tam, gdzie zarabia się więcej, a nie mniej – a już na pewno nie tam, gdzie zarabia się zupełnie mało, a do tego nie jest ani zbyt bezpiecznie, ani szczególnie czysto. Jednak Dominice wystarczyło jedno spojrzenie przez okno, żeby utwierdzić się w przekonaniu, że to ona miała rację.
W końcu rozległo się upragnione pukanie do drzwi i wydarzenia nabrały zdecydowanie szybszego tempa. Latika miała niewiele ponad dwadzieścia lat. Nosiła dżinsy, szeroką, zieloną bluzkę i pomarańczowy szal. Długie włosy związała w warkocz o grubości nadgarstka. Weszła do pokoju, śmiejąc się i zadając całe mnóstwo pytań: najpierw kurtuazyjnych o podróż, a następnie o całą rodzinę Dominiki. Koniecznie chciała wiedzieć, czym zajmują się rodzice, a także czy ma rodzeństwo, męża, dzieci, a skoro nie, to może chociaż narzeczonego.
– Nie myślę na razie o ślubie, najwcześniej za kilka lat – odpowiedziała ostrożnie, nie chcąc urazić nowej koleżanki, a następnie z trudem dodała: – A ty?
Osobiste pytanie zadawane obcej osobie ledwo przeszło jej przez gardło, jednak Latika uśmiechnęła się szeroko, jakby tylko na to czekała.
– Niedługo wychodzę za mąż! Już teraz chciałabym cię zaprosić na wesele.
– Będzie mi bardzo miło – odpowiedziała zachowawczo Dominika.
Z jednej strony trudno jej było usiedzieć z ekscytacji, a z drugiej nie była pewna, na ile poważnie powinna to zaproszenie traktować. Latika opowiadała przez chwilę o przygotowaniach, a konkretnie o tym, jakie to decyzje jej rodzice podjęli, a nad czym się jeszcze zastanawiają. Pan młody zajmował w tej historii niewiele miejsca. Dominika chciałaby raczej wiedzieć, jak się poznali (bądź też w jakich okolicznościach zostali sobie przedstawieni), ale nie była pewna, czy wypada o to zapytać, więc na wszelki wypadek nie powiedziała nic.
Niespodziewanie Latika przeszła do spraw formalnych – wyjęła z torebki lokalną kartę do telefonu, a kiedy Dominika zaczęła przy niej majstrować, zapytała niewinnym głosem:
– Jak ma się sprawa z twoją wizą biznesową?
Dominika podniosła głowę i ze zdziwieniem popatrzyła jej prosto w oczy, ale ta nawet nie drgnęła.
– No wiesz, kilka razy prosiłam cię, żebyś wysłała mi komplet dokumentów, ale nigdy ich nie dostałam. Ostatecznie nie miałam innego wyjścia i musiałam zaaplikować o wizę turystyczną – odpowiedziała w końcu.
– Nie ma problemu, nie martw się. – Hinduska wykonała ruch głową na boki, z uśmiechem wciąż przyklejonym do twarzy. – Zajmiemy się tym.
No ja myślę, że się zajmiecie – pomyślała Dominika. Teraz to już nie jest mój kłopot. No, ale skoro nie ma problemu i mam się nie martwić, to świetnie.
Jeszcze wtedy nie wiedziała, że im bardziej Hindusi zapewniają, że problemu nie ma, tym większego należałoby się spodziewać. Tymczasem jednak cieszyła się, że w końcu wyjdzie na zewnątrz, zobaczy firmę, po drodze zje swój pierwszy lokalny obiad, więc kwestie komunikacji międzykulturowej zostały odłożone na bok. Założyła buty, zabrała torebkę, z entuzjazmem popchnęła drzwi wyjściowe i prawie wybiegła na ulicę, oczekując podobnego powiewu powietrza, jak poprzedniego wieczora na lotnisku.
„Mokra szmata” była tym razem o wiele bardziej gorąca. Tempo, z jakim wypadła na chodnik, było zdecydowanie zbyt szybkie dla ludzi, którzy poruszali się powoli, noga za nogą, starając się nie wykonywać żadnych niepotrzebnych ruchów, które mogłyby ich dodatkowo rozgrzać.
Prawie zderzyła się z grupką inwalidów, dla których wejście do hotelu było standardowym miejscem pracy. Zajmowali je każdego ranka, żeby potem przez cały dzień wyciągać ręce w stronę przechodniów, próbując zarobić wzbudzaniem w nich litości. Jednemu brakowało całego ramienia – ciało kończyło się wraz z barkiem i odsłoniętą pachą, z której wyrastały powiewające na wietrze włosy. Drugi miał zdeformowane nogi, które ciągnął za sobą na czymś w rodzaju deski na kółkach, całą pracę wykonując rękami.
Na trzeciego i czwartego już nie popatrzyła – po części dlatego, że zabrakło jej siły, ale przede wszystkim musiała uważać, jak stawia nogi. Na szczęście założyła buty na koturnie, więc spokojnie wyjęła stopę z wyrwy na środku chodnika, do której wpadła, zadowolona, że udało jej się nie skaleczyć skóry.
Zanim zdążyła na nowo stawiać pewnie kroki, zaczęły przechodzić przez ulicę i Dominika musiała się bardzo powstrzymywać, żeby nie chwycić Latiki za ramię i nie wbić w nie paznokci.
– Przyjemna pogoda dzisiaj, nie jest aż tak gorąco – powiedziała Hinduska, jakby nie zauważając, że jej towarzyszka ociera pot z czoła i oddycha głęboko. – Monsun trochę się spóźnił w tym roku, więc powietrze może być ciężkie od wilgoci. Normalnie w połowie sierpnia już powinno być po wszystkim w tym regionie.
Skoro wysokie położenie Bengaluru zapewniało mu dość umiarkowany klimat, Dominika nie chciała sobie nawet wyobrażać, co się działo w innych miastach. Mimo tego że spacer nie mógł trwać dłużej niż dziesięć minut, z ulgą rozsiadła się w klimatyzowanej restauracji i zamówiła wodę. Z wyborem obiadu zdała się na Latikę – podobnie jak w hotelu nazwy w karcie nic jej nie mówiły. Widziała tylko sekcje z daniami z drobiu, baraniny i ryb oraz wegetariańskimi, ale spośród słów, takich jak aloo, dhal, korma, palak, gobi, paneer, thali, mogłaby jedynie wybrać coś na chybił trafił.
Ostatecznie na stół wjechały dwie porcje aloo gobi, czyli potrawy będącej połączeniem kalafiora i ziemniaka. Te dwa dość pospolite warzywa roztaczały wokół całą gamę zapachów, których nie potrafiła rozpoznać. Zaskoczyło ją też, że obiad nie był wcale przesadnie ostry.
Kolejnym punktem programu była wizyta w biurze, do którego najpierw musiała się dostać, przeciskając przez zatłoczoną ulicę, a następnie, udając świeżą i wypoczętą po bądź co bądź zarwanej nocy, miała robić dobre wrażenie. Została przedstawiona wszystkim pracownikom i kiedy już była gotowa, żeby wrócić do hotelu, paść na łóżko i leżeć plackiem, wpatrując w sufit przez kolejne dwie godziny (oficjalnie miała zacząć pracę dopiero od poniedziałku), usłyszała, że skoro już jest, to dobrze by było, żeby wzięła udział w spotkaniu, które właśnie się zaczyna.
– To jest dopiero drugie spotkanie dotyczące nowego projektu, w którym będziesz brała udział, więc dobrze by było, żebyś się wdrażała od samego początku – powiedział prezes, co sprawiało, że pole do negocjacji miała dość mocno ograniczone.
Spędziła więc kolejne dwie godziny w sali konferencyjnej z samymi mężczyznami, którzy debatowali na temat jakiegoś zamkniętego osiedla – a przynajmniej tyle jej się udało wydedukować, ponieważ na żadne wprowadzenie liczyć nie mogła. Wszyscy mieli na sobie koszule i wyglądali na starszych od niej – architekci, deweloperzy, konsultanci. Po zebraniu miała mętlik w głowie i była gotowa zrezygnować z łóżka na rzecz drinka i papierosa – w ciszy i samotności. Latika już na nią czekała i wyglądała na bardzo zadowoloną z siebie. Obok niej stał mężczyzna, obok którego siedziała na zebraniu. Był bardzo poważny, przez cały czas robił notatki, ale nie odezwał się ani słowem.
– Nie wiem, czy wiesz, Prabhat też jest nowy w naszej firmie. Dołączył do nas w poniedziałek. Mieszka w tym samym hotelu, co ty. Jeśli chcecie, możecie pójść wieczorem razem coś zjeść. Będzie wam raźniej – mówiła szybciej, niż oszołomiona i przytłoczona Dominika była w stanie przyjmować do wiadomości.
– Świetny pomysł – powiedział Prabhat i uśmiechnął się promiennie.
Wcześniejsza powaga oraz dystans rozpłynęły się w powietrzu. Dominika, gdy tylko dotarło do niej, co się dzieje, poczuła, że opuszczają ją resztki sił. Bardzo chciała się wymigać, nie będąc przy tym nieuprzejmą, ale była bez szans. Na argument, że jest zmęczona po podróży, usłyszała, że przecież nie pójdą nigdzie daleko ani na długo, a coś przecież zjeść musi. Próbowała się jeszcze bronić, że najchętniej zamówiłaby coś z hotelowej restauracji do pokoju i zjadła to sama w piżamie, ale nie omieszkano jej przypomnieć, że sama nie wybierze potrawy z karty.
Skapitulowała i umówiła się na dziewiętnastą. Prabhat zaoferował, że podwiezie ją do hotelu, ale w tej kwestii była nieugięta. Spacer nie mógł jej zająć więcej niż piętnaście minut, a i tak jak najszybciej chciała nabrać podstawowych umiejętności: znaleźć sobie miejsce w tym tłumie i samodzielnie przejść przez ulicę. Poza tym chętnie rozejrzałaby się, czy w okolicy są jakieś sklepy – liczba bodźców sprawiła, że wcześniej nie zwróciła na to uwagi, a zależało jej na tym, żeby kupić mapę, papierosy, a w przyszłości coś do jedzenia.
Było już po siedemnastej, więc na zewnątrz zrobiło się trochę chłodniej. Odetchnęła głęboko, przygotowując się mentalnie na czekającą ją przeprawę – zupełnie jakby miała przebiec maraton z dwudziestokilogramowym plecakiem, a nie po prostu przespacerować się do hotelu. Tym razem wiedziała już, czego się spodziewać, więc dziarsko ruszyła do przodu, gotowa stawić czoła wszelkim przeciwnościom. To znaczy – jak tylko przestała kaszleć. Wraz z wdechem wciągnęła do płuc wielki haust zanieczyszczeń z ulicy.
Jak to możliwe, że nie poczułam tego wcześniej? – pomyślała.
Wmieszała się w tłum, który porwał ją ze sobą i tak dobrnęła do przejścia dla pieszych. Teoretycznie paliło się zielone, ale samochody i skutery nie robiły sobie z tego absolutnie nic. Po chwili światło zmieniło się na czerwone, ale i to nie wywołało najmniejszej reakcji z żadnej strony. Stała tak przez chwilę, zastanawiając się, co ma zrobić, aż poczuła, że ktoś delikatnie dotyka jej ramienia. Szczupła kobieta w intensywnie niebieskim sari władowała się energicznie na pasy mimo czerwonej sygnalizacji i machała zachęcająco ręką. Miała ciemną cerę i srebrne pasma przy skroniach i w długim warkoczu. Kolczyki w nosie i w uchu były ze sobą połączone łańcuszkiem, który udawał złoto i opadał na lewy policzek.
Dominika posłusznie poszła za nią. Pojazdy zatrzymywały się na chwilę i robiły przestrzeń wyłącznie w tym miejscu, gdzie akurat stały, więc pilnowała, żeby trzymać się bardzo blisko swojej przewodniczki. Biorąc z niej przykład, wyciągnęła rękę w stronę rozpędzonej ulicy i od razu poczuła się lepiej. Nie była pewna, czy ten gest rzeczywiście coś dawał od strony praktycznej, ale dzięki niemu miała poczucie, że zyskała dodatkową przestrzeń. Jak tylko znalazły się na chodniku, uśmiechnęła się szeroko i podziękowała, a kobieta wykonała ten sam dziwny ruch głową na boki jak Latika, a wcześniej kierowca. Coś jakby odwrócona ósemka albo znak nieskończoności.
Nie ma co się dziwić, że kręci z niedowierzaniem głową na widok dorosłej kobiety, która nie potrafi przejść przez ulicę! Chyba że chodziło o coś zupełnie innego… – zastanowiła się Dominika, ale szybko o tym zapomniała, bo udało jej się namierzyć szyld księgarni.
Stała przed sklepem, zaglądała do środka przez szybę, widziała wystawę z książkami i kręcącego się sprzedawcę, ale nie mogła znaleźć drzwi wejściowych. Możliwe, że znajdowały się od strony podwórka, jednak uliczka, która tam prowadziła, nie miała nawet chodnika i Dominikę naszły wątpliwości, czy aby na pewno tak wyglądałoby wejście do dużej księgarni w centrum miasta.
Z pomocą przyszedł jej ekspedient, który w końcu ją zauważył, podszedł do szyby wystawowej i z uśmiechem gestykulował, pokazując w stronę podwórka. Dziewczyna poczuła się trochę pewniej i weszła w uliczkę. Drzwi wejściowe rzeczywiście tam były, trzeba było tylko pokonać kilka schodków. Sprzedawca czekał na nią na górze i machał wyraźnie uradowany. Niestety, między miejscem, w którym stała, a schodkami rozlewała się spora kałuża, a brudny piach i nierówna powierzchnia nie pomagały w oszacowaniu jej głębokości. Sprzedawca również popatrzył na kałużę, potem znowu na Dominikę i z rozbrajającą szczerością rozłożył ręce, ani na chwilę nie przestając się uśmiechać.
Mhh, no ale przecież on jakoś musiał się tam dostać, więc może nie będzie tak źle – zdecydowała się podjąć wyzwanie.
Kałuża rzeczywiście nie była taka zła – na większości powierzchni nie była głębsza niż centymetr. Tylko raz woda przykryła jej stopę po kostkę – i to lewą. Dominika po raz kolejny tego dnia pogratulowała sobie zabrania butów na koturnie. Normalnie za nimi nie przepadała, jednak wszystko wskazywało na to, że w Indiach okażą się na wagę złota. Najbardziej jednak się cieszyła, że udało jej się kupić mapę. Ruszyła w dalszą drogę i po chwili natknęła się na centrum handlowe. Wielka reklama Triumpha nie była widoczna z głównej ulicy, ale kiedy podeszło się trochę bliżej, nie dało się nie zauważyć roznegliżowanej modelki, zajmującej połowę ściany galerii. Kobieta trzymała uniesione ręce za głową, podkreślając przykryte koronkowym stanikiem piersi, i patrzyła przed siebie – prosto w oczy przechodniom, którzy ośmieliliby się nie opuścić skromnie głowy.
Była wielka, miedzianowłosa i niebieskooka, a na jej tle spacerowały owinięte kolorowymi szalami hinduski z ciemnymi warkoczami i ukryte pod abajami muzułmanki. Obok stało trzech młodych chłopców z aparatem fotograficznym, którzy wykorzystali plakat jako tło do sesji zdjęciowej – w najróżniejszych pozach i konfiguracjach. Dominika przetarła oczy ze zdziwienia, ale obraz nie zniknął. Nagle poczuła się bardzo zmęczona. Pomyślała, że zakupy zrobi innym razem, a teraz wróci do hotelu i jednak trochę poleży, patrząc w sufit.
Kiedy tam dotarła, okazało się, że wcale nie zostało jej zbyt wiele czasu, jednak bogatsza o poranne doświadczenia postanowiła, że nie będzie się aż tak bardzo śpieszyć. Prysznic postawił ją trochę na nogi, ale ze zmęczenia nie czuła nawet głodu. Ubrała się, umalowała i spędziła niecałe piętnaście minut na siedzeniu w ciszy, kiedy minęła dziewiętnasta. Odczekała jeszcze chwilę, a potem zaczęła się zbierać – bez większego entuzjazmu, przekonana, że i tak będzie pierwsza.
Jednak kiedy zeszła na dół, okazało się, że nie miała racji. Przeprosiła za spóźnienie, kiedy Prabhat uśmiechnął się na jej widok. Miał na sobie dżinsy i koszulkę polo. Siedział zrelaksowany na kanapie i w niczym nie przypominał tego zimnego formalisty z popołudniowego spotkania. Ucieszyło ją to – naprawdę nie miała sił na budowanie wizerunku idealnej praktykantki. Była zresztą po godzinach pracy.
Na pytanie, gdzie chciałaby pójść, odpowiedziała, że gdziekolwiek, byleby dostała drinka i mogła zapalić, natomiast zje wszystko, co jej podadzą. Po drodze chciałaby również te papierosy kupić. Jeśli Prabhat uznał te preferencje za szokujące lub w jakikolwiek sposób nieodpowiednie dla młodej damy w Indiach, nie dał tego po sobie poznać. Wyjął z kieszeni telefon i powiedział, że zapyta znajomych, co mogliby polecić – w końcu on też był nowy w mieście. Następnie wyszli na zewnątrz i podeszli do oddalonego o kilka kroków kioseczku, który według Dominiki trzymał się tylko na słowo honoru i w ogóle nie przyszłoby jej do głowy, żeby tam podejść i spróbować cokolwiek kupić.
– Jakie palisz papierosy? – zapytał Prabhat.
– Slimy, najchętniej mentolowe, ale nie wiem, czy uda nam się takie dostać – odpowiedziała, patrząc na sklepik bez większej nadziei.
Po chwili jednak Prabhat wręczył jej zieloną paczkę koreańskich slimów Esse. Dla siebie kupił zwykłe papierosy lokalnej marki, której nie znała, i od razu zaczął je rozpakowywać. Poczuła się dzięki temu trochę lepiej.
Może nie popełniłam aż takiego wielkiego faux pas z tym paleniem – pomyślała, zrywając folię ze swojej paczki i rozglądając się za koszem na śmieci.
– Ile mam ci oddać za papierosy? – zapytała głośno. Kosza nigdzie nie było.
Prabhat tylko machnął ręką, wyrzucając przy okazji śmieci na ziemię. Z osłupieniem patrzyła, jak folia kołysze się na wietrze i powoli opada na chodnik, dołączając do innych odpadów.
– Nie ma tu zbyt wielu koszy na ulicach – odezwała się tylko po to, żeby powiedzieć cokolwiek i zamaskować zdziwienie, które musiało malować jej się na twarzy. Sama ciągle stała z papierosami w jednej ręce i z opakowaniem, z którym nie widziała, co zrobić, w drugiej.
– Nie ma – odpowiedział spokojnie Prabhat. Wyjął folię z jej ręki i rzucił za siebie. – Tutaj i tak jest przecież brudno.
Jest to fakt niezaprzeczalny – pomyślała Dominika, ale postanowiła nie komentować głośno ani stanu czystości, ani spójności logiki Prabhata.
Zaciągnęła się papierosem, po którym lekko zakręciło jej się w głowie i poczuła błogość. Dała się zaprowadzić do pobliskiej knajpki, zjadła to, co dla niej zamówiono, wypiła trzy drinki i wypaliła kilka papierosów. Prabhat cały czas mówił. Na początku jeszcze próbowała brać udział w rozmowie, ale w lokalu było dość głośno, a oni siedzieli naprzeciwko siebie i słyszała co trzecie słowo, więc po jakimś czasie zaczęła odpływać myślami. Kiedy o dwudziestej drugiej znalazła się w swoim łóżku, czuła się jak najszczęśliwsza osoba na świecie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
[1]Paulina Wilk, Lalki w ogniu. Opowieści z Indii, Warszawa 2011.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Smaran. Kolory Indii
ISBN: 978-83-8313-651-6
© Magdalena Stępień i Wydawnictwo Novae Res 2023
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Jędrzej Szulga
KOREKTA: Anna Grabarczyk
OKŁADKA: Krystian Żelazo
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek