Śmierć Holendra - Magdalen Nabb - ebook + książka

Śmierć Holendra ebook

Magdalen Nabb

4,1

Opis

W pierwszym tomie florenckiego cyklu Magdalen Nabb stolica Toskanii tonęła w strugach grudniowego deszczu, a sierżant Salvatore Guarnaccia rozwiązywał zagadkę śmierci niesympatycznego Anglika, walcząc z paskudną grypą. Tym razem gorączka trawi samą Florencję, osłabioną letnim upałem, najazdem turystów i falą przestępstw, na których tle nagły zgon jubilera zwanego przez sąsiadów Holendrem nie wywołuje większych podejrzeń. Wyjątkiem jest Guarnaccia, któremu w pamięć zapadły ostatnie słowa domniemanego samobójcy oraz zeznania dwojga z pozoru całkiem niewiarygodnych świadków: niewidomego mężczyzny i skłonnej do mitomanii staruszki.

Dorota Kozińska

 

W Śmierci Anglika czuć było rękę mistrzyni. Śmierć Holendra to już arcydzieło.

Georges Simenon

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 286

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (22 oceny)
9
9
2
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kasiatylek

Dobrze spędzony czas

Równie dobra co pierwszy tom. Czekam na kolejne
10
kzasada1

Nie oderwiesz się od lektury

Czekam na kolejne przetłumaczone tomy. Wspaniała lektura, boska Florencja.
00

Popularność




 

Magdalen

Nabb

ŚmierćHolendra

 

Tłumaczyła

Dorota Kozińska

 

 

 

 

Wydawnictwo Próby

 

 

 

Death of a Dutchman

First published in 1982

Copyright © 1999 by Diogenes Verlag AG, Zürich

All rights reserved

 

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Próby

Copyright © for the translation by Dorota Kozińska

 

Warszawa 2022

 

ISBN 978-83-964622-1-3

1

– Signora Giusti! – zaprotestował Lorenzini, odsuwając słuchawkę od ucha i robiąc rozpaczliwy wymach wolną ręką. Na drugim końcu pokoju pulchny, rumiany karabinier, który właśnie miał wkręcić nową kartkę w maszynę do pisania, zastygł i wyszczerzył zęby w uśmiechu. Z miejsca, gdzie siedział, dobiegało go każde słowo paplaniny w telefonie, a gdy rozmowa dobiegła końca, wciąż się uśmiechał.

– Dziś już drugi raz, a wczoraj trzy razy – oznajmił.

– A niech to! – burknął Lorenzini, skrzywił się i odłożył słuchawkę. – Biedna stara pleciuga – dodał jednak po chwili.

Kiedy dopadła go ostatnim razem, opowiadając historię swego życia, zajęła mu niemal całe przedpołudnie. Ilekroć wstawał i zbierał się do wyjścia, przerywała wątek, by przedstawić kolejną skargę na któregoś z sąsiadów. Twierdziła, że florentyńczycy jej nienawidzą, bo jest z Mediolanu. Kiedy wspominała, jak ją prześladowano, łzy jak grochy leciały jej po policzkach, rozpryskując się na szczuplutkich dłoniach, cienkich i bladych niczym wróble łapki.

– I mam dziewięćdziesiąt jeden lat! – zawodziła żałośnie. – Dziewięćdziesiąt jeden lat… Lepiej, żebym już nie żyła…

– Nie, ależ skąd, signora, co też pani wygaduje – i za każdym razem, gdy nieszczęsny młodzieniec przysiadał na krawędzi twardego krzesła, żeby ją uspokoić, wracała do opowieści o kłótni, przez którą musiała zerwać zaręczyny – siedemdziesiąt trzy lata temu, a wydaje się, jakby to było wczoraj! – szczuplutkie dłonie zaczynały radośnie gestykulować, a w mokrych od łez oczach zapalały się złośliwe iskierki zadowolenia, że znów udało jej się dopaść ofiarę.

– Mam z tobą iść? – spytał rumiany karabinier, podnosząc się z miejsca.

– Lepiej nie, nie dasz rady. Porozmawiam z sierżantem – jest jeszcze na dole?

– Tak… w każdym razie wciąż jeszcze użerał się z tą parą Amerykanów, kiedy szedłem na górę.

Lorenzini opuścił rękawy i sięgnął po czapkę z daszkiem.

– Chyba muszę tam pójść… – zerknął na zegarek. – Tak czy inaczej, już prawie południe. Wezmę furgonetkę i przywiozę obiad. Ciao, Ciccio.

Ciccio nazywał się naprawdę Claut, Gino Claut, ale nikt we Florencji tak na niego nie mówił, pewnie dlatego, że nazwisko brzmiało z niemiecka. Miał dziesiątki przezwisk: Gigi, Ciccio – bo był pulchny, Polenta – bo pochodził z Północy albo ze względu na krótko przycięte blond włosy w kolorze polenty, popularnej w tej części Włoch potrawy z mąki kukurydzianej – czasem też Pinocchio, bez żadnej konkretnej przyczyny, choć jego lśniąca, roześmiana twarz i powolne ruchy mogły istotnie kojarzyć się z kukiełką. Sprawiał wrażenie, jakby nie mieścił się w mundurze, choćby nie wiadomo jak starał się go dopasować, a róg kołnierzyka koszuli z reguły niezgrabnie odstawał od jego zaróżowionej szyi. Wstąpił do karabinierów wraz ze starszym o rok bratem, który wyglądał tak samo jak on, tylko był odrobinę wyższy i szczuplejszy. Mówili na nich – zawsze z uśmiechem – „chłopcy z Pordenone”. W rzeczywistości nie pochodzili z Pordenone, tylko z maleńkiej wioski dwadzieścia kilometrów na północ od miasta, u podnóża Dolomitów. Gino lubił wszystkie swoje przezwiska. Im bardziej koledzy mu dokuczali, tym szerzej się uśmiechał i tym bardziej rumienił. Uśmiechał się także i teraz, kiedy Lorenzini z łomotem zbiegał po schodach. Lorenzini zawsze robił dużo hałasu, zawsze się dokądś śpieszył. Po chwili w szeroko otwartych oczach Ciccia pojawił się wyraz skupienia. Karabinier wysunął język w kąciku ust i zaczął powoli stukać grubymi palcami w klawisze.

Na dole, w niewielkim gabinecie od frontu, rozłożyste plecy sierżanta Guarnaccii całkowicie zasłaniały kratę, zza której Amerykanie składali swoje zażalenie. Przez materiał jego służbowej koszuli, między łopatkami, przesiąkła plama potu; sierżant co chwila wyciągał chusteczkę, żeby przetrzeć sobie kark. Najpierw próbował im wytłumaczyć, na migi i za pomocą jednosylabowych słów włoskich, których wcale nie chcieli słuchać, że muszą pójść do kiosku i kupić carta bollata, arkusz opatrzony pieczęcią państwową, uprawniającą do wszelkiej korespondencji z organami administracyjnymi. Kiedy wreszcie wrócili z odpowiednim formularzem, spoceni i rozeźleni po kłótniach z trzema właścicielami barów, którzy nie mieli licencji na sprzedaż tytoniu ani papieru z pieczątką, musiał spisać zażalenie w ich imieniu, żmudnie wyciągając z nich strzępy informacji i znów pomagając sobie na migi. Godzinę później, uporawszy się z opisem aparatu fotograficznego marki Instamatic, Amerykanie obwieścili, że został im skradziony dzień wcześniej w Pizie. Sierżant, czerwony na twarzy, odłożył długopis i zwrócił się w stronę Lorenziniego, szczęśliwy, że ktoś wreszcie im przerwał.

– O co chodzi?

– Signora Giusti, panie sierżancie.

– Znowu?

Ale zawsze tak było; czasem nie odzywała się przez pół roku albo i dłużej, po czym wydzwaniała dzień w dzień. Pewnego dnia odebrali od niej sześć telefonów, za każdym razem w sprawie niecierpiącej zwłoki. Gdyby jednak choć raz zignorowali jej doniesienia i staruszce naprawdę przytrafiłoby się coś złego, gazety miałyby używanie: „Dziewięćdziesięciojednoletnia kobieta zmarła samotnie, bo zlekceważono jej wołanie o pomoc”.

– Powinienem tam pójść?

– Dobrze by było – nie ma na co czekać. Mówisz trochę po angielsku, prawda?

– Odrobinkę. Nie za bardzo, ale wystarczy, żeby się z nimi dogadać…

– W takim razie spróbuj im wytłumaczyć, że powinni byli zgłosić kradzież w Pizie. Przetrzymali mnie cały ranek i nie zdążyłem jeszcze sprawdzić hoteli. Wracając, zadzwonię do signory Giusti…

Pośpiesznie zapiął marynarkę i w drodze do drzwi zdjął czapkę z wieszaka. Było mu trochę wstyd, że zostawił chłopaka samego – Amerykanie mogą się wściec, że wyręczył się podwładnym – ale skoro potrafi sklecić kilka słów po angielsku, pewnie zdoła ich ułagodzić. Kiedy jednak przystanął pod wielką żeliwną lampą w kamiennym korytarzu, aby założyć ciemne okulary, dotarły do niego słowa Amerykanina:

– Bo spędziliśmy tam tylko jeden dzień! Nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy zmarnować ten czas! Mieszkamy tuż obok, po drugiej stronie ulicy – słuchaj pan, nie rozumiem, czemu straciliśmy przez was całe przedpołudnie!

A gdzieś z głębi wciąż dobiegał niepewny lament jego towarzyszki:

– W końcu już nie wiem, może zostawiłam go w autobusie…

Sierżant nic z tego nie zrozumiał, ale i tak pokręcił głową, uznawszy sytuację za beznadziejną.

Był lipiec i pochyły dziedziniec przed Palazzo Pitti zastawiły jaskrawo pomalowane autokary, otoczone falami rozedrganego w upale powietrza. Próba przeciśnięcia się między nimi mogłaby się skończyć zagotowaniem krwi w żyłach. Sierżant przedostał się na drugą stronę tuż przed frontem pałacu, mijając po drodze stoiska z pocztówkami i wózek sprzedawcy lodów, które zaczynały się zmieniać w bezkształtną masę, zanim jeszcze klienci zdążyli za nie zapłacić. Zobaczył dwie młode Japonki, które odeszły od wózka rozszczebiotane i zajęte lizaniem lodowych gałek w rożku. Przystanął i stuknął jedną z nich w ramię. Odwróciły się obie, podniosły wzrok i spojrzały na grubego mężczyznę w mundurze i ciemnych okularach, który podał im bez słowa przewodnik, zostawiony na blacie wózka z lodami.

Guarnaccia szedł dalej i pomyślał złośliwie, że w przeciwnym razie mogłyby uznać zgubę za kradzież i zgłosić ją w Mediolanie.

Dotarł na sam dół dziedzińca, aż pod wysoki kamienny mur, który dawał nieco cienia, i przeciął wąską uliczkę, klucząc między stojącymi w korku samochodami. Część kierowców naciskała klaksony i mamrotała pod nosem przekleństwa, lepki skwar powstrzymywał ich jednak przed wyjściem z wozów i wdaniem się w kłótnię.

Sierżant chodził powoli od hotelu do hotelu, odwodząc ręce od ciała jak westernowy bohater z nadwagą, zerkając dyskretnie do każdego zaparkowanego po drodze samochodu i zawieszając oko pół sekundy dłużej na wozach z inną niż florencka rejestracją. Codziennie z wyjątkiem czwartków, kiedy miał wolne, zestawiał dane z niebieskich ksiąg meldunkowych każdego hotelu i pensjonatu w dzielnicy z listą poszukiwanych terrorystów, dostarczaną wszystkim funkcjonariuszom przez tajną policję DIGOS. Nie musiał tego czynić, zdawał sobie sprawę, że terroryści kierują akcjami z domów, ale i tak to robił. Czasami się opłaciło, bo w przypadku zwykłych spotkań i dłuższych podróży korzystali z hoteli, a gdy zatrzymywali się w jego rewirze, starał się dowiedzieć o tym pierwszy. Nie była to osobista zemsta, miał jednak swoje powody. Uważał terroryzm za zjawisko dotyczące klasy średniej i nie czuł się dość kompetentny, aby w to wnikać. Rozumiał tych, którzy próbując po prostu utrzymać się na powierzchni, uciekali się do kradzieży i prostytucji, i tych, którzy machnęli na wszystko ręką i poszli żebrać na Via Tornabuoni. Rozumiał też młodych, którzy się poddali, zanim zdążyli cokolwiek zacząć. Idąc przez Piazza Santo Spirito w stronę ostatniego miejsca, dokąd zamierzał wpaść przed obiadem, ujrzał dwoje młodych osób rozciągniętych na ławce w pstrokatym cieniu drzew. Chłopak wyglądał, jakby spał, dziewczyna gapiła się obojętnym wzrokiem na spływającą po jej przedramieniu stróżkę ciemnej krwi. Brudna igła, łyżeczka do herbaty i wyciśnięta połówka cytryny leżały przy ławce na ziemi.

– Bry, panie sierżancie – właściciel Pensione Giulia stał przy schodach koło głównego wejścia i patrzył, jak sierżant lawiruje między rozdeptanymi owocami i chmarą gołębi żerujących przy garstce straganów wzdłuż jednej z pierzei placu. – Od wczoraj żadnych nowych gości – dorzucił z nadzieją w głosie.

– I tak zajrzę – odparł beznamiętnie sierżant, niezrażony niechęcią do swych krótkich wizyt. Pensjonat był na trzecim piętrze.

– Ten tutaj – sierżant wskazał pulchnym palcem na ostatnie nazwisko w księdze – wczoraj go jeszcze nie było.

– Wczoraj nie… ten ktoś był tutaj… jakiś miesiąc temu… pojechał na wycieczkę i prosił, żeby zarezerwować mu ten sam pokój – przecież nie będę panu zawracał głowy kimś, kogo już pan sprawdził w ubiegłym miesiącu.

– W ubiegłym miesiącu?

– Chyba że się mylę… zresztą mogło to być we czwartek, kiedy pana nie…

– We czwartek?

– Musiałbym zajrzeć.

– Poczekam.

Kiedy właściciel zaczął nerwowo kartkować księgę meldunkową, za jego plecami otwarły się drzwi i wyszedł z nich dziarski człowieczek w wymiętym garniturze z niebieskiego lnu. Na widok gościa stanął jak wryty, po czym ruszył naprzód z rękami w kieszeniach.

– Szuka pan kogoś, panie sierżancie? – zaszczebiotał wesoło.

Sierżant przez chwilę mierzył go wzrokiem, po czym oznajmił:

– Tak, pana.

Rozwścieczony człowieczek odwrócił się do właściciela.

– Ty kretynie! Powiedziałeś, że go nie wpuścisz!

– A ty obiecałeś siedzieć w pokoju! I kto tu jest kretynem?

Człowieczek stanął tym razem twarzą do sierżanta, który patrzył na obydwu wyłupiastymi, pozbawionymi wyrazu oczami, dzwoniąc na komendę przy Borgo Ognissanti, żeby przysłali samochód.

– Wie pan, że zostało mi raptem pół roku odsiadki? Sześć miesięcy! Wystarczyło, żebym nie wyszedł z pokoju…

Sierżant nie odpowiedział.

Odezwał się dopiero, gdy nadjechał radiowóz i trzej karabinierzy wbiegli z tupotem na schody.

– Chłopcy, bez paniki. Tylko jeden facet, i to nieszkodliwy.

Spojrzeli najpierw na sierżanta, a potem na człowieczka.

– Kto to jest?

– Nie mam pojęcia. Tak czy inaczej, mówi, że zostało mu sześć miesięcy do końca odsiadki, poza tym chyba się nie zameldował.

– No dalej! Tylko spróbuj, jeden z drugim!

Człowieczek walczył z mundurowymi jak lew, obrzucając ich stekiem wyzwisk.

– Co ty, do cholery, wyprawiasz? Idziemy!

– Jest wściekły, że się wygadał – stwierdził sierżant. – Myślał, że wiem, z kim mam do czynienia.

– Sami egoiści – rzucił któryś z chłopaków, kiedy wreszcie udało im się wyprowadzić mężczyznę z budynku.

– Owszem – westchnął sierżant, trochę wstydząc się tego, co zrobił. – My też.

Po czym się odwrócił, oparł wielgachnymi pięściami o kontuar recepcji i popatrzył na właściciela tak nieustępliwym i przeciągłym wzrokiem, że oczy mało nie wypadły mu z orbit.

– Jak pan powiedział? Że ta osoba zarezerwowała pokój miesiąc temu?

– Wczoraj wieczorem – poprawił się właściciel, wyraźnie zbity z tropu.

– Rozumiem, że nie chodzi o naszego kolegę uciekiniera?

– Nie, skąd. Zwykła turystka. Ja tylko nie chciałem, żeby pan wszedł na górę…

– Jasne, że pan nie chciał. Ale przyjdzie taki dzień – sierżant spojrzał w górę i pogroził mu palcem – że będzie pan wołał o pomoc i modlił się, żebym przybiegł w te pędy.

Wrócił palcem do najświeższego meldunku.

– Paszport brytyjski… czemu pan nie wpisał daty wydania?

– Nie ma? Musiałem zapomnieć…

– Stracił ważność? – sierżant nachylił się tak blisko, że znalazł się prawie nos w nos z właścicielem pensjonatu.

– Nie, oczywiście, że nie. Pewnie zanotowałem gdzie indziej…

– W takim razie proszę sprawdzić, zanim jutro zadzwonię.

Sierżant wyciągnął notes i spisał dla pamięci nazwisko Simmons oraz numer paszportu.

– Przyjdzie taki dzień… – ostrzegł znów właściciela.

– Zatrzymała się tylko na jedną noc. Nic się nie stało.

Sprzedawcy pakowali swoje manatki na targu przesyconym wonią bazylii i wielkich, dojrzałych pomidorów – zapachem lata. Straganów było niewiele, jak zwykle w poniedziałek rano. Sklepy z rękodziełem też były nieczynne; działał tylko bar, pełen turystów szukających wolnego miejsca przy którymś z metalowych, pomalowanych na biało stolików na zewnątrz.

Pozostała część placu szybko pustoszała i spomiędzy brązowych deszczułek żaluzji, zamkniętych przed południowym słońcem, zaczynały sączyć się nowe aromaty: smażonego mięsa, czosnku, ziół i rozgrzanej oliwy. Sierżant poczuł, że jest głodny. Na ostatnim z rzędu straganie zostało jeszcze kilkanaście dorodnych, pokrytych meszkiem brzoskwiń, ułożonych na tacy wyściełanej świeżym sianem.

– Tysiąc pięć za kilo – oznajmił sprzedawca w obszernym zielonym fartuchu, podchwytując spojrzenie sierżanta i sięgając po papierową torbę. – Proszę bardzo, dwa tysiące za wszystkie i wracamy do domu na obiad!

Sierżant wyciągnął z górnej kieszeni dwa banknoty tysiąclirowe. Kupi owoce i podzieli się z chłopakami po obiedzie.

Opuścił plac przy rogu obok kościoła i przeciął Via Maggio. Ulica była pusta, a sklepy pozamykane; pewnie minęła już pierwsza. Spojrzał na zegarek: dziesięć po. Przypomniał sobie o signorze Giusti i przystanął. Czuł zapach chłodnych brzoskwiń ciążących mu w papierowej torbie. Był spragniony, zmęczony i spocony, ryzykował, że przepadnie mu obiad, przywieziony ze stołówki przez Lorenziniego. Na ulicy było cicho, jeśli nie liczyć przytłumionego brzęku sztućców i pojedynczych kobiecych głosów. Spomiędzy ciemnych dachów wyłaniał się skrawek błękitnego nieba. Sierżant pomyślał o kruchej starszej kobiecie, która siedzi w domu sama i czeka… po czym zawrócił.

Mieszkała na ostatnim piętrze narożnej kamienicy naprzeciw kościoła. Na parterze po lewej mieścił się warsztat złotnika, po prawej, w dziupli nie większej od dziury w murze, ktoś urządził kwiaciarnię. Obydwa sklepy miały opuszczone żaluzje. Wcisnął górny przycisk i cofnął się na zaśmiecony bruk ulicy, myśląc, że signora Giusti wyjrzy przez okno, bo w kamienicy nie było domofonu. Brama otworzyła się jednak natychmiast; staruszka musiała czuwać przy dzwonku. Po lewej stronie korytarza, na drzwiach z wmontowaną taflą matowego szkła, widniała mosiężna tabliczka z napisem „Giuseppe Pratesi, złotnik i jubiler”. Do maleńkiej kwiaciarni wchodziło się wprost z placu. Gdy jednak sierżant zaczął się mozolnie wspinać po ciemnych schodach, na próżno szukając windy, wyczuł woń kwiatów zmieszaną z zapachem opiłków metalu i rozgrzanych palników gazowych. Za poręcz służyła cienka lina, wyślizgana dotykiem niezliczonych dłoni, rozpostarta między żeliwnymi uchwytami powbijanymi w odrapaną ścianę na zakrętach klatki schodowej. Na każdym piętrze było dwoje drzwi, pomalowanych brunatną bejcą i zaopatrzonych w wielkie mosiężne gałki.

Kobieta czekała na niego w przedpokoju i zalała się łzami, gdy pojawił się z czapką w garści na ostatnim łuku schodów. Nawet on dostał zadyszki i nie próbował przerwać jej pierwszej tyrady, gdy wprowadziła go do mieszkania.

– Dzwoniłam kilka godzin temu, tylko nikt nie chce słuchać jakiejś staruchy – mogliby mnie okraść z resztek dobytku, jaki mi jeszcze został na tym bożym świecie – ale ta wiedźma nie wypuści mnie z domu! Nie wiedzą, jak to jest być starą i bezbronną kobietą…

Musiał prawie biec, żeby za nią nadążyć. Pchała przed sobą krzesło na kółkach – sprzęt, który miał kruchej staruszce zastąpić chodzik – pędząc jak szalona po wyłożonym kafelkami przedpokoju i ani przez chwilę nie przestając gderać i trajkotać. Mieszkanie było długie i wąskie, a drzwi do wszystkich pokojów prowadziły z lewej strony holu. Sypialnia stała zawsze otworem, żeby odsłonić skąpe umeblowanie, reszta pomieszczeń była jednak pusta, o czym sierżant dowiedział się od Lorenziniego. Staruszka musiała stopniowo wysprzedać się ze wszystkich mebli. W końcu dotarli do kuchni na drugim końcu korytarza.

– Proszę usiąść – starsza pani zdążyła już umościć swe wątłe kosteczki w zniszczonym skórzanym fotelu przy oknie, wśród sterty haftowanych i drukowanych w kwiaty poduszek. Przed nią stał niski stolik, a na nim telefon na koronkowej serwetce, spis numerów zanotowanych wielkimi czerwonymi cyframi oraz szkło powiększające. Sierżantowi wskazała twarde krzesło naprzeciw siebie.

– A po co panu te ciemne szkła?

– Proszę wybaczyć – zdjął okulary i schował je do górnej kieszeni. – Mam alergię… słońce szkodzi mi na oczy…

– Tu panu nie zaszkodzi!

Rzeczywiście, pokój był ciemny i ponury; okno wychodziło na wąskie, odcięte od światła słonecznego podwórko. Staruszka musiała spędzać czas na obserwowaniu sąsiadów, co czasem wymagało przetoczenia krzesła na kółkach do sypialni, żeby mieć widok na zatłoczony plac. Osiem zakrętów po kamiennych schodach… musiały upłynąć lata, odkąd po raz ostatni wyszła z domu.

Staruszka natychmiast wychwyciła współczucie w jego oczach i postanowiła coś na tym ugrać.

– Widzi pan, do czego to w końcu prowadzi? Siedzę tu sama jak palec, dzień w dzień, i pies z kulawą nogą się o mnie nie zatroszczy. Nie wyszłam z tego domu od ponad szesnastu lat. Siedzę tu sama… dzień w dzień…

Łzy jak grochy trysnęły jej z oczu i wyciągnęła chusteczkę z kieszeni sukienki.

– Ale przecież zagląda tu jakaś pani z opieki, prawda, signora? Robi pani zakupy, pierze, troszczy się o ubranie, przygotowuje posiłki?

– Ta wiedźma! Mówię o przyjaciołach, którzy powinni mnie odwiedzać, nie o służących! Myśli pan, że wpuściłabym kogoś takiego do domu za życia mojego męża? Tylko że teraz obowiązują całkiem inne obyczaje. Próbowała mi raz przynieść jedzenie w puszkach, ale jej pokazałam, gdzie raki zimują. Powiedziałam jej wprost…

Sierżant pamiętał, że posunęła się dalej; rzuciła puszką kurczaka w galarecie w głowę nieszczęsnej kobiety, paskudnie ją raniąc. Lorenzini trafił w sam środek kłótni, wezwany do rozpatrzenia skargi signory Giusti na młodych ludzi piętro niżej, którzy włączyli muzykę na pełny regulator, i zastał rozszlochaną pracownicę opieki społecznej z mokrym ręcznikiem przyłożonym do obficie krwawiącej rany na skroni. Lorenzini przyprowadził ze sobą studentów, chcąc załagodzić sprawę, pojawiło się też małżeństwo z drugiego piętra, żeby sprawdzić, co tam właściwie się dzieje; mąż nocą sprzątał ulice i chciał się tylko wyspać. Ledwie się wszyscy pomieścili w niewielkiej kuchni, a signora Giusti, jak doniósł Lorenzini, była w swoim żywiole, na przemian płacząc i trajkocząc, zachwycona, że zyskała tyle uwagi, na ile swoim zdaniem zasłużyła.

A jednak, pomyślał sierżant, kiedy krucha jak ptak istota szczebiotała o niegodziwościach, jakich dopuściła się pracownica socjalna, nie dało się zapomnieć, że staruszka naprawdę miała dziewięćdziesiąt jeden lat i nikłą szansę opuszczenia mieszkania inaczej niż w trumnie.

– …i jeszcze mówiła, że powinnam być wdzięczna! Wdzięczna, dobre sobie! Za to, że jedyną osobą, jaką widuję przez cały dzień, jest jakaś obca dziewucha, która rządzi się jak u siebie w domu, mówi mi, co mam robić i co jeść… obcięła mi nawet włosy, wyobraża pan sobie? Moje piękne włosy…

Tym razem płakała szczerze, a przynajmniej tak się zdawało, bo z signorą Giusti nigdy nic nie wiadomo. Rzeczywiście, jej włosy – ładne, siwe i zważywszy na wiek dość gęste – zostały przycięte na wysokości uszu, jak u dziewczynki.

– Może pomyślała, że tak będzie pani wygodniej – wymamrotał żałośnie sierżant. Przypomniał sobie, jak trzy miesiące temu strzygli jego matkę, gdy przeszła wylew… ale ona naprawdę była teraz jak dziecko, poza tym nie zrobił jej tego ktoś obcy, tylko własna synowa. Czy można być próżnym w wieku dziewięćdziesięciu jeden lat?

Na pomalowanej lśniącą żółtą farbą ścianie w kuchni, obok odpustowego portretu papieża Jana XXIII, w obwódce z łańcucha na choinkę i z zatkniętą na szczycie czerwoną plastikową różą, wisiało kilka rodzinnych zdjęć oprawionych w ramki, i to porządne, chyba ze srebra. Na jednym z nich widniała prześliczna dziewczyna z burzą ciemnych włosów, w sukni z wysokim kołnierzem z koronki i z ciężkim sznurem pereł na szyi. Sierżant wpatrywał się w nią z bezmyślnym zachwytem i dopiero po kilku minutach zdał sobie sprawę, że pięknością ze zdjęcia jest nie kto inny jak signora Giusti. Jej uroda musiała kiedyś zwracać powszechną uwagę, a teraz… Na ścianie odznaczały się puste miejsca po dwóch innych fotografiach. Czyżby musiała sprzedać srebrne ramki?

– Nie wyrzuci mnie stąd! Nie dam się wykurzyć z własnego domu, jakbym była nikim, nie pozwolę rozgrabić tego miejsca. Powiedziałam jej, że mogą mnie okraść, ale ona się troszczy tylko o swój własny urlop – i kogoś takiego muszę do siebie wpuszczać! Za takie traktowanie mam być jej wdzięczna – ale ja nie zamierzam się stąd ruszyć i nikt mnie do tego nie zmusi! Niech pan jej to powie. Jak to usłyszy od pana…

Tyle że sierżant całkiem się pogubił.

– Nie jestem pewien, czy dobrze rozumiem. Kto chce, żeby pani się stąd wyniosła?

Jej bezustanny szczebiot zaczynał go nużyć. Był głodny i zmęczony, tymczasem ona jak zwykle tryskała energią: krucha, drobniutka staruszka w przepastnym fotelu, trajkocąca jak najęta, wyprostowana jak struna, rozgestykulowana i strzelająca oczami na wszystkie strony.

– Już panu tłumaczyłam, tylko pan nie słuchał, że od miesiąca próbuje mnie stąd wyrzucić, wsadzić mnie do szpitala na czas swojego urlopu – zostawić jak psa w schronisku…

– Rozumiem… chodzi pani o pracownicę socjalną. Ale ten szpital…

– No dobrze, właściwie nie szpital, tylko coś w rodzaju domu opieki. Gdzieś w górach. Ponoć mniejsze upały niż we Florencji.

– Tak się domyślam, skoro ten dom jest w górach – a tak na marginesie, signora, ta młoda kobieta, pracownica opieki… jak ona się nazywa?

– Nie wiem – burknęła nieszczerze signora Giusti.

– No cóż, podejrzewam, że ma rodzinę i musi wziąć urlop, kiedy dzieci mają wakacje.

– To powinni przysłać kogoś innego, a nie traktować mnie jak śmiecia!

Znów zaczęła płakać.

Sierżant westchnął. Nie miał pojęcia, dlaczego staruszka chce wciągnąć go w swoją grę, ale współczuł dziewczynie z opieki, która musiała to znosić dzień w dzień. Spróbował więc podejść do sprawy inaczej.

– Proszę posłuchać, signora – nachylił się do niej bliżej – niech pani sobie uświadomi, że pod pewnymi względami jest osobą wyjątkową…

Przestała szlochać i wytężyła słuch.

– We Florencji jest więcej ludzi w pani wieku, ale nie sądzę, żeby ktokolwiek równie dobrze się trzymał, interesował się światem, zachował podobną jasność umysłu – wie pani, co mam na myśli.

– Hm – chlipnęła signora. – Ech, ci florentyńczycy.

– W lecie są zawsze braki kadrowe… – sierżant stąpał po cienkim lodzie. – No i brakuje miejsc… w domach opieki poza miastem. Muszą decydować, kogo przyjąć, wybierać osoby, które mogłyby na tym skorzystać…

– Świetnie. Bardzo ładnie pan to ujął. A kto decyduje, gdzie pan spędzi wakacje?

– Ja…

– Bo ja zamierzam o tym sama decydować! I daję słowo, że akurat tam się nie wybieram.

– Ale skąd może pani mieć pewność, dopóki sama się…

– Już tam byłam.

– Naprawdę? Kiedy?

– Nie pamiętam. Ale moja noga nie postanie w miejscu prowadzonym przez tę kobietę.

– Jaką kobietę?

– Siostrę przełożoną – pochyliła się i szepnęła mu w zaufaniu – z Południa. Rozumie pan. To są całkiem inni ludzie.

– Wszyscy jesteśmy Włochami – wymamrotał sierżant, gapiąc się na staruszkę jak sroka w gnat. Sam pochodził z Sycylii.

– My owszem. Ale nie ci z Południa. Część z nich to po prostu Murzyni. Albo jacyś inni Arabowie. Nie umieją pracować i żyją jak zwierzęta. Dokąd pan idzie?

Sierżant wstał z krzesła.

– Jeśli nie wie pan, co z tym zrobić – mam nadzieję, że to owoce; jedyna rzecz, jaką mogę jeść bez zębów. No i jeszcze ciasto – nie uwierzy pan, ale prawie wszyscy przychodzą do mnie z pustymi rękami. Albo przynoszą mi coś twardego, czego i tak nie zjem. To wygląda jak owoce.

– Brzoskwinie – potwierdził zrezygnowany sierżant. Miała rację, nie wpadł na pomysł, żeby jej cokolwiek przynieść. Mały włos, a w ogóle zapomniałby do niej przyjść.

– Proszę je włożyć do lodówki. Za dużo pan przyniósł, popsują się, zanim zdążę je zjeść. O tam, za tą zasłonką.

Ta kobieta była po prostu niemożliwa!

Otworzył sfatygowaną lodówkę, która aż się prosiła, żeby ją umyć. Na środkowej półce stał talerzyk z odrobiną gotowanego szpinaku. Po wewnętrznej stronie drzwi karton z pasteryzowanym mlekiem. Poza tym nic. Włożył brzoskwinie do plastikowego pojemnika na dole.

– Tam nie – podjechała do niego krzesłem na kółkach. – Nie mogę się schylać.

Przełożył brzoskwinie na wyższą półkę. Obok lodówki stała stara kuchenka gazowa, a na niej obtłuczony rondel z resztką kawy z mlekiem, zaparzonej nad ranem przez pracownicę opieki społecznej.

– Ona ją robi – wyjaśniła signora Giusti – a ja podgrzewam sobie po jedzeniu. Tylko że dzisiaj upuściłam zapałki. A na zimną nie miałam ochoty. Czy byłby pan tak uprzejmy…

Zapałki wpadły między lodówkę i kuchenkę. Sierżant wydostał pudełko i zapalił gaz. Staruszka patrzyła na niego w milczeniu, być może zaniepokojona, czy nie posunęła się zbyt daleko, skoro przestał się do niej odzywać.

– Nie za gorąca…?

Rozsiadła się na krześle i wzięła w ręce plastikowy kubek ciepłej kawy. Sprawiała żałosne wrażenie, odkąd przestała się pieklić.

– No dobrze, signora, muszę już iść.

– Niech pan zaczeka… – wstała z miejsca i sięgnęła po swój chodzik. – Muszę coś panu pokazać.

Ruszyła przed siebie chwiejnym krokiem, kierując się z powrotem do sypialni. Sierżant podreptał za nią zrezygnowany.

W wielkim pokoju z zamkniętymi okiennicami nie było żadnych sprzętów poza czymś, co kiedyś musiało być parą wysokich drewnianych łóżek oraz komodą ze zwykłej sklejki. Na szczycie zagłówka widniała zakurzona rzeźba cherubina, nakazującego ciszę pulchnym palcem na ustach. Drugie łóżko z cherubinem, szafę i toaletkę najwyraźniej sprzedano. To samo dotyczyło zapewne dywanów; na podłodze przy łóżku leżała tania słomianka.

Signora Giusti z trudem wcisnęła rękę pod materac.

– Niech pan mi pomoże…

Podniósł materac, spod którego staruszka wyciągnęła skórzaną sakiewkę. Podetknęła mu ją pod nos i oznajmiła:

– Jest! Sto tysięcy lirów. Tylko nikomu ani słowa – wsunęła woreczek z powrotem do kryjówki. – To na mój pogrzeb. Wiem, że mogę panu zaufać. Jest pan dobrym mężem i ojcem. Teraz tylko to ma dla mnie znaczenie… żeby pochowali mnie, jak należy. Pan wie, co mam na myśli…

Wiedział. „Pochowanie, jak należy” oznaczało pogrzeb w szczelnie zamkniętej wnęce zwanej loculo, wbudowanej w ścianę kolumbarium, opatrzonej nagrobną tabliczką i podświetlonej od frontu. Te kwatery umarłych, migoczące w ciemnościach rzędami czerwonych lampek, różniły się ceną w zależności od miejsca, wszystkie były jednak kosztowne. Tych, których nie było na nie stać, grzebano w ziemi bezpłatnie, ale tylko na pewien czas. Po upływie dziesięciu lat zwłoki ekshumowano, potwierdzano ich tożsamość, umieszczano w urnie, po czym zapieczętowywano w niewielkim loculo. Jeśli wnęka nie była wcześniej opłacona, nikt nie zidentyfikował ciała i nie uiścił później rachunku, szczątki usuwano w porozumieniu z miejskim urzędem sanitarnym.

– Pan rozumie – signora Giusti chwyciła go raptownie za ramię – nie mam nikogo… Co się stanie z moimi biednymi starymi kośćmi, jeśli nie pochowają mnie, jak należy?

Znów zaczęła płakać.

– Skoro już pan wie, gdzie są pieniądze… dopilnuje pan tego… powie im pan…

– Powiem.

– Jeszcze mnie na to stać… Och, gdyby pan wiedział, jaka byłam kiedyś piękna, toby pan zrozumiał! Nie chcę wylądować na stercie śmieci… niech pan dopilnuje, żeby wzięli to zdjęcie ze ściany w kuchni, proszę pamiętać.

Zgodnie z obowiązującym zwyczajem fotografię zmarłego reprodukowano na płytce z porcelany umieszczanej obok światełka pamięci.

– Nie zapomnę.

– Jest pan porządnym człowiekiem i mogę panu zaufać. Nikomu innemu bym nie powiedziała, rozumie pan, chodzi o pieniądze. Nie chcę, żeby mnie okradli.

– Wszystkiego dopilnuję. Proszę się nie martwić.

Jak miał jej wytłumaczyć, że tkwi w poprzedniej epoce, że „godny pochówek” kosztuje teraz milion albo i dwa miliony lirów? Zawartość jej bezcennej sakiewki starczy co najwyżej na kwiaty i zdjęcie nagrobne.

Zabrakło mu słów.

– Muszę już iść…

– Porozmawia pan z tą kobietą z opieki? Wyjaśni, dlaczego muszę tu zostać i dopilnować tej resztki pieniędzy?

– Ale co ja mogę? To, co powiem, nie ma dla niej żadnego znaczenia…

– Musi pana wysłuchać, nie rozumie pan? Chodzi o tego typa z naprzeciwka.

– Typa?

– Owszem, typa spod ciemnej gwiazdy! Właśnie dlatego do was dzwoniłam! Powiedziałam wszystko temu chłopakowi, który odebrał telefon – przecież musiał panu przekazać?

– Tak, tak, oczywiście… – nawet nie pomyślał, żeby spytać… – Mieszkanie naprzeciwko. Od lat stoi puste, prawda? Myśli pani, że ktoś jest w środku?

– Ja to wiem. Nie mam kłopotów ze słuchem.

– A może to właściciel?

– Niemożliwe. Ilekroć przyjeżdża, zawsze najpierw wpada z wizytą do mnie. To właściwie mój wychowanek. Zaopiekowałam się nim po śmierci matki, biedna kobieta – oczywiście jej mąż był cudzoziemcem, sam pan rozumie… Tak czy inaczej, dzieciak spędzał tyle samo czasu tutaj, co u siebie w domu, i tylko ja się nim zajęłam, kiedy zachorował na gorączkę reumatyczną – mówił na mnie mammina, naprawdę – przynajmniej do czasu, kiedy ojciec znów się ożenił – więc niech mi pan nie próbuje wmówić, że to on – albo ona, znaczy się, macocha, bo oprócz tego, że jest cudzoziemką, ale nie Holenderką, bo to on był Holendrem, a ona Angielką, to nie pozwolę złego słowa na nią powiedzieć. Bardzo przeżyłam, kiedy spakowała manatki i wyjechała. Dopóki była moją sąsiadką, nie potrzebowałam nikogo do opieki. Gdyby wróciła, a modlę się, żeby tak było, nie skradałaby się po nocy, tylko od razu przyszła do mnie w odwiedziny!

Sierżant poczłapał za drepczącą chwiejnym krokiem staruszką z powrotem do kuchni, wyciągnął z kieszeni chusteczkę, otarł czoło i znów usiadł na twardym krześle.

Zerknął na spisaną wielkimi cyframi listę przy aparacie i dostrzegł numer alarmowy 113 – między jego własnym numerem a telefonem do sklepu spożywczego. Zaczął się zastanawiać, czy signora Giusti kiedykolwiek zadzwoniła na policję zamiast na posterunek karabinierów. A może wydzwaniała do wszystkich jak leci…

Wyjął zza pazuchy notes i długopis.

– Usłyszała pani w nocy jakiegoś podejrzanego typa. Kiedy dokładnie?

– Wczoraj, a niby kiedy? Przecież nie czekałabym tydzień, żeby was wezwać!

– Wczoraj w nocy. O której?

– Za pierwszym razem tuż po wpół do ósmej.

– To jeszcze nie była noc.

– Chwileczkę. Ktoś tu wszedł zaraz po wpół do ósmej. Słyszałam, jak trzaska drzwiami. Byłam już w łóżku. O tej porze zawsze jestem w łóżku, i tak nie mam nic innego do roboty – nie oglądam telewizji, bo szkodzi na oczy, poza tym nie stać mnie na odbiornik. Więc idę spać, mimo tych strasznych hałasów z placu, które powinny być zakazane. Tak czy siak, niedługo potem – cały czas byłam czujna, bo prawdę mówiąc wciąż miałam nadzieję, że to jednak on albo jego macocha i że zaraz ktoś zastuka do drzwi, no i wtedy usłyszałam, że jeszcze ktoś wszedł…

– Jest pani pewna, że to nie był ten sam człowiek, który wszedł wcześniej?

Obrzuciła go miażdżącym spojrzeniem.

– Wszedł ktoś jeszcze i chwilę później zrobił się raban.

– Czyli hałas?

– Nie, raban. Awantura. I to gwałtowna, z przewracaniem sprzętów, a może i rzucaniem przedmiotami. Potem jedno z nich wyszło. Kobieta, która weszła w drugiej kolejności.

– Skąd pani wie, że to była kobieta?

Następne piorunujące spojrzenie.

– Wysokie obcasy. Kamienne schody. Sypialnia jest tuż przy drzwiach wejściowych, sam pan widział.

– A druga osoba?

– Mężczyzna. Słyszałam jego wrzaski, jak się kłócili. I on wciąż tam jest. Nie spałam całą noc, tylko nasłuchiwałam. Tłukł się po mieszkaniu do późna, jakby nie mógł się uspokoić.

– Nie wstała pani z łóżka? Żeby wyjrzeć na klatkę?

– Nie dałabym rady. Mogę się wgramolić do łóżka z pomocą krzesła i taboretu, ale sama nie wstanę. Za wysoko, i nie pamiętam, ile już razy się przewróciłam. Wie pan, jak to jest przeleżeć całą noc na podłodze? Kiedyś zastaną mnie martwą… muszę czekać, aż ona przyjdzie. Ma klucze. Cały ranek spędziłam przy drzwiach – jej nic nie powiedziałam, zadzwoniłam do was od razu, jak sobie poszła – i musiałam dwa razy dzwonić, zanim ktoś odebrał, proszę to mieć na uwadze! No i tak. A jeśli to jacyś dzicy lokatorzy… ta dzisiejsza młodzież… mieszkanie jest wciąż umeblowane, zdaje pan sobie sprawę? A skoro mogą wejść tam, to mogą wejść i tutaj, a ja na to nie pozwolę! Nie wyprowadzę się stąd na miesiąc, żeby jakiś Józek z Felkiem położyli łapę na tych kilku rupieciach, które mi jeszcze zostały… i pieniądzach na pogrzeb…

Wyciągnęła chusteczkę do nosa.

– Signora, proszę się uspokoić. Czy nie przyszło pani do głowy najprostsze rozwiązanie – że mieszkanie zostało komuś wynajęte?

– Bez niczyjej wiedzy? Poza tym on z niego korzysta. Z reguły nie częściej niż kilka razy w roku, ale wtedy mnie zawsze odwiedza. Gdyby zamierzał je komuś wynająć, z pewnością by mnie uprzedził, przecież wie, że w kwestii sąsiadów jestem bardzo wymagająca…

– Tak, tak, oczywiście. W takim razie zajrzę, skoro pani twierdzi, że wciąż ktoś tam jest.

Odprowadziła go do wyjścia, hurgocząc suwanym po podłodze krzesłem.

Na drzwiach mieszkania naprzeciwko widniała tabliczka z nazwiskiem T. Goossens.

– Sam pan widzi – rzuciła signora Giusti za plecami sierżanta. – Holender. Jego pierwsza żona była Włoszką. Oczywiście on już nie żyje. To syn do mnie przychodzi. Na chrzcie dali mu Ton, ale zawsze mówiłam na niego Toni.

Sierżant nacisnął dzwonek.

Odczekał chwilę, ale nikt się nie odezwał.

– Myśli pan, że dziki lokator by otworzył? – szepnęła mu w ramię signora Giusti.

– Nie mam pojęcia – odparł sierżant. – Pewnie nie, gdyby wiedział, że tu jestem. Ale nie sądzę, żeby w środku był jakiś włóczęga.

Zadzwonił jeszcze raz, po czym zerknął przez dziurkę od klucza, ale nic nie zobaczył. Może w holu było równie ciemno jak u signory Giusti.

– Nie ta – oznajmiła staruszka zniecierpliwionym tonem. – Tam niżej jest druga, stara dziurka. Widać przez nią całe mieszkanie.

Stara dziurka od klucza miała co najmniej trzy cale wysokości. Sierżant przykucnął i rzucił okiem do środka. Usiadł na piętach i zajrzał raz jeszcze. Przedpokój był długi, wąski i ponury, podobnie jak u signory Giusti. Drzwi do pokojów otwierały się jednak z prawej strony korytarza.

– Widzi pan coś?

– Nie – sierżant się wyprostował. – Mogę skorzystać z pani telefonu?

– To co? Teraz już pan mi wierzy?

– Owszem.

– Mimo że nic pan nie widzi?

– Szczerzę mówiąc, coś tam słyszę. Czy mogło się zdarzyć, że właściciel wyjechał i zostawił odkręcony kran?

– Wielkie nieba, oczywiście, że nie! Zawsze odłączał wodę. I wszystko inne też.

– Hm… Słyszę, jak cieknie. Muszę od pani zadzwonić. Nie wejdę tam bez nakazu.

– Pan nie wejdzie, ale ja mogę. Sama wolałam nie próbować.

Obróciła się razem z krzesłem i sięgnęła po wiszący na drzwiach pęk kluczy.

– Zostawił mi zapasowy komplet. Już pan rozumie? Był dla mnie jak syn. Ze dwa razy, kiedy przyjeżdżał w interesach – jest jubilerem – przywoził ze sobą żonę. Kobieta lubi kupować ubrania w mieście, wie pan, dobrze sytuowane małżeństwo. Wtedy dzwonił do mnie wcześniej, a ja otwierałam okna, żeby trochę przewietrzyć mieszkanie. Przynajmniej tyle mogę teraz zrobić. Zwykle jednak pojawiał się sam i nie zawracał sobie tym głowy. Skoro powierzył mi klucze, mogę tam rzucić okiem, ale musi pan ze mną pójść.

Sierżant wziął od niej klucze i po chwili wahania otworzył drzwi, starając się ich nie dotykać.

– Proszę tu zostać. A jeszcze lepiej zaczekać u siebie w mieszkaniu.

Był pewny, że staruszka wychynie zza drzwi, kiedy tylko odwróci się do niej plecami.

Wyciągnął berettę i wkroczył do środka, idąc za odgłosem cieknącej wody. Nie wyczuł w mieszkaniu żadnych oznak życia, wiedział tylko, że coś jest nie tak. Woda się lała w łazience, do wypełnionej po brzegi umywalki, częściowo zatkanej wymiocinami, których kożuch unosił się też na powierzchni. Zawartość szafki walała się po podłodze, w wannie i na płytkach z szarej terakoty widniały smugi krwi i kawałki potłuczonego szkła. Sierżant rozejrzał się za ręcznikiem, ale go nie znalazł, wziął więc chusteczkę i zakręcił kran jednym palcem.

Drzwi do kuchni w głębi korytarza były otwarte i sierżant dostrzegł już z daleka panujący tam bałagan. Kiedy szedł po wyłożonym marmurem holu, dobiegł go aromat świeżo palonej kawy. Zapewne rozsypanej.

Usłyszał jakiś cichy odgłos. Przystanął i potoczył dokoła wzrokiem. Może to tylko signora Giusti… ale ona robiła więcej hałasu i nigdzie nie było jej widać. Ruszył z powrotem korytarzem, nieomal biegiem. Instynkt doprowadził go do sypialni. Pokój tuż przy wejściu, jak u signory Giusti. Wciąż trzymając w ręku chusteczkę, spróbował otworzyć drzwi, ale nawet nie drgnęły. Skąd wiedział, co znajdzie po drugiej stronie, jakby potrafił patrzeć na wylot? Nic takiego mu się wcześniej nie przytrafiło. Obrócił gałkę i zaczął ostrożnie, lecz stanowczo napierać na drzwi – aż ciało opadło z głuchym łoskotem na podłogę. Signora Giusti, niczym wiedziona tym samym instynktem, zjawiła się chwilę później, hurgocząc krzesłem po kamiennych płytach.

– Co tam? Co pan znalazł? Ktoś umarł?

Sierżant oderwał wzrok od tego, co ujrzał po drugiej stronie, i wyszedł z pokoju, żeby zawrócić staruszkę.

– Ma pani numer do Bractwa Miłosierdzia?

– Oczywiście, że mam, a co się stało?

– Proszę do nich zadzwonić, dobrze?

Starsza pani, uspokojona zachowaniem sierżanta, ruszyła z powrotem do siebie, zatrzymała się jednak po drodze i zawołała w głąb korytarza:

– Ale co im mam powiedzieć – że nie żyje?

Sierżant włączył przyćmione górne światło w sypialni, a potem jedną z lampek przy łóżku.

– Chyba tak…

Czemu to powiedział, skoro jeszcze nie zdążył sprawdzić…?

Mężczyzna był młody, ale solidnie zbudowany; sierżant wątpił, czy zdoła go wciągnąć na wysokie drewniane łóżko. Wziął poduszkę bez poszewki, z wystającymi z szarawego płótna kawałkami stęchłego pierza, obrócił mężczyznę na bok i podparł mu głowę. Pęk kluczy spadł na podłogę. Żadnych oznak życia, twarz barwy popiołu, zsiniałe usta. A jednak… Sierżant pochylił się nad ciałem i przyłożył ucho do piersi. Nic. Może uda się wyczuć puls…

W pokaleczonych dłoniach mężczyzny tkwiły odłamki szkła. Dłonie miał wielkie, za to palce o wyjątkowo kształtnych, wręcz delikatnych opuszkach. Jedna z rąk była owinięta ręcznikiem, którego sierżant bezskutecznie szukał w łazience. Czyli próbował opatrzyć rany albo przynajmniej powstrzymać krwawienie. Sierżant nie wyczuł pulsu, wciąż jednak miał wątpliwości. Coś nie dawało mu spokoju – czyżby ten cichy odgłos? Może to była mysz, może coś się przewróciło, może ciało się obsunęło. Ale te ręce…

Zerwał się na równe nogi i wypadł na korytarz. Signora Giusti gramoliła się z powrotem przez drzwi wejściowe.

– Niech pani wraca! – zawołał – i pozwoli mi skorzystać z telefonu.

– Już są w drodze…

– Nieważne… Że też od razu o tym…

Wybrał numer Misericordia di Firenze i w pośpiechu przekazał wiadomość bratu służebnemu.

– Powinienem był od razu o tym pomyśleć, ale poza tym wszystko wskazywało na zgon… Dopiero później zdałem sobie sprawę, że jedno z nacięć wciąż trochę krwawi…

– Ambulans reanimacyjny będzie za niecałe pięć minut.

Rozległ się naglący dźwięk dzwonka. Dotarła już pierwsza karetka.

– Podałam swoje nazwisko – oznajmiła signora Giusti, pędząc z hurgotem do drzwi. – Po co mieli tu dzwonić, skoro…

Sierżant stał już znów obok ciała, kiedy do mieszkania weszli czterej bracia miłosierdzia. Jeden z nich był bardzo młody, pewnie miał niewiele ponad szesnaście lat, i czuł się wyraźnie niezręcznie w czarnym habicie z kapturem. Nie popatrzył na ciało, tylko na starszego rangą konfratra, czekając na jego instrukcje.

– Możemy na chwilę położyć go na łóżku? – spytał sierżant.

– Już się robi.

Czterej konfratrzy umiejętnie podnieśli zwalistego mężczyznę i przełożyli go na łóżko. Starszy brat spojrzał na sierżanta, który zaczął wyjaśniać:

– Po prostu nie byłem pewny. Jest jedna rzecz… Zadzwoniłem jeszcze raz po karetkę.

– Myślę, że słusznie. Już są.

Syrena wyła pod domem, naruszając spokój popołudniowej sjesty.

– Zejdę do nich – szczerze mówiąc, lepiej byłoby go w ogóle nie ruszać, ale może uda im się coś zdziałać na miejscu…

Pozostali trzej bracia zdejmowali mężczyźnie krawat i rozpinali mu koszulę. Na jednej nodze miał kapeć. Nowicjusz zdjął go ostrożnie, po czym cofnął się o krok. Sierżant obserwował chłopaka uważnie.

– Pierwszy twój wyjazd?

– Tak.

Był bardzo blady, ale spokojny. Co pewien czas przesuwał paciorki czarnego, zawieszonego przy pasie różańca.

– Toni! To przecież mój Toni!

– Signora! – sierżant przeklął sam siebie, że o niej zapomniał. – Proszę stąd odejść; zrobią wszystko, co w ich mocy.

– Nie! Zostanę! Nie będę przeszkadzać, ale zostanę. Jeśli odzyska przytomność, rozpozna mnie; opowie, co się stało.

Podjechała na krześle do okna i zaczęła otwierać okiennice jedną ręką.

– Niech mi ktoś pomoże.

Lekarz i asystent weszli do pokoju bez słowa i błyskawicznie ocenili stan mężczyzny. Lekarz przystąpił do reanimacji, asystent podłączył przenośny monitor EKG.

Sierżant szarpnął za uchwyt i otworzył wpierw okiennice wewnętrzne, potem okno, wreszcie pomalowane na brązowo żaluzje na zewnątrz budynku. Słońce go oślepiło. Niemal zapomniał, że wciąż jeszcze jest dzień. Na chodniku pod domem zebrała się grupka gapiów. Sierżant zamknął okno i wyłączył światła w pokoju, i tak niewidoczne w przenikających przez szyby promieniach słońca. Dopiero wtedy zwrócił uwagę, że łóżko jest niepościelone. Spod bawełnianej narzuty, tuż koło poduszki, wyzierały fragmenty nieobleczonego materaca.

Lekarz przerwał reanimację i uniósł powieki mężczyzny.

– Niestety, chyba już za późno – oznajmił przyciszonym głosem. – To pan go znalazł?

– Tak…

– Są jakieś odruchy, ale to długo nie potrwa. Myślę, że niezależnie od zawału zażył potężną dawkę środków nasennych, a płukanie żołądka w tej sytuacji by go zabiło. Ta starsza pani to jego matka?

– Sąsiadka, która zna go od dziecka. Właściwie mogłaby być jego babką. Jest jakaś nadzieja, że odzyska przytomność, zanim dojdzie do…?

– Niewielka. Skąd to pytanie? Podejrzewa pan udział osób trzecich?

– A pan?

– Mam za mało danych, wolałbym się jeszcze nie wypowiadać. Mogę mu zrobić zastrzyk z adrenaliny, a nuż się uda…

– Nie zaszkodzi mu to?

– Bez tego i tak zapadnie w śpiączkę.

Signora Giusti dopchała swój chodzik do łóżka. Sierżant podsunął jej krzesło i odturlał sprzęt na bok.

– Toni! Co ci się stało? Powiedz, co się stało?

Chciała go dotknąć, ale dłonie miał pokryte zakrzepłą krwią, a włosy mokre i uwalane resztkami wymiocin. Wyciągnęła chusteczkę i zaczęła przecierać mu twarz delikatnymi muśnięciami, zapewne jak kiedyś, kiedy był małym chłopcem i chorował na gorączkę reumatyczną.

– Toni…

Trupia bladość trochę ustąpiła, zwłaszcza wokół ust.

Drżące, upstrzone starczymi plamami dłonie nie przestawały muskać i gładzić go po twarzy, jakby próbując ukoić nieprzytomnego mężczyznę, cokolwiek mu się przytrafiło.

– Toni, spójrz na mnie.

To, że otworzył oczy, stało się chyba za sprawą jej woli. Najwyraźniej nie był w stanie skupić wzroku na żadnej z pochylonych nad nim twarzy.

– To ja, Toni, twoja stara, poczciwa mammina.

Przez usta i palce umierającego przebiegł lekki skurcz. Może Toni chciał coś powiedzieć, a może po prostu lek zadziałał. Jeden z braci przyniósł odrobinę wody i zwilżył spierzchnięte usta mężczyzny.

Lekarz, który właśnie zbierał się do wyjścia, spojrzał na sierżanta i pokręcił głową.

Starszy konfrater wymknął się po cichu i wrócił w towarzystwie księdza z Santo Spirito. Sierżant szturchnął delikatnie signorę Giusti.

– Przyszedł ksiądz. Ale skoro jego ojciec był Holendrem, to może…

– Nie, nie, wychowali go w wierze katolickiej. Jego matka… Sama go ubierałam do pierwszej komunii.

Ksiądz rozwinął stułę i założył ją starannie na szyję. Skinął na nowicjusza i spytał go scenicznym szeptem:

– Wiesz, jak mi usłużyć?

Chłopak przytaknął i stanął obok księdza, który szepnął tym razem do starszego z braci:

– Gdybyś znalazł mi kawałek płótna, jakiegokolwiek, byle było czyste… i trochę wody…

Ksiądz miał już swoje lata, niejedno w życiu widział i nie czuł się skrępowany koniecznością nagłego powitania na tym świecie bądź wyprawienia swoich parafian w ostatnią drogę z pomocą opłukanego w pośpiechu słoika po dżemie i ścierki do naczyń.

Bracia przynieśli dzbanuszek z wodą, kawałek chleba z kuchni signory Giusti i biały żakardowy obrus z krytej marmurowym blatem komody w sypialni. Ksiądz położył obrus na stoliku nocnym, rozstawił na nim srebrne naczynia i zapalił świecę.

Wypełniony drobinkami kurzu pas światła z odsłoniętego okna padał na łóżko, półnagie ciało mężczyzny i pochyloną nad nim kruchą starszą panią. Ksiądz ubrany w albę z fioletową stułą zmówił pod nosem Confiteor, wszedł w promień słońca i uniósł bladą dłoń, udzielając Holendrowi odpustu zupełnego i przebaczenia wszystkich grzechów.

– W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego.

– Amen.

Trzej bracia klękli w mroku u podnóża łóżka, z szelestem czarnych bawełnianych habitów, przy wtórze grzechotu uderzających o marmurową posadzkę różańców. W drugim końcu pokoju majaczyła zwalista sylwetka zastygłego w bezruchu sierżanta.

Ksiądz odwrócił się do nowicjusza i poprosił szeptem o srebrne naczyńko na oleje święte. Zanurzył w nim kciuk i uczynił znak krzyża na powiekach Holendra.

– Przez to święte namaszczenie i swoje najłaskawsze miłosierdzie niechaj ci Bóg przebaczy, cokolwiek zgrzeszyłeś wzrokiem.

– Amen.

Chłopak starł olej kawałkiem waty, tymczasem ksiądz namaścił nozdrza umierającego.

– Przez to święte namaszczenie i swoje najłaskawsze miłosierdzie…

Z ust starszej pani wyrwało się ciche łkanie, pewnie nieświadomie. Wpatrywała się nieruchomym wzrokiem w twarz Holendra, który nie reagował na dotyk bladej, suchej dłoni, kreślącej krzyż kolejno na uszach i spierzchniętych wargach mężczyzny. Dłoń księdza powędrowała następnie do nadgarstka, który wciąż tkwił w uścisku staruszki.

– …niechaj ci Bóg przebaczy, cokolwiek zgrzeszyłeś dotykiem…

We wnętrzu zakrwawionej dłoni zalśnił znak krzyżma. Chłopak musnął go watą, podchwycił spojrzenie księdza i przesunął się w dół łóżka, żeby ściągnąć choremu szare jedwabne skarpetki i przygotować mu stopy do przyjęcia sakramentu.

– Przez to święte namaszczenie…

Staruszka ani przez chwilę nie spuszczała wzroku z twarzy umierającego. Pewnie nie widziała w nim mężczyzny, tylko małego chłopca, którym tyle lat temu opiekowała się w gorączce.

W ciemnym, dusznym pokoju unosiła się woń stęchlizny. Sierżant od rana nic nie pił ani nie jadł i okropnie zaschło mu w ustach. Powinien ułożyć sobie w pamięci raport, ale dziwny bezwład tej sceny, machinalne ruchy księdza i jego monotonny głos działały na niego hipnotyzująco. Dziecięcy jazgot i szczekanie biegających po placu psów zdawały się dobiegać z innego świata, gdzie ludzie właśnie budzili się ze sjesty i wracali do swoich zajęć.

– Cokolwiek zgrzeszyłeś…

– Amen.

Ksiądz wytarł kciuk kawałkiem chleba i rozpostarł dłonie nad srebrną misą, żeby chłopak mógł je zmyć wodą z dzbanka.

– Ojcze nasz… – ciągnął modlitwę w milczeniu i bezruchu, tylko kurz wirował w słupie światła; w końcu uniósł głowę i powiedział na głos:

– I nie wódź nas na pokuszenie.

– Ale nas zbaw ode złego.

Znów szelest i cichy brzęk, kiedy bracia wstawali z kolan. Było już po wszystkim. Ksiądz i nowicjusz spokojnie pakowali zużyte utensylia, w tym kawałek chleba i poplamioną watę, które trzeba było odnieść do kościoła i spalić. Holender nie dawał żadnych oznak życia i w każdej chwili mógł umrzeć. Sierżant wymknął się z sypialni, mając nadzieję, że znajdzie telefon gdzieś w mieszkaniu. Z pewnością nie była to robota dla podoficera; powinien skontaktować się z Komendą Główną, żeby przysłali kogoś wyższego stopniem. Znalazł aparat w ocienionym żaluzjami salonie, gdzie w półmroku majaczyły kontury białych, pokrytych kurzem mebli. Telefon był odłączony; sierżantowi nie pozostało nic innego, jak wśliznąć się z powrotem do sypialni i wziąć stamtąd klucze do mieszkania signory Giusti.

– Halo? Guarnaccia, stazione Pitti… tak, to znowu ja…

Miał jednak wrażenie, że poprzedni telefon, z Pensione Giulia, wykonał w jakiejś innej epoce; od tamtej pory umierający mężczyzna zawładnął całym jego światem.

– Powiadomicie prokuraturę? Tak… nie, nie trzeba; Bracia Miłosierdzia zawiozą go wprost do Zakładu Medycyny Sądowej. Nie ma pośpiechu…

Nie chciał, żeby ekipa techników zwaliła się na miejsce, zanim ten biedak umrze. Choć może już umarł…

Ale Holender wciąż żył. Ksiądz sobie poszedł, starszy konfrater siedział przy łóżku i trzymał mężczyznę za jedną rękę, a signora Giusti za drugą. Sierżant stanął obok i zaczął się zastanawiać, jak ona to wszystko zniesie, zważywszy na wiek.

– Signora…

– Nic mi nie jest. Proszę mnie z nim zostawić.

I chyba w tym momencie rozpoznał jej głos. Miał zamknięte oczy, więc nie mógł jej widzieć, ale ni stąd, ni zowąd przemówił pewnym, prawie normalnym tonem:

– Mammina?

– Jestem. Jestem przy tobie. Wszystko będzie dobrze.

– To nie była ona – zamilkł na chwilę, po czym dodał znużonym głosem:

– Boli…

Uchylił jedno oko. Wciąż było otwarte, kiedy ostatni oddech zarzęził mu w krtani i zamarł.

 

WYDAWCA

Wydawnictwo Próby

Warszawa 2022

 

REDAKCJA

Marek Zagańczyk

KOREKTA

Bartosz Choroszewski

PROJEKT OKŁADKI

Grzegorz Cofta

PROJEKT GRAFICZNY

Janusz Górski

DTP

Krzysztof Gotowicki

PRZYGOTOWANIE WERSJI ELEKTRONICZNEJ

Lingventa Sp. z o.o.

www.lingventa.pl

 

Znak i sygnet wydawnictwa Próby oraz projekt typograficzny serii opracował Janusz Górski. Autorem projektu sygnetu serii jest Grzegorz Cofta.

 

 

WYDAWNICTWO PRÓBY

00-029 Warszawa, ul. Nowy Świat 33 m. 15

tel. (22) 657 10 44

[email protected]

www.wydawnictwoproby.pl