Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
80 osób interesuje się tą książką
Dlaczego łatwiej obwinić ofiarę przemocy niż jej sprawcę?
Po ucieczce od przemocowego męża, szanowanego lekarza, Esther znajduje schronienie w ośrodku interwencji kryzysowej. Kobieta nadużywa alkoholu, ma problemy natury psychicznej i kiepskie relacje z resztą mieszkanek placówki. Obawia się dnia, w którym mąż otrzyma dokumenty rozwodowe, bo wie, że mężczyzna nigdy nie pozwoli jej odejść…
Zwolniony z policji David rozpoczyna pracę jako prywatny detektyw. Pewnego dnia zgłasza się do niego kobieta, aby śledził jej znajomą, która niedawno odeszła od agresywnego męża. David z czasem odkrywa przerażającą historię mężczyzny zdolnego do brutalnej przemocy, któremu żadna z ofiar nie była w stanie udowodnić winy. W tym samym czasie kobiety z ośrodka odkrywają, że Esther zniknęła.
„Śmierć to tylko chwila” to klaustrofobiczny thriller psychologiczny o kłamstwach, intrygach, przemocy mężczyzn wobec kobiet i o rzeczywistości, z którą zmagają się pokrzywdzone, aby dowieść prawdy.
Jest to również debiut autorski Lisy Holmfjord. Holmfjord przez długi czas była dyrektorką Duńskiego Stowarzyszenia Kobiet i działa na rzecz równouprawnienia, przestrzegania praw człowieka i przeciwdziałania przemocy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 409
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: Døden er kun et øjeblik
Przekład z języka duńskiego: Agata Lubowicka
Copyright © Lisa Holmfjord, 2025
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2025
Projekt graficzny okładki: Marcin Słociński
Redakcja: Aleksandra Pietrzyńska
Korekta: Justyna Kukian
ISBN 978-91-8076-456-8
XXX
14 lutego 2011
1
Wnętrze dobudówki przenikał zapach zimnego betonu i wilgotnego drewna. Kobieta była zadowolona, że włożyła płaszcz i zamszowe kozaki, zanim wybiegła z domu.
Kwadratowe pomieszczenie wyposażono w aneks kuchenny, rozkładaną sofę, stół i grzejnik elektryczny, który tego wieczoru nie został włączony. Podeszła do szafki pod zlewozmywakiem, odsunęła butelkę z terpentyną i obklejony tłuszczem flakon z olejem tungowym, wypchnęła tylną ściankę, wzięła dziennik i włożyła go do torebki od Louisa Vuittona. Następnie z ziemi w doniczce wyłowiła banknot pięciusetkoronowy, zwinięty w rulonik i zapakowany w przeźroczystą folię.
Zostawiła włączoną lampę sufitową, żeby niczego nie podejrzewał. Przemierzała trawnik, wstrzymując oddech. W salonie paliło się światło. Może nadal siedział na kanapie, skąd przez ostatnią godzinę wygłaszał tyrady o tym, co było z nią nie tak, oraz o wielu powodach, dla których już go nie kręciła.
Najpierw próbowała przemówić mu do rozsądku. Liczyła na to, że przestanie, kiedy sobie uświadomi, do czego to prowadzi. On jednak ciągnął niezrażony.
– Co zamierzasz z tym zrobić? – spytał, patrząc na nią z mieszaniną pogardy i rezygnacji.
– Jakiej odpowiedzi się spodziewasz? – odparła, na co on pokręcił głową i stwierdził, że nie może już na nią patrzeć, bo wyrządziła mu tyle zła. Właśnie wtedy wstała i opuściła pokój. Nie próbował jej zatrzymać, po prostu pozwolił jej odejść.
A przecież wieczór zapowiadał się dobrze. On przyniósł jej storczyka z okazji walentynek. Zjedli kolację, otworzyli butelkę czerwonego wina. Opowiadał zabawne historie, które przydarzyły mu się tego dnia w szpitalu. Ona słuchała, śmiała się. Uprawiali seks. Szybki numerek na stojąco z plecami opartymi o komodę, której krawędź irytująco wbijała się w skórę. Ona przykucnęła i dokończyła ustami, żeby mieć to już za sobą. Później siedzieli na sofie, racząc się ginem z tonikiem do dźwięków I Know You Know Esperanzy Spalding. Kiedy jazzowe dźwięki zmieniły się w kolejny numer o tytule Precious, wszystko się zaczęło. Wyszła z salonu, żeby odetchnąć. Na korytarzu coś w nią wstąpiło.
Teraz jednak upojenie i odwaga zdążyły ją opuścić. Czuła się senna i pusta w środku, gdy wbrew zdrowemu rozsądkowi stanęła na poboczu przy Strandvejen.
Czarna taksówka zmierzała nieśpiesznym tempem w kierunku północnym.
Kobieta machnęła ręką. Auto się zatrzymało. Wsiadła.
– Niech pan po prostu jedzie – powiedziała, wręczając kierowcy pięćset koron.
Mężczyzna włączył lampkę i przyjrzał się uważnie pasażerce, po czym uruchomił silnik, zawrócił i pojechał w przeciwnym kierunku.
Spuściła wzrok na swoje dłonie. Dostrzegła brud za paznokciami, czarne ślady od ziemi z doniczki. Nudności pojawiły się natychmiast. Żołądek, nie wiedzieć czemu, przeszyło ukłucie strachu. Gorączkowo starała się pozbyć brudu, ale paznokcie okazały się zbyt długie. Spróbowała je poobgryzać, przez co ziarenka gleby dostały jej się do ust. Czuła je między zębami.
Kierowca przejechał przez trzy dzielnice Kopenhagi. Po jednej stronie ciągnęło się ciemne morze, a po drugiej stały zabytkowe wille wzniesione wysoko nad Strandvejen, skąd roztaczał się widok na fort Middelgrund i wybrzeże Szwecji. Przemierzył Hellerup, gdzie piękni, znani i wykształceni wydawali krocie w sklepikach dla koneserów, a potem jechał dalej ulicą Østerbrogade w kierunku centrum miasta – przez okolice wyższej klasy średniej. Był to jakby pas buforowy oddzielający umiarkowanie zamożnych nuworyszy i tych bezwstydnie bogatych, zamieszkujących nieco dalej na północ od większości społeczeństwa. Od tych, którzy rzadko dostawali to, czego pragnęli, ale co tydzień grali w lotto, zadowalając się marzeniem o wielkiej wygranej. Czyli od kasty, do której ona także należała. Właśnie w to miejsce wracała.
Z każdą sekundą rósł jej żal z powodu tego, co zrobiła. Spojrzała na taksometr. Nie był włączony. Z pewnością mogła skłonić kierowcę, by zawrócił i odwiózł ją do domu, zanim on dostrzeże jej zniknięcie. Bała się myśleć o konsekwencjach. Bo wiedziała, że ją spotkają, jak zawsze. Czasem można było dyskutować, czy słusznie ją spotykały. Innym razem jego postępowanie było jawnie niesprawiedliwie, a ona tylko wszystko pogarszała kłamstwami, zadziornością, pijaństwem. I zapominalstwem. Dostała przez to wiele punktów karnych. Zapoznała się z tym systemem po raz pierwszy przy awanturze o karton po mleku. Przestępstwo kartonowe wycenił nisko, jako że było jej pierwszym wykroczeniem. Przyznał jej za nie tylko dwa punkty. Odtąd zawsze pamiętała o składaniu kartonów po mleku – najpierw wzdłuż, a później w coraz mniejszą kostkę. Ponieważ było to dla niego ważne. Tak jak ważne było dla niego prowadzenie ewidencji jej przewinień i liczenie punktów karnych. Nienawidziła tego terminu. Kiedy osiągnęła określoną liczbę punktów, znajdował dla niej odpowiednią karę. Nigdy nie wiedziała, kiedy zostanie wymierzona i jaki będzie jej zakres. Oczekiwanie było najgorsze. Zdarzało jej się błyskawicznie uzbierać punkty i szybko mieć karę za sobą. Bywało też tak, że postępowała ostrożniej, z obawy przed tym, co ją czekało – najczęściej wtedy, gdy liczba punktów była naprawdę duża. Tak jak po dzisiejszym wieczorze.
Taksówkarz skręcił z Nørre Farimagsgade w Gyldenløvesgade. Wyrósł przed nimi ośrodek interwencji kryzysowej, czarny i przerażający na tle ciemnego nieba, z czterema ozdobnymi szczytami wznoszącymi się nad ciemnoszarym dachem. Wzdłuż ściany budynku zwróconej frontem do nadjeżdżającego samochodu świecił się pojedynczy rząd okien, który niczym ciąg lampek nocnych łagodził upiorne wrażenie.
Kierowca przejechał przez żelazną bramę i zatrzymał się przed drzwiami. Próbowała mu wyjaśnić, żeby zawiózł ją z powrotem, ale mężczyzna odwrócił się i pomachał banknotem, który od niej dostał.
– Wejdzie tam pani – powiedział łamanym duńskim, chwycił jej dłoń i wcisnął w nią pieniądze.
Wysiadła. Postanowiła znaleźć inną taksówkę. Kiedy samochód wyjeżdżał tyłem przez bramę, przyglądała się podwójnym ciemnozielonym drzwiom wejściowym z dużymi przeszkleniami. Dzwonek był stary i zardzewiały. Czuła się obco w tym miejscu, ale na dworze panował ziąb, a ona jednak nie miała odwagi wracać. Równie dobrze mogła poszukać schronienia tutaj. Zadzwoniła. Nikt nie otwierał. Wtedy dostrzegła urządzenie z głośnikiem umieszczonym na wysokości jej głowy. Wcisnęła guzik i rozległ się zgrzyt, po którym odezwał się kobiecy głos:
– Proszę chwilę zaczekać.
Przez moment rozważała, czy się nie odwrócić i nie wybiec przez bramę. Kilka sekund później w jednej z szyb ukazała się okrągła twarz. Kobieta uchyliła drzwi.
– W czym mogę pomóc?
– Potrzebuję miejsca, w którym mogłabym spędzić noc. – Wszelkie wyjaśnienia nagle uleciały z jej głowy. – Tylko dzisiaj.
Kobieta otworzyła drzwi szerzej i dała jej znak, żeby za nią poszła. Poprowadziła ją długim korytarzem i zaprosiła do oszczędnie umeblowanego biura. Tuż przy wejściu stał prostokątny stół z krzesłami, a przy oknie biurko z komputerowym monstrum.
– Boli, kiedy pani przełyka? – Kobieta przyjrzała się jej szyi.
– To się nie stało dzisiaj – odparła, złoszcząc się na siebie, że zapomniała o szaliku.
– Proszę dać mi płaszcz. – Kobieta wyciągnęła rękę w jej stronę.
Dopiero kiedy zdjęła okrycie, zorientowała się, że ma na sobie tylko sweter od Soni Rykiel i rajstopy marki Wolford. Spódnica została na podłodze w domu.
– Przepraszam – powiedziała, próbując jak najbardziej obciągnąć sweter.
– Jak pani na imię? – spytała kobieta, wieszając płaszcz.
– Esther.
14 marca
2
– Nazywam się David Brandt. Jestem alkoholikiem. – Powiedział to głośno i wyraźnie, po czym rozejrzał się ponad głowami zebranych. – Jestem trzeźwy od pięciu i pół miesiąca. To sto sześćdziesiąt osiem dni.
Słuchacze zaczęli bić brawo. Mężczyzna przyjął żeton i opuścił podium. Doszedł do siódmego rzędu krzeseł i zaczął przeciskać się bokiem obok długiego ciągu kolan. Czuł, że musi zapalić. Powietrze było suche i ciężkie. Zamknięte okna i wiszące pod nimi odkręcone do maksimum kaloryfery trzymały co prawda zimno z daleka, ale pozbawiały przy tym powietrze tlenu i wilgoci, tak że parę osób zdążyło przysnąć i budziło się teraz z poczuciem winy trącone przez mijającego ich Davida. Siadając, mimowolnie westchnął. Nie przepadał za tymi upokarzającymi konwentami z koniecznością publicznej spowiedzi i wręczaniem żetonów. Wolał bardziej kameralne spotkania, na których zdarzało mu się bywać. Były dobrze zorganizowane i rzadko trwały dłużej niż godzinę.
Magnus obrócił się za siebie, z trzeciego rzędu pokazując mu uniesione kciuki. David złączył kciuk i palec, formując z nich idealne koło. Musiał wyjść w czasie przerwy, jeśli miał zdążyć na spotkanie z Karen Sindal.
Następna na mównicy pojawiła się kobieta, której nie znał. Wydawała się podenerwowana.
Magnus wstał i zaczął się przeciskać w stronę przejścia pośrodku, dając mu znak głową, żeby do niego dołączył. David westchnął przepraszająco do sąsiada, a potem ponownie otarł się o kolana jego i reszty siedzących.
Tyczkowaty chłopak czekał na niego przy stoliku z kawą z tyłu sali.
– Przespacerujemy się potem wokół jezior? – Odgarnął na bok długą grzywkę.
David pomyślał, że chyba obiecał mu to przedwczoraj, ale teraz miał na głowie ważniejsze sprawy.
– Idę na spotkanie z nowym klientem – odparł.
– Spoko. – Magnus pokiwał głową ze zrozumieniem. – Twoje pierwsze prawdziwe zlecenie detektywistyczne?
– Jestem doradcą do spraw bezpieczeństwa – poprawił go, z westchnieniem wypowiadając nazwę stanowiska.
– Doradca do spraw bezpieczeństwa brzmi jak jakiś pseudogangster. – Chłopak nalał sobie kawy do papierowego kubka. – Jesteś prywatnym detektywem, a ja mogę zostać twoim Watsonem.
– Możesz co najwyżej stracić kilka zębów – odparł David.
Magnus, który nie miał ani grama wyczucia sytuacji, wymagał specjalnego podejścia, David jednak nie czuł się dzisiaj na siłach, by się z nim cackać, i szybko zdecydował, że musi natychmiast wyjść. To przecież żaden wstyd zjawić się trochę wcześniej.
– Jest pan sam? – Kelnerka popatrzyła na niego i trzy wolne krzesła stojące wokół prostokątnego palisandrowego stolika. W ręku trzymała tacę z kawą.
– Nie – odparł.
– Bo jeśli tak, to chciałam pana spytać, czy nie przeniósłby się pan do innego, mniejszego stolika. Ale tylko jeśli jest pan sam. – Wycelowała palec w miniaturowy stolik przy oknie z jednym krzesłem i poduszkami ułożonymi na parapecie dla ewentualnego drugiego gościa. David wątpił w to, żeby Karen Sindal zadowoliła się czymś takim.
– To dla mnie? – Wskazał kawę.
Kobieta posłała mu uśmiech pod tytułem „pieprz się”, postawiła na blacie szklankę i obróciła się na pięcie.
Palisandrowe stoliki w kawiarni Maudes Salon występowały we wszystkich rozmiarach i modelach. Tak samo jak siedzące wokół nich kobiety, w większości młode studentki. Miejsce było zatłoczone, a stoliki ustawione zbyt blisko siebie. David zajrzał tutaj w dniu, kiedy szukał odpowiedniego miejsca na spotkania z klientami i zaznajomił się ze wszystkimi co elegantszymi kawiarniami przy Gammel Kongevej. Zamiast dać się zwieść pierwszemu wrażeniu, powinien był jednak sprawdzić to miejsce.
Za jego plecami siedzieli dwaj nauczyciele z podstawówki. Obaj zgodnie doszli do wniosku, że mają objawy zespołu stresu pourazowego na skutek nieludzkiej presji, na którą byli narażeni podczas dyżurów na szkolnym podwórku. Gdzieś naprzeciwko rozpłakało się głośno niemowlę. Matka kołysała je energicznie, nie przerywając picia latte ani rozmowy z przyjaciółką. Ta zaś rozsiadła się na poduszkach na parapecie i kiwała głową do taktu strumienia słów – wydawała się, w przeciwieństwie do wszystkich innych gości, odporna na dziecięce wrzaski.
David zastanawiał się, jak wygląda Karen Sindal.
Rozmawiali wczoraj przez telefon. Sindal z afektowanym chłodem w głosie poprosiła o postępowanie poufne. Jej dialekt zdradzał, że pochodziła z północnej Zelandii. Z tej części rezerwatu, który nigdy nie pił kawy ze stacji benzynowej. „Dyskrecja to moja specjalność” – rzucił w odpowiedzi niczym lekko obleśny sprzedawca używanych samochodów. Umówił się z nią na spotkanie w kawiarni, tłumacząc to remontem biura. Odniósł wrażenie, że mu nie uwierzyła.
Minuty wlekły się w nieskończoność. Spojrzał na zegarek. Może postanowiła go wystawić. Wypił prawie całą kawę, a wtedy ona stanęła w drzwiach. Karen Sindal, nie miał co do tego wątpliwości. Smukła, zadbana i roztaczająca wokół siebie aurę luksusu, w czarnym dwurzędowym płaszczu. Chociaż panował przejmujący ziąb, przyszła w czarnych szpilkach i bez rękawiczek.
Kobieta przeskanowała wnętrze takim spojrzeniem, jakby przez pomyłkę weszła do publicznej toalety dla mężczyzn. David uniósł rękę. Ona powściągliwie skinęła mu głową i ruszyła do jego stolika.
Wstał i podał jej dłoń.
– Mogę zaproponować kawę, wodę albo coś innego?
Pokręciła głową i usiadła. Nie zdjęła płaszcza, ale go rozpięła, ukazując czarną sukienkę. Czerń była najwyraźniej jej kolorem, styl odpowiadał nastrojowi.
David darował sobie wstęp. Siedząca naprzeciwko niego kobieta raczej nie praktykowała small talku.
– W czym mogę pani pomóc? – spytał. Przybrał poważny wyraz twarzy albo raczej próbował to zrobić, mając nadzieję, że odwróci to uwagę klientki od dziecięcego płaczu i nieprzerwanego jazgotu toczących się wokół rozmów.
– Chcę, żeby pan kogoś śledził – powiedziała. Jej głos brzmiał niżej niż przez telefon.
– Rozumiem – odparł. – A z jakiego powodu?
Spojrzała na niego ze zdumieniem.
– Czyżbym marnowała tutaj swój czas?
Przez dłuższą chwilę żadne z nich nie odezwało się ani słowem.
– Niech pani sama to oceni – powiedział, przyglądając się jej twarzy, nienaturalnie pozbawionej życia. – Muszę poznać tło i cel sprawy, zanim podejmę się zlecenia.
Kobieta patrzyła na niego badawczo, jakby był niespełna rozumu. Ostatecznie jednak skinęła głową. Z aprobatą.
Jak dotąd wszystko szło dobrze.
– Co mam panu powiedzieć?
David cierpliwie czekał.
Sindal westchnęła.
– Esther jest niezrównoważona i uzależniona od alkoholu. Byłabym spokojniejsza, gdybym wiedziała, gdzie przebywa. – Wyjęła z torebki zdjęcie i położyła je na stoliku.
David mimowolnie drgnął. Wziął do ręki fotografię.
Stała na niej wyprostowana kobieta w sukni ślubnej podobnej do bezy i właśnie zaraz miała się roześmiać. Pan młody miał bardziej powściągliwy wyraz twarzy. Wyglądał jak model ze zdjęć stockowych. Idealny prototyp męskiego, a przy tym czułego pana młodego o falujących ciemnych włosach, których pojedynczy niesforny lok odwracał uwagę od przekornego spojrzenia. David z trudem na to patrzył.
Spojrzał bez słowa na rozmówczynię, która błędnie zinterpretowała jego milczenie.
– Chodzi mi o to, żeby śledził ją pan dzisiaj, a później wszystko mi przekazał.
Na odwrocie zdjęcia widniały resztki tektury – pozostałości po kartce z podziękowaniami, do której kiedyś zostało przyklejone.
– Nie mogę pani pomóc – powiedział po kilku sekundach namysłu i odłożył zdjęcie.
– Dlaczego? – W jej głosie brzmiało zaskoczenie, chociaż twarz pozostała nieruchoma jak u manekina.
Wzruszył ramionami.
– Specjalizuję się w zleceniach dla firm ubezpieczeniowych i prywatnych przedsiębiorstw.
– Czyli nie zajmuje się pan śledzeniem ludzi?
– Owszem, ale tylko w sprawach dotyczących nieusprawiedliwionej nieobecności w pracy albo domniemanych uszkodzeń ciała – skłamał.
– Rozumiem – powiedziała, zabierając zdjęcie. – Czyli nie chce pan tego zlecenia. – Nie brzmiało to jak pytanie.
Zapadło kłopotliwe milczenie. David czuł się rozdarty. Z jednej strony chciał się dowiedzieć więcej, z drugiej pragnął się ulotnić, tak jak przed dziesięcioma laty. Zaschło mu w ustach i nie mógł przełknąć śliny. Upił łyk kawy i odstawił szklankę na stolik. Po chwili znowu ją uniósł i opróżnił do dna.
– Proszę zaczekać – powiedział, kiedy Sindal zamierzała wstać. – Proszę, żeby wyrażała się pani jaśniej. Czemu chce mi pani zapłacić za śledzenie swojej przyjaciółki? Bo zakładam, że się przyjaźnicie.
– Martwię się o nią. – Karen odłożyła zdjęcie na stolik i przesunęła je w stronę Davida. – Bardzo lubię Esther. – Na pokerowej twarzy kobiety nie drgnął ani jeden mięsień.
– Wie pani, gdzie ona mieszka?
Pokręciła głową.
– To pana zadanie. Spotykam się z Esther za godzinę w Café Victor. Kiedy stamtąd wyjdzie, ma ją pan śledzić.
David wyjął telefon i sprawdził kalendarz. Do końca dnia miał wolne, co nie stanowiło niespodzianki.
– Mogę tam być najwcześniej za dwie godziny – oznajmił.
– Znakomicie.
Skwitował to skinieniem głowy, jakby to, co miało się zdarzyć za dwie godziny, było największą błahostką pod słońcem. Musiał się dowiedzieć, co tu jest grane. Mimo wszystko był jej to winien. Poza tym gdyby nie przyjął tego zlecenia, zrobiłby to ktoś inny.
Sindal podała mu wizytówkę.
– Najlepiej, żeby kontaktował się pan ze mną mejlowo.
David przyjął kartonik, wziął zdjęcie ze stolika i wstał. Wyciągnął dłoń do oficjalnego pożegnania. Kobieta zawahała się, ale uścisnęła ją krótko.
Karen Sindal nie przypadła mu do gustu i ta niechęć była wyraźnie odwzajemniona.
Woń starego kurzu zmieszana z nutką nieżywego kota uderzyła go w nozdrza zaraz po wejściu do przedpokoju. Na krótką chwilę ujrzał swoje odbicie w małym lustrze zawieszonym tuż przy drzwiach na sterczącym gwoździu, który przywitał go jako pierwszy, kiedy David się tutaj wprowadził. Gwóźdź był niczym tabliczka „Tu byłem” zostawiona przez poprzedniego właściciela. Denat leżał w kuchni przez miesiąc i nikt nie zgłosił jego zaginięcia. „Zmarł ze starości” – mówili sąsiedzi, kręcąc lekko głowami. „Czasem tak bywa”. Samotność to dziwna rzecz.
David przeczesał palcami włosy, przyjrzał się kilkudniowemu zarostowi. Mógł świadczyć zarówno o niechlujności i obojętności, jak i o wyluzowanym i pozbawionym formalizmu stosunku do pracy. Kiedy wybierał się na konwent AA, a później na spotkanie z Sindal, zdecydował się na tę drugą opcję.
Wszedł do kuchni, wyjął z tylnej kieszeni zdjęcie, rzucił je na stół obok sterty prania i otworzył narożną szafkę. Żeby sięgnąć za talerze na najwyższej półce, musiał wyciągnąć pełne sto osiemdziesiąt dwa centymetry swojego ciała. Dopiero wtedy końcówki palców mogły chwycić na poły opróżnioną paczkę prince’ów. Przez dwa dni opierał się pokusie. Z alkoholem pożegnał się w tej samej sekundzie, w której podjął o tym decyzję, ale nałóg nikotynowy nie chciał go tak łatwo wypuścić ze swoich szponów. David zapalił papierosa i wciągnął dym do płuc – przez oskrzela, kanaliki płucne, aż do wszystkich najmniejszych zakamarków. Wypełnił je nikotyną, tlenkiem węgla, amoniakiem, substancjami smolistymi, siarkowodorem i fenolem. Powitał wytęsknionego kopa zrelaksowanym wydechem. Nikotyna nie usuwała bólu ani nie izolowała Davida od życia. Tłumiła za to niepokój, pozwalała znieść kolejne siedem minut smutnej egzystencji. Dlatego tak koszmarnie trudno było się obyć bez tej substancji.
Zaciągając się głęboko i szybko aż do rozgrzania papierosa, David przyglądał się Esther i jej małżonkowi. Oni odwzajemnili jego spojrzenie. Odsunął od siebie natarczywe myśli, zaciągnął się jeszcze raz i zgasił papierosa w umywalce. Cisnął resztę paczki z powrotem na półkę i odkręcił palnik kuchenki. Musiał mocno potrząsnąć zapalniczką, zanim wykrzesał płomień. Z dolnej szafki wyjął rondel i ostatnią puszkę siekanych kotletów w sosie pieczeniowym. Potem wyciągnął z lodówki słoik z ziemniakami. Wysypał zawartość puszki i słoika do rondla i mieszał masę widelcem do momentu, aż doprowadzony do wrzenia sos upstrzył mu dłoń małymi kropelkami.
David stał przy blacie kuchennym i jadł prosto z garnka. Pił mleko z kartonu. Kiedy mieszkał z Anną, było to nie do pomyślenia. Tęsknił za nimi obojgiem. Za nią. Za Isakiem. Oddałby życie, żeby odwrócić to, czego nie dało się zmienić.
Odstawił rondel do zlewu, wetknął zdjęcie ślubne do tylnej kieszeni spodni, wyszedł do przedpokoju i chwycił płaszcz.
Anna była w ciąży, kiedy się pobierali. Jeszcze nie było tego widać, ale i tak nazywali swój portret ślubny pierwszą fotografią ich trojga. Trudno wybrać najszczęśliwszą, najdoskonalszą chwilę z ich wspólnego życia, ale moment, w którym stał w kościele obok Anny, święcie przekonany, że spędzą razem resztę życia, był temu najbliższy. Zastanawiał się, co by się stało, gdyby pewnego dnia przypadkowo na siebie wpadli. Miał nadzieję, że kiedyś do tego dojdzie, i jednocześnie się tego obawiał.
Zatrzasnął za sobą drzwi.
3
Botoksowa twarz się uśmiechnęła.
Gdyby Karen została zamordowana i zakopana w pobliżu wód gruntowych, mogłaby zatruć średnich rozmiarów wioskę. Andreas szepnął jej to kiedyś na ucho podczas wspólnej kolacji z małżeństwem Sindalów. Obydwoje spojrzeli na Esther ze zdumieniem, kiedy wybuchnęła śmiechem.
– Tom i ja kupiliśmy dom letniskowy w Tisvilde – oznajmiła Karen.
Ze wszystkich rzeczy ta obchodziła Esther najmniej, ale pozbawiona życia twarz rozmówczyni wpatrywała się w nią wyczekująco. Nadeszła jej kolej, żeby coś powiedzieć.
– A dom w Skagen? – spytała wreszcie.
– Sprzedajemy go.
– No tak.
Sprawdziła godzinę. Powinna była wykręcić się z tego zaproszenia jakimś kłamstwem. Siedziała teraz w Café Victor i marnowała czas, którego żadna z nich nie lubiła spędzać razem. Postanowiła odczekać jeszcze dziesięć minut i bez poczucia winy zakończyć spotkanie.
– Właściwie to gdzie teraz mieszkasz? – Karen upiła mikroskopijny łyk podwójnego espresso. – U matki?
– Nie – odparła Esther, lekko kręcąc głową.
– Czyli udostępniła ci swój dom na Lolland?
– Matka ma dom letniskowy w Gilleleje, ale nie korzystam z niego. Nie dałabym rady dojeżdżać stamtąd do pracy.
Ekspres do kawy zazgrzytał, roztaczając wokół aromatyczną woń świeżo zmielonej kawy. Była to jedyna przyjemna rzecz w pomieszczeniu zastawionym zbyt wieloma stolikami i skórzanymi fotelami.
– Czyli mieszkasz w mieście. U kogoś znajomego?
– Nie. – Odchrząknęła. – Mieszkam w takim jakby pensjonacie.
– Pensjonacie?
– Tylko tymczasowo – dodała i zabębniła paznokciami o szklankę z latte, której jeszcze nie ruszyła.
– Mam nadzieję. Ze względu na was oboje – powiedziała Karen. – Andreas za tobą tęskni.
– Aha. – Esther wzruszyła ramionami. Wdawanie się z Karen w dyskusję było ryzykowne, godziła się więc na poniżenie, ale tylko na tyle, na ile nie dało się go uniknąć.
– Nie mieści mu się w głowie, że tak po prostu zniknęłaś. Nikt w to nie wierzy. Co cię napadło?
Nie było na to łatwej odpowiedzi. Esther chwyciła szklankę z jasnobrązowym płynem, ale się rozmyśliła i opuściła dłoń na stolik. Karen nakryła ją swoją dłonią i uścisnęła. Zabolało.
– Nadal bierzesz te leki?
– Karen, to było dwa lata temu. – Esther wyszarpnęła rękę z uścisku kobiety pod pretekstem założenia nią włosów za ucho. Obserwowała kelnerkę, która sprawnymi ruchami zbierała z sąsiedniego stolika brudną porcelanę.
Karen coś powiedziała, ale Esther nie wychwyciła jej słów pośród panującego wokół gwaru. I tak nie miały znaczenia. Skinęła jej głową, jakby wiedziała, o co chodzi, i skierowała wzrok ku panoramicznej szybie.
– Pada śnieg. – Z uśmiechem pokazała na okno.
– Martwimy się o ciebie. – Karen przytrzymała jej spojrzenie. – Mamy w pamięci twoją chorobę. Andreas o mało się wtedy nie załamał. A teraz znowu jego życie legło w gruzach. Po tym wszystkim, przez co przeszedł.
– Wszystko u mnie dobrze, Karen. Nie ma się czym martwić. – Esther znowu chwyciła szklankę i uniosła ją do ust. W tej chwili znacznie lepszy byłby gin z tonikiem, najlepiej dwa.
Zwróciła uwagę na matkę z małą córeczką na chodniku po drugiej stronie szyby. Dziecko usiłowało złapać kryształki śniegu językiem i tak bardzo odchylało głowę, że prawie przewróciło się na plecy. Matka uśmiechnęła się do towarzyszącego im mężczyzny, który zbliżył się do niej i ją pocałował, po czym wszyscy troje zniknęli za rogiem. Może gdyby urodziło im się dziecko, byliby teraz szczęśliwi?
– Esther, czy ty w ogóle mnie słuchasz?
Esther posłała Karen przepraszający uśmiech.
– Jestem przy tobie. Proszę cię, pozwól sobie pomóc.
– Jeśli naprawdę chcesz mi pomóc, proszę cię, żebyś się w to nie wtrącała. Ta sprawa cię nie dotyczy – powiedziała, próbując rozbroić swoją wypowiedź uśmiechem.
– I tu się mylisz, Esther. Andres to mój przyjaciel. Jestem w stanie wiele dla niego zrobić.
– A ja naiwnie sądziłam, że przyszłaś tutaj z mojego powodu. – Esther wstała. Żałowała, że nie pożegnała się wcześniej, bo nadal rozmawiały o niczym, a obecnie jej wyjście bardziej przypominało ucieczkę. – Muszę się zbierać do pracy. – Włożyła ręce w rękawy karmelowego płaszcza z kaszmiru i podniosła z podłogi torebkę.
– Jak sobie życzysz.
Nogi krzesła zaszurały demonstracyjne, kiedy Karen wstała. Z precyzją godną dekoratorki porcelany królewskiej musnęła wargami najpierw jeden, a potem drugi policzek Esther, która zrewanżowała się identycznym pożegnalnym rytuałem.
– Cudownie było cię znowu zobaczyć.
– Wzajemnie – odparła i w pośpiechu opuściła stolik. Obejrzała się tuż przed wyjściem, pomachała i pozwoliła drzwiom obrotowym wyprowadzić się na chodnik.
* * *
Prawie jej nie rozpoznał. Zmylił go sposób, w jaki stała. I te kozaki na wysokich obcasach. Wtedy nosiła tylko buty sportowe i płaskie sandały. Długie jasne włosy zniknęły. Były teraz ciemnobrązowe, przystrzyżone w idealnie równego pazia. Zapięła płaszcz, na włosy narzuciła szal. Skrzyżowała ramiona na piersi i ruszyła Ny Østergade w kierunku deptaka. David podążył za nią. Wiatr zacinał im śniegiem w policzki, kiedy wyszli z zacisza budynków przy Kongens Nytorv. Mężczyzna nienawidził takich zadań, zwłaszcza kiedy musiał kogoś śledzić na piechotę. Miał w tym jednak sporo doświadczenia jako były członek policyjnego oddziału specjalnego, a później służby wywiadowczej.
Zatrzymali się na przystanku autobusowym przy Teatrze Królewskim i czekali wśród marznącej grupy ludzi, która coraz bardziej rosła. David podniósł kołnierz płaszcza, żeby osłonić uszy. Starał się nie patrzeć prosto na nią. Stała jakieś dwa metry dalej w tych swoich zamszowych kozakach i z torebką przyciśniętą do piersi. Była starsza i bardziej… zamyślona? Smutna? Zgorzkniała? Nie potrafił tego zinterpretować. Może ten ponury wyraz twarzy spowodowała głównie pogoda? Powinna już nadejść wiosna, ale zima uparcie nie dawała za wygraną. Szal oblepiał włosy kobiety, stopniowo niknąc pod śniegiem prószącym coraz większymi płatkami, podczas gdy ona niecierpliwie spoglądała na zegarek. Jako pierwsza wsiadła do autobusu linii 1A. David przeciskał się w stronę pojazdu. Rosła w nim obawa, że autobus szybko się zapełni i kierowca zamknie przednie drzwi. Mężczyzna zdążył jednak wejść na stopień i położyć na tacce monety na bilet.
Wysiedli przy skrzyżowaniu Trianglen i podążyli Østerbrogade. Kobieta zniknęła pod numerem osiemdziesiąt cztery.
* * *
Esther weszła na klatkę schodową i otrzepała szal ze śniegu. Zjawiła się za późno. Wieczorne konsultacje zaczynały się lada moment. Doktor Jepsen sprawiał wrażenie wiecznie rozdrażnionego. Był starym, zgorzkniałym mężczyzną, ona jednak potrzebowała tej pracy. Kiedy wysłała podanie, zadzwonił do niej jeszcze tego samego dnia z prośbą, żeby stawiła się natychmiast. Zgadywała, że poprzedniczka trzasnęła drzwiami, co Esther doskonale rozumiała.
Idąc schodami w górę, grzebała w torebce w poszukiwaniu kluczy tylko po to, żeby po chwili się przekonać, że Jepsen już otworzył klinikę. Minęła jego gabinet ze spojrzeniem wbitym w podłogę, po czym lekkim truchtem przebiegła przez recepcję na zaplecze. Zrzuciła tam z siebie płaszcz i szal, wysunęła szufladę ustawionej pod lustrem komody i wzięła z niej prostownicę.
Przesuwała rozgrzanym urządzeniem po pasmach włosów od nasady po końcówki. Dzień był dziwny. Minął dokładnie miesiąc. Od tamtego wieczoru ona i Andreas przebywali w jednym pomieszczeniu tylko raz. Do tego przerażającego epizodu doszło z powodu interwencji pracowników ośrodka, którzy uzyskali zgodę, by Esther odebrała swoje rzeczy w asyście policji. Gdyby mogła, wolałaby sobie tego oszczędzić. Dwóch funkcjonariuszy spotkało się z nią przy furtce prowadzącej do ogrodu i już kiedy uścisnęli jej dłoń na powitanie, było widać, że traktują tę sprawę jak irytującą przeszkodę na drodze ku upragnionemu wolnemu. Esther dostała pół godziny na wrzucenie swoich rzeczy do czarnych worków, które ze sobą zabrała. Większości jednak nie użyła, bo czas się skończył. Przy każdej rzeczy, nawet zestawie stereo, który dostała w prezencie na konfirmację i który tylko się kurzył w dobudówce, Andreas zastawiał się prawem własności. Chwyciła ubrania i dokumenty osobiste, podczas gdy on zabawiał policjantów anegdotami o jej uzależnieniu od alkoholu i o tym, jak to pechowo nałóg ten sprzągł się z chorobą psychiczną, a potem jeszcze o utracie pamięci po elektrowstrząsach. Otwarcie się z niej nabijał, mówiąc, że Esther nie odróżnia pojęć takich jak „twoje” i „moje”. Tamci dwaj cicho się zaśmiali. Robiła, co mogła, żeby się nie rozpłakać. Funkcjonariusze zaproponowali, że podwiozą ją do ośrodka. Pojechała taksówką.
W kolejnych dniach bała się, że Andreas się po nią zjawi, ale nic takiego się nie wydarzyło. Zupełnie jakby przestał istnieć, jakby nigdy nie byli małżeństwem. Nie czuła braku. Dziwnie było nie tęsknić za dobrymi chwilami, których mimo wszystko trochę doświadczyli w ciągu tych sześciu lat. Został tylko niepokój, nieokreślony i niedający się wyplenić. Tkwił gdzieś pomiędzy gardłem a przeponą jak krzyk, który nie może się wydostać i nie pozwala oddychać. Wszystko było teraz nowe i obce. Niepewne. Przedtem każdy dzień przypominał poprzedni. Obecnie dni w pewnym sensie nadal się od siebie nie różniły, ale tuż po przebudzeniu Esther konfrontowała się z rzeczywistością, której centrum nie stanowił już Andreas. Przerażało ją to. W tym stanie ducha zaczynała wątpić, czy kiedykolwiek go kochała. Dzisiaj, po spotkaniu z Karen, ta myśl nurtowała ją jeszcze bardziej.
Chwyciła torebkę, wyjęła z niej tubkę z podkładem, wycisnęła odrobinę na opuszki palców i rozsmarowała na zaczerwienionych policzkach. To dobrze, że go nie kochała. Miłość była przereklamowana. Esther miała serdecznie dość uganiania się za tym uczuciem niczym pies wyścigowy za mechanicznym zającem. Czuła to przez cały tamten wieczór. Dlatego sobie poszła. Taksówkarz ujrzał ślady na jej szyi i źle to zrozumiał. Tak samo jak pracownicy ośrodka. Ona zaś nie zaprzeczała. Odejście od Andreasa nigdy nie było jej zamiarem, tak się jednak stało.
To była dobra decyzja.
Dzisiejszego ranka po raz pierwszy od dawna poczuła się szczęśliwa. Trwało to do momentu, aż zadzwoniła Karen. Aż do tej chwili Esther łudziła się, że Andreas to przeszłość. Uniosła wzrok ku sufitowi, żeby powstrzymać łzy. Wezbrała w niej fala mdłości, tak jak tego dnia, kiedy wsunęła do koperty pozew o separację – deklarację ich małżeńskiego bankructwa. Urząd jeszcze się z Andreasem nie skontaktował. Gdyby było inaczej, Karen zreferowałaby jej jego złość. Nawet jeśli kobieta została wysłana z misją przyprowadzenia Esther do domu, a nie prawienia jej morałów. Esther nie rozumiała tej lojalności Karen, ale szybko się nauczyła, że jeśli postawi się Andreasowi, odpowie za to przed nimi obojgiem. Przyjaźnili się od dzieciństwa. Karen była jego wierną podkomendną i nigdy go nie zawiodła. Kilka lat wcześniej Esther sądziła, że Karen jest również jej przyjaciółką. Ta błędna interpretacja okazała się jednak zgubna.
Od tamtego zdarzenia nigdy ze sobą nie rozmawiały, nie o ważnych sprawach. Ich rozmowy dotyczyły wyłącznie Andreasa. Nawet jeśli nie wspominały o nim ani słowem. Dzisiaj też nie było inaczej.
* * *
David miarowo tupał stopami o posadzkę, żeby nie dopuścić do wychłodzenia ciała, i głośno przeklinał, myśląc o swoim nissanie primera. Porzuconym na Starym Mieście, w tej chwili zapewne z mandatem za wycieraczką. Marzł jak sto diabłów i ponownie przeanalizował swoją decyzję. Może byłoby dla wszystkich najlepiej, gdyby dał sobie spokój i wrócił do domu. Tak, bez dwóch zdań. Mimo to stał w miejscu, wgapiony w numer osiemdziesiąt cztery.
Schronił się w bramie między bankiem a biurem nieruchomości. Obserwowanie ludzi to gówniana robota. Zawsze uważał ją za coś najgorszego i najnudniejszego pod słońcem. Odlewasz się na podwórkach. Odwadniasz organizm, żeby uniknąć odlewania się na podwórkach. Stoisz nieruchomo, aż drętwieją ci nogi, tyłek, aż całe twoje truchło zapada w śpiączkę. Nie rozumiał, jakim cudem uznał, że to coś dla niego. Praca detektywa składała się przecież głównie z tego typu zadań. Chyba doznał chwilowego udaru, kiedy rejestrował działalność. W śledzeniu ludzi nie było nic chwalebnego. Nie żeby ktoś twierdził inaczej, ale David poprzysiągł sobie, że da pięścią w twarz każdemu, kto to zrobi.
Poczuł niewysłowioną ulgę, która objawiła się lekkim dreszczem, kiedy Esther wyszła z klatki schodowej. Zanurzyła dłonie w kieszeniach płaszcza i ruszyła szybkim krokiem po chodniku z torebką zawieszoną na ramieniu. David podążył za nią. Zatrzymała się przy Lille Trianglen. Zrobił tak samo. Obydwoje wsiedli do autobusu linii 37, który powiózł ich przez miasto, podczas gdy zmarznięte mięśnie Davida tajały z delikatnie szczypiącymi drganiami. Esther nacisnęła „stop” przed stacją Vesterport i pomaszerowała w kierunku Gyldenløvesgade. Na koniec przeszła przez bramę z kutego żelaza.
Twierdza. Właśnie z nią kojarzył się ten wysoki budynek okopany za wycelowanymi w niebo słupkami czarnego ogrodzenia, które osłaniało budowlę przed światem zewnętrznym. Twierdza z rzędami podłużnych okien przypominających arkady. Solidne trzypiętrowe mury z cegieł wiązanych krzyżowo, z wysuniętymi konsolami na każdej kondygnacji. To wszystko wieńczyły cztery majestatyczne łukowate szczyty wznoszące się nad ciemnoszarym dachem jak tarcze.
David rzucił się na przełaj przez Gyldenløvesgade, lawirując między spieszącymi się kierowcami. Poślizgnął się w śnieżnej brei, odzyskał równowagę, wszedł z rynsztoka na chodnik i stanął w zaciszu najbliższej wiaty przystankowej ze spojrzeniem utkwionym w ośrodek interwencji kryzysowej. Musiał zapalić.
Godzinę i siedmiu zdziwionych kierowców później uznał, że Esther mieszka właśnie tam i odtrąbił wykonanie misji.
* * *
Fie pojawiła się w holu opatulona w płaszcz i szalik. Esther wytupała na wycieraczce najgorszą breję z podeszew i przytrzymała kobiecie drzwi.
– Koniec pracy? – spytała, chociaż było to oczywiste.
Kobieta przytaknęła skinieniem głowy.
– Zapomniałaś o wczorajszej rozmowie o dobrostanie psychicznym. To już drugi raz z rzędu.
– Przepraszam, ale… – Próbowała wymyślić jakieś wyjaśnienie, bo nie pamiętała o żadnym spotkaniu. Ani tym, ani poprzednim.
– W porządku. Zajrzyj jutro do biura, to ustalimy nowy termin – powiedziała Fie i zniknęła w ciemności.
Esther pamiętała o tym, żeby się uśmiechać, zanim drzwi się zamknęły. Potem weszła na schody i podążyła na drugie piętro. W rzeczywistości nie miała tutaj czego szukać. Nie była taka jak tamte. Bite kobiety. Za każdym razem, kiedy otwierała drzwi ośrodka, czuła nieodpartą chęć, żeby się odwrócić i uciec. Ale bez żadnego celu i kierunku mogłaby tylko biec aż do utraty sił. Chyba że wróciłaby do domu, na to jednak brakowało jej odwagi.
Kobiety siedziały w pokoju dziennym. Esther oparła się o futrynę. Żadna z nich nie oderwała wzroku od telewizora.
Na każdym piętrze było miejsce dla sześciu kobiet ulokowanych w sześciu identycznych małych pokojach, do których przynależały pomieszczenia wspólne: pokój dzienny, łazienka i kuchnia. Łączył je wspólny korytarz wyłożony linoleum w odcieniach szarości i o ścianach w kolorze złamanej bieli okalających jasnoszare futryny i ciągnących się klaustrofobicznie niemal w nieskończoność. Przymusowa wspólnota otoczona grubymi murami. Niemający nic wspólnego z dobrowolnością azyl, w którym leczyło się rany i przygotowywało do dalszej drogi pod łagodnym nadzorem osoby kontaktowej. Podczas niezliczonych rozmów o dobrostanie lub o planach na przyszłość mówiło się o swoich oczekiwaniach i pragnieniach oraz o tym, jak można je zrealizować lub skorygować. Męka nie do wytrzymania.
Esther obróciła się na pięcie i weszła w ciemność kuchni. Otworzyła szafkę nad zlewozmywakiem, wzięła szklankę i napełniła ją wodą. W ciemności nikt nie mógł jej zobaczyć, a ona mogła w spokoju obserwować miasto. Ludzie na chodniku otulali się szczelniej płaszczami, śpiesząc się we wszystkie strony. Do domu. Z miasta. Na przedmieścia do czekających tam rodzin. W oddali rozległo się wycie pojazdu na sygnale.
Miała dzisiaj urodziny. Czterdzieste. Dzień, który najlepiej obchodzić z zakrytym lustrem, aspiryną i butelką wódki. Andreas zapraszał ją zawsze do restauracji. W zeszłym roku byli w Nomie, która poza wyróżnieniem trzema gwiazdkami Michelin została też uznana za najlepszą restaurację na świecie. O innym miejscu nie mogło być mowy. Stało się to rytuałem, tak samo jak storczyki. Zawsze je od niego dostawała. Zawsze jakiś rzadki rodzaj. Nie potrafiła się z nimi obchodzić, zbyt obficie je podlewała. Kiedy gniły, Andreas robił jej awantury. Mówił, że jest niewdzięcznicą, i wyzywał ją od najgorszych.
Za jej plecami rozbłysło ostre światło lampy. Odwróciła się ku Layli, która zwinnym ruchem wskoczyła na kuchenny blat, do czego było zdolne tylko dwudziestoletnie ciało. Ciemny koński ogon przesunął się do przodu i ułożył na ramieniu, kiedy dziewczyna wystukała z paczki papierosa.
Esther lubiła tę małomówną współlokatorkę. Layla w nic się nie wtrącała, nigdy nie próbowała zainicjować rozmowy. Tuż po przybyciu Esther do ośrodka Fie poleciła jej wymienić się numerami z resztą kobiet z piętra, żeby w razie potrzeby mogły się ze sobą skontaktować. Ona nie umiała sobie wyobrazić takiej potrzeby. Spytała o numer tylko Laylę.
Odstawiła szklankę do zmywarki. Kiedy wychodziła z kuchni, Layla posyłała falujące kółka dymu w stronę pożółkłego sufitu.
* * *
David zzuł buty i powiesił płaszcz na pustym haczyku. Wyjął z kieszeni zdjęcie przedstawiające Esther i jej męża, wszedł do dużego pokoju i rzucił fotografię wraz z wizytówką Sindal na stolik kawowy. Otworzył okno i napełnił płuca mroźną bryzą z ulicy, którą chwilę temu pożegnał przed drzwiami na klatkę schodową.
Czuł dziwny wstyd z powodu śledzenia Esther. Powinien był odmówić, kiedy zdał sobie sprawę, że chodzi właśnie o nią. Zwłaszcza że nie zaproponowano mu jakiejś cholernie wielkiej kasy za bycie takim gnojkiem. Problem polegał na czym innym. David znowu wziął zdjęcie do ręki. Przyjrzał mu się z uwagą. Obydwoje sprawiali wrażenie radosnych. Szczęśliwych. Od tamtej pory wiele się najwyraźniej zmieniło. David życzył kiedyś skrycie Esther, żeby znalazła wielką i trwałą miłość. Pomogłoby mu to uśmierzyć własne wyrzuty sumienia.
Rozsunął drzwi przesuwne, tak że skrzydła schowały się w ścianie. Umiejscowiony naprzeciwko wejścia do pokoju regał od sufitu do podłogi zapełniały równe rzędy książek. Przynajmniej one trafiły na swoje miejsce. David przecisnął się między kartonami przeprowadzkowymi ustawionymi dwójkami jeden na drugim, żeby dojść do biurka. Krzesło zatrzeszczało pod jego ciężarem. Zrzucił z klawiatury skarpetki na podłogę i włączył komputer. Wysłał mejl do Sindal. Potem kliknięciem otworzył wczorajszą partię szachów. Skoncentrował się na kolejnym ruchu.
15 marca
4
– I jak poszło? – Magnus dopadł go w momencie, kiedy David wszedł do piwnicznej sali.
– Dobrze – odparł i skierował się ku stolikowi z kawą.
Chłopak nie odstępował go na krok.
– Czyli twoje biuro jest teraz stuprocentowo up and running?
– Działa już od pewnego czasu – potwierdził z westchnieniem.
– Daj znać, jeśli będziesz potrzebował pomocy – powiedział Magnus, nalewając ciemnego płynu do papierowego kubka. – Jestem całkiem niezły w te klocki.
David wyjął mu z ręki termos i też nalał sobie kawy. Pożałował, że wybrał się na mityng. Z tego wszystkiego zapomniał, że uczestnictwo automatycznie oznaczało obcowanie z Magnusem. Musiał jednak zająć myśli czymś innym. Esther nie dawała mu spokoju. Co ona, do jasnej cholery, robiła w ośrodku interwencji kryzysowej? Mógł się jedynie pocieszać, że to nie on był temu winny. Na rozmyślania o tym, czy powinien ją tam odwiedzić, zużył całą paczkę prince’ów.
David przyglądał się przygarbionemu Hansowi ustawiającemu krzesła w okręgu. Nigdy nie zwierzył się grupie z tego okresu swojego życia. Wmówił sobie, że należał do innej epoki. Podzielił swoje życie na dwie części. Tę przed Anną i tę po niej. Dobrze się to sprawdzało. Do wczoraj.
Magnus stał zdecydowanie zbyt blisko i dreptał w miejscu, żeby zwrócić na siebie uwagę. Chłopak bardzo poważnie traktował swoje obowiązki wynikające z roli sponsora AA, ale miał trudności z trzymaniem się tematu. Ich rozmowy z kwestii wytrwania w trzeźwości szybko przeskakiwały na policyjną przeszłość Davida albo jego nowy projekt detektywistyczny.
– David, muszę ci o czymś powiedzieć – odezwał się chłopak. Upił łyk z kubka i rozejrzał się dookoła. – Jestem członkiem grupy researcherów, którzy rozpracowują siatkę skrajnych prawicowców.
David poczuł jego kawowy oddech. Nieznacznie odwrócił głowę.
– Właściwie to rozbijamy właśnie podziemną lożę prawicowych ekstremistów.
– Aha – skomentował David.
Nie pierwszy raz Magnus dał się ponieść infantylnym fantazjom, że mogliby zostać partnerami śledczymi.
Chłopak zbliżył się do niego jeszcze bardziej, tak że stali teraz ramię w ramię, i powiódł wzrokiem po zebranych. – Jeśli potrzebujesz dobrego researchera, to wiedz, że jestem chętny – powiedział ściszonym głosem jak jakiś tajny agent.
– Nażarłeś się grzybków czy co? – David pokręcił głową, jednym haustem opróżnił papierowy kubek i wyrzucił go do kosza na śmieci. Potrzebował nikotyny, ale w drodze na spotkanie zapomniał się zaopatrzyć. – Skoczymy na fajkę, zanim zacznie się show?
Magnus ochoczo przytaknął.
5
Ciemność coraz bardziej zamykała się wokół domu, zmieniając szybę w lustro. Esther zaciągnęła zasłony. Nie lubiła być widoczna z ulicy. Nawet przy zamkniętych oknach docierały do niej słabe odgłosy rozpędzających się na asfalcie opon, pokrytym śnieżną breją. Esther wolałaby zajmować pokój od ogrodu, gdzie można by otworzyć okno i posłuchać wiatru gwiżdżącego w koronie dębu. Z tej strony budynku wieczny ruch na Gyldenløvesgade zagłuszał wszelką ciszę.
Usiadła na łóżku z plecami opartymi o ścianę. Przyglądała się dwunastu metrom kwadratowym, które jej przydzielono. Kwiecistym zasłonom zakrywającym miasto, brązowemu fotelowi przed oknem. Wiszącemu nad komodą lusterku w bejcowanej na zielono sosnowej ramie. Dużej szafie na ubrania przy drzwiach. Wyposażeniu, którego wytarte powierzchnie świadczyły o jego wieloletnim używaniu. W pokoju nie było żadnych bibelotów ani osobistych rzeczy. Na wierzchu leżał tylko dziennik w matowoczarnej okładce. Tamtego wieczoru mogła wziąć ze sobą wiele innych rzeczy albo w ogóle niczego nie brać. Chwyciła tylko dziennik. Eva na pewno by tego chciała. Może właśnie dlatego Esther tak postąpiła.
Wytłaczana skórzana okładka leżąca na szafce nocnej skrywała staranny charakter pisma wijący się od górnego lewego do dolnego prawego rogu każdej strony. Słowa Evy. Pierwszej żony Andreasa.
Esther znalazła go przypadkiem w dobudówce. Podczas gdy poprzedni właściciel domu udostępniał ją nocującym gościom, Andres wykorzystywał to pomieszczenie jako magazyn. Na początku kazał tam siedzieć Esther, kiedy wpadał w złość i nie chciał jej oglądać. Później sama się tam chowała. Miała tutaj spokój. Ukrywała butelki, chociaż zdawał sobie z tego sprawę. Za sofą, w osłonkach na doniczki, w szafie. W ten sposób znalazła dziennik. Kiedy za pierwszym razem wyjęła zawartość szafki kuchennej, żeby zrobić miejsce na zapas ginu z tonikiem, uderzyła knykciami o tylną ściankę i w ten sposób odkryła zagłębienie. Eva przesiadywała tutaj dokładnie tak samo jak ona. Myśl ta ją poruszyła, ale na tym kończyło się podobieństwo między nimi dwiema. Eva pisała. Ona piła.
Z początku dziwnie jej się czytało o życiu Evy, ale było to też na swój sposób pociągające, tak jak podglądanie czyjegoś życia albo uczestnictwo w drugim sezonie jakiegoś reality show, podczas gdy w tle leciał pierwszy. Największą zazdrość czuła podczas lektury najwcześniejszych zapisków, ale z czasem ustąpiła ona miejsca coraz większej gamie innych uczuć. Lektura jednak nigdy nie była łatwa. Mimo to Esther czytała uważnie, próbując wysondować, jak powinna się zachowywać, żeby sprawy lepiej się dla niej ułożyły. Ona i Eva popełniały te same błędy, czuły tę samą frustrację, tę samą miłość. Były prawie identyczne, ale tylko prawie. Bo Esther okazała się jedynie kiepską podróbką swojej poprzedniczki.
Podmieńcem.
Wszystko, co robiła z Andreasem, Eva robiła kiedyś lepiej. Mogła o tym przeczytać w dzienniku. Esther otworzyła go na pierwszej stronie. Opis pierwszego spotkania Evy i Andreasa. Niezwykle romantyczne, kosmiczne scalenie dwóch idealnie pasujących połówek. Tak przesłodzone, że gdy Esther czytała to teraz ponownie, zaczęła mieć wątpliwości, czy przypadkiem nie napisano tego pod czyjeś dyktando. Na dalszych stronach jednak wszystko drastycznie się zmieniło. Stało się rozpoznawalne.
Zamknęła dziennik. Sama poznała Andreasa na stanowisku wystawowym B42 podczas targów MEDICA w hali Bella Center. Zainteresował się ramieniem robotycznym prezentowanym przez firmę Robert ApS. Ze swoimi ciemnymi włosami i zielonymi oczami wydał się Esther pociągający. To ona zaczęła go podrywać. Lubił z uśmiechem powtarzać, że nagabywała go jak prostytutka.
Zawsze to robił. Uśmiechał się.
Wstała. Podeszła do szafy, otworzyła ją i wyjęła schowaną za butami reklamówkę. Wyciągnęła z niej butelkę wódki. Upiła łyk, potem jeszcze jeden i odłożyła siatkę na miejsce. Zaczęła się rozbierać do snu.
Wódka stała się jej ulubionym alkoholem. Była łatwiejsza do ukrycia. Śmierdziała mniej niż whisky albo gin. Chociaż Esther tak bardzo lubiła gin.
29 marca
6
David przeczytał wiadomość od Karen Sindal.
Znowu proponowała spotkanie. W pierwszym odruchu chciał kategorycznie odmówić, ale się wycofał. Nie mógł zapomnieć o Esther. Rozmyślał o niej przez ostatnie tygodnie, przez co stał się zrzędliwy i z trudem zasypiał. Zaproponował spotkanie w Maudes Salon. Miał głęboko gdzieś mamonę tej damulki. Chciał się dowiedzieć, czemu ugania się za Esther. Z tego samego przeklętego powodu stracił całe przedpołudnie na grzebaniu w Google – najlepszej rzeczy, której zdołał się nauczyć – tylko po to, żeby dorzucić sobie nowych powodów do frustracji. Nie wpłynęło to dobrze na jego poczucie własnej wartości. Doradca do spraw bezpieczeństwa. Prywatny detektyw. Jedna wielka ściema – oto, czym był. Bez kontaktu z policyjnym działem IT i tym samym bez możliwości sprawdzenia najbardziej podstawowych danych osobowych z archiwów organów ścigania czuł się żałośnie bezradny.
Wrócił pamięcią do końca lat osiemdziesiątych, kiedy zaczynał jako funkcjonariusz. W tamtych czasach policja w coraz większym stopniu zyskiwała cyfrowy dostęp do życia i działalności obywateli. W kolejnych latach rozwój technologiczny tylko przyspieszał, a zainteresowanie Davida szczegółami stosowanych metod coraz bardziej malało. Wystarczał mu komputer na biurku. W PET1, czyli Policyjnej Służbie Wywiadowczej, było jeszcze łatwiej. System pozyskiwania informacji cyfrowych policyjnego działu śledczego nie mógł się równać z tym, czym dysponowały służby wywiadowcze. Ich superkomputer miał dostęp do każdej wymiany danych zachodzącej codziennie między niezliczonymi instytucjami publicznymi, a wszystko to było na bieżąco aktualizowane.
Kiedy David zaczynał w PET, zaskoczył go stopień zaawansowania systemu do śledzenia jednostek, które mogły się nosić z zamiarem zakłócenia porządku społecznego. Wszystkie informacje były magazynowane i mogły zostać wyciągnięte na światło dzienne przez supermaszynę służb. Jeśli zaistniałaby taka konieczność.
W PET w pełni wykorzystywano istniejące możliwości technologiczne. Dlatego kiedy David wrócił na komendę główną i objął stanowisko kierownicze średniego szczebla w wydziale zabójstw – a właściwie w wydziale do walki z przestępczością zagrażającą życiu i zdrowiu, jak przechrzciły go jakieś mądre głowy po reformie w dwa tysiące siódmym roku – tak trudno było mu przywyknąć do już zapomnianych technologicznych ograniczeń, znanych z policyjnej przeszłości.
Był ostatnią osobą gotową oceniać stopień inwigilacji w demokratycznym państwie prawa takim jak Dania, zwłaszcza że ten zaawansowany system inwigilacji pomagał mu kiedyś w pracy śledczego. Nigdy jednak nie czuł potrzeby, by poznać to rzemiosło od strony praktycznej. Nie znał więc metod, które przydałyby mu się teraz, gdy nie miał już pod ręką superzaawansowanego sprzętu. Zastanawiał się, czy nie zadzwonić do Petera, ale poszedł po rozum do głowy, kiedy na ekranie pojawił się nowy mejl od Sindal. Proponowała spotkanie już za pół godziny.
W tym samym czasie na biurku zawibrowała komórka. Esemes od Magnusa. Chłopak chciał się przewietrzyć. David był dzisiaj rozchwytywany. Magnus musiał poczekać.
Kiedy przekroczył próg kawiarni, Sindal już na niego czekała. Siedziała przy tym samym stoliku co ostatnio. Tym razem jednak w środku było pusto i panowała przyjemniejsza atmosfera.
– A więc… – powiedział, siadając – …słucham.
– Chcę, żeby pan ją śledził w najbliższą sobotę.
– Czemu?
– Chce pan to zlecenie czy nie?
David zauważył, że spojrzenie kobiety błądziło. Nie wydawała się nawet w przybliżeniu tak wyniosła jak ostatnio, chociaż zwykła grzeczność tak czy inaczej nie leżała raczej w jej charakterze. Kelnerka stanęła przy ich stoliku. Patrzyła wyczekująco na Sindal, która tylko pokręciła głową. Spotkanie miało być krótkie. David jednak zamówił kawę, licząc na to, że uda mu się wyciągnąć z kobiety jakieś informacje, które przydałyby mu się w dalszej pracy. Bez powodzenia próbował namierzyć Esther w sieci. Założył sobie nawet profil na Facebooku i szukał jej wśród swoich dawnych znajomych. Ale nigdzie jej nie było. Najprawdopodobniej po ślubie zmieniła nazwisko. Gdyby je znał, byłoby mu dużo łatwiej. Sindal, mówiąc o Esther, używała wyłącznie jej imienia, jakby była ich wspólną znajomą. David przyjrzał się uważnie kobiecie, która siedziała wyprostowana na krześle naprzeciwko niego. Kim ona właściwie była?
– Moja zgoda tak jak ostatnio zależy od tego, co jest celem zlecenia – oznajmił.
– Esther wybiera się na przyjęcie – zaczęła Sindal. – Mam adres tego miejsca. Muszę mieć pewność, że wróci bezpiecznie do domu. Właśnie o to ma się pan zatroszczyć.
– Dlaczego pani przyjaciółka mieszka w ośrodku interwencji kryzysowej?
– To nie pańska sprawa. – Sindal uniosła brodę. – Jak zatem będzie? Chce pan się tego podjąć czy mam się zwrócić do kogoś innego?
– Jak się nazywa jej mąż?
– Ona nie mieszka tam z jego winy, jeśli tak pan sądzi.
– Ja nic nie sądzę – westchnął. – Po prostu chcę wiedzieć, kogo mam śledzić. Jak brzmi jej nazwisko?
– Stolt-Andersen. – Teraz to ona mu się przyglądała, wciąż z uniesionym podbródkiem. – Czyli bierze pan to zlecenie? Będzie pan ją śledził w sobotę?
Pokiwał głową na potwierdzenie.
1 – PET – (duń. Politiets Efterretningstjeneste) Policyjna Służba Wywiadowcza – stanowiąca oddział duńskiej policji służba specjalna odpowiedzialna między innymi za kontrwywiad i bezpieczeństwo wewnętrzne.
7
Granatowe volvo stało w głębi Nansensgade.
W pierwszym odruchu Esther chciała zawrócić i pójść w przeciwnym kierunku, ale się przemogła. Stawiała krok za krokiem, jakby nic się nie stało. Nie chciała dać po sobie poznać, że go zobaczyła. Wymacała w torebce pęk kluczy i zważyła je w dłoni, zastanawiając się nad ich przydatnością, gdyby chciała go uderzyć w skroń. Zapewne jednak tylko pogorszyłoby to sprawę.
Skrzyżowała ramiona na piersi i zacisnęła zęby, ale one i tak szczękały. Troje roześmianych nastolatków w identycznych sneakersach zmierzało ku niej z naprzeciwka, nie rejestrując jej obecności. Ludzie w tym wieku wciąż przemierzali świat, nie przejmując się rzeczywistością. Bez strachu przed przyszłością, wyborami, których mieli dokonać, i ich nieuniknionymi konsekwencjami. Przepuściła ich, usuwając się na bok. Na Gyldenløvesgade samochody śmigały ku skrzyżowaniu, było akurat zielone. Za chwilę powinna być bezpieczna. Z miejsca, w którym stała, mogła dotrzeć do drzwi, zanim on zdążyłby jej dopaść. Jeżeli to faktycznie był on. Kiedy przechodziła przez Nansensgade, zmusiła się, by spojrzeć w tamtą stronę. Przez ostatnich parę tygodni weszło jej w nawyk obserwowanie otoczenia kątem oka albo niby przypadkowe odwracanie głowy i lustrowanie okolicy, tak żeby on się nie zorientował. Jeśli to był on, jak na razie nie miała co do tego pewności. Do tej pory za każdym razem okazywało się, że to ktoś inny. Przyjmowała to z ulgą. Póki co ponosiła ją tylko wyobraźnia.
Przed nią leniwie ciągnęła się ulica pełna kawiarni, niszowych sklepików i mieszkań spółdzielczych o czynszach zdecydowanie nie na każdą kieszeń. Znowu przypadkowy granatowy samochód. Nawet nie volvo. Przy Nansensgade też mieszkali ludzie, ludzie z granatowymi samochodami. Esther przygryzła dolną wargę, jakby chciała się ukarać. Pomysł, że Andreas miałby ją śledzić, był idiotyczny. Nie pamiętała, kiedy dokładnie zaczęła się rozglądać za jego autem, kiedy w jej głowie zakiełkowała myśl, że on ją obserwuje. A jednak z przelotnego zmartwienia myśl ta przerodziła się w stan, który dawał o sobie znać za każdym razem, gdy Esther przebywała poza ośrodkiem. Trzęsła się wtedy ze strachu. Przeczuwała, że zdarzy się coś złego. Zniknęła nadzieja na przyszłość, którą Esther żywiła jeszcze kilka tygodni wcześniej. Wszystko opanował jeden wielki chaos. Esther wiedziała, że nigdy nie zdoła się od niego uwolnić.
Przebiegła przez bramę do głównego wejścia.
Była o włos od rozsypania się w środku. Potrzebowała pomocy, ale nie miała nikogo, komu mogłaby o tym powiedzieć. Komu mogłaby zaufać. Oni zawsze będą się doszukiwać winy po jej stronie.
Przekonanie, że to tylko kwestia czasu, towarzyszyło jej jak nieustający atak paniki. W pewnym momencie wszystko pójdzie nie tak. Nie wiedziała kiedy, ale wiedziała, że to nastąpi.
A on tylko czekał na właściwy moment.
8
– …Przez długi czas sądziłem, że zostanę żołnierzem, ale na komisji wylosowałem numer sześćset coś i zwolnili mnie ze służby wojskowej2, a potem i tak nic z tego nie wyszło z powodu mnóstwa innych gównianych spraw. Gdy miałem kasę i czułem się na topie, romansowałem z molly i śniegiem, a jak żal ściskał mi dupę, przerzucałem się na polską kokę i zioło. – Magnus zaśmiał się i na niego spojrzał. – Okej, dosyć o mnie. A ty?
– Nie mam zbyt wiele do powiedzenia. – David zrobił krok w bok.
Minął ich rowerzysta, a tuż za nim biegacz z psem na smyczy. Nie słyszał nawet połowy zwierzeń Magnusa, ale najwyraźniej udało mu się kiwać głową we właściwych miejscach. Przez cały ten czas, który zajął im spacer wokół jezior Sortedam i Peblinge, ani razu o niej nie pomyślał, ale kiedy szli nieopodal ścieżki prowadzącej do Martinsvej, a na horyzoncie ukazał im się budynek ośrodka, podobny do twierdzy, Esther demonstracyjnie rozgościła się w jego świadomości.
– David, no weź. Nigdy nie opowiadasz o sobie. W naszych spotkaniach chodzi o to, żeby się wspierać i sobie doradzać. – Chłopak nie dawał za wygraną.
– Aha. – David przeklął w myśli terapeutyczne bzdury spod znaku „jestem przy tobie”. Na mityngi w większości uczęszczały osoby, które nie były w stanie funkcjonować ani podejmować decyzji bez pomocy swoich sponsorów. Podobne relacje rzadko opierały się na równorzędności.
– Zawsze się tak krygujesz, twardzielu. Opowiedz o swoim życiu przed alkoholem.
David westchnął. Nie zamierzał się dzielić z nikim absolutnie niczym. Nie odprawił chłopaka jedynie z przyczyn taktycznych. Ludziom z AA zależało na programie sponsorowania i dlatego każdego nowego uczestnika chciano za wszelką cenę sparować z niepijącym o dłuższym stażu. A już lepiej było zostać przydzielonym do młodego nowicjusza niż do jednego z facetów ciężej doświadczonych przez los. David pierwotnie zamierzał się pozbyć Magnusa przy pierwszej nadarzającej się okazji. Ale wtedy jego komputer został zainfekowany wirusem i chłopak przeinstalował mu cały ten chłam. Zadanie wykraczało poza program sponsorowania, Magnus jednak nalegał, David więc nie odrzucił korzystnej dla siebie propozycji. Później chłopak zaprojektował i uruchomił w sieci stronę internetową jego biura. Davida dręczyły wyrzuty sumienia, że wykorzystał jego uczynność, ale strona okazała się super. Kierowany swoistym poczuciem wdzięczności kontynuował więc spotkania z Magnusem, tylko zorganizował to tak, że ich tête-à-tête odbywały się w formie spacerów wokół kopenhaskich jezior. Sześć kilometrów z przystankiem na kawę po drodze. Ten zręczny manewr miał na celu pozbycie się intruza z przestrzeni domowej, przy okazji zaś pomagał mu przejść dwanaście tysięcy kroków, o których tak trąbili apostołowie zdrowego stylu życia. Wcześniej zastanawiał się, czy nie sprawić sobie z tego powodu psa. Obecna sytuacja była więc korzystna dla nich obydwu. Chłopak nie sikał mu na dywan ani nie trzeba go było karmić.
Tego dnia David zachwiał jednak równowagę cechującą ich wzajemne relacje.
– Potrzebuję twojej pomocy – usłyszał własne słowa wypowiedziane pod wpływem nagłego impulsu.
Twarz Magnusa momentalnie się rozjaśniła.
2 – Podczas komisji wojskowej poborowi losują numery, jeśli numer jest bardzo wysoki (tzw. frinummer), losujący zostaje zwolniony z obowiązku służby wojskowej.
9
Kiedy wchodziła z klatki schodowej na korytarz, telefon grał właśnie melodię ze Strefy mroku. Andreas ustawił jej ten dzwonek i setnie się bawił za każdym razem, gdy dźwięk się włączał. Musiała pamiętać, żeby go zmienić. Przywitała się z kobietami pijącymi kawę w kuchni i. Sara i Helen wraz ze swoimi dzieciakami siedziały wokół stołu jadalnianego niczym alternatywna rodzina nuklearna. Esther wcisnęła reklamówkę z jedzeniem na najniższą półkę lodówki, zamknęła drzwi i uniosła telefon do ucha.
– Cześć, mamo – powiedziała i szybkim krokiem ruszyła do swojego pokoju.
– Cześć, kochanie. Już myślałam, że nie chcesz ze mną rozmawiać.
– Przecież rozmawiamy. – Rzuciła na fotel torebkę, a na nią płaszcz.
– Skarbie, zadzwoń do mnie raz na jakiś czas. Albo napisz esemesa, albo, na litość boską, po prostu odpowiadaj na moje wiadomości, jeśli nie masz kiedy ze mną rozmawiać – powiedziała matka z wyczuwalnym uśmiechem w głosie. Tym z gatunku pasywno-agresywnych.
Esther usiadła na łóżku i zrzuciła kozaki.
– Kochanie, co u ciebie słychać? Znalazłaś już jakieś lokum czy nadal mieszkasz w tej noclegowni dla bezdomnych? Pamiętaj, że zawsze możesz skorzystać z domu letniskowego. Klucz leży w skrytce w poidle dla ptaków. Możesz tam pojechać w każdej chwili.
– Mamo, muszę zostać w mieście. Przez pracę – powiedziała, opierając się plecami o ścianę. Celowo nie przyznała się matce, gdzie naprawdę mieszka. Nie czuła się wtedy na siłach, żeby prowadzić z nią tę rozmowę. Teraz zrozumiała, że powinna była to zrobić, ale było już za późno.
– Tak, już to mówiłaś. Åge popytał wśród naszych znajomych, czy ktoś z nich zna kogoś, kto znałby kogoś… no wiesz. W zeszłym tygodniu wspominał… – Matka posiadała fantastyczną wręcz umiejętność przeskakiwania z tematu na temat, i to bez przerywania potoku słów. Ta rozmowa nie była wyjątkiem.
Esther przyglądała się uważnie swoim paznokciom, czystym i niepomalowanym. Andreasowi najbardziej na paznokciach podobał się manicure francuski.
– …najlepiej, gdybyś przyszła pół godziny przed gośćmi i mi pomogła, kochanie.
Esther przesunęła się na skraj łóżka.
– Słucham?
– Urodziny Ågego. W sobotę drugiego kwietnia, Esther! O dziewiętnastej. Nie mów, że o nich zapomniałaś, bo będzie mi naprawdę przykro.
Nie przypominała sobie nic o żadnym przyjęciu. Kto wie, czy matka celowo nie uśpiła jej czujności trajkotaniem.
– Jest jeszcze jedna rzecz, o której musimy porozmawiać. Tylko się nie złość. – Rozległo się westchnienie, które w uchu Esther zakończyło się mlaśnięciem. – Posłuchaj, kochanie. Nie będę owijać w bawełnę. Andreas też jest zaproszony, chociaż się rozstaliście. Mam nadzieję, że to dla ciebie nie problem.
– A jeśli tak?
– Skarbie, do niczego nie dojdzie. Wyznaczyłam dla was miejsca na przeciwnych końcach stołu. Åge bardzo chce, żeby Andreas był obecny na jego urodzinach. Przyjaźnią się, nie możemy tego zignorować tylko dlatego, że już nie jesteście razem.
– W takim razie nie przyjdę.
– Esther, zachowujesz się teraz samolubnie. Ale jeśli to dla ciebie taki problem, poprosimy Andreasa, żeby nie przychodził. Mimo wszystko to ty jesteś naszą córką.
– Jestem twoją córką, Beate.
– Wiesz, że nienawidzę, jak się tak do mnie zwracasz. Jestem twoją matką. Mówisz tak celowo, żeby mi sprawić przykrość. Ty… – Głos się jej załamał.
– Mamo, to nie najlepszy moment, żebyśmy przebywali z Andreasem w jednym pokoju.
– Kochanie, posłuchaj. Stawiasz mnie w trudnej sytuacji. Przecież nie pozwolę, żeby coś ci się stało. Ty i Andreas… Jesteście dorośli. Wszystko będzie dobrze, wiem to.
– To nie jest w porządku. Przyjdę, ale wiedz, że zrobię to wbrew sobie.
– Dziękuję, kochanie. Wszystko się ułoży. Tylko poczekaj, a zobaczysz. Pamiętaj, że cię kocham. Do zobaczenia.
Odłożyła komórkę na łóżko. Beate z Ågem ubóstwiali Andreasa. Rozważała przez chwilę, czy nie połączyć się znowu z matką i nie powiedzieć jej okrutnej prawdy.
Na korytarzu zabrzmiał chichot Helen, który zmieszał się z ochrypłym śmiechem Sary.
Esther ułożyła się na łóżku w pozycji embrionalnej. Ona i Andreas nie będą tam sami. Nie będą siedzieli blisko siebie. A jeśli list z urzędu nie dojdzie do niego przed sobotą, może wszystko przebiegnie bez większych zgrzytów. Esther skuliła się jeszcze bardziej, objęła ramionami kolana i pochyliła głowę ku piersi. Włoży swoją obrączkę. Nie ma powodu, żeby sobie komplikować tę sytuację. Miała nadzieję, że Andreas nie będzie wściekły, a nawet jeśli, to że to ukryje. I że wraz z jego opanowaniem ona zdobędzie się na odwagę. Skłoni go, żeby się przyznał, że ją śledzi. Spotkanie na takim gruncie może się w zasadzie okazać dla niej korzystne, pomyślała. Będą mogli się rozmówić. Może on ją zrozumie i zaakceptuje jej decyzję. Może jej przebaczy. Miała świadomość, jak źle to zabrzmiało. Nie potrzebowała żadnego przebaczenia, chociaż w świecie Andreasa tak właśnie było. Esther zniszczyła iluzję szczęśliwego małżeństwa, podeptała narzuconą przez niego zasadę, która głosiła, że żadne z nich nie zawiedzie drugiego bez względu na to, co się wydarzy. Pozwoliła mu stać na pierwszym, najważniejszym miejscu. On z kolei pozwalał jej pić w spokoju i zawsze wyjmował dla niej z szafy golf, kiedy jej szyja nie nadawała się do pokazywania.
Jego zdaniem sama się o to prosiła. Może miał rację.
Wzięła do ręki dziennik.
Uważała za trochę żałosne, że zaczytuje się w bazgraninie jego byłej żony – kobiety, której nigdy nie poznała, a z którą mimo to czuła się głęboko związana. Świadomość, że nie była jedyna, przynosiła jej bowiem ukojenie.
10
– Jestem gotowy – oznajmił chłopak z zapałem. Ze zbyt dużym zapałem. Rozsiadł się przed komputerem i patrzył na kolegę wyczekująco.
David dreptał w miejscu, nie mogąc się zdecydować. Był na siebie zły, że ściągnął Magnusa do domu.
– No dawaj! – Magnus głośno klasnął w dłonie.
– Karen Sindal, Esther Stolt-Andersen i Andreas Stolt-Andersen. – David wyrzucił z siebie imiona i nazwiska, jakby beznamiętnie recytował wyuczoną lekcję.
– Potrzebuję więcej konkretów. Co mam dla ciebie znaleźć? – Chłopak zaśmiał się głupkowato.
– Wszystko, co jesteś w stanie – powiedział, unosząc kąciki ust w nienaturalny sposób.
– Czyli oferta mix.
– Mix? – David uniósł brew.
Magnus nie wyłapał dezaprobaty w jego głosie i nawijał tym samym beztroskim tonem:
– No wiesz, pochodzenie, profil zawodowy, dokumentacja medyczna, rejestr karny, członkostwa w organizacjach, wyniki egzaminów, ubezpieczenia, informacje telekomunikacyjne, dane podatkowe i majątkowe, i wszystkie inne ciekawostki, na które się natknę.
David rozciągnął usta w wąską linię, co miało wyglądać jak uśmiech. Zastanawiał się, czy postąpił słusznie, wciągając w to chłopaka. Mógł jeszcze odwołać całą akcję.
– Zaczniemy delikatnie, od Google Advanced Search. – Magnus już stukał w klawiaturę.
– To nie będzie konieczne. Już to zrobiłem. – David przebierał niecierpliwie nogami.
– Pozwól, że jednak spróbuję. Jeszcze tylko jedna sprawa. W tej branży mało co jest legalne. Zwłaszcza jeśli chcesz zdobyć jakieś ważniejsze info.
– W porządku. Szczegóły techniczne zachowaj dla siebie – odparł.
Brak wiedzy zasadniczo chronił mu tyłek, chociaż była to żałosna zagrywka.
– Umowa stoi. Tylko nie schizuj. Nie jestem żadnym script-kiddie’em ani blackhatem.
Nie było jasne, czy to mimowolne tiki Davida, jego uniesione brwi czy połączenie jednego i drugiego sprawiły, że Magnus zorientował się w powadze sytuacji.
– Nie jestem amatorem ani pozbawionym skrupułów hakerem. To znaczą te słowa. Sorry – powiedział, odgarniając z oczu grzywkę. – Widzę, że Andreas Stolt-Andersen pracuje w prywatnym szpitalu. Szkoda, że nie w publicznym, mam tam własne tylne wejście. Ale skoro to mniejszy biznesik, może dostaniemy się tam przez ich stronę internetową za pomocą luki w kodzie – nawijał, a jego palce z wirtuozerią poruszały się po klawiaturze. – Jeżeli brakuje walidacji danych wejściowych, a jest to nagminna wada systemowa, możemy nakłonić bazę danych tej strony do ujawnienia nam sekretów, takich jak poufne informacje użytkowników. Czyli w tym wypadku dane o pracownikach.
– Magnus, pamiętasz, na co się umawialiśmy? Nie obchodzą mnie szczegóły.
Chłopak energicznie pokiwał głową. W kolejnych minutach ciszę przerywały jedynie odgłosy stukania w klawiaturę.
– Chcę zainstalować sweepa dla jednego albo więcej adresów IP – odezwał się Magnus, odwracając się do Davida. – Dobrze byłoby też pogrzebać w śmieciach, bo to serio niesamowite, co ludzie wywalają. W koszu można znaleźć różne ciekawe dokumenty, na przykład paski płacowe, wyciągi bankowe, listy od skarbówki. Im więcej wiesz, tym łatwiej jest namierzyć loginy i hasła.
– Chyba nie kapujesz tego, co ci powiedziałem – rzekł David. – Może lepiej, żebyś już sobie poszedł.
– Dopiero się rozkręcam – odparł Magnus, a i jego palce wróciły do klawiatury. – Ale muszę się napić kawy.
David przewrócił oczami i poszedł do kuchni.