Śmierć to tylko chwila - Lisa Holmfjord - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Śmierć to tylko chwila ebook i audiobook

Lisa Holmfjord

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

80 osób interesuje się tą książką

Opis

Dlaczego łatwiej obwinić ofiarę przemocy niż jej sprawcę?

Po ucieczce od przemocowego męża, szanowanego lekarza, Esther znajduje schronienie w ośrodku interwencji kryzysowej. Kobieta nadużywa alkoholu, ma problemy natury psychicznej i kiepskie relacje z resztą mieszkanek placówki. Obawia się dnia, w którym mąż otrzyma dokumenty rozwodowe, bo wie, że mężczyzna nigdy nie pozwoli jej odejść…

Zwolniony z policji David rozpoczyna pracę jako prywatny detektyw. Pewnego dnia zgłasza się do niego kobieta, aby śledził jej znajomą, która niedawno odeszła od agresywnego męża. David z czasem odkrywa przerażającą historię mężczyzny zdolnego do brutalnej przemocy, któremu żadna z ofiar nie była w stanie udowodnić winy. W tym samym czasie kobiety z ośrodka odkrywają, że Esther zniknęła. 

„Śmierć to tylko chwila” to klaustrofobiczny thriller psychologiczny o kłamstwach, intrygach, przemocy mężczyzn wobec kobiet i o rzeczywistości, z którą zmagają się pokrzywdzone, aby dowieść prawdy.

Jest to również debiut autorski Lisy Holmfjord. Holmfjord przez długi czas była dyrektorką Duńskiego Stowarzyszenia Kobiet i działa na rzecz równouprawnienia, przestrzegania praw człowieka i przeciwdziałania przemocy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 409

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 56 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Monika Węgiel

Oceny
3,9 (12 ocen)
5
3
2
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dana23

Nie oderwiesz się od lektury

Trzeba mieć mocne nerwy...
00
FenTheSpaceFox

Nie oderwiesz się od lektury

Promising Young Woman gdyby postaci były w średnim wieku, bardziej doświadczone przez los i wiek oraz sceneria była skandynawska. Ciekawe spostrzeżenia wobec społeczeństwa i jednostek.
00
bleblata

Całkiem niezła

Ok.
00



Ty­tuł ory­gi­nału: Døden er kun et øje­blik

Prze­kład z ję­zyka duń­skiego: Agata Lu­bo­wicka

Co­py­ri­ght © Lisa Holm­fjord, 2025

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2025

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Mar­cin Sło­ciń­ski

Re­dak­cja: Alek­san­dra Pie­trzyń­ska

Ko­rekta: Ju­styna Ku­kian

ISBN 978-91-8076-456-8

XXX

14 lu­tego 2011

1

Wnę­trze do­bu­dówki prze­ni­kał za­pach zim­nego be­tonu i wil­got­nego drewna. Ko­bieta była za­do­wo­lona, że wło­żyła płaszcz i za­mszowe ko­zaki, za­nim wy­bie­gła z domu.

Kwa­dra­towe po­miesz­cze­nie wy­po­sa­żono w aneks ku­chenny, roz­kła­daną sofę, stół i grzej­nik elek­tryczny, który tego wie­czoru nie zo­stał włą­czony. Po­de­szła do szafki pod zle­wo­zmy­wa­kiem, od­su­nęła bu­telkę z ter­pen­tyną i ob­kle­jony tłusz­czem fla­kon z ole­jem tun­go­wym, wy­pchnęła tylną ściankę, wzięła dzien­nik i wło­żyła go do to­rebki od Lo­uisa Vu­it­tona. Na­stęp­nie z ziemi w do­niczce wy­ło­wiła bank­not pię­ciu­set­ko­ro­nowy, zwi­nięty w ru­lo­nik i za­pa­ko­wany w prze­źro­czy­stą fo­lię.

Zo­sta­wiła włą­czoną lampę su­fi­tową, żeby ni­czego nie po­dej­rze­wał. Prze­mie­rzała traw­nik, wstrzy­mu­jąc od­dech. W sa­lo­nie pa­liło się świa­tło. Może na­dal sie­dział na ka­na­pie, skąd przez ostat­nią go­dzinę wy­gła­szał ty­rady o tym, co było z nią nie tak, oraz o wielu po­wo­dach, dla któ­rych już go nie krę­ciła.

Naj­pierw pró­bo­wała prze­mó­wić mu do roz­sądku. Li­czyła na to, że prze­sta­nie, kiedy so­bie uświa­domi, do czego to pro­wa­dzi. On jed­nak cią­gnął nie­zra­żony.

– Co za­mie­rzasz z tym zro­bić? – spy­tał, pa­trząc na nią z mie­sza­niną po­gardy i re­zy­gna­cji.

– Ja­kiej od­po­wie­dzi się spo­dzie­wasz? – od­parła, na co on po­krę­cił głową i stwier­dził, że nie może już na nią pa­trzeć, bo wy­rzą­dziła mu tyle zła. Wła­śnie wtedy wstała i opu­ściła po­kój. Nie pró­bo­wał jej za­trzy­mać, po pro­stu po­zwo­lił jej odejść.

A prze­cież wie­czór za­po­wia­dał się do­brze. On przy­niósł jej stor­czyka z oka­zji wa­len­ty­nek. Zje­dli ko­la­cję, otwo­rzyli bu­telkę czer­wo­nego wina. Opo­wia­dał za­bawne hi­sto­rie, które przy­da­rzyły mu się tego dnia w szpi­talu. Ona słu­chała, śmiała się. Upra­wiali seks. Szybki nu­me­rek na sto­jąco z ple­cami opar­tymi o ko­modę, któ­rej kra­wędź iry­tu­jąco wbi­jała się w skórę. Ona przy­kuc­nęła i do­koń­czyła ustami, żeby mieć to już za sobą. Póź­niej sie­dzieli na so­fie, ra­cząc się gi­nem z to­ni­kiem do dźwię­ków I Know You Know Espe­ranzy Spal­ding. Kiedy jaz­zowe dźwięki zmie­niły się w ko­lejny nu­mer o ty­tule Pre­cious, wszystko się za­częło. Wy­szła z sa­lonu, żeby ode­tchnąć. Na ko­ry­ta­rzu coś w nią wstą­piło.

Te­raz jed­nak upo­je­nie i od­waga zdą­żyły ją opu­ścić. Czuła się senna i pu­sta w środku, gdy wbrew zdro­wemu roz­sąd­kowi sta­nęła na po­bo­czu przy Stran­dve­jen.

Czarna tak­sówka zmie­rzała nie­śpiesz­nym tem­pem w kie­runku pół­noc­nym.

Ko­bieta mach­nęła ręką. Auto się za­trzy­mało. Wsia­dła.

– Niech pan po pro­stu je­dzie – po­wie­działa, wrę­cza­jąc kie­rowcy pięć­set ko­ron.

Męż­czy­zna włą­czył lampkę i przyj­rzał się uważ­nie pa­sa­żerce, po czym uru­cho­mił sil­nik, za­wró­cił i po­je­chał w prze­ciw­nym kie­runku.

Spu­ściła wzrok na swoje dło­nie. Do­strze­gła brud za pa­znok­ciami, czarne ślady od ziemi z do­niczki. Nud­no­ści po­ja­wiły się na­tych­miast. Żo­łą­dek, nie wie­dzieć czemu, prze­szyło ukłu­cie stra­chu. Go­rącz­kowo sta­rała się po­zbyć brudu, ale pa­znok­cie oka­zały się zbyt dłu­gie. Spró­bo­wała je po­ob­gry­zać, przez co zia­renka gleby do­stały jej się do ust. Czuła je mię­dzy zę­bami.

Kie­rowca prze­je­chał przez trzy dziel­nice Ko­pen­hagi. Po jed­nej stro­nie cią­gnęło się ciemne mo­rze, a po dru­giej stały za­byt­kowe wille wznie­sione wy­soko nad Stran­dve­jen, skąd roz­ta­czał się wi­dok na fort Mid­del­grund i wy­brzeże Szwe­cji. Prze­mie­rzył Hel­le­rup, gdzie piękni, znani i wy­kształ­ceni wy­da­wali kro­cie w skle­pi­kach dla ko­ne­se­rów, a po­tem je­chał da­lej ulicą Øster­bro­gade w kie­runku cen­trum mia­sta – przez oko­lice wyż­szej klasy śred­niej. Był to jakby pas bu­fo­rowy od­dzie­la­jący umiar­ko­wa­nie za­moż­nych nu­wo­ry­szy i tych bez­wstyd­nie bo­ga­tych, za­miesz­ku­ją­cych nieco da­lej na pół­noc od więk­szo­ści spo­łe­czeń­stwa. Od tych, któ­rzy rzadko do­sta­wali to, czego pra­gnęli, ale co ty­dzień grali w lotto, za­do­wa­la­jąc się ma­rze­niem o wiel­kiej wy­gra­nej. Czyli od ka­sty, do któ­rej ona także na­le­żała. Wła­śnie w to miej­sce wra­cała.

Z każdą se­kundą rósł jej żal z po­wodu tego, co zro­biła. Spoj­rzała na tak­so­metr. Nie był włą­czony. Z pew­no­ścią mo­gła skło­nić kie­rowcę, by za­wró­cił i od­wiózł ją do domu, za­nim on do­strzeże jej znik­nię­cie. Bała się my­śleć o kon­se­kwen­cjach. Bo wie­działa, że ją spo­tkają, jak za­wsze. Cza­sem można było dys­ku­to­wać, czy słusz­nie ją spo­ty­kały. In­nym ra­zem jego po­stę­po­wa­nie było jaw­nie nie­spra­wie­dli­wie, a ona tylko wszystko po­gar­szała kłam­stwami, za­dzior­no­ścią, pi­jań­stwem. I za­po­mi­nal­stwem. Do­stała przez to wiele punk­tów kar­nych. Za­po­znała się z tym sys­te­mem po raz pierw­szy przy awan­tu­rze o kar­ton po mleku. Prze­stęp­stwo kar­to­nowe wy­ce­nił ni­sko, jako że było jej pierw­szym wy­kro­cze­niem. Przy­znał jej za nie tylko dwa punkty. Od­tąd za­wsze pa­mię­tała o skła­da­niu kar­to­nów po mleku – naj­pierw wzdłuż, a póź­niej w co­raz mniej­szą kostkę. Po­nie­waż było to dla niego ważne. Tak jak ważne było dla niego pro­wa­dze­nie ewi­den­cji jej prze­wi­nień i li­cze­nie punk­tów kar­nych. Nie­na­wi­dziła tego ter­minu. Kiedy osią­gnęła okre­śloną liczbę punk­tów, znaj­do­wał dla niej od­po­wied­nią karę. Ni­gdy nie wie­działa, kiedy zo­sta­nie wy­mie­rzona i jaki bę­dzie jej za­kres. Ocze­ki­wa­nie było naj­gor­sze. Zda­rzało jej się bły­ska­wicz­nie uzbie­rać punkty i szybko mieć karę za sobą. By­wało też tak, że po­stę­po­wała ostroż­niej, z obawy przed tym, co ją cze­kało – naj­czę­ściej wtedy, gdy liczba punk­tów była na­prawdę duża. Tak jak po dzi­siej­szym wie­czo­rze.

Tak­sów­karz skrę­cił z Nørre Fa­ri­mags­gade w Gyl­den­løves­gade. Wy­rósł przed nimi ośro­dek in­ter­wen­cji kry­zy­so­wej, czarny i prze­ra­ża­jący na tle ciem­nego nieba, z czte­rema ozdob­nymi szczy­tami wzno­szą­cymi się nad ciem­no­sza­rym da­chem. Wzdłuż ściany bu­dynku zwró­co­nej fron­tem do nad­jeż­dża­ją­cego sa­mo­chodu świe­cił się po­je­dyn­czy rząd okien, który ni­czym ciąg lam­pek noc­nych ła­go­dził upiorne wra­że­nie.

Kie­rowca prze­je­chał przez że­la­zną bramę i za­trzy­mał się przed drzwiami. Pró­bo­wała mu wy­ja­śnić, żeby za­wiózł ją z po­wro­tem, ale męż­czy­zna od­wró­cił się i po­ma­chał bank­no­tem, który od niej do­stał.

– Wej­dzie tam pani – po­wie­dział ła­ma­nym duń­skim, chwy­cił jej dłoń i wci­snął w nią pie­nią­dze.

Wy­sia­dła. Po­sta­no­wiła zna­leźć inną tak­sówkę. Kiedy sa­mo­chód wy­jeż­dżał ty­łem przez bramę, przy­glą­dała się po­dwój­nym ciem­no­zie­lo­nym drzwiom wej­ścio­wym z du­żymi prze­szkle­niami. Dzwo­nek był stary i za­rdze­wiały. Czuła się obco w tym miej­scu, ale na dwo­rze pa­no­wał ziąb, a ona jed­nak nie miała od­wagi wra­cać. Rów­nie do­brze mo­gła po­szu­kać schro­nie­nia tu­taj. Za­dzwo­niła. Nikt nie otwie­rał. Wtedy do­strze­gła urzą­dze­nie z gło­śni­kiem umiesz­czo­nym na wy­so­ko­ści jej głowy. Wci­snęła gu­zik i roz­legł się zgrzyt, po któ­rym ode­zwał się ko­biecy głos:

– Pro­szę chwilę za­cze­kać.

Przez mo­ment roz­wa­żała, czy się nie od­wró­cić i nie wy­biec przez bramę. Kilka se­kund póź­niej w jed­nej z szyb uka­zała się okrą­gła twarz. Ko­bieta uchy­liła drzwi.

– W czym mogę po­móc?

– Po­trze­buję miej­sca, w któ­rym mo­gła­bym spę­dzić noc. – Wszel­kie wy­ja­śnie­nia na­gle ule­ciały z jej głowy. – Tylko dzi­siaj.

Ko­bieta otwo­rzyła drzwi sze­rzej i dała jej znak, żeby za nią po­szła. Po­pro­wa­dziła ją dłu­gim ko­ry­ta­rzem i za­pro­siła do oszczęd­nie ume­blo­wa­nego biura. Tuż przy wej­ściu stał pro­sto­kątny stół z krze­słami, a przy oknie biurko z kom­pu­te­ro­wym mon­strum.

– Boli, kiedy pani prze­łyka? – Ko­bieta przyj­rzała się jej szyi.

– To się nie stało dzi­siaj – od­parła, złosz­cząc się na sie­bie, że za­po­mniała o sza­liku.

– Pro­szę dać mi płaszcz. – Ko­bieta wy­cią­gnęła rękę w jej stronę.

Do­piero kiedy zdjęła okry­cie, zo­rien­to­wała się, że ma na so­bie tylko swe­ter od Soni Ry­kiel i raj­stopy marki Wol­ford. Spód­nica zo­stała na pod­ło­dze w domu.

– Prze­pra­szam – po­wie­działa, pró­bu­jąc jak naj­bar­dziej ob­cią­gnąć swe­ter.

– Jak pani na imię? – spy­tała ko­bieta, wie­sza­jąc płaszcz.

– Es­ther.

14 marca

2

– Na­zy­wam się Da­vid Brandt. Je­stem al­ko­ho­li­kiem. – Po­wie­dział to gło­śno i wy­raź­nie, po czym ro­zej­rzał się po­nad gło­wami ze­bra­nych. – Je­stem trzeźwy od pię­ciu i pół mie­siąca. To sto sześć­dzie­siąt osiem dni.

Słu­cha­cze za­częli bić brawo. Męż­czy­zna przy­jął że­ton i opu­ścił po­dium. Do­szedł do siód­mego rzędu krze­seł i za­czął prze­ci­skać się bo­kiem obok dłu­giego ciągu ko­lan. Czuł, że musi za­pa­lić. Po­wie­trze było su­che i cięż­kie. Za­mknięte okna i wi­szące pod nimi od­krę­cone do mak­si­mum ka­lo­ry­fery trzy­mały co prawda zimno z da­leka, ale po­zba­wiały przy tym po­wie­trze tlenu i wil­goci, tak że parę osób zdą­żyło przy­snąć i bu­dziło się te­raz z po­czu­ciem winy trą­cone przez mi­ja­ją­cego ich Da­vida. Sia­da­jąc, mi­mo­wol­nie wes­tchnął. Nie prze­pa­dał za tymi upo­ka­rza­ją­cymi kon­wen­tami z ko­niecz­no­ścią pu­blicz­nej spo­wie­dzi i wrę­cza­niem że­to­nów. Wo­lał bar­dziej ka­me­ralne spo­tka­nia, na któ­rych zda­rzało mu się by­wać. Były do­brze zor­ga­ni­zo­wane i rzadko trwały dłu­żej niż go­dzinę.

Ma­gnus ob­ró­cił się za sie­bie, z trze­ciego rzędu po­ka­zu­jąc mu unie­sione kciuki. Da­vid złą­czył kciuk i pa­lec, for­mu­jąc z nich ide­alne koło. Mu­siał wyjść w cza­sie prze­rwy, je­śli miał zdą­żyć na spo­tka­nie z Ka­ren Sin­dal.

Na­stępna na mów­nicy po­ja­wiła się ko­bieta, któ­rej nie znał. Wy­da­wała się po­de­ner­wo­wana.

Ma­gnus wstał i za­czął się prze­ci­skać w stronę przej­ścia po­środku, da­jąc mu znak głową, żeby do niego do­łą­czył. Da­vid wes­tchnął prze­pra­sza­jąco do są­siada, a po­tem po­now­nie otarł się o ko­lana jego i reszty sie­dzą­cych.

Tycz­ko­waty chło­pak cze­kał na niego przy sto­liku z kawą z tyłu sali.

– Prze­spa­ce­ru­jemy się po­tem wo­kół je­zior? – Od­gar­nął na bok długą grzywkę.

Da­vid po­my­ślał, że chyba obie­cał mu to przed­wczo­raj, ale te­raz miał na gło­wie waż­niej­sze sprawy.

– Idę na spo­tka­nie z no­wym klien­tem – od­parł.

– Spoko. – Ma­gnus po­ki­wał głową ze zro­zu­mie­niem. – Twoje pierw­sze praw­dziwe zle­ce­nie de­tek­ty­wi­styczne?

– Je­stem do­radcą do spraw bez­pie­czeń­stwa – po­pra­wił go, z wes­tchnie­niem wy­po­wia­da­jąc na­zwę sta­no­wi­ska.

– Do­radca do spraw bez­pie­czeń­stwa brzmi jak ja­kiś pseu­do­gang­ster. – Chło­pak na­lał so­bie kawy do pa­pie­ro­wego kubka. – Je­steś pry­wat­nym de­tek­ty­wem, a ja mogę zo­stać twoim Wat­so­nem.

– Mo­żesz co naj­wy­żej stra­cić kilka zę­bów – od­parł Da­vid.

Ma­gnus, który nie miał ani grama wy­czu­cia sy­tu­acji, wy­ma­gał spe­cjal­nego po­dej­ścia, Da­vid jed­nak nie czuł się dzi­siaj na si­łach, by się z nim cac­kać, i szybko zde­cy­do­wał, że musi na­tych­miast wyjść. To prze­cież ża­den wstyd zja­wić się tro­chę wcze­śniej.

– Jest pan sam? – Kel­nerka po­pa­trzyła na niego i trzy wolne krze­sła sto­jące wo­kół pro­sto­kąt­nego pa­li­san­dro­wego sto­lika. W ręku trzy­mała tacę z kawą.

– Nie – od­parł.

– Bo je­śli tak, to chcia­łam pana spy­tać, czy nie prze­niósłby się pan do in­nego, mniej­szego sto­lika. Ale tylko je­śli jest pan sam. – Wy­ce­lo­wała pa­lec w mi­nia­tu­rowy sto­lik przy oknie z jed­nym krze­słem i po­dusz­kami uło­żo­nymi na pa­ra­pe­cie dla ewen­tu­al­nego dru­giego go­ścia. Da­vid wąt­pił w to, żeby Ka­ren Sin­dal za­do­wo­liła się czymś ta­kim.

– To dla mnie? – Wska­zał kawę.

Ko­bieta po­słała mu uśmiech pod ty­tu­łem „pieprz się”, po­sta­wiła na bla­cie szklankę i ob­ró­ciła się na pię­cie.

Pa­li­san­drowe sto­liki w ka­wiarni Mau­des Sa­lon wy­stę­po­wały we wszyst­kich roz­mia­rach i mo­de­lach. Tak samo jak sie­dzące wo­kół nich ko­biety, w więk­szo­ści młode stu­dentki. Miej­sce było za­tło­czone, a sto­liki usta­wione zbyt bli­sko sie­bie. Da­vid zaj­rzał tu­taj w dniu, kiedy szu­kał od­po­wied­niego miej­sca na spo­tka­nia z klien­tami i za­zna­jo­mił się ze wszyst­kimi co ele­gant­szymi ka­wiar­niami przy Gam­mel Kon­ge­vej. Za­miast dać się zwieść pierw­szemu wra­że­niu, po­wi­nien był jed­nak spraw­dzić to miej­sce.

Za jego ple­cami sie­dzieli dwaj na­uczy­ciele z pod­sta­wówki. Obaj zgod­nie do­szli do wnio­sku, że mają ob­jawy ze­społu stresu po­ura­zo­wego na sku­tek nie­ludz­kiej pre­sji, na którą byli na­ra­żeni pod­czas dy­żu­rów na szkol­nym po­dwórku. Gdzieś na­prze­ciwko roz­pła­kało się gło­śno nie­mowlę. Matka ko­ły­sała je ener­gicz­nie, nie prze­ry­wa­jąc pi­cia latte ani roz­mowy z przy­ja­ciółką. Ta zaś roz­sia­dła się na po­dusz­kach na pa­ra­pe­cie i ki­wała głową do taktu stru­mie­nia słów – wy­da­wała się, w prze­ci­wień­stwie do wszyst­kich in­nych go­ści, od­porna na dzie­cięce wrza­ski.

Da­vid za­sta­na­wiał się, jak wy­gląda Ka­ren Sin­dal.

Roz­ma­wiali wczo­raj przez te­le­fon. Sin­dal z afek­to­wa­nym chło­dem w gło­sie po­pro­siła o po­stę­po­wa­nie po­ufne. Jej dia­lekt zdra­dzał, że po­cho­dziła z pół­noc­nej Ze­lan­dii. Z tej czę­ści re­zer­watu, który ni­gdy nie pił kawy ze sta­cji ben­zy­no­wej. „Dys­kre­cja to moja spe­cjal­ność” – rzu­cił w od­po­wie­dzi ni­czym lekko ob­le­śny sprze­dawca uży­wa­nych sa­mo­cho­dów. Umó­wił się z nią na spo­tka­nie w ka­wiarni, tłu­ma­cząc to re­mon­tem biura. Od­niósł wra­że­nie, że mu nie uwie­rzyła.

Mi­nuty wle­kły się w nie­skoń­czo­ność. Spoj­rzał na ze­ga­rek. Może po­sta­no­wiła go wy­sta­wić. Wy­pił pra­wie całą kawę, a wtedy ona sta­nęła w drzwiach. Ka­ren Sin­dal, nie miał co do tego wąt­pli­wo­ści. Smu­kła, za­dbana i roz­ta­cza­jąca wo­kół sie­bie aurę luk­susu, w czar­nym dwu­rzę­do­wym płasz­czu. Cho­ciaż pa­no­wał przej­mu­jący ziąb, przy­szła w czar­nych szpil­kach i bez rę­ka­wi­czek.

Ko­bieta prze­ska­no­wała wnę­trze ta­kim spoj­rze­niem, jakby przez po­myłkę we­szła do pu­blicz­nej to­a­lety dla męż­czyzn. Da­vid uniósł rękę. Ona po­wścią­gli­wie ski­nęła mu głową i ru­szyła do jego sto­lika.

Wstał i po­dał jej dłoń.

– Mogę za­pro­po­no­wać kawę, wodę albo coś in­nego?

Po­krę­ciła głową i usia­dła. Nie zdjęła płasz­cza, ale go roz­pięła, uka­zu­jąc czarną su­kienkę. Czerń była naj­wy­raź­niej jej ko­lo­rem, styl od­po­wia­dał na­stro­jowi.

Da­vid da­ro­wał so­bie wstęp. Sie­dząca na­prze­ciwko niego ko­bieta ra­czej nie prak­ty­ko­wała small talku.

– W czym mogę pani po­móc? – spy­tał. Przy­brał po­ważny wy­raz twa­rzy albo ra­czej pró­bo­wał to zro­bić, ma­jąc na­dzieję, że od­wróci to uwagę klientki od dzie­cię­cego pła­czu i nie­prze­rwa­nego ja­zgotu to­czą­cych się wo­kół roz­mów.

– Chcę, żeby pan ko­goś śle­dził – po­wie­działa. Jej głos brzmiał ni­żej niż przez te­le­fon.

– Ro­zu­miem – od­parł. – A z ja­kiego po­wodu?

Spoj­rzała na niego ze zdu­mie­niem.

– Czyż­bym mar­no­wała tu­taj swój czas?

Przez dłuż­szą chwilę żadne z nich nie ode­zwało się ani sło­wem.

– Niech pani sama to oceni – po­wie­dział, przy­glą­da­jąc się jej twa­rzy, nie­na­tu­ral­nie po­zba­wio­nej ży­cia. – Mu­szę po­znać tło i cel sprawy, za­nim po­dejmę się zle­ce­nia.

Ko­bieta pa­trzyła na niego ba­daw­czo, jakby był nie­spełna ro­zumu. Osta­tecz­nie jed­nak ski­nęła głową. Z apro­batą.

Jak do­tąd wszystko szło do­brze.

– Co mam panu po­wie­dzieć?

Da­vid cier­pli­wie cze­kał.

Sin­dal wes­tchnęła.

– Es­ther jest nie­zrów­no­wa­żona i uza­leż­niona od al­ko­holu. By­ła­bym spo­koj­niej­sza, gdy­bym wie­działa, gdzie prze­bywa. – Wy­jęła z to­rebki zdję­cie i po­ło­żyła je na sto­liku.

Da­vid mi­mo­wol­nie drgnął. Wziął do ręki fo­to­gra­fię.

Stała na niej wy­pro­sto­wana ko­bieta w sukni ślub­nej po­dob­nej do bezy i wła­śnie za­raz miała się ro­ze­śmiać. Pan młody miał bar­dziej po­wścią­gliwy wy­raz twa­rzy. Wy­glą­dał jak mo­del ze zdjęć stoc­ko­wych. Ide­alny pro­to­typ mę­skiego, a przy tym czu­łego pana mło­dego o fa­lu­ją­cych ciem­nych wło­sach, któ­rych po­je­dyn­czy nie­sforny lok od­wra­cał uwagę od prze­kor­nego spoj­rze­nia. Da­vid z tru­dem na to pa­trzył.

Spoj­rzał bez słowa na roz­mów­czy­nię, która błęd­nie zin­ter­pre­to­wała jego mil­cze­nie.

– Cho­dzi mi o to, żeby śle­dził ją pan dzi­siaj, a póź­niej wszystko mi prze­ka­zał.

Na od­wro­cie zdję­cia wid­niały resztki tek­tury – po­zo­sta­ło­ści po kartce z po­dzię­ko­wa­niami, do któ­rej kie­dyś zo­stało przy­kle­jone.

– Nie mogę pani po­móc – po­wie­dział po kilku se­kun­dach na­my­słu i odło­żył zdję­cie.

– Dla­czego? – W jej gło­sie brzmiało za­sko­cze­nie, cho­ciaż twarz po­zo­stała nie­ru­choma jak u ma­ne­kina.

Wzru­szył ra­mio­nami.

– Spe­cja­li­zuję się w zle­ce­niach dla firm ubez­pie­cze­nio­wych i pry­wat­nych przed­się­biorstw.

– Czyli nie zaj­muje się pan śle­dze­niem lu­dzi?

– Ow­szem, ale tylko w spra­wach do­ty­czą­cych nie­uspra­wie­dli­wio­nej nie­obec­no­ści w pracy albo do­mnie­ma­nych uszko­dzeń ciała – skła­mał.

– Ro­zu­miem – po­wie­działa, za­bie­ra­jąc zdję­cie. – Czyli nie chce pan tego zle­ce­nia. – Nie brzmiało to jak py­ta­nie.

Za­pa­dło kło­po­tliwe mil­cze­nie. Da­vid czuł się roz­darty. Z jed­nej strony chciał się do­wie­dzieć wię­cej, z dru­giej pra­gnął się ulot­nić, tak jak przed dzie­się­cioma laty. Za­schło mu w ustach i nie mógł prze­łknąć śliny. Upił łyk kawy i od­sta­wił szklankę na sto­lik. Po chwili znowu ją uniósł i opróż­nił do dna.

– Pro­szę za­cze­kać – po­wie­dział, kiedy Sin­dal za­mie­rzała wstać. – Pro­szę, żeby wy­ra­żała się pani ja­śniej. Czemu chce mi pani za­pła­cić za śle­dze­nie swo­jej przy­ja­ciółki? Bo za­kła­dam, że się przy­jaź­ni­cie.

– Mar­twię się o nią. – Ka­ren odło­żyła zdję­cie na sto­lik i prze­su­nęła je w stronę Da­vida. – Bar­dzo lu­bię Es­ther. – Na po­ke­ro­wej twa­rzy ko­biety nie drgnął ani je­den mię­sień.

– Wie pani, gdzie ona mieszka?

Po­krę­ciła głową.

– To pana za­da­nie. Spo­ty­kam się z Es­ther za go­dzinę w Café Vic­tor. Kiedy stam­tąd wyj­dzie, ma ją pan śle­dzić.

Da­vid wy­jął te­le­fon i spraw­dził ka­len­darz. Do końca dnia miał wolne, co nie sta­no­wiło nie­spo­dzianki.

– Mogę tam być naj­wcze­śniej za dwie go­dziny – oznaj­mił.

– Zna­ko­mi­cie.

Skwi­to­wał to ski­nie­niem głowy, jakby to, co miało się zda­rzyć za dwie go­dziny, było naj­więk­szą bła­hostką pod słoń­cem. Mu­siał się do­wie­dzieć, co tu jest grane. Mimo wszystko był jej to wi­nien. Poza tym gdyby nie przy­jął tego zle­ce­nia, zro­biłby to ktoś inny.

Sin­dal po­dała mu wi­zy­tówkę.

– Naj­le­piej, żeby kon­tak­to­wał się pan ze mną mej­lowo.

Da­vid przy­jął kar­to­nik, wziął zdję­cie ze sto­lika i wstał. Wy­cią­gnął dłoń do ofi­cjal­nego po­że­gna­nia. Ko­bieta za­wa­hała się, ale uści­snęła ją krótko.

Ka­ren Sin­dal nie przy­pa­dła mu do gu­stu i ta nie­chęć była wy­raź­nie od­wza­jem­niona.

Woń sta­rego ku­rzu zmie­szana z nutką nie­ży­wego kota ude­rzyła go w noz­drza za­raz po wej­ściu do przed­po­koju. Na krótką chwilę uj­rzał swoje od­bi­cie w ma­łym lu­strze za­wie­szo­nym tuż przy drzwiach na ster­czą­cym gwoź­dziu, który przy­wi­tał go jako pierw­szy, kiedy Da­vid się tu­taj wpro­wa­dził. Gwóźdź był ni­czym ta­bliczka „Tu by­łem” zo­sta­wiona przez po­przed­niego wła­ści­ciela. De­nat le­żał w kuchni przez mie­siąc i nikt nie zgło­sił jego za­gi­nię­cia. „Zmarł ze sta­ro­ści” – mó­wili są­sie­dzi, krę­cąc lekko gło­wami. „Cza­sem tak bywa”. Sa­mot­ność to dziwna rzecz.

Da­vid prze­cze­sał pal­cami włosy, przyj­rzał się kil­ku­dnio­wemu za­ro­stowi. Mógł świad­czyć za­równo o nie­chluj­no­ści i obo­jęt­no­ści, jak i o wy­lu­zo­wa­nym i po­zba­wio­nym for­ma­li­zmu sto­sunku do pracy. Kiedy wy­bie­rał się na kon­went AA, a póź­niej na spo­tka­nie z Sin­dal, zde­cy­do­wał się na tę drugą opcję.

Wszedł do kuchni, wy­jął z tyl­nej kie­szeni zdję­cie, rzu­cił je na stół obok sterty pra­nia i otwo­rzył na­rożną szafkę. Żeby się­gnąć za ta­le­rze na naj­wyż­szej półce, mu­siał wy­cią­gnąć pełne sto osiem­dzie­siąt dwa cen­ty­me­try swo­jego ciała. Do­piero wtedy koń­cówki pal­ców mo­gły chwy­cić na poły opróż­nioną paczkę prince’ów. Przez dwa dni opie­rał się po­ku­sie. Z al­ko­ho­lem po­że­gnał się w tej sa­mej se­kun­dzie, w któ­rej pod­jął o tym de­cy­zję, ale na­łóg ni­ko­ty­nowy nie chciał go tak ła­two wy­pu­ścić ze swo­ich szpo­nów. Da­vid za­pa­lił pa­pie­rosa i wcią­gnął dym do płuc – przez oskrzela, ka­na­liki płucne, aż do wszyst­kich naj­mniej­szych za­ka­mar­ków. Wy­peł­nił je ni­ko­tyną, tlen­kiem wę­gla, amo­nia­kiem, sub­stan­cjami smo­li­stymi, siar­ko­wo­do­rem i fe­no­lem. Po­wi­tał wy­tę­sk­nio­nego kopa zre­lak­so­wa­nym wy­de­chem. Ni­ko­tyna nie usu­wała bólu ani nie izo­lo­wała Da­vida od ży­cia. Tłu­miła za to nie­po­kój, po­zwa­lała znieść ko­lejne sie­dem mi­nut smut­nej eg­zy­sten­cji. Dla­tego tak kosz­mar­nie trudno było się obyć bez tej sub­stan­cji.

Za­cią­ga­jąc się głę­boko i szybko aż do roz­grza­nia pa­pie­rosa, Da­vid przy­glą­dał się Es­ther i jej mał­żon­kowi. Oni od­wza­jem­nili jego spoj­rze­nie. Od­su­nął od sie­bie na­tar­czywe my­śli, za­cią­gnął się jesz­cze raz i zga­sił pa­pie­rosa w umy­walce. Ci­snął resztę paczki z po­wro­tem na półkę i od­krę­cił pal­nik ku­chenki. Mu­siał mocno po­trzą­snąć za­pal­niczką, za­nim wy­krze­sał pło­mień. Z dol­nej szafki wy­jął ron­del i ostat­nią puszkę sie­ka­nych ko­tle­tów w so­sie pie­cze­nio­wym. Po­tem wy­cią­gnął z lo­dówki słoik z ziem­nia­kami. Wy­sy­pał za­war­tość puszki i sło­ika do ron­dla i mie­szał masę wi­del­cem do mo­mentu, aż do­pro­wa­dzony do wrze­nia sos upstrzył mu dłoń ma­łymi kro­pel­kami.

Da­vid stał przy bla­cie ku­chen­nym i jadł pro­sto z garnka. Pił mleko z kar­tonu. Kiedy miesz­kał z Anną, było to nie do po­my­śle­nia. Tę­sk­nił za nimi oboj­giem. Za nią. Za Isa­kiem. Od­dałby ży­cie, żeby od­wró­cić to, czego nie dało się zmie­nić.

Od­sta­wił ron­del do zlewu, we­tknął zdję­cie ślubne do tyl­nej kie­szeni spodni, wy­szedł do przed­po­koju i chwy­cił płaszcz.

Anna była w ciąży, kiedy się po­bie­rali. Jesz­cze nie było tego wi­dać, ale i tak na­zy­wali swój por­tret ślubny pierw­szą fo­to­gra­fią ich trojga. Trudno wy­brać naj­szczę­śliw­szą, naj­do­sko­nal­szą chwilę z ich wspól­nego ży­cia, ale mo­ment, w któ­rym stał w ko­ściele obok Anny, świę­cie prze­ko­nany, że spę­dzą ra­zem resztę ży­cia, był temu naj­bliż­szy. Za­sta­na­wiał się, co by się stało, gdyby pew­nego dnia przy­pad­kowo na sie­bie wpa­dli. Miał na­dzieję, że kie­dyś do tego doj­dzie, i jed­no­cze­śnie się tego oba­wiał.

Za­trza­snął za sobą drzwi.

3

Bo­tok­sowa twarz się uśmiech­nęła.

Gdyby Ka­ren zo­stała za­mor­do­wana i za­ko­pana w po­bliżu wód grun­to­wych, mo­głaby za­truć śred­nich roz­mia­rów wio­skę. An­dreas szep­nął jej to kie­dyś na ucho pod­czas wspól­nej ko­la­cji z mał­żeń­stwem Sin­da­lów. Oby­dwoje spoj­rzeli na Es­ther ze zdu­mie­niem, kiedy wy­buch­nęła śmie­chem.

– Tom i ja ku­pi­li­śmy dom let­ni­skowy w Ti­svilde – oznaj­miła Ka­ren.

Ze wszyst­kich rze­czy ta ob­cho­dziła Es­ther naj­mniej, ale po­zba­wiona ży­cia twarz roz­mów­czyni wpa­try­wała się w nią wy­cze­ku­jąco. Na­de­szła jej ko­lej, żeby coś po­wie­dzieć.

– A dom w Ska­gen? – spy­tała wresz­cie.

– Sprze­da­jemy go.

– No tak.

Spraw­dziła go­dzinę. Po­winna była wy­krę­cić się z tego za­pro­sze­nia ja­kimś kłam­stwem. Sie­działa te­raz w Café Vic­tor i mar­no­wała czas, któ­rego żadna z nich nie lu­biła spę­dzać ra­zem. Po­sta­no­wiła od­cze­kać jesz­cze dzie­sięć mi­nut i bez po­czu­cia winy za­koń­czyć spo­tka­nie.

– Wła­ści­wie to gdzie te­raz miesz­kasz? – Ka­ren upiła mi­kro­sko­pijny łyk po­dwój­nego espresso. – U matki?

– Nie – od­parła Es­ther, lekko krę­cąc głową.

– Czyli udo­stęp­niła ci swój dom na Lol­land?

– Matka ma dom let­ni­skowy w Gil­le­leje, ale nie ko­rzy­stam z niego. Nie da­ła­bym rady do­jeż­dżać stam­tąd do pracy.

Eks­pres do kawy za­zgrzy­tał, roz­ta­cza­jąc wo­kół aro­ma­tyczną woń świeżo zmie­lo­nej kawy. Była to je­dyna przy­jemna rzecz w po­miesz­cze­niu za­sta­wio­nym zbyt wie­loma sto­li­kami i skó­rza­nymi fo­te­lami.

– Czyli miesz­kasz w mie­ście. U ko­goś zna­jo­mego?

– Nie. – Od­chrząk­nęła. – Miesz­kam w ta­kim jakby pen­sjo­na­cie.

– Pen­sjo­na­cie?

– Tylko tym­cza­sowo – do­dała i za­bęb­niła pa­znok­ciami o szklankę z latte, któ­rej jesz­cze nie ru­szyła.

– Mam na­dzieję. Ze względu na was oboje – po­wie­działa Ka­ren. – An­dreas za tobą tę­skni.

– Aha. – Es­ther wzru­szyła ra­mio­nami. Wda­wa­nie się z Ka­ren w dys­ku­sję było ry­zy­kowne, go­dziła się więc na po­ni­że­nie, ale tylko na tyle, na ile nie dało się go unik­nąć.

– Nie mie­ści mu się w gło­wie, że tak po pro­stu znik­nę­łaś. Nikt w to nie wie­rzy. Co cię na­pa­dło?

Nie było na to ła­twej od­po­wie­dzi. Es­ther chwy­ciła szklankę z ja­sno­brą­zo­wym pły­nem, ale się roz­my­śliła i opu­ściła dłoń na sto­lik. Ka­ren na­kryła ją swoją dło­nią i uści­snęła. Za­bo­lało.

– Na­dal bie­rzesz te leki?

– Ka­ren, to było dwa lata temu. – Es­ther wy­szarp­nęła rękę z uści­sku ko­biety pod pre­tek­stem za­ło­że­nia nią wło­sów za ucho. Ob­ser­wo­wała kel­nerkę, która spraw­nymi ru­chami zbie­rała z są­sied­niego sto­lika brudną por­ce­lanę.

Ka­ren coś po­wie­działa, ale Es­ther nie wy­chwy­ciła jej słów po­śród pa­nu­ją­cego wo­kół gwaru. I tak nie miały zna­cze­nia. Ski­nęła jej głową, jakby wie­działa, o co cho­dzi, i skie­ro­wała wzrok ku pa­no­ra­micz­nej szy­bie.

– Pada śnieg. – Z uśmie­chem po­ka­zała na okno.

– Mar­twimy się o cie­bie. – Ka­ren przy­trzy­mała jej spoj­rze­nie. – Mamy w pa­mięci twoją cho­robę. An­dreas o mało się wtedy nie za­ła­mał. A te­raz znowu jego ży­cie le­gło w gru­zach. Po tym wszyst­kim, przez co prze­szedł.

– Wszystko u mnie do­brze, Ka­ren. Nie ma się czym mar­twić. – Es­ther znowu chwy­ciła szklankę i unio­sła ją do ust. W tej chwili znacz­nie lep­szy byłby gin z to­ni­kiem, naj­le­piej dwa.

Zwró­ciła uwagę na matkę z małą có­reczką na chod­niku po dru­giej stro­nie szyby. Dziecko usi­ło­wało zła­pać krysz­tałki śniegu ję­zy­kiem i tak bar­dzo od­chy­lało głowę, że pra­wie prze­wró­ciło się na plecy. Matka uśmiech­nęła się do to­wa­rzy­szą­cego im męż­czy­zny, który zbli­żył się do niej i ją po­ca­ło­wał, po czym wszy­scy troje znik­nęli za ro­giem. Może gdyby uro­dziło im się dziecko, by­liby te­raz szczę­śliwi?

– Es­ther, czy ty w ogóle mnie słu­chasz?

Es­ther po­słała Ka­ren prze­pra­sza­jący uśmiech.

– Je­stem przy to­bie. Pro­szę cię, po­zwól so­bie po­móc.

– Je­śli na­prawdę chcesz mi po­móc, pro­szę cię, że­byś się w to nie wtrą­cała. Ta sprawa cię nie do­ty­czy – po­wie­działa, pró­bu­jąc roz­broić swoją wy­po­wiedź uśmie­chem.

– I tu się my­lisz, Es­ther. An­dres to mój przy­ja­ciel. Je­stem w sta­nie wiele dla niego zro­bić.

– A ja na­iw­nie są­dzi­łam, że przy­szłaś tu­taj z mo­jego po­wodu. – Es­ther wstała. Ża­ło­wała, że nie po­że­gnała się wcze­śniej, bo na­dal roz­ma­wiały o ni­czym, a obec­nie jej wyj­ście bar­dziej przy­po­mi­nało ucieczkę. – Mu­szę się zbie­rać do pracy. – Wło­żyła ręce w rę­kawy kar­me­lo­wego płasz­cza z kasz­miru i pod­nio­sła z pod­łogi to­rebkę.

– Jak so­bie ży­czysz.

Nogi krze­sła za­szu­rały de­mon­stra­cyjne, kiedy Ka­ren wstała. Z pre­cy­zją godną de­ko­ra­torki por­ce­lany kró­lew­skiej mu­snęła war­gami naj­pierw je­den, a po­tem drugi po­li­czek Es­ther, która zre­wan­żo­wała się iden­tycz­nym po­że­gnal­nym ry­tu­ałem.

– Cu­dow­nie było cię znowu zo­ba­czyć.

– Wza­jem­nie – od­parła i w po­śpie­chu opu­ściła sto­lik. Obej­rzała się tuż przed wyj­ściem, po­ma­chała i po­zwo­liła drzwiom ob­ro­to­wym wy­pro­wa­dzić się na chod­nik.

* * *

Pra­wie jej nie roz­po­znał. Zmy­lił go spo­sób, w jaki stała. I te ko­zaki na wy­so­kich ob­ca­sach. Wtedy no­siła tylko buty spor­towe i pła­skie san­dały. Dłu­gie ja­sne włosy znik­nęły. Były te­raz ciem­no­brą­zowe, przy­strzy­żone w ide­al­nie rów­nego pa­zia. Za­pięła płaszcz, na włosy na­rzu­ciła szal. Skrzy­żo­wała ra­miona na piersi i ru­szyła Ny Øster­gade w kie­runku dep­taka. Da­vid po­dą­żył za nią. Wiatr za­ci­nał im śnie­giem w po­liczki, kiedy wy­szli z za­ci­sza bu­dyn­ków przy Kon­gens Ny­torv. Męż­czy­zna nie­na­wi­dził ta­kich za­dań, zwłasz­cza kiedy mu­siał ko­goś śle­dzić na pie­chotę. Miał w tym jed­nak sporo do­świad­cze­nia jako były czło­nek po­li­cyj­nego od­działu spe­cjal­nego, a póź­niej służby wy­wia­dow­czej.

Za­trzy­mali się na przy­stanku au­to­bu­so­wym przy Te­atrze Kró­lew­skim i cze­kali wśród mar­z­ną­cej grupy lu­dzi, która co­raz bar­dziej ro­sła. Da­vid pod­niósł koł­nierz płasz­cza, żeby osło­nić uszy. Sta­rał się nie pa­trzeć pro­sto na nią. Stała ja­kieś dwa me­try da­lej w tych swo­ich za­mszo­wych ko­za­kach i z to­rebką przy­ci­śniętą do piersi. Była star­sza i bar­dziej… za­my­ślona? Smutna? Zgorzk­niała? Nie po­tra­fił tego zin­ter­pre­to­wać. Może ten po­nury wy­raz twa­rzy spo­wo­do­wała głów­nie po­goda? Po­winna już na­dejść wio­sna, ale zima upar­cie nie da­wała za wy­graną. Szal ob­le­piał włosy ko­biety, stop­niowo nik­nąc pod śnie­giem pró­szą­cym co­raz więk­szymi płat­kami, pod­czas gdy ona nie­cier­pli­wie spo­glą­dała na ze­ga­rek. Jako pierw­sza wsia­dła do au­to­busu li­nii 1A. Da­vid prze­ci­skał się w stronę po­jazdu. Ro­sła w nim obawa, że au­to­bus szybko się za­pełni i kie­rowca za­mknie przed­nie drzwi. Męż­czy­zna zdą­żył jed­nak wejść na sto­pień i po­ło­żyć na tacce mo­nety na bi­let.

Wy­sie­dli przy skrzy­żo­wa­niu Trian­glen i po­dą­żyli Øster­bro­gade. Ko­bieta znik­nęła pod nu­me­rem osiem­dzie­siąt cztery.

* * *

Es­ther we­szła na klatkę scho­dową i otrze­pała szal ze śniegu. Zja­wiła się za późno. Wie­czorne kon­sul­ta­cje za­czy­nały się lada mo­ment. Dok­tor Jep­sen spra­wiał wra­że­nie wiecz­nie roz­draż­nio­nego. Był sta­rym, zgorzk­nia­łym męż­czy­zną, ona jed­nak po­trze­bo­wała tej pracy. Kiedy wy­słała po­da­nie, za­dzwo­nił do niej jesz­cze tego sa­mego dnia z prośbą, żeby sta­wiła się na­tych­miast. Zga­dy­wała, że po­przed­niczka trza­snęła drzwiami, co Es­ther do­sko­nale ro­zu­miała.

Idąc scho­dami w górę, grze­bała w to­rebce w po­szu­ki­wa­niu klu­czy tylko po to, żeby po chwili się prze­ko­nać, że Jep­sen już otwo­rzył kli­nikę. Mi­nęła jego ga­bi­net ze spoj­rze­niem wbi­tym w pod­łogę, po czym lek­kim truch­tem prze­bie­gła przez re­cep­cję na za­ple­cze. Zrzu­ciła tam z sie­bie płaszcz i szal, wy­su­nęła szu­fladę usta­wio­nej pod lu­strem ko­mody i wzięła z niej pro­stow­nicę.

Prze­su­wała roz­grza­nym urzą­dze­niem po pa­smach wło­sów od na­sady po koń­cówki. Dzień był dziwny. Mi­nął do­kład­nie mie­siąc. Od tam­tego wie­czoru ona i An­dreas prze­by­wali w jed­nym po­miesz­cze­niu tylko raz. Do tego prze­ra­ża­ją­cego epi­zodu do­szło z po­wodu in­ter­wen­cji pra­cow­ni­ków ośrodka, któ­rzy uzy­skali zgodę, by Es­ther ode­brała swoje rze­czy w asy­ście po­li­cji. Gdyby mo­gła, wo­la­łaby so­bie tego oszczę­dzić. Dwóch funk­cjo­na­riu­szy spo­tkało się z nią przy furtce pro­wa­dzą­cej do ogrodu i już kiedy uści­snęli jej dłoń na po­wi­ta­nie, było wi­dać, że trak­tują tę sprawę jak iry­tu­jącą prze­szkodę na dro­dze ku upra­gnio­nemu wol­nemu. Es­ther do­stała pół go­dziny na wrzu­ce­nie swo­ich rze­czy do czar­nych wor­ków, które ze sobą za­brała. Więk­szo­ści jed­nak nie użyła, bo czas się skoń­czył. Przy każ­dej rze­czy, na­wet ze­sta­wie ste­reo, który do­stała w pre­zen­cie na kon­fir­ma­cję i który tylko się ku­rzył w do­bu­dówce, An­dreas za­sta­wiał się pra­wem wła­sno­ści. Chwy­ciła ubra­nia i do­ku­menty oso­bi­ste, pod­czas gdy on za­ba­wiał po­li­cjan­tów aneg­do­tami o jej uza­leż­nie­niu od al­ko­holu i o tym, jak to pe­chowo na­łóg ten sprzągł się z cho­robą psy­chiczną, a po­tem jesz­cze o utra­cie pa­mięci po elek­trow­strzą­sach. Otwar­cie się z niej na­bi­jał, mó­wiąc, że Es­ther nie od­róż­nia po­jęć ta­kich jak „twoje” i „moje”. Tamci dwaj ci­cho się za­śmiali. Ro­biła, co mo­gła, żeby się nie roz­pła­kać. Funk­cjo­na­riu­sze za­pro­po­no­wali, że pod­wiozą ją do ośrodka. Po­je­chała tak­sówką.

W ko­lej­nych dniach bała się, że An­dreas się po nią zjawi, ale nic ta­kiego się nie wy­da­rzyło. Zu­peł­nie jakby prze­stał ist­nieć, jakby ni­gdy nie byli mał­żeń­stwem. Nie czuła braku. Dziw­nie było nie tę­sk­nić za do­brymi chwi­lami, któ­rych mimo wszystko tro­chę do­świad­czyli w ciągu tych sze­ściu lat. Zo­stał tylko nie­po­kój, nie­okre­ślony i nie­da­jący się wy­ple­nić. Tkwił gdzieś po­mię­dzy gar­dłem a prze­poną jak krzyk, który nie może się wy­do­stać i nie po­zwala od­dy­chać. Wszystko było te­raz nowe i obce. Nie­pewne. Przed­tem każdy dzień przy­po­mi­nał po­przedni. Obec­nie dni w pew­nym sen­sie na­dal się od sie­bie nie róż­niły, ale tuż po prze­bu­dze­niu Es­ther kon­fron­to­wała się z rze­czy­wi­sto­ścią, któ­rej cen­trum nie sta­no­wił już An­dreas. Prze­ra­żało ją to. W tym sta­nie du­cha za­czy­nała wąt­pić, czy kie­dy­kol­wiek go ko­chała. Dzi­siaj, po spo­tka­niu z Ka­ren, ta myśl nur­to­wała ją jesz­cze bar­dziej.

Chwy­ciła to­rebkę, wy­jęła z niej tubkę z pod­kła­dem, wy­ci­snęła odro­binę na opuszki pal­ców i roz­sma­ro­wała na za­czer­wie­nio­nych po­licz­kach. To do­brze, że go nie ko­chała. Mi­łość była prze­re­kla­mo­wana. Es­ther miała ser­decz­nie dość uga­nia­nia się za tym uczu­ciem ni­czym pies wy­ści­gowy za me­cha­nicz­nym za­ją­cem. Czuła to przez cały tam­ten wie­czór. Dla­tego so­bie po­szła. Tak­sów­karz uj­rzał ślady na jej szyi i źle to zro­zu­miał. Tak samo jak pra­cow­nicy ośrodka. Ona zaś nie za­prze­czała. Odej­ście od An­dre­asa ni­gdy nie było jej za­mia­rem, tak się jed­nak stało.

To była do­bra de­cy­zja.

Dzi­siej­szego ranka po raz pierw­szy od dawna po­czuła się szczę­śliwa. Trwało to do mo­mentu, aż za­dzwo­niła Ka­ren. Aż do tej chwili Es­ther łu­dziła się, że An­dreas to prze­szłość. Unio­sła wzrok ku su­fi­towi, żeby po­wstrzy­mać łzy. Wez­brała w niej fala mdło­ści, tak jak tego dnia, kiedy wsu­nęła do ko­perty po­zew o se­pa­ra­cję – de­kla­ra­cję ich mał­żeń­skiego ban­kruc­twa. Urząd jesz­cze się z An­dre­asem nie skon­tak­to­wał. Gdyby było ina­czej, Ka­ren zre­fe­ro­wa­łaby jej jego złość. Na­wet je­śli ko­bieta zo­stała wy­słana z mi­sją przy­pro­wa­dze­nia Es­ther do domu, a nie pra­wie­nia jej mo­ra­łów. Es­ther nie ro­zu­miała tej lo­jal­no­ści Ka­ren, ale szybko się na­uczyła, że je­śli po­stawi się An­dre­asowi, od­po­wie za to przed nimi oboj­giem. Przy­jaź­nili się od dzie­ciń­stwa. Ka­ren była jego wierną pod­ko­mendną i ni­gdy go nie za­wio­dła. Kilka lat wcze­śniej Es­ther są­dziła, że Ka­ren jest rów­nież jej przy­ja­ciółką. Ta błędna in­ter­pre­ta­cja oka­zała się jed­nak zgubna.

Od tam­tego zda­rze­nia ni­gdy ze sobą nie roz­ma­wiały, nie o waż­nych spra­wach. Ich roz­mowy do­ty­czyły wy­łącz­nie An­dre­asa. Na­wet je­śli nie wspo­mi­nały o nim ani sło­wem. Dzi­siaj też nie było ina­czej.

* * *

Da­vid mia­rowo tu­pał sto­pami o po­sadzkę, żeby nie do­pu­ścić do wy­chło­dze­nia ciała, i gło­śno prze­kli­nał, my­śląc o swoim nis­sa­nie pri­mera. Po­rzu­co­nym na Sta­rym Mie­ście, w tej chwili za­pewne z man­da­tem za wy­cie­raczką. Marzł jak sto dia­błów i po­now­nie prze­ana­li­zo­wał swoją de­cy­zję. Może by­łoby dla wszyst­kich naj­le­piej, gdyby dał so­bie spo­kój i wró­cił do domu. Tak, bez dwóch zdań. Mimo to stał w miej­scu, wga­piony w nu­mer osiem­dzie­siąt cztery.

Schro­nił się w bra­mie mię­dzy ban­kiem a biu­rem nie­ru­cho­mo­ści. Ob­ser­wo­wa­nie lu­dzi to gów­niana ro­bota. Za­wsze uwa­żał ją za coś naj­gor­szego i naj­nud­niej­szego pod słoń­cem. Od­le­wasz się na po­dwór­kach. Od­wad­niasz or­ga­nizm, żeby unik­nąć od­le­wa­nia się na po­dwór­kach. Sto­isz nie­ru­chomo, aż drę­twieją ci nogi, ty­łek, aż całe twoje tru­chło za­pada w śpiączkę. Nie ro­zu­miał, ja­kim cu­dem uznał, że to coś dla niego. Praca de­tek­tywa skła­dała się prze­cież głów­nie z tego typu za­dań. Chyba do­znał chwi­lo­wego udaru, kiedy re­je­stro­wał dzia­łal­ność. W śle­dze­niu lu­dzi nie było nic chwa­leb­nego. Nie żeby ktoś twier­dził ina­czej, ale Da­vid po­przy­siągł so­bie, że da pię­ścią w twarz każ­demu, kto to zrobi.

Po­czuł nie­wy­sło­wioną ulgę, która ob­ja­wiła się lek­kim dresz­czem, kiedy Es­ther wy­szła z klatki scho­do­wej. Za­nu­rzyła dło­nie w kie­sze­niach płasz­cza i ru­szyła szyb­kim kro­kiem po chod­niku z to­rebką za­wie­szoną na ra­mie­niu. Da­vid po­dą­żył za nią. Za­trzy­mała się przy Lille Trian­glen. Zro­bił tak samo. Oby­dwoje wsie­dli do au­to­busu li­nii 37, który po­wiózł ich przez mia­sto, pod­czas gdy zmar­z­nięte mię­śnie Da­vida ta­jały z de­li­kat­nie szczy­pią­cymi drga­niami. Es­ther na­ci­snęła „stop” przed sta­cją Ve­ster­port i po­ma­sze­ro­wała w kie­runku Gyl­den­løves­gade. Na ko­niec prze­szła przez bramę z ku­tego że­laza.

Twier­dza. Wła­śnie z nią ko­ja­rzył się ten wy­soki bu­dy­nek oko­pany za wy­ce­lo­wa­nymi w niebo słup­kami czar­nego ogro­dze­nia, które osła­niało bu­dowlę przed świa­tem ze­wnętrz­nym. Twier­dza z rzę­dami po­dłuż­nych okien przy­po­mi­na­ją­cych ar­kady. So­lidne trzy­pię­trowe mury z ce­gieł wią­za­nych krzy­żowo, z wy­su­nię­tymi kon­so­lami na każ­dej kon­dy­gna­cji. To wszystko wień­czyły cztery ma­je­sta­tyczne łu­ko­wate szczyty wzno­szące się nad ciem­no­sza­rym da­chem jak tar­cze.

Da­vid rzu­cił się na prze­łaj przez Gyl­den­løves­gade, la­wi­ru­jąc mię­dzy spie­szą­cymi się kie­row­cami. Po­śli­zgnął się w śnież­nej brei, od­zy­skał rów­no­wagę, wszedł z rynsz­toka na chod­nik i sta­nął w za­ci­szu naj­bliż­szej wiaty przy­stan­ko­wej ze spoj­rze­niem utkwio­nym w ośro­dek in­ter­wen­cji kry­zy­so­wej. Mu­siał za­pa­lić.

Go­dzinę i sied­miu zdzi­wio­nych kie­row­ców póź­niej uznał, że Es­ther mieszka wła­śnie tam i od­trą­bił wy­ko­na­nie mi­sji.

* * *

Fie po­ja­wiła się w holu opa­tu­lona w płaszcz i sza­lik. Es­ther wy­tu­pała na wy­cie­raczce naj­gor­szą breję z po­de­szew i przy­trzy­mała ko­bie­cie drzwi.

– Ko­niec pracy? – spy­tała, cho­ciaż było to oczy­wi­ste.

Ko­bieta przy­tak­nęła ski­nie­niem głowy.

– Za­po­mnia­łaś o wczo­raj­szej roz­mo­wie o do­bro­sta­nie psy­chicz­nym. To już drugi raz z rzędu.

– Prze­pra­szam, ale… – Pró­bo­wała wy­my­ślić ja­kieś wy­ja­śnie­nie, bo nie pa­mię­tała o żad­nym spo­tka­niu. Ani tym, ani po­przed­nim.

– W po­rządku. Zaj­rzyj ju­tro do biura, to usta­limy nowy ter­min – po­wie­działa Fie i znik­nęła w ciem­no­ści.

Es­ther pa­mię­tała o tym, żeby się uśmie­chać, za­nim drzwi się za­mknęły. Po­tem we­szła na schody i po­dą­żyła na dru­gie pię­tro. W rze­czy­wi­sto­ści nie miała tu­taj czego szu­kać. Nie była taka jak tamte. Bite ko­biety. Za każ­dym ra­zem, kiedy otwie­rała drzwi ośrodka, czuła nie­od­partą chęć, żeby się od­wró­cić i uciec. Ale bez żad­nego celu i kie­runku mo­głaby tylko biec aż do utraty sił. Chyba że wró­ci­łaby do domu, na to jed­nak bra­ko­wało jej od­wagi.

Ko­biety sie­działy w po­koju dzien­nym. Es­ther oparła się o fu­trynę. Żadna z nich nie ode­rwała wzroku od te­le­wi­zora.

Na każ­dym pię­trze było miej­sce dla sze­ściu ko­biet ulo­ko­wa­nych w sze­ściu iden­tycz­nych ma­łych po­ko­jach, do któ­rych przy­na­le­żały po­miesz­cze­nia wspólne: po­kój dzienny, ła­zienka i kuch­nia. Łą­czył je wspólny ko­ry­tarz wy­ło­żony li­no­leum w od­cie­niach sza­ro­ści i o ścia­nach w ko­lo­rze zła­ma­nej bieli oka­la­ją­cych ja­sno­szare fu­tryny i cią­gną­cych się klau­stro­fo­bicz­nie nie­mal w nie­skoń­czo­ność. Przy­mu­sowa wspól­nota oto­czona gru­bymi mu­rami. Nie­ma­jący nic wspól­nego z do­bro­wol­no­ścią azyl, w któ­rym le­czyło się rany i przy­go­to­wy­wało do dal­szej drogi pod ła­god­nym nad­zo­rem osoby kon­tak­to­wej. Pod­czas nie­zli­czo­nych roz­mów o do­bro­sta­nie lub o pla­nach na przy­szłość mó­wiło się o swo­ich ocze­ki­wa­niach i pra­gnie­niach oraz o tym, jak można je zre­ali­zo­wać lub sko­ry­go­wać. Męka nie do wy­trzy­ma­nia.

Es­ther ob­ró­ciła się na pię­cie i we­szła w ciem­ność kuchni. Otwo­rzyła szafkę nad zle­wo­zmy­wa­kiem, wzięła szklankę i na­peł­niła ją wodą. W ciem­no­ści nikt nie mógł jej zo­ba­czyć, a ona mo­gła w spo­koju ob­ser­wo­wać mia­sto. Lu­dzie na chod­niku otu­lali się szczel­niej płasz­czami, śpie­sząc się we wszyst­kie strony. Do domu. Z mia­sta. Na przed­mie­ścia do cze­ka­ją­cych tam ro­dzin. W od­dali roz­le­gło się wy­cie po­jazdu na sy­gnale.

Miała dzi­siaj uro­dziny. Czter­dzie­ste. Dzień, który naj­le­piej ob­cho­dzić z za­kry­tym lu­strem, aspi­ryną i bu­telką wódki. An­dreas za­pra­szał ją za­wsze do re­stau­ra­cji. W ze­szłym roku byli w No­mie, która poza wy­róż­nie­niem trzema gwiazd­kami Mi­che­lin zo­stała też uznana za naj­lep­szą re­stau­ra­cję na świe­cie. O in­nym miej­scu nie mo­gło być mowy. Stało się to ry­tu­ałem, tak samo jak stor­czyki. Za­wsze je od niego do­sta­wała. Za­wsze ja­kiś rzadki ro­dzaj. Nie po­tra­fiła się z nimi ob­cho­dzić, zbyt ob­fi­cie je pod­le­wała. Kiedy gniły, An­dreas ro­bił jej awan­tury. Mó­wił, że jest nie­wdzięcz­nicą, i wy­zy­wał ją od naj­gor­szych.

Za jej ple­cami roz­bły­sło ostre świa­tło lampy. Od­wró­ciła się ku Layli, która zwin­nym ru­chem wsko­czyła na ku­chenny blat, do czego było zdolne tylko dwu­dzie­sto­let­nie ciało. Ciemny koń­ski ogon prze­su­nął się do przodu i uło­żył na ra­mie­niu, kiedy dziew­czyna wy­stu­kała z paczki pa­pie­rosa.

Es­ther lu­biła tę ma­ło­mówną współ­lo­ka­torkę. Layla w nic się nie wtrą­cała, ni­gdy nie pró­bo­wała za­ini­cjo­wać roz­mowy. Tuż po przy­by­ciu Es­ther do ośrodka Fie po­le­ciła jej wy­mie­nić się nu­me­rami z resztą ko­biet z pię­tra, żeby w ra­zie po­trzeby mo­gły się ze sobą skon­tak­to­wać. Ona nie umiała so­bie wy­obra­zić ta­kiej po­trzeby. Spy­tała o nu­mer tylko Laylę.

Od­sta­wiła szklankę do zmy­warki. Kiedy wy­cho­dziła z kuchni, Layla po­sy­łała fa­lu­jące kółka dymu w stronę po­żół­kłego su­fitu.

* * *

Da­vid zzuł buty i po­wie­sił płaszcz na pu­stym ha­czyku. Wy­jął z kie­szeni zdję­cie przed­sta­wia­jące Es­ther i jej męża, wszedł do du­żego po­koju i rzu­cił fo­to­gra­fię wraz z wi­zy­tówką Sin­dal na sto­lik ka­wowy. Otwo­rzył okno i na­peł­nił płuca mroźną bryzą z ulicy, którą chwilę temu po­że­gnał przed drzwiami na klatkę scho­dową.

Czuł dziwny wstyd z po­wodu śle­dze­nia Es­ther. Po­wi­nien był od­mó­wić, kiedy zdał so­bie sprawę, że cho­dzi wła­śnie o nią. Zwłasz­cza że nie za­pro­po­no­wano mu ja­kiejś cho­ler­nie wiel­kiej kasy za by­cie ta­kim gnoj­kiem. Pro­blem po­le­gał na czym in­nym. Da­vid znowu wziął zdję­cie do ręki. Przyj­rzał mu się z uwagą. Oby­dwoje spra­wiali wra­że­nie ra­do­snych. Szczę­śli­wych. Od tam­tej pory wiele się naj­wy­raź­niej zmie­niło. Da­vid ży­czył kie­dyś skry­cie Es­ther, żeby zna­la­zła wielką i trwałą mi­łość. Po­mo­głoby mu to uśmie­rzyć wła­sne wy­rzuty su­mie­nia.

Roz­su­nął drzwi prze­suwne, tak że skrzy­dła scho­wały się w ścia­nie. Umiej­sco­wiony na­prze­ciwko wej­ścia do po­koju re­gał od su­fitu do pod­łogi za­peł­niały równe rzędy ksią­żek. Przy­naj­mniej one tra­fiły na swoje miej­sce. Da­vid prze­ci­snął się mię­dzy kar­to­nami prze­pro­wadz­ko­wymi usta­wio­nymi dwój­kami je­den na dru­gim, żeby dojść do biurka. Krze­sło za­trzesz­czało pod jego cię­ża­rem. Zrzu­cił z kla­wia­tury skar­petki na pod­łogę i włą­czył kom­pu­ter. Wy­słał mejl do Sin­dal. Po­tem klik­nię­ciem otwo­rzył wczo­raj­szą par­tię sza­chów. Skon­cen­tro­wał się na ko­lej­nym ru­chu.

15 marca

4

– I jak po­szło? – Ma­gnus do­padł go w mo­men­cie, kiedy Da­vid wszedł do piw­nicz­nej sali.

– Do­brze – od­parł i skie­ro­wał się ku sto­li­kowi z kawą.

Chło­pak nie od­stę­po­wał go na krok.

– Czyli twoje biuro jest te­raz stu­pro­cen­towo up and run­ning?

– Działa już od pew­nego czasu – po­twier­dził z wes­tchnie­niem.

– Daj znać, je­śli bę­dziesz po­trze­bo­wał po­mocy – po­wie­dział Ma­gnus, na­le­wa­jąc ciem­nego płynu do pa­pie­ro­wego kubka. – Je­stem cał­kiem nie­zły w te klocki.

Da­vid wy­jął mu z ręki ter­mos i też na­lał so­bie kawy. Po­ża­ło­wał, że wy­brał się na mi­tyng. Z tego wszyst­kiego za­po­mniał, że uczest­nic­two au­to­ma­tycz­nie ozna­czało ob­co­wa­nie z Ma­gnu­sem. Mu­siał jed­nak za­jąć my­śli czymś in­nym. Es­ther nie da­wała mu spo­koju. Co ona, do ja­snej cho­lery, ro­biła w ośrodku in­ter­wen­cji kry­zy­so­wej? Mógł się je­dy­nie po­cie­szać, że to nie on był temu winny. Na roz­my­śla­nia o tym, czy po­wi­nien ją tam od­wie­dzić, zu­żył całą paczkę prince’ów.

Da­vid przy­glą­dał się przy­gar­bio­nemu Han­sowi usta­wia­ją­cemu krze­sła w okręgu. Ni­gdy nie zwie­rzył się gru­pie z tego okresu swo­jego ży­cia. Wmó­wił so­bie, że na­le­żał do in­nej epoki. Po­dzie­lił swoje ży­cie na dwie czę­ści. Tę przed Anną i tę po niej. Do­brze się to spraw­dzało. Do wczo­raj.

Ma­gnus stał zde­cy­do­wa­nie zbyt bli­sko i drep­tał w miej­scu, żeby zwró­cić na sie­bie uwagę. Chło­pak bar­dzo po­waż­nie trak­to­wał swoje obo­wiązki wy­ni­ka­jące z roli spon­sora AA, ale miał trud­no­ści z trzy­ma­niem się te­matu. Ich roz­mowy z kwe­stii wy­trwa­nia w trzeź­wo­ści szybko prze­ska­ki­wały na po­li­cyjną prze­szłość Da­vida albo jego nowy pro­jekt de­tek­ty­wi­styczny.

– Da­vid, mu­szę ci o czymś po­wie­dzieć – ode­zwał się chło­pak. Upił łyk z kubka i ro­zej­rzał się do­okoła. – Je­stem człon­kiem grupy re­se­ar­che­rów, któ­rzy roz­pra­co­wują siatkę skraj­nych pra­wi­cow­ców.

Da­vid po­czuł jego ka­wowy od­dech. Nie­znacz­nie od­wró­cił głowę.

– Wła­ści­wie to roz­bi­jamy wła­śnie pod­ziemną lożę pra­wi­co­wych eks­tre­mi­stów.

– Aha – sko­men­to­wał Da­vid.

Nie pierw­szy raz Ma­gnus dał się po­nieść in­fan­tyl­nym fan­ta­zjom, że mo­gliby zo­stać part­ne­rami śled­czymi.

Chło­pak zbli­żył się do niego jesz­cze bar­dziej, tak że stali te­raz ra­mię w ra­mię, i po­wiódł wzro­kiem po ze­bra­nych. – Je­śli po­trze­bu­jesz do­brego re­se­ar­chera, to wiedz, że je­stem chętny – po­wie­dział ści­szo­nym gło­sem jak ja­kiś tajny agent.

– Na­żar­łeś się grzyb­ków czy co? – Da­vid po­krę­cił głową, jed­nym hau­stem opróż­nił pa­pie­rowy ku­bek i wy­rzu­cił go do ko­sza na śmieci. Po­trze­bo­wał ni­ko­tyny, ale w dro­dze na spo­tka­nie za­po­mniał się za­opa­trzyć. – Sko­czymy na fajkę, za­nim za­cznie się show?

Ma­gnus ocho­czo przy­tak­nął.

5

Ciem­ność co­raz bar­dziej za­my­kała się wo­kół domu, zmie­nia­jąc szybę w lu­stro. Es­ther za­cią­gnęła za­słony. Nie lu­biła być wi­doczna z ulicy. Na­wet przy za­mknię­tych oknach do­cie­rały do niej słabe od­głosy roz­pę­dza­ją­cych się na as­fal­cie opon, po­kry­tym śnieżną breją. Es­ther wo­la­łaby zaj­mo­wać po­kój od ogrodu, gdzie można by otwo­rzyć okno i po­słu­chać wia­tru gwiż­dżą­cego w ko­ro­nie dębu. Z tej strony bu­dynku wieczny ruch na Gyl­den­løves­gade za­głu­szał wszelką ci­szę.

Usia­dła na łóżku z ple­cami opar­tymi o ścianę. Przy­glą­dała się dwu­na­stu me­trom kwa­dra­to­wym, które jej przy­dzie­lono. Kwie­ci­stym za­sło­nom za­kry­wa­ją­cym mia­sto, brą­zo­wemu fo­te­lowi przed oknem. Wi­szą­cemu nad ko­modą lu­sterku w bej­co­wa­nej na zie­lono so­sno­wej ra­mie. Du­żej sza­fie na ubra­nia przy drzwiach. Wy­po­sa­że­niu, któ­rego wy­tarte po­wierzch­nie świad­czyły o jego wie­lo­let­nim uży­wa­niu. W po­koju nie było żad­nych bi­be­lo­tów ani oso­bi­stych rze­czy. Na wierz­chu le­żał tylko dzien­nik w ma­to­wo­czar­nej okładce. Tam­tego wie­czoru mo­gła wziąć ze sobą wiele in­nych rze­czy albo w ogóle ni­czego nie brać. Chwy­ciła tylko dzien­nik. Eva na pewno by tego chciała. Może wła­śnie dla­tego Es­ther tak po­stą­piła.

Wy­tła­czana skó­rzana okładka le­żąca na szafce noc­nej skry­wała sta­ranny cha­rak­ter pi­sma wi­jący się od gór­nego le­wego do dol­nego pra­wego rogu każ­dej strony. Słowa Evy. Pierw­szej żony An­dre­asa.

Es­ther zna­la­zła go przy­pad­kiem w do­bu­dówce. Pod­czas gdy po­przedni wła­ści­ciel domu udo­stęp­niał ją no­cu­ją­cym go­ściom, An­dres wy­ko­rzy­sty­wał to po­miesz­cze­nie jako ma­ga­zyn. Na po­czątku ka­zał tam sie­dzieć Es­ther, kiedy wpa­dał w złość i nie chciał jej oglą­dać. Póź­niej sama się tam cho­wała. Miała tu­taj spo­kój. Ukry­wała bu­telki, cho­ciaż zda­wał so­bie z tego sprawę. Za sofą, w osłon­kach na do­niczki, w sza­fie. W ten spo­sób zna­la­zła dzien­nik. Kiedy za pierw­szym ra­zem wy­jęła za­war­tość szafki ku­chen­nej, żeby zro­bić miej­sce na za­pas ginu z to­ni­kiem, ude­rzyła knyk­ciami o tylną ściankę i w ten spo­sób od­kryła za­głę­bie­nie. Eva prze­sia­dy­wała tu­taj do­kład­nie tak samo jak ona. Myśl ta ją po­ru­szyła, ale na tym koń­czyło się po­do­bień­stwo mię­dzy nimi dwiema. Eva pi­sała. Ona piła.

Z po­czątku dziw­nie jej się czy­tało o ży­ciu Evy, ale było to też na swój spo­sób po­cią­ga­jące, tak jak pod­glą­da­nie czy­je­goś ży­cia albo uczest­nic­two w dru­gim se­zo­nie ja­kie­goś re­ality show, pod­czas gdy w tle le­ciał pierw­szy. Naj­więk­szą za­zdrość czuła pod­czas lek­tury naj­wcze­śniej­szych za­pi­sków, ale z cza­sem ustą­piła ona miej­sca co­raz więk­szej ga­mie in­nych uczuć. Lek­tura jed­nak ni­gdy nie była ła­twa. Mimo to Es­ther czy­tała uważ­nie, pró­bu­jąc wy­son­do­wać, jak po­winna się za­cho­wy­wać, żeby sprawy le­piej się dla niej uło­żyły. Ona i Eva po­peł­niały te same błędy, czuły tę samą fru­stra­cję, tę samą mi­łość. Były pra­wie iden­tyczne, ale tylko pra­wie. Bo Es­ther oka­zała się je­dy­nie kiep­ską pod­róbką swo­jej po­przed­niczki.

Pod­mień­cem.

Wszystko, co ro­biła z An­dre­asem, Eva ro­biła kie­dyś le­piej. Mo­gła o tym prze­czy­tać w dzien­niku. Es­ther otwo­rzyła go na pierw­szej stro­nie. Opis pierw­szego spo­tka­nia Evy i An­dre­asa. Nie­zwy­kle ro­man­tyczne, ko­smiczne sca­le­nie dwóch ide­al­nie pa­su­ją­cych po­łó­wek. Tak prze­sło­dzone, że gdy Es­ther czy­tała to te­raz po­now­nie, za­częła mieć wąt­pli­wo­ści, czy przy­pad­kiem nie na­pi­sano tego pod czy­jeś dyk­tando. Na dal­szych stro­nach jed­nak wszystko dra­stycz­nie się zmie­niło. Stało się roz­po­zna­walne.

Za­mknęła dzien­nik. Sama po­znała An­dre­asa na sta­no­wi­sku wy­sta­wo­wym B42 pod­czas tar­gów ME­DICA w hali Bella Cen­ter. Za­in­te­re­so­wał się ra­mie­niem ro­bo­tycz­nym pre­zen­to­wa­nym przez firmę Ro­bert ApS. Ze swo­imi ciem­nymi wło­sami i zie­lo­nymi oczami wy­dał się Es­ther po­cią­ga­jący. To ona za­częła go pod­ry­wać. Lu­bił z uśmie­chem po­wta­rzać, że na­ga­by­wała go jak pro­sty­tutka.

Za­wsze to ro­bił. Uśmie­chał się.

Wstała. Po­de­szła do szafy, otwo­rzyła ją i wy­jęła scho­waną za bu­tami re­kla­mówkę. Wy­cią­gnęła z niej bu­telkę wódki. Upiła łyk, po­tem jesz­cze je­den i odło­żyła siatkę na miej­sce. Za­częła się roz­bie­rać do snu.

Wódka stała się jej ulu­bio­nym al­ko­ho­lem. Była ła­twiej­sza do ukry­cia. Śmier­działa mniej niż whi­sky albo gin. Cho­ciaż Es­ther tak bar­dzo lu­biła gin.

29 marca

6

Da­vid prze­czy­tał wia­do­mość od Ka­ren Sin­dal.

Znowu pro­po­no­wała spo­tka­nie. W pierw­szym od­ru­chu chciał ka­te­go­rycz­nie od­mó­wić, ale się wy­co­fał. Nie mógł za­po­mnieć o Es­ther. Roz­my­ślał o niej przez ostat­nie ty­go­dnie, przez co stał się zrzę­dliwy i z tru­dem za­sy­piał. Za­pro­po­no­wał spo­tka­nie w Mau­des Sa­lon. Miał głę­boko gdzieś ma­monę tej da­mulki. Chciał się do­wie­dzieć, czemu uga­nia się za Es­ther. Z tego sa­mego prze­klę­tego po­wodu stra­cił całe przed­po­łu­dnie na grze­ba­niu w Go­ogle – naj­lep­szej rze­czy, któ­rej zdo­łał się na­uczyć – tylko po to, żeby do­rzu­cić so­bie no­wych po­wo­dów do fru­stra­cji. Nie wpły­nęło to do­brze na jego po­czu­cie wła­snej war­to­ści. Do­radca do spraw bez­pie­czeń­stwa. Pry­watny de­tek­tyw. Jedna wielka ściema – oto, czym był. Bez kon­taktu z po­li­cyj­nym dzia­łem IT i tym sa­mym bez moż­li­wo­ści spraw­dze­nia naj­bar­dziej pod­sta­wo­wych da­nych oso­bo­wych z ar­chi­wów or­ga­nów ści­ga­nia czuł się ża­ło­śnie bez­radny.

Wró­cił pa­mię­cią do końca lat osiem­dzie­sią­tych, kiedy za­czy­nał jako funk­cjo­na­riusz. W tam­tych cza­sach po­li­cja w co­raz więk­szym stop­niu zy­ski­wała cy­frowy do­stęp do ży­cia i dzia­łal­no­ści oby­wa­teli. W ko­lej­nych la­tach roz­wój tech­no­lo­giczny tylko przy­spie­szał, a za­in­te­re­so­wa­nie Da­vida szcze­gó­łami sto­so­wa­nych me­tod co­raz bar­dziej ma­lało. Wy­star­czał mu kom­pu­ter na biurku. W PET1, czyli Po­li­cyj­nej Służ­bie Wy­wia­dow­czej, było jesz­cze ła­twiej. Sys­tem po­zy­ski­wa­nia in­for­ma­cji cy­fro­wych po­li­cyj­nego działu śled­czego nie mógł się rów­nać z tym, czym dys­po­no­wały służby wy­wia­dow­cze. Ich su­per­kom­pu­ter miał do­stęp do każ­dej wy­miany da­nych za­cho­dzą­cej co­dzien­nie mię­dzy nie­zli­czo­nymi in­sty­tu­cjami pu­blicz­nymi, a wszystko to było na bie­żąco ak­tu­ali­zo­wane.

Kiedy Da­vid za­czy­nał w PET, za­sko­czył go sto­pień za­awan­so­wa­nia sys­temu do śle­dze­nia jed­no­stek, które mo­gły się no­sić z za­mia­rem za­kłó­ce­nia po­rządku spo­łecz­nego. Wszyst­kie in­for­ma­cje były ma­ga­zy­no­wane i mo­gły zo­stać wy­cią­gnięte na świa­tło dzienne przez su­per­ma­szynę służb. Je­śli za­ist­nia­łaby taka ko­niecz­ność.

W PET w pełni wy­ko­rzy­sty­wano ist­nie­jące moż­li­wo­ści tech­no­lo­giczne. Dla­tego kiedy Da­vid wró­cił na ko­mendę główną i ob­jął sta­no­wi­sko kie­row­ni­cze śred­niego szcze­bla w wy­dziale za­bójstw – a wła­ści­wie w wy­dziale do walki z prze­stęp­czo­ścią za­gra­ża­jącą ży­ciu i zdro­wiu, jak prze­chrzciły go ja­kieś mą­dre głowy po re­for­mie w dwa ty­siące siód­mym roku – tak trudno było mu przy­wyk­nąć do już za­po­mnia­nych tech­no­lo­gicz­nych ogra­ni­czeń, zna­nych z po­li­cyj­nej prze­szło­ści.

Był ostat­nią osobą go­tową oce­niać sto­pień in­wi­gi­la­cji w de­mo­kra­tycz­nym pań­stwie prawa ta­kim jak Da­nia, zwłasz­cza że ten za­awan­so­wany sys­tem in­wi­gi­la­cji po­ma­gał mu kie­dyś w pracy śled­czego. Ni­gdy jed­nak nie czuł po­trzeby, by po­znać to rze­mio­sło od strony prak­tycz­nej. Nie znał więc me­tod, które przy­da­łyby mu się te­raz, gdy nie miał już pod ręką su­perza­awan­so­wa­nego sprzętu. Za­sta­na­wiał się, czy nie za­dzwo­nić do Pe­tera, ale po­szedł po ro­zum do głowy, kiedy na ekra­nie po­ja­wił się nowy mejl od Sin­dal. Pro­po­no­wała spo­tka­nie już za pół go­dziny.

W tym sa­mym cza­sie na biurku za­wi­bro­wała ko­mórka. Ese­mes od Ma­gnusa. Chło­pak chciał się prze­wie­trzyć. Da­vid był dzi­siaj roz­chwy­ty­wany. Ma­gnus mu­siał po­cze­kać.

Kiedy prze­kro­czył próg ka­wiarni, Sin­dal już na niego cze­kała. Sie­działa przy tym sa­mym sto­liku co ostat­nio. Tym ra­zem jed­nak w środku było pu­sto i pa­no­wała przy­jem­niej­sza at­mos­fera.

– A więc… – po­wie­dział, sia­da­jąc – …słu­cham.

– Chcę, żeby pan ją śle­dził w naj­bliż­szą so­botę.

– Czemu?

– Chce pan to zle­ce­nie czy nie?

Da­vid za­uwa­żył, że spoj­rze­nie ko­biety błą­dziło. Nie wy­da­wała się na­wet w przy­bli­że­niu tak wy­nio­sła jak ostat­nio, cho­ciaż zwy­kła grzecz­ność tak czy ina­czej nie le­żała ra­czej w jej cha­rak­te­rze. Kel­nerka sta­nęła przy ich sto­liku. Pa­trzyła wy­cze­ku­jąco na Sin­dal, która tylko po­krę­ciła głową. Spo­tka­nie miało być krót­kie. Da­vid jed­nak za­mó­wił kawę, li­cząc na to, że uda mu się wy­cią­gnąć z ko­biety ja­kieś in­for­ma­cje, które przy­da­łyby mu się w dal­szej pracy. Bez po­wo­dze­nia pró­bo­wał na­mie­rzyć Es­ther w sieci. Za­ło­żył so­bie na­wet pro­fil na Fa­ce­bo­oku i szu­kał jej wśród swo­ich daw­nych zna­jo­mych. Ale ni­g­dzie jej nie było. Naj­praw­do­po­dob­niej po ślu­bie zmie­niła na­zwi­sko. Gdyby je znał, by­łoby mu dużo ła­twiej. Sin­dal, mó­wiąc o Es­ther, uży­wała wy­łącz­nie jej imie­nia, jakby była ich wspólną zna­jomą. Da­vid przyj­rzał się uważ­nie ko­bie­cie, która sie­działa wy­pro­sto­wana na krze­śle na­prze­ciwko niego. Kim ona wła­ści­wie była?

– Moja zgoda tak jak ostat­nio za­leży od tego, co jest ce­lem zle­ce­nia – oznaj­mił.

– Es­ther wy­biera się na przy­ję­cie – za­częła Sin­dal. – Mam ad­res tego miej­sca. Mu­szę mieć pew­ność, że wróci bez­piecz­nie do domu. Wła­śnie o to ma się pan za­trosz­czyć.

– Dla­czego pani przy­ja­ciółka mieszka w ośrodku in­ter­wen­cji kry­zy­so­wej?

– To nie pań­ska sprawa. – Sin­dal unio­sła brodę. – Jak za­tem bę­dzie? Chce pan się tego pod­jąć czy mam się zwró­cić do ko­goś in­nego?

– Jak się na­zywa jej mąż?

– Ona nie mieszka tam z jego winy, je­śli tak pan są­dzi.

– Ja nic nie są­dzę – wes­tchnął. – Po pro­stu chcę wie­dzieć, kogo mam śle­dzić. Jak brzmi jej na­zwi­sko?

– Stolt-An­der­sen. – Te­raz to ona mu się przy­glą­dała, wciąż z unie­sio­nym pod­bród­kiem. – Czyli bie­rze pan to zle­ce­nie? Bę­dzie pan ją śle­dził w so­botę?

Po­ki­wał głową na po­twier­dze­nie.

1 – PET – (duń. Po­li­tiets Efter­ret­ning­stje­ne­ste) Po­li­cyjna Służba Wy­wia­dow­cza – sta­no­wiąca od­dział duń­skiej po­li­cji służba spe­cjalna od­po­wie­dzialna mię­dzy in­nymi za kontr­wy­wiad i bez­pie­czeń­stwo we­wnętrzne.

7

Gra­na­towe vo­lvo stało w głębi Nan­sens­gade.

W pierw­szym od­ru­chu Es­ther chciała za­wró­cić i pójść w prze­ciw­nym kie­runku, ale się prze­mo­gła. Sta­wiała krok za kro­kiem, jakby nic się nie stało. Nie chciała dać po so­bie po­znać, że go zo­ba­czyła. Wy­ma­cała w to­rebce pęk klu­czy i zwa­żyła je w dłoni, za­sta­na­wia­jąc się nad ich przy­dat­no­ścią, gdyby chciała go ude­rzyć w skroń. Za­pewne jed­nak tylko po­gor­szy­łoby to sprawę.

Skrzy­żo­wała ra­miona na piersi i za­ci­snęła zęby, ale one i tak szczę­kały. Troje ro­ze­śmia­nych na­sto­lat­ków w iden­tycz­nych sne­aker­sach zmie­rzało ku niej z na­prze­ciwka, nie re­je­stru­jąc jej obec­no­ści. Lu­dzie w tym wieku wciąż prze­mie­rzali świat, nie przej­mu­jąc się rze­czy­wi­sto­ścią. Bez stra­chu przed przy­szło­ścią, wy­bo­rami, któ­rych mieli do­ko­nać, i ich nie­unik­nio­nymi kon­se­kwen­cjami. Prze­pu­ściła ich, usu­wa­jąc się na bok. Na Gyl­den­løves­gade sa­mo­chody śmi­gały ku skrzy­żo­wa­niu, było aku­rat zie­lone. Za chwilę po­winna być bez­pieczna. Z miej­sca, w któ­rym stała, mo­gła do­trzeć do drzwi, za­nim on zdą­żyłby jej do­paść. Je­żeli to fak­tycz­nie był on. Kiedy prze­cho­dziła przez Nan­sens­gade, zmu­siła się, by spoj­rzeć w tamtą stronę. Przez ostat­nich parę ty­go­dni we­szło jej w na­wyk ob­ser­wo­wa­nie oto­cze­nia ką­tem oka albo niby przy­pad­kowe od­wra­ca­nie głowy i lu­stro­wa­nie oko­licy, tak żeby on się nie zo­rien­to­wał. Je­śli to był on, jak na ra­zie nie miała co do tego pew­no­ści. Do tej pory za każ­dym ra­zem oka­zy­wało się, że to ktoś inny. Przyj­mo­wała to z ulgą. Póki co po­no­siła ją tylko wy­obraź­nia.

Przed nią le­ni­wie cią­gnęła się ulica pełna ka­wiarni, ni­szo­wych skle­pi­ków i miesz­kań spół­dziel­czych o czyn­szach zde­cy­do­wa­nie nie na każdą kie­szeń. Znowu przy­pad­kowy gra­na­towy sa­mo­chód. Na­wet nie vo­lvo. Przy Nan­sens­gade też miesz­kali lu­dzie, lu­dzie z gra­na­to­wymi sa­mo­cho­dami. Es­ther przy­gry­zła dolną wargę, jakby chciała się uka­rać. Po­mysł, że An­dreas miałby ją śle­dzić, był idio­tyczny. Nie pa­mię­tała, kiedy do­kład­nie za­częła się roz­glą­dać za jego au­tem, kiedy w jej gło­wie za­kieł­ko­wała myśl, że on ją ob­ser­wuje. A jed­nak z prze­lot­nego zmar­twie­nia myśl ta prze­ro­dziła się w stan, który da­wał o so­bie znać za każ­dym ra­zem, gdy Es­ther prze­by­wała poza ośrod­kiem. Trzę­sła się wtedy ze stra­chu. Prze­czu­wała, że zda­rzy się coś złego. Znik­nęła na­dzieja na przy­szłość, którą Es­ther ży­wiła jesz­cze kilka ty­go­dni wcze­śniej. Wszystko opa­no­wał je­den wielki chaos. Es­ther wie­działa, że ni­gdy nie zdoła się od niego uwol­nić.

Prze­bie­gła przez bramę do głów­nego wej­ścia.

Była o włos od roz­sy­pa­nia się w środku. Po­trze­bo­wała po­mocy, ale nie miała ni­kogo, komu mo­głaby o tym po­wie­dzieć. Komu mo­głaby za­ufać. Oni za­wsze będą się do­szu­ki­wać winy po jej stro­nie.

Prze­ko­na­nie, że to tylko kwe­stia czasu, to­wa­rzy­szyło jej jak nie­usta­jący atak pa­niki. W pew­nym mo­men­cie wszystko pój­dzie nie tak. Nie wie­działa kiedy, ale wie­działa, że to na­stąpi.

A on tylko cze­kał na wła­ściwy mo­ment.

8

– …Przez długi czas są­dzi­łem, że zo­stanę żoł­nie­rzem, ale na ko­mi­sji wy­lo­so­wa­łem nu­mer sześć­set coś i zwol­nili mnie ze służby woj­sko­wej2, a po­tem i tak nic z tego nie wy­szło z po­wodu mnó­stwa in­nych gów­nia­nych spraw. Gdy mia­łem kasę i czu­łem się na to­pie, ro­man­so­wa­łem z molly i śnie­giem, a jak żal ści­skał mi dupę, prze­rzu­ca­łem się na pol­ską kokę i zioło. – Ma­gnus za­śmiał się i na niego spoj­rzał. – Okej, do­syć o mnie. A ty?

– Nie mam zbyt wiele do po­wie­dze­nia. – Da­vid zro­bił krok w bok.

Mi­nął ich ro­we­rzy­sta, a tuż za nim bie­gacz z psem na smy­czy. Nie sły­szał na­wet po­łowy zwie­rzeń Ma­gnusa, ale naj­wy­raź­niej udało mu się ki­wać głową we wła­ści­wych miej­scach. Przez cały ten czas, który za­jął im spa­cer wo­kół je­zior Sor­te­dam i Pe­blinge, ani razu o niej nie po­my­ślał, ale kiedy szli nie­opo­dal ścieżki pro­wa­dzą­cej do Mar­tin­svej, a na ho­ry­zon­cie uka­zał im się bu­dy­nek ośrodka, po­dobny do twier­dzy, Es­ther de­mon­stra­cyj­nie roz­go­ściła się w jego świa­do­mo­ści.

– Da­vid, no weź. Ni­gdy nie opo­wia­dasz o so­bie. W na­szych spo­tka­niach cho­dzi o to, żeby się wspie­rać i so­bie do­ra­dzać. – Chło­pak nie da­wał za wy­graną.

– Aha. – Da­vid prze­klął w my­śli te­ra­peu­tyczne bzdury spod znaku „je­stem przy to­bie”. Na mi­tyngi w więk­szo­ści uczęsz­czały osoby, które nie były w sta­nie funk­cjo­no­wać ani po­dej­mo­wać de­cy­zji bez po­mocy swo­ich spon­so­rów. Po­dobne re­la­cje rzadko opie­rały się na rów­no­rzęd­no­ści.

– Za­wsze się tak kry­gu­jesz, twar­dzielu. Opo­wiedz o swoim ży­ciu przed al­ko­ho­lem.

Da­vid wes­tchnął. Nie za­mie­rzał się dzie­lić z ni­kim ab­so­lut­nie ni­czym. Nie od­pra­wił chło­paka je­dy­nie z przy­czyn tak­tycz­nych. Lu­dziom z AA za­le­żało na pro­gra­mie spon­so­ro­wa­nia i dla­tego każ­dego no­wego uczest­nika chciano za wszelką cenę spa­ro­wać z nie­pi­ją­cym o dłuż­szym stażu. A już le­piej było zo­stać przy­dzie­lo­nym do mło­dego no­wi­cju­sza niż do jed­nego z fa­ce­tów cię­żej do­świad­czo­nych przez los. Da­vid pier­wot­nie za­mie­rzał się po­zbyć Ma­gnusa przy pierw­szej nada­rza­ją­cej się oka­zji. Ale wtedy jego kom­pu­ter zo­stał za­in­fe­ko­wany wi­ru­sem i chło­pak prze­in­sta­lo­wał mu cały ten chłam. Za­da­nie wy­kra­czało poza pro­gram spon­so­ro­wa­nia, Ma­gnus jed­nak na­le­gał, Da­vid więc nie od­rzu­cił ko­rzyst­nej dla sie­bie pro­po­zy­cji. Póź­niej chło­pak za­pro­jek­to­wał i uru­cho­mił w sieci stronę in­ter­ne­tową jego biura. Da­vida drę­czyły wy­rzuty su­mie­nia, że wy­ko­rzy­stał jego uczyn­ność, ale strona oka­zała się su­per. Kie­ro­wany swo­istym po­czu­ciem wdzięcz­no­ści kon­ty­nu­ował więc spo­tka­nia z Ma­gnu­sem, tylko zor­ga­ni­zo­wał to tak, że ich tête-à-tête od­by­wały się w for­mie spa­ce­rów wo­kół ko­pen­ha­skich je­zior. Sześć ki­lo­me­trów z przy­stan­kiem na kawę po dro­dze. Ten zręczny ma­newr miał na celu po­zby­cie się in­truza z prze­strzeni do­mo­wej, przy oka­zji zaś po­ma­gał mu przejść dwa­na­ście ty­sięcy kro­ków, o któ­rych tak trą­bili apo­sto­ło­wie zdro­wego stylu ży­cia. Wcze­śniej za­sta­na­wiał się, czy nie spra­wić so­bie z tego po­wodu psa. Obecna sy­tu­acja była więc ko­rzystna dla nich oby­dwu. Chło­pak nie si­kał mu na dy­wan ani nie trzeba go było kar­mić.

Tego dnia Da­vid za­chwiał jed­nak rów­no­wagę ce­chu­jącą ich wza­jemne re­la­cje.

– Po­trze­buję two­jej po­mocy – usły­szał wła­sne słowa wy­po­wie­dziane pod wpły­wem na­głego im­pulsu.

Twarz Ma­gnusa mo­men­tal­nie się roz­ja­śniła.

2 – Pod­czas ko­mi­sji woj­sko­wej po­bo­rowi lo­sują nu­mery, je­śli nu­mer jest bar­dzo wy­soki (tzw. fri­num­mer), lo­su­jący zo­staje zwol­niony z obo­wiązku służby woj­sko­wej.

9

Kiedy wcho­dziła z klatki scho­do­wej na ko­ry­tarz, te­le­fon grał wła­śnie me­lo­dię ze Strefy mroku. An­dreas usta­wił jej ten dzwo­nek i set­nie się ba­wił za każ­dym ra­zem, gdy dźwięk się włą­czał. Mu­siała pa­mię­tać, żeby go zmie­nić. Przy­wi­tała się z ko­bie­tami pi­ją­cymi kawę w kuchni i. Sara i He­len wraz ze swo­imi dzie­cia­kami sie­działy wo­kół stołu ja­dal­nia­nego ni­czym al­ter­na­tywna ro­dzina nu­kle­arna. Es­ther wci­snęła re­kla­mówkę z je­dze­niem na naj­niż­szą półkę lo­dówki, za­mknęła drzwi i unio­sła te­le­fon do ucha.

– Cześć, mamo – po­wie­działa i szyb­kim kro­kiem ru­szyła do swo­jego po­koju.

– Cześć, ko­cha­nie. Już my­śla­łam, że nie chcesz ze mną roz­ma­wiać.

– Prze­cież roz­ma­wiamy. – Rzu­ciła na fo­tel to­rebkę, a na nią płaszcz.

– Skar­bie, za­dzwoń do mnie raz na ja­kiś czas. Albo na­pisz ese­mesa, albo, na li­tość bo­ską, po pro­stu od­po­wia­daj na moje wia­do­mo­ści, je­śli nie masz kiedy ze mną roz­ma­wiać – po­wie­działa matka z wy­czu­wal­nym uśmie­chem w gło­sie. Tym z ga­tunku pa­sywno-agre­syw­nych.

Es­ther usia­dła na łóżku i zrzu­ciła ko­zaki.

– Ko­cha­nie, co u cie­bie sły­chać? Zna­la­złaś już ja­kieś lo­kum czy na­dal miesz­kasz w tej noc­le­gowni dla bez­dom­nych? Pa­mię­taj, że za­wsze mo­żesz sko­rzy­stać z domu let­ni­sko­wego. Klucz leży w skrytce w po­idle dla pta­ków. Mo­żesz tam po­je­chać w każ­dej chwili.

– Mamo, mu­szę zo­stać w mie­ście. Przez pracę – po­wie­działa, opie­ra­jąc się ple­cami o ścianę. Ce­lowo nie przy­znała się matce, gdzie na­prawdę mieszka. Nie czuła się wtedy na si­łach, żeby pro­wa­dzić z nią tę roz­mowę. Te­raz zro­zu­miała, że po­winna była to zro­bić, ale było już za późno.

– Tak, już to mó­wi­łaś. Åge po­py­tał wśród na­szych zna­jo­mych, czy ktoś z nich zna ko­goś, kto znałby ko­goś… no wiesz. W ze­szłym ty­go­dniu wspo­mi­nał… – Matka po­sia­dała fan­ta­styczną wręcz umie­jęt­ność prze­ska­ki­wa­nia z te­matu na te­mat, i to bez prze­ry­wa­nia po­toku słów. Ta roz­mowa nie była wy­jąt­kiem.

Es­ther przy­glą­dała się uważ­nie swoim pa­znok­ciom, czy­stym i nie­po­ma­lo­wa­nym. An­dre­asowi naj­bar­dziej na pa­znok­ciach po­do­bał się ma­ni­cure fran­cu­ski.

– …naj­le­piej, gdy­byś przy­szła pół go­dziny przed go­śćmi i mi po­mo­gła, ko­cha­nie.

Es­ther prze­su­nęła się na skraj łóżka.

– Słu­cham?

– Uro­dziny Ågego. W so­botę dru­giego kwiet­nia, Es­ther! O dzie­więt­na­stej. Nie mów, że o nich za­po­mnia­łaś, bo bę­dzie mi na­prawdę przy­kro.

Nie przy­po­mi­nała so­bie nic o żad­nym przy­ję­ciu. Kto wie, czy matka ce­lowo nie uśpiła jej czuj­no­ści traj­ko­ta­niem.

– Jest jesz­cze jedna rzecz, o któ­rej mu­simy po­roz­ma­wiać. Tylko się nie złość. – Roz­le­gło się wes­tchnie­nie, które w uchu Es­ther za­koń­czyło się mla­śnię­ciem. – Po­słu­chaj, ko­cha­nie. Nie będę owi­jać w ba­wełnę. An­dreas też jest za­pro­szony, cho­ciaż się roz­sta­li­ście. Mam na­dzieję, że to dla cie­bie nie pro­blem.

– A je­śli tak?

– Skar­bie, do ni­czego nie doj­dzie. Wy­zna­czy­łam dla was miej­sca na prze­ciw­nych koń­cach stołu. Åge bar­dzo chce, żeby An­dreas był obecny na jego uro­dzi­nach. Przy­jaź­nią się, nie mo­żemy tego zi­gno­ro­wać tylko dla­tego, że już nie je­ste­ście ra­zem.

– W ta­kim ra­zie nie przyjdę.

– Es­ther, za­cho­wu­jesz się te­raz sa­mo­lub­nie. Ale je­śli to dla cie­bie taki pro­blem, po­pro­simy An­dre­asa, żeby nie przy­cho­dził. Mimo wszystko to ty je­steś na­szą córką.

– Je­stem twoją córką, Be­ate.

– Wiesz, że nie­na­wi­dzę, jak się tak do mnie zwra­casz. Je­stem twoją matką. Mó­wisz tak ce­lowo, żeby mi spra­wić przy­krość. Ty… – Głos się jej za­ła­mał.

– Mamo, to nie naj­lep­szy mo­ment, że­by­śmy prze­by­wali z An­dre­asem w jed­nym po­koju.

– Ko­cha­nie, po­słu­chaj. Sta­wiasz mnie w trud­nej sy­tu­acji. Prze­cież nie po­zwolę, żeby coś ci się stało. Ty i An­dreas… Je­ste­ście do­ro­śli. Wszystko bę­dzie do­brze, wiem to.

– To nie jest w po­rządku. Przyjdę, ale wiedz, że zro­bię to wbrew so­bie.

– Dzię­kuję, ko­cha­nie. Wszystko się ułoży. Tylko po­cze­kaj, a zo­ba­czysz. Pa­mię­taj, że cię ko­cham. Do zo­ba­cze­nia.

Odło­żyła ko­mórkę na łóżko. Be­ate z Ågem ubó­stwiali An­dre­asa. Roz­wa­żała przez chwilę, czy nie po­łą­czyć się znowu z matką i nie po­wie­dzieć jej okrut­nej prawdy.

Na ko­ry­ta­rzu za­brzmiał chi­chot He­len, który zmie­szał się z ochry­płym śmie­chem Sary.

Es­ther uło­żyła się na łóżku w po­zy­cji em­brio­nal­nej. Ona i An­dreas nie będą tam sami. Nie będą sie­dzieli bli­sko sie­bie. A je­śli list z urzędu nie doj­dzie do niego przed so­botą, może wszystko prze­bie­gnie bez więk­szych zgrzy­tów. Es­ther sku­liła się jesz­cze bar­dziej, ob­jęła ra­mio­nami ko­lana i po­chy­liła głowę ku piersi. Włoży swoją ob­rączkę. Nie ma po­wodu, żeby so­bie kom­pli­ko­wać tę sy­tu­ację. Miała na­dzieję, że An­dreas nie bę­dzie wście­kły, a na­wet je­śli, to że to ukryje. I że wraz z jego opa­no­wa­niem ona zdo­bę­dzie się na od­wagę. Skłoni go, żeby się przy­znał, że ją śle­dzi. Spo­tka­nie na ta­kim grun­cie może się w za­sa­dzie oka­zać dla niej ko­rzystne, po­my­ślała. Będą mo­gli się roz­mó­wić. Może on ją zro­zu­mie i za­ak­cep­tuje jej de­cy­zję. Może jej prze­ba­czy. Miała świa­do­mość, jak źle to za­brzmiało. Nie po­trze­bo­wała żad­nego prze­ba­cze­nia, cho­ciaż w świe­cie An­dre­asa tak wła­śnie było. Es­ther znisz­czyła ilu­zję szczę­śli­wego mał­żeń­stwa, po­de­ptała na­rzu­coną przez niego za­sadę, która gło­siła, że żadne z nich nie za­wie­dzie dru­giego bez względu na to, co się wy­da­rzy. Po­zwo­liła mu stać na pierw­szym, naj­waż­niej­szym miej­scu. On z ko­lei po­zwa­lał jej pić w spo­koju i za­wsze wyj­mo­wał dla niej z szafy golf, kiedy jej szyja nie nada­wała się do po­ka­zy­wa­nia.

Jego zda­niem sama się o to pro­siła. Może miał ra­cję.

Wzięła do ręki dzien­nik.

Uwa­żała za tro­chę ża­ło­sne, że za­czy­tuje się w ba­zgra­ni­nie jego by­łej żony – ko­biety, któ­rej ni­gdy nie po­znała, a z którą mimo to czuła się głę­boko zwią­zana. Świa­do­mość, że nie była je­dyna, przy­no­siła jej bo­wiem uko­je­nie.

10

– Je­stem go­towy – oznaj­mił chło­pak z za­pa­łem. Ze zbyt du­żym za­pa­łem. Roz­siadł się przed kom­pu­te­rem i pa­trzył na ko­legę wy­cze­ku­jąco.

Da­vid drep­tał w miej­scu, nie mo­gąc się zde­cy­do­wać. Był na sie­bie zły, że ścią­gnął Ma­gnusa do domu.

– No da­waj! – Ma­gnus gło­śno kla­snął w dło­nie.

– Ka­ren Sin­dal, Es­ther Stolt-An­der­sen i An­dreas Stolt-An­der­sen. – Da­vid wy­rzu­cił z sie­bie imiona i na­zwi­ska, jakby bez­na­mięt­nie re­cy­to­wał wy­uczoną lek­cję.

– Po­trze­buję wię­cej kon­kre­tów. Co mam dla cie­bie zna­leźć? – Chło­pak za­śmiał się głup­ko­wato.

– Wszystko, co je­steś w sta­nie – po­wie­dział, uno­sząc ką­ciki ust w nie­na­tu­ralny spo­sób.

– Czyli oferta mix.

– Mix? – Da­vid uniósł brew.

Ma­gnus nie wy­ła­pał dez­apro­baty w jego gło­sie i na­wi­jał tym sa­mym bez­tro­skim to­nem:

– No wiesz, po­cho­dze­nie, pro­fil za­wo­dowy, do­ku­men­ta­cja me­dyczna, re­jestr karny, człon­ko­stwa w or­ga­ni­za­cjach, wy­niki eg­za­mi­nów, ubez­pie­cze­nia, in­for­ma­cje te­le­ko­mu­ni­ka­cyjne, dane po­dat­kowe i ma­jąt­kowe, i wszyst­kie inne cie­ka­wostki, na które się na­tknę.

Da­vid roz­cią­gnął usta w wą­ską li­nię, co miało wy­glą­dać jak uśmiech. Za­sta­na­wiał się, czy po­stą­pił słusz­nie, wcią­ga­jąc w to chło­paka. Mógł jesz­cze od­wo­łać całą ak­cję.

– Za­czniemy de­li­kat­nie, od Go­ogle Ad­van­ced Se­arch. – Ma­gnus już stu­kał w kla­wia­turę.

– To nie bę­dzie ko­nieczne. Już to zro­bi­łem. – Da­vid prze­bie­rał nie­cier­pli­wie no­gami.

– Po­zwól, że jed­nak spró­buję. Jesz­cze tylko jedna sprawa. W tej branży mało co jest le­galne. Zwłasz­cza je­śli chcesz zdo­być ja­kieś waż­niej­sze info.

– W po­rządku. Szcze­góły tech­niczne za­cho­waj dla sie­bie – od­parł.

Brak wie­dzy za­sad­ni­czo chro­nił mu ty­łek, cho­ciaż była to ża­ło­sna za­grywka.

– Umowa stoi. Tylko nie schi­zuj. Nie je­stem żad­nym script-kid­die’em ani blac­kha­tem.

Nie było ja­sne, czy to mi­mo­wolne tiki Da­vida, jego unie­sione brwi czy po­łą­cze­nie jed­nego i dru­giego spra­wiły, że Ma­gnus zo­rien­to­wał się w po­wa­dze sy­tu­acji.

– Nie je­stem ama­to­rem ani po­zba­wio­nym skru­pu­łów ha­ke­rem. To zna­czą te słowa. Sorry – po­wie­dział, od­gar­nia­jąc z oczu grzywkę. – Wi­dzę, że An­dreas Stolt-An­der­sen pra­cuje w pry­wat­nym szpi­talu. Szkoda, że nie w pu­blicz­nym, mam tam wła­sne tylne wej­ście. Ale skoro to mniej­szy biz­ne­sik, może do­sta­niemy się tam przez ich stronę in­ter­ne­tową za po­mocą luki w ko­dzie – na­wi­jał, a jego palce z wir­tu­oze­rią po­ru­szały się po kla­wia­tu­rze. – Je­żeli bra­kuje wa­li­da­cji da­nych wej­ścio­wych, a jest to na­gminna wada sys­te­mowa, mo­żemy na­kło­nić bazę da­nych tej strony do ujaw­nie­nia nam se­kre­tów, ta­kich jak po­ufne in­for­ma­cje użyt­kow­ni­ków. Czyli w tym wy­padku dane o pra­cow­ni­kach.

– Ma­gnus, pa­mię­tasz, na co się uma­wia­li­śmy? Nie ob­cho­dzą mnie szcze­góły.

Chło­pak ener­gicz­nie po­ki­wał głową. W ko­lej­nych mi­nu­tach ci­szę prze­ry­wały je­dy­nie od­głosy stu­ka­nia w kla­wia­turę.

– Chcę za­in­sta­lo­wać swe­epa dla jed­nego albo wię­cej ad­re­sów IP – ode­zwał się Ma­gnus, od­wra­ca­jąc się do Da­vida. – Do­brze by­łoby też po­grze­bać w śmie­ciach, bo to se­rio nie­sa­mo­wite, co lu­dzie wy­wa­lają. W ko­szu można zna­leźć różne cie­kawe do­ku­menty, na przy­kład pa­ski pła­cowe, wy­ciągi ban­kowe, li­sty od skar­bówki. Im wię­cej wiesz, tym ła­twiej jest na­mie­rzyć lo­giny i ha­sła.

– Chyba nie ka­pu­jesz tego, co ci po­wie­dzia­łem – rzekł Da­vid. – Może le­piej, że­byś już so­bie po­szedł.

– Do­piero się roz­krę­cam – od­parł Ma­gnus, a i jego palce wró­ciły do kla­wia­tury. – Ale mu­szę się na­pić kawy.

Da­vid prze­wró­cił oczami i po­szedł do kuchni.