Śmierć, która cię ocali - Jordan Jack - ebook + książka

Śmierć, która cię ocali ebook

Jordan Jack

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Trudno o bardziej skutecznego mordercę niż wprawny chirurg.

Mój syn został porwany. Teraz muszę dokonać wyboru. Albo mój pacjent nie przeżyje operacji, albo już nigdy nie zobaczę mojego dziecka.

Na stole operacyjnym leży człowiek. Jako chirurg mam za zadanie go uratować. Jako matka wiem, że muszę go zabić. Ktoś mógłby pomyśleć, że jestem potworem. Ale mam tylko jedno wyjście. Nikt nie może odkryć, że popełniłam morderstwo. W przeciwnym razie mój syn umrze.

Tragiczny dylemat moralny i zawrotne tempo. Historia, która pochłania od pierwszej strony.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 400

Oceny
4,3 (120 ocen)
67
29
20
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malwi68

Dobrze spędzony czas

"Śmierć, która cię ocali" Jacka Jordana to powieść, która wciąga od pierwszych stron i nie pozwala oderwać się od lektury. Autor przedstawia nam niezwykle trudny dylemat moralny, który stawia główną bohaterkę przed niezwykle trudnym wyborem. Anna, chirurg i matka, musi podjąć decyzję, która wydaje się niemożliwa do dokonania. Jej syn został porwany, a porywacz wymaga, aby w trakcie operacji nie uratować życia pacjenta. Jeśli chirurg tego nie zrobi, jej syn zostanie uwolniony. Jednakże, jeśli podejmie się tego niezwykle kontrowersyjnego działania, stanie się morderczynią. Jordan doskonale ukazuje wewnętrzne rozterki i walkę bohaterki, która musi wybrać między lojalnością wobec swojego zawodu a miłością do swojego dziecka. Autor zgrabnie porusza temat moralności i etyki w medycynie. Przedstawia nam trudne pytania o granice, jakie możemy przekroczyć, aby ocalić naszych najbliższych. Czy zbrodnia może być usprawiedliwiona, jeśli chodzi o ratowanie życia ukochanej osoby? Ta powieść skłani...
20
klaudiaciacho

Nie oderwiesz się od lektury

Po zamknięciu książki w głowie mam tylko: „O RANY!” Ależ to była historia! Nie mogłam się oderwać i przeczytałam na raz, a uczucie napięcia nie opuszczało mnie do ostatniej strony.
10
Dziubcius

Nie oderwiesz się od lektury

Trzyma w napięciu
00
Joamiz

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
paulinka2

Dobrze spędzony czas

Dobry thriller medyczny. Interesujące dylematy moralne. Wciągająca akcja.
00

Popularność




Projekt okładki: Tomasz Majewski

Redakcja: Barbara Milanowska / Lingventa

Redaktor prowadzący: Anna Wyżykowska

Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Katarzyna Szajowska, Elżbieta Steglińska

Zdjęcie wykorzystane na okładce:

© Shaiith/iStock

Grafika wewnątrz tekstu:

Image by juicy_fish on Freepik

© 2022 Jack Jordan

© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2023

© for the Polish translation by Radosław Madejski

ISBN 978-83-287-2420-4

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2023

–fragment–

Sandrze Jarrad,

która jest natchnieniem dla matek gotowych na wszystko dla swoich dzieci, tak jak ona dla mnie. Bez niej nie byłoby tej książki.

Primum non nocere

HIPOKRATES

„Lekarz powinien mieć na uwadze dwa szczególne cele w odniesieniu do choroby, a mianowicie, aby czynić dobro lub nie czynić szkody”.

CORPUS HIPPOCRATICUM

„Wśród lekarzy występuje znaczne ryzyko zapadalności na choroby psychiczne, dlatego nie jest szczególnie zaskakujące, że pewne cechy kojarzone z osobowością psychopatyczną dają się zauważyć u tych, którzy zaszli wysoko w naszym zawodzie”.

J. PEGRUM, O. PEARCE, THE ROYAL COLLEGE OF SURGEONS, SIERPIEŃ 2015

CZĘŚĆ I

1

Anna Czwartek, 4 kwietnia 2019 16.32

Mam krew na szyi. To tylko pojedyncza kropelka nie większa od piega. Nieistotna drobinka na tle całego wszechświata. Przede mną leży człowiek z otwartą piersią; patrzę na jego przecięty wzdłuż mostek i na płuca czarne od smolistych plam, rozchylone stalowymi łopatkami rozwieracza, żeby odsłonić serce. Wszędzie widzę krew, mimo to myślę jedynie o tej małej kropelce, która zdaje się wżerać w moją skórę.

Przekładam skalpel z lewej dłoni do prawej i kilka razy obracam nadgarstkiem, aż rozlega się przyjemny chrzęst. W sali panuje taka cisza, że ten ledwie słyszalny odgłos odbija się słabym echem od chłodnych wykafelkowanych ścian.

Wszyscy wpatrują się we mnie, jakby chcieli się upewnić, czy nie zadrży mi ręka. Ale choć czuję na sobie tyle badawczych spojrzeń, nie pocą mi się dłonie, a palce za­ciskają się pewnie na rękojeści skalpela, którego zaróżowione od krwi ostrze połyskuje w jaskrawym świetle. Za to moje serce ukryte pod zielonym fartuchem kołacze tak szybko, że niemal czuję je w gardle.

Tymczasem serce Petera Downinga jest nieruchome jak kamień.

Operacja pomostowania aortalno-wieńcowego przebiega bez komplikacji, ale tylko do czasu. Po otwarciu klatki piersiowej wszczepiłam dwa pomosty naczyniowe, wykorzystując żyłę odpiszczelową, żeby ominąć zwężone arterie i zapewnić prawidłowe ukrwienie mięśnia sercowego. Po zwolnieniu zacisku blokującego aortę i wypłukaniu zimnego roztworu potasu, którego wstrzyknięcie zatrzymuje akcję serca, powinno nastąpić przywrócenie krążenia.

Wbijam wzrok w otwartą klatkę piersiową i czekam na pierwszy skurcz, na jakikolwiek ruch świadczący o powrocie do farmakologicznie wstrzymanego życia.

Na próżno.

– Proszę wyłączyć respirator.

– Respirator wyłączony – odpowiada doktor Burke.

– Wracamy na pompę.

– Przywracamy krążenie pozaustrojowe – potwierdza Karen ze stanowiska perfuzjonisty.

Oddaję skalpel asystentce i czekam w ogłuszającej ciszy. Gdy wreszcie krew znowu zaczyna płynąć przez płucoserce, napięcie uchodzi z sali niczym rozgrzany nieświeży oddech.

– Dajmy mu jeszcze chwilę – mówię i z powrotem zakładam zacisk na aortę. – To biedne serce jest chyba trochę zmęczone.

– A kto tu nie jest? – odzywa się żartobliwym tonem doktor Burke i mruga do mnie znad okularów.

Doceniam jego pokrzepiający gest, ale obydwoje wiemy, że jestem zdana tylko na siebie. Każda operacja jest działaniem zespołowym, ale tylko w pewnych granicach. Doktor Burke czuwa nad kroplówkami, kontroluje respirator i obserwuje linie na monitorach, Karin obsługuje płucoserce, a stojący na drugim końcu stołu chirurg wypreparowuje z podudzia pacjenta żyłę do przeszczepu. Każdy ze specjalistów ma swojego asystenta; przy moim boku stoi Margot, która podaje mi narzędzia i tampony. Ale jeśli chodzi o samo serce, cała odpowiedzialność spoczywa na mnie.

Oblewa mnie fala gorąca i czuję ciarki między łopatkami.

Skup się.

Spoglądam w otwartą jamę klatki piersiowej. Wszczepione bajpasy nie budzą zastrzeżeń, zespolenia naczyń są czyste i szczelne. Daliśmy sercu trochę czasu na powrót do aktywności, zaaplikowaliśmy farmakologiczny koktajl, próbując wywołać skurcze, i przeprowadziliśmy testy pod kątem zaburzeń metabolicznych lub jakichkolwiek innych nieprawidłowości, które mogły umknąć naszej uwadze. Jeszcze raz prześledziłam wszystkie moje działania w nadziei, że problem jest wynikiem jakiejś pomyłki, którą popełniłam i mogłabym teraz naprawić. Niestety niczego takiego nie znalazłam.

Zerkam na duży ścienny zegar. Zbliżamy się do końca czterogodzinnego okienka, w którym można jeszcze uniknąć uszkodzenia serca. Po przekroczeniu tej granicy każda mijająca sekunda jest jak gwóźdź do trumny pacjenta.

Czuję swędzenie na górnej wardze i powstrzymuję się, żeby nie obetrzeć ściekających po niej kropli potu. W myślach powtarzam radę mojego mentora: „Nigdy nie okazuj zdenerwowania. Jeśli zaczniesz panikować, inni też wpadną w panikę. Nie wprowadzisz statku do portu, kiedy twoja załoga wyskoczy za burtę”.

Ujmuję w dłoń serce pacjenta i zaczynam je ściskać w takim rytmie, w jakim kurczyło się i rozkurczało przez całe życie. Potem odkładam je delikatnie na miejsce. Mięsień zrobił się różowy od mojego dotyku i wygląda dosyć osobliwie, wręcz ładnie, jak zarumieniony na mrozie po­liczek.

– Dajmy mu jeszcze jedną szansę – mówię tonem, w którym pobrzmiewa waga moich słów.

Wyciągam rękę powoli, jakbym chciała przedłużyć życie pacjenta choćby o tych parę sekund. Zdejmuję zacisk z aorty i strumień krwi napływa do serca. Ale serce nadal nie reaguje.

Ściskam je raz za razem, ale nawet po wypłukaniu roztworu potasu jest dziwnie chłodne, wilgotne i śliskie niczym mięsisty ryj świni.

No, dawaj, Peter!

Tężeją mi ramiona, gdy pochylona nad stołem wkładam całą siłę w rytmiczne skurcze dłoni. Na moim czole zbiera się pot, a wtedy Margot wyrasta obok mnie i w milczeniu zbiera gazikiem kropelkę za kropelką.

Nie mam pojęcia, ile upłynęło czasu – minuta czy dziesięć – ale kiedy zdyszana unoszę głowę lśniącą od potu, uświadamiam sobie, że cały zespół wpatruje się we mnie ze współczuciem w oczach. Wtedy to do mnie dociera.

To serce już nigdy nie ożyje.

Czuję bolesne pulsowanie za oczami, a napięte mięśnie ramion przeszywa nerwowy skurcz. Spoglądam na moje dłonie, obolałe i drżące od wysiłku, po czym cicho wzdycham z rezygnacją.

– Pompa stop – mówię.

Karin kiwa głową. Dziś na stole operacyjnym umrze człowiek, a my się do tego przyczynimy. Ja, wydając polecenie. Ona, naciskając przełącznik.

– Krążenie pozaustrojowe wyłączone.

– Respirator stop.

– Respirator wyłączony – potwierdza doktor Burke.

Płucoserce kończy pracę. Rurki opróżniają się z krwi, która spływa z powrotem do organizmu pacjenta. A potem następuje nieuniknione – pozioma linia na ekranie kardiomonitora. Jednostajny dźwięk przeszywa nas wszystkich i niczym rozdzierający krzyk odbija się echem od wszystkich aparatów i narzędzi.

Zerkam na zegar.

– Czas zgonu: szesnasta pięćdziesiąt trzy.

2

Anna Czwartek, 4 kwietnia 2019 17.10

– Proszę przyjąć wyrazy współczucia.

Ktoś słabszy mógłby w takiej chwili spuścić wzrok; trzeba wiele poświęcenia, aby wytrzymać spojrzenie najbliższej osoby zmarłego pacjenta. Ja jednak patrzę w oczy pani Downing i dostrzegam wszystko, co się z nią dzieje, gdy przekazuję jej druzgocącą wiadomość – z jej ust wyrywa się niemal bezgłośny jęk, a oczy robią się szkliste od łez. Val, pielęgniarka z oddziału kardiologii, stoi obok mnie, nerwowo przestępując z nogi na nogę.

Poznałam panią Downing, kiedy przyszła z mężem na wstępną konsultację. Zapewniłam ją, że to standardowy zabieg, i patrzyłam, jak podniesiona na duchu opuszcza mój gabinet sprężystym krokiem. Zawierzyła mojej reputacji i doświadczeniu, które też sprawiły, że jej mąż podpisał zgodę na operację. Teraz mnie za to znienawidzi, gdy tylko otrząśnie się z szoku.

– Czy Peter cierpiał? – pyta drżącym głosem.

– Nie – odpowiadam, patrząc jej w oczy z niewzruszoną miną. – Niczego nie czuł.

Prawdopodobnie uważa mnie za zimną i obojętną, ale za moim zachowaniem przemawiają lata praktyki. Z czasem nauczyłam się, że nie powinnam okazywać krewnym zmarłego pacjenta zbyt wiele współczucia, które mogą odebrać jako protekcjonalne traktowanie. Nadmierny smutek też nie jest wskazany, gdyż łatwo go pomylić z poczuciem winy. Gdybym natomiast podeszła do pani Downing z uśmiechem na twarzy, dałabym jej złudną nadzieję. Praca kardiochirurga nie ogranicza się jedynie do naprawiania serc – musimy również wiedzieć, jak unikać ich łamania.

– Pani Downing – mówię spokojnie, próbując do niej dotrzeć mimo szoku. – Moja współpracowniczka pomoże teraz pani w dopełnieniu formalności i odpowie na wszystkie pytania. Jeśli pani czegoś potrzebuje, proszę się nie krępować.

Val ujmuje panią Downing pod rękę i delikatnie prowadzi w stronę fotela. Kobieta dzielnie powstrzymuje się od płaczu, ale gdy zamykam za sobą drzwi, angielska flegma w końcu ją opuszcza. Zaciskam powieki i biorę głęboki oddech, żeby zebrać się w sobie, po czym ruszam korytarzem w kierunku szatni.

Już dawno nie zdarzyło mi się stracić pacjenta, w każdym razie do dzisiaj, i nagle ogarnia mnie obawa, czy to aby nie jest początek złej passy. Szybko jednak odpędzam tę myśl.

To tylko jedna porażka po długim paśmie sukcesów. Spójrz na to z szerszej perspektywy.

Ale wiem, że wpojone zasady albo zwykłe przyzwyczajenie nie pozwoli mi zapomnieć o tej operacji.

Wchodzę do przebieralni i zdzieram z siebie bluzę chirurgicznego uniformu.

– Dobrze się czujesz?

Margot stoi obok swojej szafki i spina włosy w koński ogon. Zauważam, że powinna zafarbować odrosty.

– Tak, wszystko w porządku.

Jeszcze raz odtwarzam w myślach całą operację, obsesyjnie analizując każdy szczegół w poszukiwaniu momentu, w którym serce Petera Downinga odmówiło posłuszeństwa. Błędy mają to do siebie, że często natrafiają na jakąś szczelinę w pancerzu rutyny, co pozwala im uderzać w czułe punkty.

– Nic więcej nie mogłaś zrobić.

– Wiem – odpowiadam bez przekonania. – Dzięki.

Mówię beznamiętnym, pozbawionym emocji tonem i czuję, że Margot przygląda mi się odrobinę za długo. Musi uważać mnie za bezduszną. I przypuszczalnie ma rację.

Przed ogłoszeniem czasu zgonu jestem nieludzko chłodna. Wpatruję się w otwartą jamę klatki piersiowej z takim samym zaangażowaniem emocjonalnym jak elektryk, który sprawdza przepalone obwody. Nie myślę wtedy o człowieku ukrytym pod niebieską płachtą ani o jego bliskich, którzy czekają za drzwiami, żeby się dowiedzieć, czy ich świat wróci do normy, czy obróci się w ruinę. Nie mogę, w przeciwnym razie popadłabym w obłęd. Dopiero kiedy wychodzę z sali operacyjnej, spada na mnie całe brzemię negatywnych konsekwencji i przez resztę dnia zastanawiam się, co mogłam zrobić inaczej.

– Gotowa na sobotę? – pyta Margot, zmieniając temat.

Zupełnie zapomniałam o tym, co mnie czeka. Operacja pana Downinga całkowicie pochłonęła moją uwagę. W jednej chwili znowu ogarnia mnie napięcie.

Za dwa dni mam przeprowadzić najpoważniejszą operację w mojej karierze – pomostowanie trzech zablo­kowanych arterii wieńcowych Ahmeda Shabira, członka parlamentu z okręgu Redwood i, jeśli wierzyć plotkom, przyszłego lidera Partii Pracy. Mówimy o nim Pacjent X, a wszyscy wtajemniczeni zobowiązali się do zachowania dyskrecji, żeby wiadomość o operacji nie wyszła na jaw, gdyż mogłaby wpłynąć na jego szansę w kolejnych wyborach. Nie ma to jak sięgać po skalpel ze świadomością, że w twoich rękach spoczywa los potencjalnego kandydata na premiera.

– Oczywiście.

Dzwoni komórka Margot, ale ona nie odbiera, a jedynie zerka na nią przelotnie i wrzuca ją do torebki. Zanim aparat znika mi z oczu, dostrzegam na wyświetlaczu imię Nick. Wyjmuję z szafki swoją torebkę i jeszcze raz odczytuję wiadomości, które przed kilkoma godzinami wymieniliśmy z Zackiem.

Zack: Proszę, nie każ mi jechać. Obiecałaś, że będziesz.

Dostałam to w południe. Zamiast się bawić mój syn zamartwiał się i wysyłał mi esemesy. Odpisałam mu w przerwie między operacjami. Poczucie winy przyprawiło mnie o takie mdłości, że nawet nie tknęłam lunchu.

Ja: Nawet nie wiesz, jak bardzo chciałabym wyjechać z tobą na święta, ale mam tu ciężko chorych pacjentów, którzy nie wyzdrowieją bez mojej pomocy. Wybierzemy się gdzieś razem w wakacje, tylko ty i ja. Zacznij się zastanawiać, dokąd miałbyś ochotę wyjechać, a ja zadbam o resztę xxx

Zack: Pacjenci zawsze są dla ciebie ważniejsi.

Nie miałam pojęcia, co mu na to odpowiedzieć.

– Bardzo zajęta dziś wieczorem?

Margot zwilża językiem brzeg bibułki, po czym skręca papierosa i zatyka go sobie za ucho.

Kilka razy usiłowała nawiązać ze mną bliższe stosunki, niemal jakby to było wyzwanie, z którym postanowiła się zmierzyć. Ale ja nie chcę mieszać relacji zawodowych z osobistymi sympatiami. Jeśli między koleżankami z pracy pojawia się zbytnia zażyłość, na problemy nie trzeba długo czekać. Sala operacyjna to nie miejsce, w którym można sobie pozwolić na luz. Jest o wiele bezpieczniej, kiedy wszyscy zachowują czujność.

Wyjmuję z szafki kurtkę i narzucam ją na siebie.

– W zasadzie tak. Jutro mój syn wyjeżdża z wujkiem i kuzynką na ferie świąteczne do Kornwalii, więc spędzimy ten wieczór razem w domu.

Margot zbyt dobrze wie, jak wygląda życie pracowników publicznej służby zdrowia, aby mnie pytać, dlaczego nie jadę z nimi. Przynajmniej za to jestem jej wdzięczna.

– Jak on sobie radzi z tym wszystkim?

Nieruchomieję, trzymając w palcach suwak zamka błys­kawicznego.

– Co masz na myśli? – pytam ostrym tonem.

Margot otwiera szerzej oczy, zaskoczona tą nagłą zmianą.

– No cóż, nie nosisz obrączki… – mówi, patrząc wymownie na moją dłoń.

Czuję pieczenie, gdy moje policzki oblewa rumieniec gniewu. Wyjmuję torbę z szafki i głośno zatrzaskuję drzwiczki.

– To osobiste sprawy – warczę w odpowiedzi i ruszam w stronę wyjścia. – Widzimy się jutro.

– Tak – odpowiada Margot, po czym mruczy coś niezrozumiale pod nosem.

Suka.

Przystaję z dłonią na klamce, a w moich ustach wzbiera gniewna tyrada, ale w końcu cicho zamykam za sobą drzwi.

Docieram do samochodu i staję jak wryta.

Zniekształcone w wypukłej szybie odbicie mojej twarzy przypomina trupią czaszkę o ciemnych oczodołach, sterczących kościach policzkowych i ostrym podbródku.

No i któż teraz cię zechce?

Gramolę się do środka i rzucam torbę na siedzenie pasażera. Rozrusznik rzęzi z mozołem, a z kratek wywietrznika bucha letnie powietrze, oczyszczając zaparowane szyby. Rozpieram się w fotelu i zamykam oczy.

O tej porze Zack jest już po kolacji i pewnie leży na sofie przed telewizorem, podczas gdy Paula doprowadza kuchnię do porządku. Gdyby któraś z dawnych sąsiadek w mieście zaproponowała, że odbierze moje dziecko ze szkoły i wstawi naczynia do zmywarki, zatrzasnęłabym jej drzwi przed nosem i przekręciła wszystkie zamki. To zdumiewające, jak wiele może zmienić przeprowadzka w inną okolicę i czysta desperacja.

Po raz pierwszy od sześciu godzin nareszcie mam okazję usiąść i czuję, jak moje stawy sztywnieją. Perspektywa wieczornego spaceru z psem wywołuje we mnie zgrozę, ale serce mi się kraje na samą myśl o uroczym pyszczku Miśka. Miałam nadzieję, że kiedy Zack dostanie psa, o którym zawsze marzył, moja nieobecność nie będzie mu tak bardzo doskwierać. Jednak mimo dobrych intencji powiększyłam tylko grono zawiedzionych, którzy cierpią z mojego powodu.

Przypominam sobie odbicie wymizerowanej twarzy w szybie samochodu i opuszczam osłonę przeciwsłoneczną, żeby przyjrzeć się sobie dokładniej w lusterku. Pod cienką warstwą makijażu widzę bladą zaniedbaną cerę i podkrążone oczy. Mam przekrwione białka, a moje wargi wydają się niemal bezbarwne. Naciągam skórę palcami, jakbym chciała cofnąć czas, i nagle nieruchomieję.

Na szyi wciąż mam tę małą plamkę krwi.

Podrywam się spanikowana i zaczynam ją zeskrobywać paznokciem. Moja skóra robi się czerwona, a w opuszkach palców czuję nerwowe pulsowanie. Krew jest zaschnięta i złuszcza się drobnymi płatkami. Gdy w końcu plamka znika, w jej miejscu zostają podłużne zaognione ślady zadrapań.

Uporczywy impuls znów się odzywa.

Nie dawał mi spokoju od chwili, gdy serce pana Downinga odmówiło współpracy. Jest niczym robak, który wije się niespokojnie w moim mózgu, nie pozwalając mi zebrać myśli. Otwieram szeroko oczy. Z lusterka spogląda na mnie zmęczona kobieta.

Odrywam pasek sztucznych rzęs, odsłaniając powiekę, na której uchował się jeden samotny włosek. Minęło kilka tygodni od tamtego wieczoru, kiedy ostatni raz nie zdołałam się oprzeć tej pokusie. Siedząc na sofie, wyrywałam z tapicerki sterczące nitki i skubałam skórki przy paznokciach, aż zaczęły krwawić – robiłam wszystko, żeby powstrzymać się od jedynej rzeczy, która mnie uspokaja. Natrętnego przymusu, który mnie prześladuje, odkąd pamiętam.

Czuję mrowienie w opuszkach, kiedy sobie wyobrażam, jak unoszę je do powiek. Zaciskam pięści, żeby zapanować nad sobą, i niechcący zgniatam sztuczne rzęsy, które wciąż trzymam w dłoni. Klnę półgłosem i próbuję je rozprostować, ale na próżno; cieniutkie włókna są powyginane jak odnóża martwego pająka. Zdzieram pasek z drugiej powieki, zwijam je oba w kulkę i ciskam na gumowy dywanik pod fotelem pasażera.

Natrętny impuls nie znika. Podwijam rękaw kurtki i przyglądam się jasnym delikatnym włoskom na przedramieniu. Od lat wyrywam je z cebulkami, więc niektóre odrastają rozdwojone, a inne sterczą pod dziwnymi kątami. Jeśli mam to zrobić, myślę, powinnam wykorzystać rękę. Łatwiej zamaskować ślady. Wydaje się to mniej upokarzające. Ale to jednak nie to samo.

Ostrożnie unoszę dłoń do oka, jakbym próbowała przechytrzyć samą siebie, i chwytam w palce sterczącą samotnie rzęsę. Uporczywe pragnienie narasta we mnie i wypiera wszystkie myśli oprócz tej jednej, natrętnej, która zdaje się rozsadzać mój mózg. Obracam drobniutki włos między opuszkami, rozkoszując się tą chwilą, odurzona wewnętrznymi zmaganiami, aż w końcu ulegam i szarpię. Słyszę cichuteńki trzask i natychmiast przychodzi zaspokojenie. Ogarnia mnie ulga. Dopełniam rytuału, kładąc wyrwaną rzęsę na czubku języka.

Wzdrygam się, gdy dzwonek komórki wyrywa mnie z błogiego odrętwienia, i dostrzegam własne odbicie w lusterku. Mam zaróżowione policzki i tak bardzo jest mi wstyd, że nie potrafię spojrzeć sobie w oczy.

Jestem wariatką. Chorą zepsutą wariatką.

Połykam rzęsę i wyciągam telefon z torebki. Na wyświetlaczu widzę imię Adam. Odbieram połączenie przez zestaw głośnomówiący, wrzucam bieg i ruszam.

Byle szybciej do domu.

– Cześć – mówię lekko skołowana.

– Cześć. Dobrze się czujesz?

– Tak. A ty?

– W porządku. Właśnie przyleciałem do Amsterdamu na konferencję i pomyślałem, że się odezwę.

Zapada pełne napięcia milczenie. Zamieniliśmy dopiero kilka słów, a już czuję, że zaczynam się jeżyć. Wyjeżdżam z parkingu na główną ulicę. Jeszcze kilka zakrętów i będę w domu.

– Jesteś w samochodzie? – pyta Adam.

– Właśnie wracam z pracy. Masz do mnie jakąś sprawę?

Zatrzymuję się przed przejściem dla pieszych. Przez jezdnię kuśtyka zgarbiona nad balkonikiem staruszka, chowając twarz przed chłodnymi podmuchami wiatru.

Też taka będziesz – obwieszcza głos w mojej głowie. – Oklapnięta i samotna.

Zaciskam zęby tak mocno, że słyszę trzaskanie stawów.

– Mój adwokat chce renegocjować udziały – odzywa się wreszcie Adam po długiej chwili wahania.

Kierownica trzeszczy, gdy napieram na nią z całej siły. Naciskam pedał gazu i silnik wydaje tak gwałtowny ryk, że stara kobieta, która właśnie dochodzi do krawężnika, podskakuje wystraszona.

– Nie, to ty chcesz renegocjować.

– Przykro mi, Anno.

– Jeśli zażądasz więcej, będę musiała sprzedać dom. Dobrze o tym wiesz. Zackowi i tak jest już trudno się przystosować do tych wszystkich zmian.

– Jestem w dołku.

Prycham drwiąco.

– Wszyscy jesteśmy w dołku.

– Nie, chodziło mi o to, że jestem spłukany.

Skręcam z głównej drogi w krętą aleję, przy której wznoszą się okazałe domy jednorodzinne. Mój znajduje się tuż za zakrętem, na końcu prywatnej drogi dojazdowej. Obok stoi tylko dom Pauli, a skrawek lasu na tyłach oddziela nas od terenu szpitala. I pomyśleć, że pierwszy raz przyjechaliśmy tu z Adamem niewiele ponad rok temu przekonani, że przeprowadzka z Londynu na przedmieścia ocali nasze małżeństwo. Oczarowani długimi ścieżkami wiodącymi w głąb ogrodu i naszym gniazdkiem ukrytym z dala od wielkomiejskiego zgiełku.

– Po to płacimy naszym adwokatom krocie, żeby dogadywali się za nas – mówię, skręcając w stronę domu. – Obiecałeś, że zostawimy rozwód na ich głowie, a sami skupimy się na Zacku.

Drobne kamyki wypadające spod kół bębnią o podwozie. Po lewej stronie żwirowego traktu ciągnie się żywopłot, a po prawej niewielki zagajnik. W oddali widzę już dach mojego domu, który wyłania się powoli spomiędzy drzew.

– Mój adwokat kontaktował się z tobą. Ale nie doczekaliśmy się twojej odpowiedzi.

– Na litość boską, staram się pogodzić pracę na pełnym etacie z opieką nad dzieckiem. Mógłbyś trochę odpuścić.

Zdejmuję nogę z gazu i naciskam hamulec.

Adam nadal przedstawia swoje racje, ale jego słowa już do mnie nie docierają. Całą moją uwagę przykuwają teraz furgonetki firmy przeprowadzkowej zaparkowane na podjeździe. Frontowe drzwi są otwarte na oścież i drgają odpychane przeciągiem. Kiedy wytężam wzrok, zauważam w oknach ruchome cienie.

W moim domu ktoś jest.

3

Anna Czwartek, 4 kwietnia 2019 18.02

Wciągam haust powietrza tak gwałtownie, że niemal tracę dech. Adam przerywa w pół zdania, słysząc chrapliwy odgłos dobiegający z mojej krtani.

– Co się dzieje?

– W domu jest komornik!

– Co takiego?

– Komornik! W środku są jacyś ludzie. Przyjechali furgonetkami.

– Jesteś pewna? Ale jak tam weszli?

– Czy to ma jakieś znaczenie? Bardzo jesteś spłukany?

– Posłuchaj, tylko bez paniki – uspokaja mnie Adam. – Wszystko będzie dobrze. Zajmę się tym. Zaraz wszystko wyja…

Przerywam połączenie, zaciągam hamulec ręczny i oszołomiona wysiadam z samochodu. Silnik wciąż pracuje, a przez niedomknięte drzwi dobiega miarowe popiskiwanie sygnału ostrzegawczego. Ale teraz myślę tylko o Zacku, który musi patrzeć, jak obcy ludzie kręcą się po domu i zabierają nasze rzeczy.

O Boże. Pewnie to Paula ich wpuściła. Czasami bywa zbyt uprzejma, by zareagować właściwie. Właśnie tak to musiało wyglądać. A skoro dostali się do środka, działają zgodnie z prawem i mogą zająć wszystko, co przedstawia jakąś wartość. Nie obchodzi ich, które rzeczy należą do Adama, a które do mnie.

Na podjazd wychodzą dwaj mężczyźni w czarnych kombinezonach i kierują się w stronę jednej z furgonetek.

– Hej!

Nie zwracając uwagi na moje wołanie, nieznajomi kontynuują rozmowę w jakimś obcym języku, z którego nie rozumiem ani słowa. Kiedy zatrzymują się przy tylnych drzwiach samochodu, podchodzę do nich energicznym krokiem.

– Przepraszam! – mówię, trącając w ramię jednego z nich.

Mężczyzna obraca się gwałtownie. Jest młody i przystojny, ma brązowe oczy i ciemną szczecinę na policzkach. Odpowiada mi coś nieprzyjaznym tonem, po czym znów odwraca się do mnie plecami. Kiedy mówił, na moim policzku wylądowała kropelka jego śliny. Rozmazuję ją palcami i wycieram dłoń w nogawkę.

– Proszę posłuchać, o cokolwiek tu chodzi, nie mam z tym nic wspólnego. Jesteśmy w trakcie rozwodu i mąż tutaj nie mieszka. Zabrał wszystkie swoje rzeczy, kiedy… Czy wy mnie słuchacie?

Mężczyźni nadal rozmawiają ze sobą i śmieją się, stojąc tyłem do mnie. Nawet jeżeli nie znają angielskiego, nie powinni ignorować mojej obecności. Już biorę głęboki wdech, żeby na nich krzyknąć, ale wzdrygam się wystraszona głośnym warkotem wiertarki udarowej. Obracam się w stronę źródła hałasu.

Ten odgłos dobiega z wnętrza mojego domu.

Serce podchodzi mi do gardła, kiedy wbiegam do środka i widzę, że cała podłoga jest przykryta grubą folią. Czarny plastik marszczy się pod butami nieznajomych, którzy krążą między kuchnią a salonem i mijają się na schodach. Wszędzie widzę krótko ostrzyżonych barczystych mężczyzn w czarnych rękawiczkach i z tatuażami na szyjach. Czuję, jak w gardle wzbiera mi szloch na samą myśl, że jacyś obcy ludzie grzebią w naszych rzeczach.

Przestępuję próg i wzdrygam się, gdy kątem oka dostrzegam stojącego na drabinie mężczyznę, który patrzy na mnie z góry. Trzyma w ręku wiertarkę i montuje na ścianie coś, co wygląda jak mała kamera.

Otwieram usta, żeby się odezwać, ale wtedy rozlega się przenikliwy warkot i na moją głowę spada gęsta chmura białego pyłu. Zanosząc się od kaszlu, ruszam chwiejnym krokiem w głąb holu.

– Zack? Zack?

Mam w oczach gipsowe drobinki, które kłują mnie przy każdym mrugnięciu. Przez łzy dostrzegam zwalistą sylwetkę mężczyzny idącego na dół po schodach, które skrzypią pod jego ciężarem.

Ilu ich tu jest?

– Paula? – wołam, próbując przekrzyczeć wiertarkę. – Paula?!

Trę powieki, wbijając jeszcze głębiej ostry pył. Strumienie łez ściekają mi po policzkach i skapują z podbródka, gdy na oślep krążę po holu. Dlaczego nie słychać szczekania? Misiek powinien szczekać.

– Zack! – krzyczę, kiedy milknie jazgot wiertarki.

Moje nawoływanie niesie się po holu i dociera na piętro. Nawet w jego echu odbitym od ścian słychać rozpaczliwy ton.

Paula musiała wziąć Zacka do siebie. Przynajmniej oszczędziła mu widoku…

– Doktor Jones – odzywa się męski głos z głębi salonu.

Obracam się błyskawicznie w stronę otwartych drzwi. Moja pierś faluje od przyspieszonego oddechu.

– Zapraszamy do nas.

To nonszalanckie zaproszenie do mojego własnego salonu wystarczy, by wyparował ze mnie cały strach. Teraz moje ciało pulsuje gniewem, zalewa mnie fala gorąca i czuję, że zaczynam się pocić pod kurtką. Zdecydowanymi ruchami przecieram oczy i robię parę kroków przed siebie. Przystaję na progu na widok trzech mężczyzn, którzy się we mnie wpatrują. Dwaj siedzą na sofie, jeden w fotelu i każdy trzyma w dłoni kubek z mojej kuchni.

– Zechce pani spocząć – mówi ten z fotela takim samym spokojnym głosem jak przedtem.

Jego towarzysze przyglądają mi się badawczo.

– Ma pan w ogóle pojęcie, kim jestem? Proszę wyjść z mojego domu.

– Siadaj!

Mężczyzna patrzy na mnie z taką nieustępliwością, że wzdrygam się, kiedy nasze spojrzenia się spotykają. Chociaż rozsadza mnie wściekłość, posłusznie opadam na fotel obok kominka.

Nieproszony gość wygląda na czterdzieści kilka lat i ma ciemne włosy, lekko przyprószone siwizną. Nosi garnitur i koszulę, które wydają się zbyt ciasne na jego muskularną sylwetkę. Pozostali dwaj są nieco młodsi, a ich skórę pokrywają tatuaże. Jeden ma ogoloną głowę i masywną szczękę, a drugi jest krótko ostrzyżonym blondynem z bliz­nami po trądziku na policzkach. Nad ich głowami widzę małą kamerę zainstalowaną w kącie pod sufitem. Gdyby nie promienie zachodzącego słońca odbite w miniaturowym obiektywie, prawdopodobnie nawet bym jej nie zauważyła.

Rozglądam się w poszukiwaniu innych kamer i dostrzegam następną na drugim końcu salonu. Nie większa od mojego paznokcia i cała biała, tak idealnie zlewa się ze ścianami i sufitem, że nie zdołałabym jej wypatrzyć, gdybym nie znała na wylot wszystkich zakamarków w tym domu.

Ci ludzie nie są pracownikami kancelarii komorniczej.

– Znajdziesz takie w każdym pomieszczeniu – odzywa się szpakowaty mężczyzna.

Już sama jego obecność mnie onieśmiela. Ma niski chrapliwy głos i jest tak muskularny, że ledwie się mieści w siedzisku fotela. Jednak najbardziej władcze są jego oczy; lodowato błękitne i tak przeszywające, że kulę się w sobie pod ich groźnym spojrzeniem.

– Co tu się dzieje? – pytam, teraz już potulniejszym tonem. – Gdzie jest mój syn?

Nieznajomy pochyla się i stawia kubek na stoliku do kawy. Używam tego kubka codziennie rano. Dwa lata temu dostałam go na urodziny od Zacka. Widnieje na nim ręcznie namalowany napis „Najlepsza mama na świecie” otoczony przez złote gwiazdki i koślawe serduszka. Czuję wzbierający ucisk w gardle.

– Mam ci do powiedzenia coś bardzo ważnego i nie będę się powtarzał, więc postaraj się wysłuchać mnie uważnie – oświadcza mężczyzna, a gdy otwieram usta, żeby zaprotestować, dodaje: – Twoja sąsiadka nie żyje…

Mówi to z takim spokojem, że dopiero po chwili uświadamiam sobie powagę jego słów. Ale gdy wreszcie dociera do mnie ta wiadomość, jest jak nagły cios między oczy. W mojej głowie rozlega się przeraźliwy dźwięk dzwonków alarmowych.

– …a twój syn jest w naszych rękach.

* * *

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz