Śmierć Anglika - Magdalen Nabb - ebook + książka

Śmierć Anglika ebook

Magdalen Nabb

3,6

Opis

Magdalen Nabb od dziecka szła ramię w ramię ze śmiercią. Jej ojciec zmarł, kiedy miała zaledwie siedem lat. Matkę straciła sześć lat później. Ciotka owdowiała dwa tygodnie po tym, jak trójka osieroconych sióstr wprowadziła się do domu wujostwa. Ironicznym zrządzeniem losu młodziutka Magdalen – wówczas już absolwentka szkoły ceramicznej w Manchesterze – wyszła za mąż za miejscowego rzeźnika. Małżeństwo nie trwało długo: w 1975 roku niespełna trzydziestoletnia rozwódka przeprowadziła się z maleńkim synem do Florencji. Bez znajomości języka, bez pomocy przyjaciół, pod wpływem nagłego impulsu. Mijały lata: pewnej bezsennej nocy przez głowę Nabb przewinęła się akcja jej pierwszej powieści kryminalnej – rozgrywającej się w najbliższym sąsiedztwie pisarki, z udziałem postaci inspirowanych ludźmi, których dane jej było poznać w nowej włoskiej ojczyźnie. Pierwowzorem sierżanta Guarnacci i asystującego mu gołowąsa Bacciego byli dwaj bywalcy trattorii w Montelupo Fiorentino, gdzie Nabb zgłębiała tradycję toskańskiej majoliki. Śmiertelnie poważny kapitan nosi cechy zaprzyjaźnionego oficera z komendy przy Borgo Ognissanti, którego opowieści dały jej natchnienie dla kilkunastu florenckich kryminałów: począwszy od Śmierci Anglika aż po Vita Nuova. Powieści Nabb nie mają wiele wspólnego ze współczesną literaturą sensacyjną: pod pewnymi względami były staroświeckie już w chwili powstania. To raczej pełne czułości portrety miasta i jego mieszkańców: tych rzucających się w oczy i tych niewidzialnych, pomiatanych, spychanych na margines społeczeństwa, przywodzących na myśl skojarzenia ze sztandarowymi dziełami neorealizmu włoskiego i powieściami Simenona, który też przedkładał obraz nędzy człowieczej nad powikłaną intrygę kryminalną. Belgijski pisarz z własnej woli został ojcem chrzestnym kolejnych powieści Nabb – ona zaś mimowolnie kontynuowała jego dziedzictwo i pewne schematy narracyjne, nieczęste w angielskiej literaturze detektywistycznej. Śmierć, z którą szła ramię w ramię od dziecka, pokrzyżowała jej plany. Nabb zmarła w wieku zaledwie 60 lat, zostawiając po sobie pokaźny dorobek w postaci kryminałów i książek dla dzieci. Tłumaczeniem Śmierci Anglika wprowadzamy czytelników w intymny świat małych florenckich tragedii – z nadzieją, że będą nam towarzyszyć w tej podróży aż po wydaną pośmiertnie Vita Nuova.

Dorota Kozińska

 

Jakaż to przyjemność wędrować z Panią po ulicach Florencji, wśród tutejszych karabinierów i robotników, wśród trattorii, a nawet hałaśliwych turystów. Wszystko jest tak plastyczne: dźwięki słyszalne, zapachy tak samo wyraziste, jak lekka poranna mgła nad wartkim nurtem Arno. Udało się Pani to wszystko dostrzec i barwnie opisać. Nie ma w tym ani jednej fałszywej nuty. Zdołała Pani uchwycić nawet ów migotliwy blask w powietrzu, tak charakterystyczny dla tego miasta i wciąż dzikich krajobrazów okolicznych wsi.

Georges Simenon

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 215

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (95 ocen)
16
38
28
12
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
alakad

Całkiem niezła

Tempo chwilami ślimacze, momentami nudnawa, nawet realia i opisy miasta są męczące, powtarzające się. Zakończenie ratuje tę książkę.
00
kasiatylek

Dobrze spędzony czas

Świetnie się czytało.
00
Mhs22222

Dobrze spędzony czas

dobra
00

Popularność




 

Magdalen

Nabb

ŚmierćAnglika

 

Tłumaczyła

Dorota Kozińska

 

 

 

 

Wydawnictwo Próby

 

 

 

Death of an Englishman

First published in 1981

Copyright © 1999 by Diogenes Verlag AG, Zürich

All rights reserved

 

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Próby

Copyright © for the translation by Dorota Kozińska

 

Warszawa 2021

 

ISBN 978-83-960881-1-6

Autorka pragnie podziękować

generałowi Nicolino D’Angelo –

za jak zwykle nieocenioną pomoc

w sprawach dotyczących karabinierów.

częśćpierwsza

1

Dyżurka tonęła w mroku, jeśli nie liczyć czerwonej lampki na biurku przy telefonie i białych, skąpanych w różowej poświacie rękawiczek z koźlęcej skóry, rzuconych na stertę papierzysk. Czarna marynarka od munduru wisiała na oparciu obrotowego krzesła, a dopasowany do niej schludnie zapięty płaszcz z czerwoną podszewką spoczywał na wieszaku za drzwiami, wraz ze starannie wyszczotkowanym kapeluszem. W pokoju starczyło akurat miejsca na ustawione wzdłuż białej ściany łóżko polowe, na którym, na tyle ostrożnie, by nie zagnieść czerwonych lampasów na nogawkach, spoczywał karabinier Bacci. Pełnił nocny dyżur. Na jego florenckim obliczu malował się niezmącony spokój. Karabinier spał.

Był bardzo młody i spał twardo, z egzemplarzem Codice di procedura penale na piersi i podręcznikiem taktyki wojskowej na podłodze przy łóżku. Zamierzał czuwać i uczyć się całą noc, ale w ciszy przytulnej dyżurki i w cieple czerwonego światła przymknął brązowe oczy, wciąż jednak śniąc, że jest pogrążony w lekturze.

Podświetlony lampką telefon dzwonił głośno i uporczywie. Bacci zerwał się w półśnie na równe nogi i zasalutował, nim jeszcze zdążył stanąć na baczność. Uświadomiwszy sobie, co jest źródłem dźwięku, natychmiast chwycił za słuchawkę, żeby dzwonek nie obudził sierżanta. Usłyszał w niej cichy, przejęty głos:

– Sierżancie Guarnaccia, panie sierżancie… proszę natychmiast tu przyjść, ten Anglik, on…

– Chwileczkę – Bacci wymacał w ciemnościach kontakt i chwycił za ołówek.

– Pan sierżant?

– Przy telefonie karabinier Bacci, nie sierżant Guarnaccia, kto mówi?

Na chwilę zapadła cisza, po czym głos oznajmił posłusznie:

– Cipolla, Gianpaolo Cipolla.

– Poproszę adres.

– Mój adres? – głos był tak słaby, że Bacci zaczął się zastanawiać, czy ma do czynienia z mężczyzną czy z chłopcem.

– Pański adres i adres, spod którego pan dzwoni, jeśli jest pan gdzie indziej.

– Mój adres to Via Romana osiemdziesiąt trzy, numer czerwony.

– A skąd pan dzwoni?

– Via Maggio pięćdziesiąt osiem.

– I tam popełniono przestępstwo?

– Tak, chodzi o tego Anglika… Nie zastałem przypadkiem sierżanta? Moja siostra jest jego sąsiadką, a szwagier pracuje jako ogrodnik u Bobolich, więc się znamy – i pan sierżant…

– Czy mógłbym pana spytać – Bacci przerwał mu z chłodną godnością płynącą z dwumiesięcznej praktyki na służbie – co pan właściwie robi w środku nocy na Via Maggio, skoro mieszka pan przy Via Romana?

Znów cisza. Głosik odezwał się po chwili:

– Ale… już jest rano… ja tu pracuję.

– Rozumiem. W porządku. Proszę się stamtąd nie ruszać, będę za pięć minut.

Bacci założył marynarkę i płaszcz, po czym starannie dopełnił strój kapeluszem i rękawiczkami z koźlęcej skóry. Wolałby wprawdzie umyć się i ogolić, ale sprawa mogła być pilna… zawahał się, spojrzał na drzwi do kwatery sierżanta, po czym znów zerknął na drzwi, gdzie przedtem wisiał jego płaszcz, a teraz było widać berettę dziewiątkę, zatkniętą w białą skórzaną kaburę z paskiem. Sierżant pocił się w łóżku złożony grypą, dlatego karabinier Bacci uparł się nocować w dyżurce, zamiast pójść spać na górę – zdaniem sierżanta całkiem niepotrzebnie – ale Bacci zawsze miał opinię „wzorowego ucznia”. Spokojnym ruchem zdjął broń, sprawdził ją i zamocował, nie spuszczając wzroku z drzwi do pokoju. Może powinien obudzić sierżanta albo zadzwonić na Borgo Ognissanti, na wypadek gdyby potrzebował posiłków… gdyby jednak porozumiał się z komendą, na pewno kazaliby mu zostać na posterunku i wysłali jakiegoś oficera… Bacci nigdy w życiu nie był na miejscu zbrodni… a jednak… cicho stukał o blat palcami w rękawiczkach. Sierżant powiedział, że jeśli wydarzy się coś ważnego… oczywiście nic takiego nie musiało się stać – nic się nigdy nie wydarzyło na posterunku Pitti…

Karabinier Bacci nie lubił sierżanta. Po pierwsze dlatego, że sierżant był Sycylijczykiem i Bacci podejrzewał, że jeśli nawet nie reprezentuje mafii, to i tak jest mafioso; poza tym wiedział, że sierżant zdaje sobie sprawę z jego podejrzeń i jeszcze je podsyca. Zupełnie jakby go to bawiło. Po drugie, Bacci nie lubił sierżanta, bo był za duży, za gruby i miał zawstydzającą dolegliwość oczu – zawstydzającą karabiniera Bacci – mianowicie w pełnym świetle dnia zalewał się łzami, a ponieważ ciągle ubolewał nad nieobecnością żony i dzieci zostawionych w Syrakuzach, toczące się po policzkach łzy sprawiały bolesne wrażenie prawdziwych – bolesne dla karabiniera Bacci. Sam sierżant ze stoickim spokojem sięgał po ciemne okulary, które zawsze miał w którejś z przepastnych kieszeni, po czym oznajmiał wszem wobec: „Nic takiego, zwykła przypadłość. Wszystko przez to słońce”.

Bacci postanowił nie budzić sierżanta. Do Via Maggio miał dosłownie dwa kroki. Mógł obrócić tam i z powrotem w dziesięć minut i w razie czego obudzić go później. Wyszedł na zewnątrz i zamknął dyżurkę na klucz.

Ten, kto dzwonił, miał rację – właśnie zaczęło świtać. Wilgotny, niemrawy grudniowy poranek. Gęsta żółta mgła wstała znad rzeki i wsączyła się w wąskie zaułki, tłumiąc odgłosy kroków karabiniera, kiedy wyłonił się z mroku sklepionego kamiennego korytarza i przemaszerował przez pochyły dziedziniec pałacu Pittich. Kilka widmowych samochodów, pozostawionych tutaj na całą noc, pokrywał osad z kropelek wilgoci. Bacci przeszedł na drugą stronę pogrążonego w ciszy placu i przeciął aleję w poprzek wysokich zabudowań dzielących Piazza de’ Pitti od Via Maggio. Trząsł się z zimna pod ciężkim płaszczem, w pełni świadom, że miasto wciąż śpi za zamkniętymi okiennicami. Latarnie były jeszcze zapalone, ale wąskie przejście było oświetlone tylko dwiema rozstawionymi na przeciwnych krańcach żeliwnymi lampami, Bacci musiał więc stąpać ostrożnie, klucząc wśród skuterów, jak zwykle zaparkowanych nieprzepisowo, z nosem dyskretnie uniesionym ponad zasięg wyziewów z kanalizacji, wiszących w porannej mgle aż do godziny szczytu, kiedy ustępowały miejsca spalinom. W najciemniejszym odcinku w połowie alei potknął się o puszkę coca-coli, która potoczyła się po nierównym bruku z denerwującym hurgotem. Dotarłszy do Via Maggio, przystanął, nie wiedząc, którędy pójść dalej. Po prawej rozpościerał się rząd wyniosłych renesansowych pałaców, ciągnący się aż do rzeki i niewidzialnego we mgle mostu Santa Trinita; po lewej krótszy odcinek ulicy prowadził do niewielkiego trójkątnego placu, gdzie łączył się z zaułkiem odchodzącym od pałacu Pittich. Przyjrzawszy się uważnie czerwonej i czarnej numeracji, Bacci skręcił w lewo w stronę placyku, mijając kolejno… numer 52… czerwony numer 106… czerwony numer 108… stare, wyblakłe czerwone numery ledwie było widać w siwym półmroku, tymczasem wielkie czarne cyfry rysowały się wyraźnie na tle białych tabliczek, a on przecież szukał czarnego numeru… 54… czerwony numer 110… 56… 58. Na wysokości pierwszego piętra majaczył nierozpoznawalny herb wykuty w kamieniu. Pod nim widniały potężne wrota z żelaznymi okuciami; okiennice na trzech górnych piętrach były zamknięte. Nawet odrobina światła nie wskazywała, z którego piętra ktoś dzwonił, a karabinier właśnie zdał sobie sprawę, że zapomniał spytać o nazwisko Anglika. Na parterze budynku mieścił się jakiś bank i ukryty za metalową żaluzją sklep, usadowiony na końcu Via Maggio i wychodzący na niewielki plac. Dopiero na widok sklepu przypomniał sobie – Anglik – gdzieś o tym czytał… „Naród sklepikarzy”… delikatnie przesunął palcem w białej rękawiczce po wypolerowanych mosiężnych przyciskach dzwonków, przepatrując nazwiska z listy lokatorów… Frediani… Cipriani… Cesarini… nie… A. Langley-Smythe, na prawo od bramy, pierwsza kondygnacja – ale to raczej mezzanino niż parter? Pusta tabliczka przy dzwonku po przeciwnej stronie, czyli tam musi być portiernia. Na ostatnim piętrze po lewej kolejne angielskie nazwisko: Panna E. White, w nawiasie Landor. Tylko że ten, który dzwonił, na pewno mówił o mężczyźnie. Bacci nacisnął dzwonek na parterze. Nikt się nie odezwał. Zadzwonił jeszcze raz, zbliżając ucho do głośnika. Nic. Może to był dowcip… albo nawet zasadzka, często tak bywa… słyszał już historie… zaczął się trochę niepokoić. Pewnie jakiś Sycylijczyk, który miał na pieńku z sierżantem… a może terroryści? „Nic się nigdy nie dzieje na posterunku Pitti”, powtarzał sobie po cichu, aż usłyszał czyjeś kroki. Rozległy się tuż obok, ale nie mogły dobiegać z wnętrza budynku, żaden dźwięk nie przebiłby się przez te drzwi. Odgłos ciężkich, powolnych kroków niósł się zza rogu sklepu. Z mgły wyłoniła się ciemna postać; stróż nocny właśnie kończył obchód.

– Proszę mi otworzyć – zażądał Bacci, gdy stróż podszedł bliżej. – Coś tam jest nie w porządku.

– Kiedy przechodziłem ostatni raz, było jak należy – odparł stróż flegmatycznie, zsuwając czapkę na tył głowy. Uniósł w ręku dzwoniący pęk kluczy, wybrał właściwy, odblokował skrzydło drzwi wejściowych, naparł na nie ramieniem i odrobinę uchylił. Wrzucił do środka biały kwitek z potwierdzeniem dokonanego obchodu, po czym się wycofał. Jego krótkofalówka obudziła się z kaszlem, gwizdnęła i równie raptownie zamilkła.

– To wszystko, co pan zrobił na ostatnim obchodzie? – spytał surowo Bacci.

– Nie. Wjechałem windą na górę i sprawdziłem drzwi po kolei. Wejdzie pan do środka, to znajdzie kwity za każdą framugą. Skoro i tak pan tu jest, to już pana z tym zostawię.

– Niech pan zajrzy następnym razem… Może będę musiał coś panu przekazać…

Karabinier znów pożałował, że nie zdążył się ogolić. Czuł się mniej pewnie niż tuż po wyjściu z posterunku.

– Idę do domu – oznajmił stróż. – Skończyłem obchód. Strażnik bankowy będzie o ósmej.

Ruszył przed siebie nieśpiesznie, wybrał z pęku inny klucz i zniknął w następnej bramie. No cóż, ten strażnik, jak już przyjdzie, na pewno okaże się byłym karabinierem i będzie chętniejszy do pomocy. Bacci tak długo napierał łokciem na dębowe, okute żelazem drzwi, aż zdołał się wśliznąć do środka.

Szeroki, wyłożony kamieniem korytarz, słabo podświetlony nocnym światłem, kończył się parą wysokich drewnianych wrót wjazdowych, które prowadziły zapewne na wewnętrzny dziedziniec budowli. Bacci wymacał kontakt i zapalił odrobinę jaśniejszą żarówkę w zawieszonej nad bramą latarni z kutego żeliwa. Po prawej wypatrzył wejście służbowe do banku, po lewej nieużywaną portiernię z zabitym deskami okienkiem dla interesantów. Idąc powolnym, dudniącym krokiem po kamiennej posadzce, dotarł do zamkniętych wrót i skręcił w lewo, w mniejszy korytarz z szeroką kamienną klatką schodową na wyższe piętra. Na dole schodów, po lewej stronie, wisiały skrzynki pocztowe mieszkańców; po prawej była lampka oraz drzwi, które wyglądały, jakby prowadziły do jakiegoś magazynu. Spod framugi sączył się strumień żółtego światła. Przy dzwonku widniało nazwisko A. Langley-Smythe. Głośne kroki karabiniera ucichły. Bacci delikatnie popchnął drzwi palcem w rękawiczce. Otwarły się na oścież. Na zagraconym, pokrytym kurzem biurku paliła się lampa z pergaminowym abażurem. Poza tym wnętrze tonęło w mroku, nie od razu więc zobaczył Langleya-Smythe’a. Ujrzał za to wątłego mężczyznę o twarzy szarej jak popiół, z szopą sterczących włosów, ubranego w czarny, bawełniany kombinezon. Siedział na krześle przy lampie, nieruchomo jak strażnik.

– To czegoś, u diabła, mnie nie obudził? O, czyżby? No to źle myślałeś – co ty sobie wyobrażasz? Bacci, ja osobiście… Dotykałeś czegoś? Na miłość boską, niczego nie dotykaj! Kto? Co on tam robi… Chwileczkę, muszę sięgnąć po… apsik! On nie wygląda, jakby był w szoku, on jest w szoku. Jego żona leży w agonii, może nawet umarła tej nocy; siostra mieszka tuż obok, przy Via Romana, co on robi – słuchaj, zatrzymaj go tam, aż przyjdę, najpierw muszę się dodzwonić na Borgo Ognissanti – i niczego nie dotykaj… O Boże…

Zadzwonił na komendę.

Sierżant Guarnaccia z mozołem wbił się w mundur, kichając prawie bez przerwy. Czuł mdłości i zawroty głowy, płonął z gorączki i wszystko go bolało. Znalazł w łazience aspirynę, zażył z pół tuzina tabletek i popił je czterema szklankami wody mineralnej, ale gardło wciąż miał tak samo wyschnięte i rozpalone jak przedtem. Jutro powinien wrócić do domu na Boże Narodzenie; nie mógł przecież się rozchorować i spędzić samotnie święta w łóżku we Florencji, kiedy każdy normalny Sycylijczyk w tym mieście przepychał się do któregoś z zatłoczonych pociągów na południe, obładowany wielkimi pakami, targając powiązane sznurkiem walizki. Znów kichnął potężnie i wyszedł przez bramę, oszołomiony wilgotnym powiewem chłodu na rozgorączkowanej twarzy. Wodniste słońce właśnie się przebijało przez poranną mgłę i sierżant Guarnaccia zaczął płakać. Sięgnął z westchnieniem do kieszeni płaszcza i wyciągnął z niej parę ciemnych okularów.

Zanim dotarł na miejsce, w mieszkaniu Anglika zrobił się ruch jak na stacji kolejowej. Wewnątrz tłoczyło się kilkanaście osób; dwaj pomocnicy z Zakładu Medycyny Sądowej sterczeli w bramie, tocząc zawzięty spór z trzymającym straż brygadierem.

– Dla mnie to niejadalne i koniec dyskusji…

– Oliwa musi mieć odpowiednią temperaturę, w tym cała rzecz, gdybyś próbował smażyć sposobem mojej matki…

– Moim zdaniem dobry befsztyk…

Sierżant skinął im głową na powitanie i przecisnął się dalej.

– Jezus Maria, Józefie święty – powiedział cicho, kiedy był już w środku.

Nie patrzył na ciało Langleya-Smythe’a, którego i tak nie było widać zza dwóch fotografów, zastępcy prokuratora i lekarza – profesora Forlego z Zakładu Medycyny Sądowej. Patrzył przez okno na żałośnie niepozornego zamiatacza, który krzątał się po dziedzińcu w przykrótkim czarnym kombinezonie. Kilka lat temu w grubą murowaną ścianę wmontowano duże francuskie okno; widoczny przez szybę zamiatacz zbierał jakieś śmieci z omszałych kamiennych płyt wokół ogromnych donic z terakoty i wkładał je do plastikowego worka. Jego twarz miała zielonkawy odcień.

– Wyglądał, jakby miał zaraz zemdleć, gdyby tu dłużej posiedział – wyjaśnił Bacci, sam bliski omdlenia od samotnego przebywania w towarzystwie trupa. – Podobno sprząta dziedziniec raz w miesiącu; co tydzień myje schody i korytarz wejściowy. Pomyślałem sobie, że skoro i tak musi poczekać, to niech się na chwilę odpręży… sam pan mówił, że jego żona jest chora…

– Ona nie żyje – mruknął sierżant, wpatrując się wielkimi oczami w skuloną postać na zewnątrz. Po drodze wpadł na chwilę do sąsiadów. Otworzył mu ogrodnik; miał zaczerwienione oczy i jednodniowy zarost. Szykował dzieciakom śniadanie, bo żona wciąż jeszcze była na Via Romana.

Zebrani wokół zwłok zaczęli się powoli rozchodzić. Prowadzący śledztwo kapitan z komendy wyszedł z sypialni, gdzie pracowali jego technicy, i obrzucił zastępcę prokuratora spojrzeniem spod uniesionych brwi. Ten odwzajemnił się, zwracając oczy ku niebu. Komentarz był niepotrzebny. Że coś takiego musiało się wydarzyć tuż przed świętami…

– I żadnych szans, że to było samobójstwo – westchnął zastępca prokuratora.

– Raczej nie. Strzał w plecy, nie znaleziono broni.

– No cóż, zróbcie, co się da…

Zróbcie, co się da, żeby wyjaśnić sprawę przed Bożym Narodzeniem. Zastępca prokuratora wymienił uścisk dłoni z kapitanem i profesorem Forlim, który zbierał się już do wyjścia i zatrzasnął torbę. Sierżant odwrócił się i spojrzał na niego z nadzieją:

– Myśli pan, że…

– Nic nie myślę – odparł lekarz odruchowo. – Okaże się dopiero po sekcji – chyba że sam pan zwróci na coś uwagę. A i tak wiele będzie zależało od tego, kiedy zjadł ostatni posiłek… Miejmy nadzieję, że stołował się w restauracji – całkiem prawdopodobne, najwyraźniej był kawalerem.

Lekarz, elegancki siwowłosy mężczyzna, rozejrzał się po nędznym wnętrzu z wyraźnym niesmakiem.

– Szczerze mówiąc – skromnie przyznał sierżant – trochę to wykracza poza mój zakres obowiązków. – Po czym opadł ciężko na stary, zakurzony fotel i otarł pot z czoła.

– Miałem właśnie spytać, czy mógłby mi pan coś przepisać na gorączkę.

– Grypa?

– Tak sądzę.

– Wziął pan coś?

– Tylko aspirynę.

Lekarz zmierzył mu puls.

– Powinien pan być w łóżku.

– Wiem. – Sierżant mimowolnie rzucił okiem na Bacciego, który stał przy oknie, przestępując z nogi na nogę w wyglansowanych butach i nerwowo uderzając po udach rękawiczkami z koźlęcej skóry.

– Rozumiem – lekarz spojrzał w tę samą stronę.

– Mam brygadiera na chorobowym, a drugi z moich chłopaków jest właśnie w drodze do domu.

Wszędzie tak było w okresie świątecznym: nieuchronny pęd na południe, równie uporczywy i nieubłagany jak przepływ piasku w klepsydrze do jajek, dziesiątkujący personel muzeów, szpitali, banków i posterunków policji.

– Jedziemy na tym samym wózku – zapewnił współczująco lekarz. – Przepiszę panu antybiotyk – ale uprzedzam, lepiej się nie przemęczać. Niech pan się wyręczy chłopakiem, a śledztwo zostawi kapitanowi.

– Spokojna głowa. U Pittich zajmujemy się co najwyżej kradzieżą torebek; kapitan nie będzie mnie potrzebował. Muszę tylko dopilnować tego gołowąsa. Im szybciej wróci do szkoły oficerskiej, tym lepiej. Mam wrażenie, że z każdym rokiem przysyłają mi coraz młodszych. Chyba się starzeję.

– W każdym razie niech pan spróbuje trochę odpocząć i pić dużo płynów.

Obaj w tej samej chwili zwrócili uwagę na opróżnioną niemal do dna butelkę whisky przy lampie z pergaminowym abażurem.

– Byle nie takich.

– Do ust bym tego nie wziął.

Sierżant codziennie wypijał wieczorem pół litra czerwonego wina do posiłku, ni mniej, ni więcej – a w niedzielę jeszcze odrobinkę vin santo.

– Skoro już o tym mowa, wina też nie – doktor, przepisując lekarstwo, czytał w myślach sierżanta. Wręczył mu receptę i poklepał po potężnym ramieniu.

– Pan się trzyma!

– Kapitanie…? – jeden z techników przycupnął w rogu pokoju, wpatrując się w jakiś przedmiot. Kapitan podszedł zobaczyć. Popiersie anioła z biało-niebieskiej majoliki. Technik ostrożnie strzepnął kurz z figurki, odsłaniając owinięty wokół szyi kawałek sznurka.

– O nie… – szepnął kapitan. Struchlał na myśl o czekających go komplikacjach.

– Niestety tak, kapitanie… – technik pociągnął za sznurek i odsłonił plombę z ołowiu.

Kapitan wstał.

– Przyślijcie tu kogoś od Pittich, dobra? Najlepiej doktora Biondiniego, kierownika Galleria Palatina, powinien już tam być. Pewnie od razu wam coś powie, a jeśli nie, zadzwońcie do mnie, jak tylko się czegoś dowiecie…

Kiedy kapitan wrócił do sypialni, Bacci podszedł do kucającego technika i spytał bojaźliwie:

– Co się stało?

Popatrzył na małą ołowianą plombę.

– Co to znaczy?

– Kłopoty – odparł technik. – Rzym… – jakby obydwa te słowa były równoważne. – Możecie mi tu poświecić? Zejdź mi z drogi, chłopcze, bardzo cię proszę…

 

– Możemy już go wynieść? – pomocnicy czekali od półtorej godziny. Posadzka przed mieszkaniem była usiana niedopałkami, rozmowa przestała się kleić.

– Polędwicą do góry, pamiętaj, i musi być krwista. Nic poza tym, może z wyjątkiem duszonych szalotek, w dużej ilości masła, na słodko-kwaśno.

– Nie ma mowy, nie znoszę cebuli.

– Możecie go zabrać – oznajmił lekarz, próbując dogonić zastępcę prokuratora, żeby zaprosić go na śniadanie w barze.

Pomocnicy zaczęli wciągać na nosze potężne ciało Langleya-Smythe’a. Sierżant zwrócił uwagę, że denat ma spodnie pod szlafrokiem i nie stracił zbyt dużo krwi, choć trochę jej się zebrało w rogu perskiego dywanu przy kominku. Mężczyźni wynieśli zwłoki; ich głośne okrzyki odbijały się echem po kamiennym korytarzu. Kapitan i jego ludzie znów zaszyli się w sypialni, gdzie najwyraźniej znaleźli coś ciekawego. Sierżant i karabinier Bacci zostali sami w salonie.

– Bacci…

– Tak, panie sierżancie?

Sierżant zamknął oczy i położył wielkie spocone dłonie na kolanach, jakby próbował złapać równowagę.

– Masz mi natychmiast coś załatwić. Sprawnie i jak należy.

– Tak jest.

Karabinier stanął na baczność i strzelił obcasami na kamiennej posadzce. Sierżant lekko się wzdrygnął, wręczył mu receptę i powiedział:

– Pójdziesz na plac do apteki przy papierniczym i wykupisz mi lekarstwo.

– Tak jest.

Bacci włożył rękawiczki, delikatnie ujął receptę w dwa palce i ruszył zamaszystym krokiem w stronę drzwi.

– Tylko migiem!

– Tajest!

Sierżant usiadł, gdzie stał, otworzył wielkie załzawione oczy i rozejrzał się wokół półprzytomnym wzrokiem. Pokój był zagracony sprzętami rozmieszczonymi w dziwnym nieładzie; nie tyle brudny, co zakurzony, spowity duszącym pyłem, który kojarzy się zwykle ze strychem lub rupieciarnią. Meble przedstawiały sobą mieszankę najrozmaitszych epok i stylów: bez wyjątku zabytkowe, w większości zbyt duże, nawet na tak wysokie i przestronne wnętrze. W pokoju było kilka obrazów olejnych, niezawieszonych, po prostu ustawionych na meblach i opartych o ścianę. Pasowało tam tylko biurko z dwoma podniszczonymi skórzanymi krzesłami, z których jedno zajmował teraz sierżant, oraz stary olbrzymi fotel z podłokietnikami, obity spłowiałym czerwonym aksamitem. Poduszki były już mocno wygniecione, w szczelinę między siedziskiem a oparciem zatknięto angielską gazetę. Fotel stał przy kamiennym kominku z resztkami zwęglonego drewna na ruszcie. Palenisko było zaśmiecone niedopałkami papierosów. Sierżanta kusiło, by zapaść się obolałym ciałem w aksamitne poduszki, zniechęcił go jednak wyraźny odcisk sylwetki Anglika. Z westchnieniem kontynuował oględziny. „Bardzo ładne”, szepnął na widok marmurowych rzeźb po obu stronach kominka. Dwa posągi w fałdzistych szatach, których fakturę uwypuklała gruba warstwa kurzu, wyglądały na rzymskie, choć równie dobrze mogły okazać się florenckimi kopiami. Ale i tak bardzo ładne. Czyli facet był bogaty, a mimo to mieszkał na wysokim parterze… Sierżant znów wyjrzał przez okno na dziedziniec. Jego potężne cielsko tkwiło w takim samym bezruchu, a wielkie oczy patrzyły przed siebie równie niewidzącym wzrokiem jak u tych posągów z marmuru.

– Ech! – grzmotnął pięścią w wyściełane oparcie, wzniecając obłoczek kurzu, po czym dźwignął się z krzesła, żeby rozejrzeć się po łazience. Nikt tam od dawna nie sprzątał. W bidecie i na podłodze leżała brudna bielizna. Dno umywalki było upaćkane grudkami pasty do zębów i zszarzałymi plackami zeschniętej pianki do golenia. Pod cieknącym kranem w wannie uformował się rdzawy zaciek. Sierżant odruchowo spróbował dokręcić kran, ale mu się nie udało.

– Panie sierżancie?

– Tu jestem.

W powietrzu unosił się słaby, niemniej rozpoznawalny odór wymiocin.

Bacci stał w drzwiach z białą paczuszką w ręce. Zlustrował łazienkę jasnym spojrzeniem brązowych oczu, ale powstrzymał się od komentarza. Spytał tylko:

– Czy mogę zatrzymać klucze?

– Nie – tak, myślę, że kapitan będzie ich potrzebował.

Czekając na kapitana, rzucili okiem na kuchnię. W zlewie piętrzyły się brudne filiżanki, na zachlapanej kuchence stał niewielki ekspres do kawy. W lodówce znaleźli kartonik mleka i pół kostki nieco zjełczałego masła, w metalowej szafce – słoik świeżo zmielonej kawy, porcję angielskiej szynki i paczkę drogich herbatników.

– Old England Stores – orzekł Bacci – przy Via Vecchietti.

Sierżant spojrzał na niego zaskoczony.

– Można tam dostać takie rzeczy – Bacci oblał się rumieńcem. – Moja matka czasem kupuje u nich herbatę.

– Herbatę?

– Tak.

– Herbatę?

– Mają własną mieszankę – karabinier zrobił się purpurowy, ale nie miał zamiaru się tłumaczyć z odwiecznej skłonności florentyńczyków do wszystkiego co angielskie. Sięgnął w głąb szafki i wyciągnął z niej metalowy pojemnik.

– Old England Breakfast Tea.

– Pfuj – odparł sierżant.

– Pójdziemy już? – zawołał kapitan od bramy. Dopiero gdy oddał klucze stróżowi i poinstruował go, by zamknął drzwi za technikami, zwrócił uwagę na niepozornego człowieczka, który czekał cierpliwie w półmroku kamiennego korytarza.

– Cipolla – szepnął sierżant kapitanowi do ucha. – Ten, który znalazł zwłoki. W nocy umarła mu żona, więc gdyby pan mógł…

– Rozumiem.

– Pójdzie pan z nami do Pittich? Sierżant spisze pańskie zeznanie – raz-dwa, chodźmy już! Proszę odłożyć ten worek ze śmieciami. Idziemy.

– To nie są śmieci, panie sierżancie – człowieczek bał się odezwać do kapitana – to rzeczy pozbierane na dziedzińcu, rzeczy, które wypadły ludziom z okna albo tarasu… przeważnie klamerki do ubrań i zabawki, czasem jakieś pranie…

– Niech pan to zostawi tam gdzie zawsze – poprosił łagodnie sierżant – i pójdzie z nami. Po drodze kupimy kawę i grappę, dobrze panu zrobią.

Człowieczek zawiesił plastikowy worek przy drzwiach do windy, żeby mieszkańcy mogli zabrać swoje rzeczy, zamrugał oczami i wyszedł wprost w gwar wilgotnego poranka. Sierżant założył ciemne okulary. W barze na rogu trójkątnego placyku wciąż jeszcze był tłok. W przeszklonej ladzie piętrzyły się stosy kanapek i słodkich bułeczek, ekspres do kawy pracował pełną parą.

– Co podać, panie sierżancie? Trzy kawy?

– Cztery.

Człowieczek odmówił zjedzenia czegokolwiek; reszta kupiła bułeczki, ale sierżant nie przełknął nawet kęsa. Miał wysoką gorączkę i czuł się coraz gorzej. Stanęli przy ladzie, w cieple parującego ekspresu, gapiąc się przez otwarte drzwi na długi biały autokar wiozący turystów z Niemiec na świąteczne zakupy, który zaklinował się na środku placu, nie mogąc wymanewrować spomiędzy skupiska nieprzepisowo zaparkowanych samochodów. Kierowca przyjechał pewnie od strony pałacu Pittich, po czym chciał skręcić ostro w Via Maggio, żeby dotrzeć z powrotem do rzeki. Samochody, które utknęły przez niego w potężnym, częściowo niewidocznym korku, trąbiły jak oszalałe; zrezygnowany vigile w wysokim białym hełmie cierpliwie pouczał kierowcę, jak ma wycofać autokar, aby nie potłuc witryn sklepowych, a jednocześnie próbował wywołać z baru właścicieli zaparkowanych wozów i przekonać ich, żeby przestawili je gdzie indziej.

– W tym mieście nawet śniadania nie da się zjeść w spokoju – obwieścił tubalnie jeden z kierowców, delikatnie wycierając usta serwetką i ostentacyjnie ociągając się z wyjściem.

– Proszę o odrobinę cierpliwości – apelował młody vigile, zaglądając do środka przez drzwi.

Sklepikarze, którzy akurat nie mieli klientów – oraz kilku, którzy akurat mieli – wyszli na ulicę podziwiać znany spektakl. Siwowłosy, dystyngowany właściciel sklepu papierniczego stał z rękami założonymi na plecy, powoli kręcąc głową na znak dezaprobaty. Neapolitańczyk serwujący dania z grilla – z którym właściciel sklepu papierniczego z zasady nie rozmawiał – ocierał czoło poplamionym białym fartuchem i szczerzył złote zęby w uśmiechu; płomienie z drewnianego paleniska błyskały w tle jak diabelskie ogniki. Jubiler obserwował cały ten chaos z owczarkiem przy nodze. Normalnie sierżant byłby w świetnym humorze, morderstwo, nie morderstwo, byle wyjść na plac i cieszyć się zmieszaną wonią dymu z palonego drewna, pieczonej wołowiny, kawy i tostów, zamiast tkwić w czterech ścianach na posterunku u Pittich. Dziś jednak hałas i zamieszanie przyprawiły go o zawroty głowy, poczuł więc ulgę, kiedy zapłacili za kawę i wyszli z baru. Samochód kapitana stał na pochyłym dziedzińcu.

– Zaczekaj tu na mnie – poprosił kapitan kierowcę. – Chciałbym wrócić do biura mniej więcej za kwadrans.

Potem zwrócił się do sierżanta:

– Będzie pan musiał poinformować Konsulat Brytyjski, żeby powiadomili najbliższych krewnych, o ile miał jakichkolwiek – i może pan w moim imieniu wysłać żandarma do kościoła anglikańskiego i tamtejszej biblioteki – powinni mieć jakieś informacje o denacie…

Główne wejście do pałacu Pittich było już otwarte. Paru zimowych turystów i kilka szkolnych wycieczek szło przez wewnętrzny dziedziniec w stronę galerii i ogrodów Boboli.

– Pewnie zna pan tę okolicę jak własną kieszeń: gdyby mógł mi pan powiedzieć to i owo o mieszkańcach domu, zanim zacznę ich przesłuchiwać…

Ale sierżanta zaćmiło i wielkie blade kamienie pałacu zaczęły mu skakać i tańczyć przed oczami. Aspiryna już nie działała i gorączka gwałtownie wzrosła. Nie powinien był pić tej kawy…

Kiedy dotarli na posterunek, sierżant zdjął kapelusz i ciemne okulary, po czym sięgnął po chusteczkę. Miał dreszcze i pot wystąpił mu na czoło.

– Dobry Boże, pan jest chory!

– Przepraszam… chyba muszę się położyć…

Ostatkiem sił doczołgał się na posterunek, zdjął płaszcz, marynarkę i padł na łóżko, tuląc do piersi białą paczuszkę z apteki. Ku jego zdziwieniu towarzyszył mu karabinier Bacci. Sierżant był zbyt chory i przejęty, żeby zastanowić się nad tą niecodzienną troską; martwił się o Cipollę. Połknął dwie tabletki i zakopał się w pościeli.

– Powiedz mu… powiedz mu, że nie przyjdę na pogrzeb, jeśli mi się nie polepszy – twarz mu pałała i miał przymknięte oczy – ale mogę posłać wieniec… wiesz, była jeszcze młoda… szwagier powiedział, że to rak… facet jest młodszy, niż się wydaje… myślę, że to było morderstwo… krew wsiąkła w dywan… ale niedużo… niedużo… Bacci?

– Tak, proszę pana?

– Co ja wygaduję?

– Niech pan lepiej odpocznie. Życzy pan sobie czegoś jeszcze?

Nie doczekał się odpowiedzi.

Skończyło się na tym, że kapitan zajął miejsce sierżanta i przesłuchał zamiatacza; karabinier Bacci sporządził protokół.

Gianpaolo Maria Cipolla, urodzony w 1938 roku w Salerno, zamieszkały we Florencji od roku 1952, przy Via Romana pod czerwonym numerem 83, wdowiec, przybył na Via Maggio 58 we środę, jak zwykle o szóstej rano, żeby umyć korytarz wejściowy i klatkę schodową oraz wypolerować mosiężną tabliczkę i gałki u drzwi na zewnątrz budynku. Miał własny klucz do bramy na dziedziniec, który sprzątał raz w miesiącu, ale nie miał klucza do drzwi wejściowych. I tak zawsze mógł wejść do środka, bo klucze mieli zamiatacze z banku, którzy zjawiali się mniej więcej o tej samej porze. Rankiem 22 grudnia nie widział ich, ale ilekroć przychodzili pierwsi, zostawiali drzwi otwarte na oścież. Nie dysponował kluczem do windy, każdy z mieszkańców miał swój. Skorzystał ze schodów i zaczął sprzątanie na ostatnim piętrze. Na dole klatki schodowej zobaczył, że drzwi od mieszkania na parterze są otwarte i wewnątrz pali się światło. Wszedł do środka, ujrzał na podłodze zwłoki Anglika i zadzwonił do sierżanta, nie pod numer alarmowy 113, bo sierżant jest sąsiadem jego siostry, która jest żoną ogrodnika u Bobolich. Zadzwonił, usiadł i czekał, aż ktoś przyjdzie.

Kapitan zwrócił się do karabiniera:

– Kiedy przyszedłeś, drzwi do mieszkania były zamknięte czy otwarte?

– Otwarte, proszę pana.

– Otworzyłem panu – Cipolla wciąż bał się odezwać do kapitana. – Najpierw je zamknąłem, kiedy wszedłem, ale później panu otworzyłem.

– To dlaczego nie otworzył mi pan drzwi wejściowych? W mieszkaniu jest przycisk elektryczny?

– Nie… na parterze nie ma, tylko na wyższych piętrach.

– W takim razie czemu nie wyszedł mi pan otworzyć?

– Chciałem… ale jakoś nie wypadało go zostawić… przecież umarł… miałem taki zamiar, ale potem usłyszałem, jak pan wchodzi…

– Nocny stróż mnie wpuścił, panie kapitanie.

– To go znajdź. Chcę wiedzieć, czy coś zauważył i o której zrobił poprzedni obchód. Musimy też wezwać zamiataczy z banku. Szkoda, że rano nie zwróciłeś na nich uwagi.

Karabinier Bacci oblał się rumieńcem. Mógłby przysiąc, że w budynku było ciemno, kiedy dotarł na miejsce, ale był tak zdenerwowany…

Kapitan zebrał się do wyjścia.

– Idź najpierw do Konsulatu Brytyjskiego, może coś nam powiedzą, i złóż mi raport przez telefon, kiedy tylko wrócisz. Nie przeszkadzaj sierżantowi, im dłużej odpocznie, tym lepiej. Podeślę mu brygadiera.

– Tak jest! – Bacci marzył o takim właśnie zwierzchniku: eleganckim, stanowczym, dokładnym. A sierżant w łóżku, odsunięty na boczny tor. Bacci był w siódmym niebie.

Niepozorny mężczyzna nie ruszył się z miejsca, nawet po odejściu kapitana.

– Może pan iść do domu – powiedział Bacci. – W razie potrzeby skontaktujemy się z panem, a po wszczęciu oficjalnego śledztwa będzie pan musiał złożyć zeznanie z biurze oskarżyciela publicznego.

Cipolla sprawiał wrażenie, jakby nie wiedział, co dalej począć; wciąż wpatrywał się w drzwi, za którymi zniknął sierżant. Bacci przypomniał sobie, co miał mu przekazać.

– Sierżant prosił uprzedzić, że może nie dotrzeć na pogrzeb, złapał paskudną grypę, ale obiecał przesłać wieniec… jeśli i ja mogę złożyć kondolencje…

– Dzięki… w takim razie mogę już sobie pójść…?

Rozejrzał się niepewnie, jakby o czymś zapomniał, ze zgarbionymi ramionami i szopą ciemnych, sterczących włosów, które nadawały mu wyraz ciągłego zaskoczenia. Nerwowo wymknął się na dwór, trzęsąc się z zimna w cienkim bawełnianym kombinezonie.

Po drodze do Konsulatu Brytyjskiego Bacci wpadł się ogolić do fryzjera przy Via Maggio. Kiedy przechodził przez most Santa Trinita, gładkie policzki mrowiły go na wilgotnym powietrzu. Poranna mgła, zamiast się podnieść, opadła, przesłaniając blade słońce. W górnym biegu rzeki rozświetlony blaskiem malutkich okienek Ponte Vecchio rozpościerał się nad nicością; w dole wezbrany oliwkowozielony nurt, otoczony rzędami żółtych i szarych budowli, po kilkuset jardach roztapiał się w mglistych oparach.