Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Grodno.
Dwudziestolecie międzywojenne.
Polska funkcjonuje na arenie Europy jako suwerenne państwo, z którym trzeba się liczyć.
Komisarz grodzieńskiej policji musi się mierzyć zarówno z seryjnym zabójcą, jak i z bandami bolszewików przerzucanymi do Polski w celu siania destrukcji i sabotowania nowo powstałego państwa.
Dobrze skonstruowana fabuła, szybka akcja, a także wierność realiom tamtego okresu powinny zadowolić nie tylko zwolenników kryminałów, ale również tych, którzy preferują dobrą i ciekawą lekturę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 200
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by Benedykt Rutkowski, 2023Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2024All rights reserved
Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.
Redakcja: Barbara Mikulska
Korekta: Aneta Krajewska
Projekt okładki: Adam Buzek
Ilustracje wewnątrz książki: pngtree.com
Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/[email protected]
Wydanie I – elektroniczne
Wyrażamy zgodę na udostępnianie okładki książki w internecie
ISBN 978-83-8290-639-4
Wydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]
Spis treści
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Zakończenie
Rozdział 1
Odkrycie ludzkich zwłok w miejscu publicznym, znajdującym się niedaleko dworca kolejowego nie byłoby na tyle poważnym wydarzeniem, żeby postawić na nogi całą grodzieńską policję. Nie byłoby, gdyby nie to, że martwym okazał się Krzysztof Murawski, dyrektor teatru miejskiego, mieszczącego się przy zbiegu ulic Makowej i Bogusławskiego. Budynek teatru usytuowany został w cudownym miejscu. Po lewej stronie graniczył z Ogrodem Botanicznym, prawa strona tonęła w zieleni Ogrodu Miejskiego. Wychodząc z gmachu, przed oczami pojawiał się plac Antoniego Tyzenhauza. Kilkadziesiąt metrów dalej, przy zbiegu ulic Bogusławskiego i Alei 3 Maja, znajdował się Dom Podoficera, w którym mieścił się żołnierski teatr.
Po kilkunastu minutach od zgłoszenia na miejscu pojawili się policjanci w celu zabezpieczenia terenu. Lekarz pracujący w miejskim szpitalu, mieszczącym się przy ulicy Bonifraterskiej, przybył po kolejnych piętnastu minutach. Miał stwierdzić przyczynę oraz czas zgonu, oczywiście na tyle, na ile było to możliwe.
Zwłoki znaleziono na brzegu rzeki Horodniczanki w pobliżu ulicy Dworskiej. Ułożone zostały na wznak. Patrząc na nie, można było odnieść wrażenie, że mężczyzna odpoczywa lub śpi po libacji alkoholowej. Nie budziłoby to większego zainteresowania, gdyby nie pora roku.
Październik 1932 roku był miesiącem o bardzo dużej ilości opadów i do tego niskich jak tę porę roku temperatur. Zaskakujące w tym wszystkim okazało się to, iż oprócz stolarza wracającego z zakładu pracy, nikt nic nie widział. O godzinie dziewiętnastej panował już mrok, co z pewnością nie ułatwi pracy policji.
Na miejscu pojawił się komisarz Roman Wielicki wraz ze swoim młodym zastępcą Władysławem Boguckim, który od kilkunastu miesięcy uczył się fachu pod okiem starszego kolegi.
Komisarz Wielicki był pięćdziesięcioletnim blondynem średniego wzrostu, dobrze zbudowanym i sprawnym fizycznie. W młodości należał do PPS, przez co ścigała go Ochrana, czyli carska policja polityczna, więc musiał zbiec do Lwowa. W 1908 roku pod koniec czerwca z inicjatywy Józefa Piłsudskiego powstał konspiracyjny Związek Walki Czynnej, do którego wstąpił, a następnie do I Kompanii Kadrowej, uformowanej trzeciego sierpnia na krakowskich Błoniach. Historia jego życia potoczyła się tak samo jak i wielu innych patriotów. Brał udział w wojnie światowej, następnie walczył o granice Polski, a potem wziął udział w wojnie polsko-bolszewickiej i doczekał pokoju ryskiego.
Wojsko opuścił w stopniu porucznika. Nie kontynuował służby, zbyt wiele złych wspomnień miał z tamtego okresu. Postanowił wrócić do rodzinnych stron i zająć się robieniem porządku w skali mikro, makro miał już za sobą.
Przez blisko dziesięć lat pracy w Grodnie komisarz rozwiązał kilkadziesiąt spraw. Znalazły się pośród nich zarówno morderstwa pozorowane na samobójstwa, zabójstwa spowodowane wypadkami, jak i klasyczne morderstwa. Te ostatnie, do których zastosowano taką właśnie terminologię, dotyczyły zbrodni zaplanowanych i wykonywanych z premedytacją. Każdy przypadek wymagał indywidualnego podejścia. Żeby znaleźć i zrozumieć sprawcę, trzeba było sprawdzić wszystkie możliwe tropy. Jeśli to nie pomagało, należało wtopić się w środowisko ofiary i zarzucić przynętę, prędzej czy później sprawca musiał wpaść w pułapkę. Zdarzały się przypadki, że wpadał w nią winny innego przestępstwa, jednak to też w ostatecznym rozrachunku komisarz uznawał za sukces.
Mokra nawierzchnia, po której musieli poruszać się zarówno śledczy, jak i doktor, w dużym stopniu utrudniała prowadzenie operacji. Światło ulicznych latarni pozwalało policji jedynie na pobieżne zabezpieczenie terenu, dlatego potrzebne było ściągnięcie dodatkowego sprzętu oświetleniowego. Zharmonizowane działania prowadzone na miejscu zbrodni w krótkim czasie doprowadziły do wstępnego ustalenia przyczyn śmierci mężczyzny.
Komisarz przez chwilę przyglądał się, jak doktor kończy swoją pracę, następnie podszedł do niego, zapalił papierosa, mocno zaciągając się dymem.
– Czy coś konkretnego, wynikającego oczywiście ze wstępnych ustaleń, może pan powiedzieć o denacie? – zapytał.
– Może mogę, a może nie? A dzień dobry to nie łaska? – odparł z przekąsem doktor.
– Jeżeli już, to dobry wieczór, panie kolego – zripostował komisarz.
– Nie sądzę, żeby dla niego był dobry. – Ruchem głowy wskazał nieboszczyka. – Ze wstępnych ustaleń – doktor zaczął od zwrotu, którego nie cierpiał Wielicki – mogę powiedzieć tylko tyle, że ofiara została uderzona ostrym narzędziem w tylną część głowy. Pośmiertna bladość ciała wskazuje na to, że nastąpiło to około godziny, maksymalnie dwóch godzin temu.
– Potwierdzimy godzinę, o której widziano ostatnio denata – dodał komisarz.
– Resztę powiem po sekcji zwłok. Raport będzie na jutro rano.
– Dziękuję, doktorze. Władek odbierze go z samego rana.
Z doktorem Mieczysławem Sochackim znali się od młodzieńczych lat. Wychowywali się na jednym podwórku, jego rodzice pochodzili z kresowej szlachty zaściankowej z okolicy Lidy.
Po upadku powstania styczniowego, w którym uczestniczył jego dziadek, majątek został skonfiskowany przez władze carskie. Rodzina przeniosła się do Grodna, gdzie zamieszkali u siostry dziadka. Ojciec podjął pracę w jednym z rosyjskich urzędów. Gdy ktoś mu zarzucał, że zatrudnił się u zaborcy, tłumaczył decyzję problemami finansowym.
Dzięki temu Mieczysław skończył studia medyczne, na których zetknął się z Narodową Demokracją, której głównym ideologiem i współzałożycielem był Roman Dmowski. Endecja, jak określano ją w skrócie, była antybrytyjska i antyniemiecka, zaś prorosyjska sympatia Romana Dmowskiego i jego stronników nie stanowiła dla nikogo tajemnicy. W trakcie wojnyświatowej polski ruch narodowy opowiedział się po stronie państw ententy, najpierw Rosji, tworząc Legion Puławski, a później, po klęskach armii rosyjskiej, Komitet Narodowy Polski w Paryżu i tak zwaną Błękitną Armię. W niej służył Mieczysław Sochacki.
Stojąc nad brzegiem rzeki, Roman Wielicki zastanawiał się, kto i dlaczego zamordował dyrektora miejskiego teatru. Czy było to zaplanowane zabójstwo, czy może przypadek? Jeżeli zaplanowane, to dlaczego i co się za nim kryło?
W przypadki raczej nie wierzył, tak jak nikt o zdrowych zmysłach, mając dwadzieścia lat, nie wierzy w świętego Mikołaja, który w nocy zakrada się przez komin i podrzuca prezenty śpiącym dzieciom.
Skinieniem ręki przywołał aspiranta Boguckiego.
– Co sądzisz o tym zabójstwie? – zapytał komisarz.
– Myślę, że nie jest przypadkowe, ktoś musiał go śledzić. Poczekał na dogodny moment i zadał ostateczny cios. Następnie zaciągnął zwłoki na brzeg rzeki.
– W takim razie dlaczego nie wrzucił ciała do niej?
– Widzę dwie przyczyny. Nie zdążył, bo ktoś go wypłoszył lub zostawił je celowo w tym miejscu, bo chciał zwrócić naszą uwagę.
– Naszą? Ciekawe na co? – odparł komisarz.
– Też chciałbym to wiedzieć.
– Dziwnie to zabójstwo. Nie pracował w branży, gdzie po kilkunastu latach ma się więcej śmiertelnych wrogów niż siwych włosów na głowie. Tak czy inaczej, jutro z samego rana odwiedzisz Sochackiego, odbierzesz raport i o ósmej meldujesz się u mnie. Dopilnuj wszystkiego, a po zakończeniu pogoń ich, niech jadą do domów. W końcu mają przecież rodziny, ja muszę załatwić jeszcze jedną sprawę. I wyśpij się, nie zniosę, jeśli jutro będziesz ciągle ziewał. Dobranoc.
– Dobranoc, komisarzu – burknął pod nosem aspirant.
Wielicki postanowił wrócić do domu piechotą. Szedł powoli, nie zwracając uwagi na przechodniów, dzięki temu odpoczywał psychicznie. Podczas takich spacerów całkowicie oczyszczał myśli. Minął Muzeum Przyrody, następnie idąc Botaniczną, skręcił w lewo w Akademicką. Po lewej stronie, na ulicy Elizy Orzeszkowej, przed jego oczami pojawił się sobór prawosławny. Ta trasa była jedną z najbardziej rozpoznawalnych w Grodnie, nosiła imię jednej z najlepszych polskich pisarek i ciągnęła się od dworca kolejowego w stronę placu Batorego, gdzie stał kościół pojezuicki, zwany potocznie farą, a kilkadziesiąt metrów dalej znajdowało się więzienie.
Skręcił w lewo w Dominikańską. Miał taki nietypowy nawyk polegający na tym, że poruszał się chodnikiem, który znajdował się po prawej stronie ulicy, patrząc w kierunku ruchu.
Najpierw minął hotel Handlowy, następnie hotel Europa, w którym prowadził dwa lata temu słynną sprawę, dotyczą zabójstwa dyplomaty narodowości japońskiej. W trakcie sprawy okazało się, że główną osobą dramatu jest attache z kraju kwitnącej wiśni. Dyplomata miał dość nietypowe upodobania seksualne i tę jego przypadłość ktoś postarał się wykorzystać. Za milczenie zażądał tajnych informacji.
Następnie Wielicki minął hotel Słowiański, a kilkadziesiąt metrów dalej mieściło się państwowe gimnazjum żeńskie. Przeszedł na równoległy chodnik i skręcił w ulicę Przechodnią, skąd skierował się do więzienia, gdzie zamierzał spotkać się z przyjacielem z lat młodzieńczych, Zenonem Purkiewiczem.
Zenek, bo tak zwracał się do niego komisarz, był niespokojnym duchem. Nie potrafił nigdzie dłużej zagrzać miejsca, lubił podróżować, do tego nie stronił od dobrej zabawy. Często stawało się to przyczyną kłopotów, z których wielokrotnie już ratował go Wielicki.
Tym razem zeznania jednego z oskarżonych obciążały go dość poważnie. Chodziło o napad z bronią w ręku na Kasę Stefczyka. Skradziono duże ilości gotówki. Zenek nie przyznawał się do winy. Twierdził, że w tym czasie przebywał u rodziny w okolicy Lidy, alibi potwierdził kuzyn i jego żona, u których przebywał od miesiąca. Pomagał w gospodarstwie przy zbiorze ziemniaków. Potwierdziło to również kilku miejscowych rolników, jednak prokurator nie dał wiary ich zeznaniom.
Roman był przekonany o niewinności przyjaciela i musiał tego dowieść. Nie było to łatwe zadanie, szczególnie teraz, gdy na pierwszy plan wysunęło się zamordowanie dyrektora teatru. Zenek nigdy nie napadał z bronią w ręku, zdawał sobie sprawę, że w takiej sytuacji jeden nieprzemyślany ruch i mógłby ktoś zginąć. Był doświadczonym żołnierzem, który przez kilka lat tłukł bolszewików na Grodzieńszczyźnie, jak i na Wileńszczyźnie. Przez krótki czas służył w oddziale generała Stanisława Bułaka-Bałachowicza, który brał udział w kontrofensywie znad Wieprza i dwudziestego szóstego września 1920 roku zdobył Pińsk, biorąc do niewoli 2400 bolszewickich jeńców. Po zawarciu rozejmu pomiędzy Polską a stroną sowiecką dwunastego października 1920 roku, armia generała Stanisława Bułaka-Bałachowicza podjęła samodzielne działania na obszarze zajętym przez bolszewików i dziesiątego listopada zdobyła Mozyrz. Wtedy to Bułak-Bałachowicz ogłosił niepodległość Białorusi i powołał rząd Republiki Białoruskiej, lecz po kilku dniach i kontrofensywie oddziałów rosyjskich jego armia została zmuszona do wycofania się do Polski. Generał Stanisław Bułak-Bałachowicz przekroczył granicę Polski dwudziestego ósmego listopada, w ślad za głównymi siłami swojej armii, która następnie została internowana. Podczas kawalerskich spotkań organizowanych przez komisarza dla przyjaciół, Zenon często powracał do tamtych czasów. Wspominał euforię panującą pośród kompanów w Mozyrzu. Czuli, że odradza się ich państwo, byli gospodarzami tak długo wyczekiwanej niepodległej Białorusi. Wywalczyli ją sami, nie szczędząc przelanej krwi. Liczyli, że zimą bolszewicy nie uderzą, będą czekać do wiosny. Pozwoliłoby to na uzupełnienie zapasów oraz opracowanie strategii dalszych walk. Jednak tak się nie stało, nastąpiło kontruderzenie, a oni – wycieńczeni, bez żywności i amunicji – musieli wycofać się do Polski, inaczej czekałaby ich niechybna śmierć. I tak zakończył się sen o wolnej Białorusi.
Oficerowie, których zawsze było kilku na takim spotkaniu, pocieszali Purkiewicza, roztaczając przed nim pozytywnie nieracjonalne wizje, w których Białoruś miała się stać samodzielnym państwem.
Rządy byłyby sprawowane w sposób demokratyczny, władza wybierana przez obywateli i szanująca decyzje narodu. Białorusini mieliby rządzić samodzielnie, bez nacisków ościennych narodów.
– Takich czasów to nikt z nas nie doczeka – ze smutkiem mówił Zenek.
– Nie przejmuj się, może doczekają twoje dzieci albo wnukowie – pocieszano go.
– Przecież ja nie mam dzieci, a tym bardziej wnuków – odpowiadał rozgoryczony.
– A to już jedynie twoja wina i na to masz wpływ – ripostowali zgromadzeni. Dla rozładowania ciężkiej atmosfery proponowano zwykle wypicie kolejki, życząc wolnej i niepodległej Białorusi. Zabawa trwała zazwyczaj do białego rana, a ponieważ dom otoczony był stosunkowo wysokim murem, pozwalało to na zachowanie prywatności. Ulica Słowackiego znajdowała się w północnej części Grodna, łącząc ze sobą ulice Poniatowskiego i 11-go Listopada. Równolegle do niej przebiegały Stefana Żeromskiego i Władysława Reymonta.
Wspomnienia przez moment zawładnęły umysłem komisarza, myślami przeniósł się do czasów, kiedy wszystko wydawało się o wiele łatwiejsze.
Odradzająca się ojczyzna stwarzała podstawy do optymistycznego spoglądania w przyszłość i takie nastroje panowały pośród mieszkańców Grodna.
Byli oczywiście i tacy, którym wolna Polska nie była na rękę.
Przykładem może być Komunistyczna Partia Polski lub Komunistyczna Partia Zachodniej Białorusi. Zwolennicy tych partii chcieli włączenia Polski w struktury komunizmu. Ale to już zupełnie inna sprawa.
Po kilku minutach Wielicki stanął przed służbowym wejściem do więzienia.
Zastukał kilkukrotnie i czekał. W oddali usłyszał zbliżającego się strażnika, kroki stawiał równomiernie, co mogło oznaczać, że służył w wojsku. Poszedł do drzwi i uchylił przesłonę wizjera. Przyglądał się dłuższą chwilę, jakby chciał wypatrzeć samego prezydenta. Po kilkunastu sekundach odezwał się grobowym głosem i do tego tak głośno, że słyszano go w obrębie kilkudziesięciu metrów.
– Dobry wieczór, panie komisarzu, cóż pana sprowadza do nas? – zapytał.
– Sprawy służbowe, panie przodowniku. Czy jest może komisarz Michał Sarnecki? Mam do niego ważną sprawę, właściwie niecierpiącą zwłoki – dodał Wielicki.
– Nie, o tej godzinie jest już w domu, ale mogę do niego zatelefonować?
– Nie ma takiej potrzeby. Właściwie to wystarczy mi pana pomoc, chyba mi pan nie odmówi?
– Dla pana wszystko.
– Dziękuję. W takim razie proszę zaprowadzić mnie do celi tego komunisty, którego ostatnio aresztowano niedaleko granicy litewskiej. Jak mu tam…?
– Woroszyl, Eugeniusz Woroszyl. Paskudny typ, wredny, prostacki i do tego strasznie wulgarny. Nie wstydzi się przeklinać w obecności służby więziennej, a nawet podczas jedzenia, przekleństw używa zamiast przecinków i kropek.
– Czego przodownik od niego wymaga, ci komuniści wszyscy tacy są.
– Broń nas Panie Boże, żeby tacy ludzie doszli do władzy. Zgliszcza zostałyby nie tylko z naszej ojczyzny, ale i z całej Europy.
Idąc korytarzem kilka metrów za przodownikiem, przypomniał sobie sceny, które pozostały w jego pamięci. Pomordowane dzieci, spalone wioski, trupy na drodze. W mniejszych miasta zdobytych przez konnicę Budzionnego działy się sceny porównywalne do przysłowiowej Sodomy i Gomory. Ból i cierpienie, straszne rzeczy. Istne czerwone zwierzęta.
Po kilku minutach stanęli pod celą Woroszyla. Przodownik otworzył drzwi, następnie powiadomił więźnia o wizycie komisarza.
– Czy mógłby pan przodownik dać mi kilkanaście minut, chcę porozmawiać z nim o pewnej sprawie – szepnął policjant.
– Oczywiście, będę stał w pobliżu, jakby pojawił się jakiś problem.
– Dziękuję, jak skończę z nim, poproszę o jeszcze jedną przysługę.
– Zrobię, co w mojej mocy. – Wartownik uśmiechnął się.
Wielicki wszedł do celi i usiadł naprzeciwko więźnia. Patrzył na niego, starając się zorientować, z kim w rzeczywistości ma do czynienia. Czy ze zwykłym członkiem partii, czy może trafiła się gruba ryba. Wygląd zewnętrzny bywał bardzo mylny, zresztą niektórzy specjalnie charakteryzowali się na chłopów lub robotników. Dłonie będą pierwszą wskazówką, drugą słownictwo, jakiego używa. Tak czy inaczej nie będzie łatwo.
Siedzieli tak kilka minut, patrząc na siebie.
– Powiesz człowieku w końcu, o co ci chodzi? – odezwał się osadzony.
– Pomyliłem cię z kimś innym, szukałem typa, który potwierdzi mi, że złożone zeznanie dotyczące Purkiewicza jest fałszywe. Ale widzę, że pomyliłem człowieka.
– Masz rację, źle trafiłeś.
– Dlatego jutro rano zostaniesz odstawiony na granicę sowiecką. Ale nie myśl, że jedziesz na wczasy, nasi ludzie postarają się, żebyś został uznany za szpiega. Ludzie z Komunistycznej Partii Polskiej i Komunistycznej Partii Zachodniej Białorusi dostaną cynk, oczywiście tajny i z pewnych źródeł, że jesteś szpiegiem. Jutro po południu przyjadę po ciebie osobiście i odwiozę do sowieckich pograniczników. Wieczorem będziesz wolnym człowiekiem, nie, przepraszam, wolnym ptakiem.
– Dlaczego ptakiem? – zapytał już bez wcześniejszej buty więzień.
– Ponieważ ptaki fruwają w chmurach, bo w niebo nie wierzą, podobnie jak ty. Do jutra i wyśpij się dobrze, któż to wie, co przyniesie przyszłość? – szepnął Wielicki.
Przodownik stał na korytarzu, paląc papierosa. Zobaczył wychodzącego z celi komisarza i od razu skierowali się do celi Zenona. Otwierane drzwi wydawały dźwięki, jakby znaleźli się w średniowiecznym zamku.
– Jak się masz, przyjacielu? – krzyknął Roman.
– Myślałem, że to naczelnik przyniósł mi osobiście kolację – zażartował Purkiewicz.
Rzucili się sobie w objęcia, sprawiając wrażenie, jakby nie widzieli się od wielu lat. A jeszcze w czerwcu, na Piotra i Pawła, świętowali w restauracji Bagatela. Lokal był stylowo urządzony, a do kotleta przygrywała pierwszorzędna orkiestra jazzbandowa, a do tego serwowano wyśmienite wina oraz miody pitne. Zenon wolał pić czystą wódkę, jednak sytuacja zmusiła go do wprowadzenia się w stan upojenia renomowanymi, starymi winami. Tego dnia życie było piękne, problemy zaczęły się dopiero następnego. Potężny kac i leczenie się klinami, doprowadziło niektórych do kilkudniowych ciągów pijackich. Takie problemy miał również Zenon.
– Przygotuj się do wyjścia, jutro przyjadę po ciebie po południu. A teraz muszę już iść, zostawię ci papierosy. – Wielicki spojrzał na niego z politowaniem. – Tak, wiem, że nie potrzebujesz. – Skrzywił się, co miało imitować uśmiech. Rzadko zdarzało się, żeby śmiał się, wydając jakiekolwiek dźwięki. Chyba że był pod dużym wpływem alkoholu.
Przy asyście przodownika opuścił więzienne mury. Było ciemno, jednak ruch w tej części miasta trwał do późnych godzin wieczornych. Zatrzymał dorożkę i kazał się zawieźć prosto do domu, mieszczącego się przy ulicy Słowackiego 19.
Rozdział 2
O godzinie ósmej rano Władysław Bogucki czekał pod gabinetem komisarza, trzymając w ręku raport z sekcji zwłok Krzysztofa Murawskiego oraz dzisiejszy Grodzieński Ekspres Poranny, który drukował porządne wiadomości o poczynaniach władz miejskich oraz podejmował tematy narodowościowe i polityczne. Informacje kryminalne zazwyczaj znajdowały się na przedostatniej stronie, poprzedzając różnego rodzaju ogłoszenia i mniejsze reklamy. Sklepy, drukarnie, hotele i restauracje reklamowały się w prasie, próbując zaciekawić i przyciągnąć jak największą liczbę klientów. Jak powszechnie mawiano, reklama dźwignią handlu.
– Dzień dobry, panie aspirancie, jak dziś samopoczucie, wyspany? – zapytał komisarz.
– Dzień dobry, dziękuję bardzo za zainteresowanie moją skromną osobą – skwitował nieco ironicznie Władek.
– Wypoczęty i zadowolony pracownik osiąga dużo lepsze rezultaty. Niedoceniany lub źle opłacany przestaje się starać i w pewnym momencie popada w rutynę. A to jest pierwszy krok do tego, żeby wylądować za biurkiem, segregując materiały, które koledzy będą zdobywać, pracując w terenie.
– Czy jeżeli powiem, że jestem zadowolony i dobrze opłacany, usatysfakcjonuję pana?
– W zupełności.
– Dobrze zarabiam, nie pracuję ponad siły, jedynie wymagane osiem godzin dziennie. Czego dowodem może być brak wypłacanych pieniędzy za nadgodziny. Wysypiam się i nie mam żadnych długów, co w przypadku policjanta może nie być dobrze widziane.
– I takie rzeczy chciałbym słyszeć codziennie. Te słowa są jak miód na moją duszę. – Następnie uczynił głośny wdech i wydech. – Przejdźmy do sprawy.
– Przejrzałem raport – odezwał się młody policjant – potwierdza wstępne ustalenia na miejscu zbrodni. Uderzenie tępym narzędziem, jeden cios zadany z dużą siłą. Nie żył od godziny. W Ekspresie Porannym jest już informacja o śmierci dyrektora. Artykuł, taki trochę wstępniak, napisał Wojciech Krapiński, ten niedoszły Sherlock Holmes. Jeżeli weźmie sobie za cel rozwikłać tę sprawę, może przeszkadzać nam w robocie.
– Podrzucimy mu kilka zagadek – komisarz machnął ręką – zajmie się nimi i będziemy mieć spokój na jakiś czas. Tak jak było w przypadku zaginięcia nauczyciela języka polskiego. Po kilku tygodniach śledztwa doszedł do wniosku, iż został porwany przez istoty pozaziemskie, które cyklicznie pojawiały się w Starym Zamku. Jakieś tunele międzygalaktyczne, windy w głąb ziemi poruszające się tylko do dołu. Istne szaleństwo.
– Może powinien pisać książki? Z taką wyobraźnią mógłby wymyślać całe królestwa i światy z różnego rodzaju czarownicami, a może nawet i wiedźminami. – Zaśmiał się aspirant.
– Myślę, że za jakiś czas, przy intensywnym rozwoju druku, radia i kina będą to chwytliwe tematy. Tylko my raczej tego nie dożyjemy – zakończył komisarz.
– Może i dobrze. Zresztą, kto to wie?
– Proponuję, żebyś zabrał ze sobą dwóch granatowych i odwiedził jego mieszkanie. Wypytaj sąsiadów, a następnie udaj się do teatru. Wrogowie, przyjaciele, zwracaj uwagę na zachowania i rzeczy, które nie mieszczą się w granicach rutynowej pracy. Tam musimy szukać wskazówek.
– Pojadę również na miejsce zbrodni, obejrzę teren za dnia. Może przeoczyliśmy coś istotnego.
– Dobrze. Ja odwiedzę ferajnę, podpytam, może ktoś coś słyszał. Może jakieś skradzione rzeczy nieboszczyka krążą po mieście. Może…
Otworzone z dużym impetem drzwi przerwały rozmowę. Zadyszany posterunkowy zaczął meldować.
– Panie komisarzu, mamy następne morderstwo, zwłoki zostały znalezione na placu Hieronima Wołłowicza, od strony ulicy Skidelskiej. Zmarłym jest Eugeniusz Samoniuk, kierowca obsługujący drugą linię komunikacji miejskiej, zaczynającą się od placu Skidelskiego, a kończącą na ulicy Grandzickiej. Lekarz oraz technicy są już w drodze.
– Dziękuję za meldunek, zaraz wyruszamy. – Wielicki wymownie spojrzał na podwładnego.
– Musimy na chwilę odłożyć sprawę dyrektora teatru. Władysławie, podstaw samochód i czekaj na mnie. Muszę wykonać ważny telefon.
– Robi się, szefie – odpowiedział Władek, stając na baczność i salutując.
– Czy mówiłem ci, że niegłupi z ciebie facet?
– Nie, nigdy!
– To i dobrze, musisz jeszcze trochę poczekać. A teraz zmykaj.
Komisarz sięgnął po telefon ustawiony w prawym górnym rogu biurka. Po lewej stronie znajdowała się lampka, którą uwielbiał. Dostał ją od pewnego rzeźbiarza, któremu pomógł odnaleźć bratanicę. Dziewczyna była dla niego, jak i żony oczkiem w głowie, między innymi dlatego, że sami nie posiadali potomstwa. Niedużo brakowało, a młoda panna za namową czerwonych agitatorów przekroczyłaby wschodnią granicę. Po udanej policyjnej prowokacji, udało się zatrzymać głównych podejrzanych. Wielicki ciągle miał w pamięci zachowanie tych młodych ludzi. Wulgaryzmy, przekleństwa rzucane zarówno pod jego adresem, jak i w stronę młodej dziewczyny, były nie do powtórzenia przez normalnego człowieka. Zastanawiał się, jak patologiczne były rodziny, z których ci młodzi ludzie pochodzili. Język rynsztoku to mało powiedziane, to był język wywodzący się z czeluści samego piekła. Na samą myśl, że osobnicy ci mogą dojść do władzy, a tym samym wprowadzić taki język jako powszechnie obowiązujący, przechodziły go zimne dreszcze. Wierzył głęboko, że nikt ich nie dopuści do rządzenia, gdyż to byłby początek końca cywilizacji kultury.
Wybrał numer, licząc, że zastanie już komisarza Michała Sarneckiego w gabinecie. Chciał zamienić z nim kilka słów odnośnie Zenona Purkiewicza. Informacje, jakie chciał uzyskać, mogły znacząco wpłynąć na zaistniałą sytuację. Poza tym jego popołudniowa wizyta, którą miał zamiar złożyć komisarzowi, nie byłaby zaskoczeniem. A być zaskakiwanym Sarnecki nie cierpiał. Zresztą nie tylko on.
Spróbował jeszcze dwukrotnie, jednak bez skutku. Odłożył słuchawkę na srebrne widełki. Nie lubił tej nowoczesnej mody: telefon w złotym kolorze. Wydawało mu się to bezguściem i kompletnym brakiem estetycznego smaku. Jego czarny aparat był taki, jak powinien wyglądać telefon w każdej komendzie policji, co powtarzał wielokrotnie.
Wstał od biurka, podszedł do wieszaka, z którego zdjął płaszcz i ruszył do wyjścia. Schody pokonał w kilka sekund, omijając salutujących podwładnych. Przed wejściem czekał już zaparkowany samochód. Zapalił papierosa, następnie otworzył drzwi i usiadł obok aspiranta. Skinieniem głowy dał znak, że mogą ruszać. Jechali prosto ulicą Pocztową, następnie Witoldową, z której skręcili w Brigidzką. Prowadziła ona do samych torów kolejowych, które w tym miejscu bez problemu można było pokonać. Wjechali na ulicę Skidelską. Z prawej strony minęli Jerozolimską i Artyleryjską. Kilkadziesiąt metrów dalej znajdował się cel ich podróży.
Gromadzący się ludzie byli najlepszym drogowskazem, gdzie znaleziono zwłoki. Na miejscu pracował lekarz Mieczysław Sochacki, bardzo drobiazgowy, potocznie zwany szczególarzem. Gdyby nie jego profesjonalizm, niektóre sprawy nigdy nie zostałyby rozwiązane. Potrafił zwrócić uwagę na rzeczy nieistotne dla przeciętnego śledczego. Dlatego, pomimo różnic dzielących go z komisarzem, potrafili dojść do porozumienia. W imię zasady, iż lepiej z mądrym zgubić, niż z głupim znaleźć.
– Dzień dobry, panie doktorze – przywitał się Wielicki.
– Dzień dobry – odparł Sochacki.
– Czy może pan, oczywiście wstępnie, określić przyczynę zgonu?
– Ktoś poderżnął temu biedakowi gardło, musiało to być narzędzie o długim ostrzu. Rana jest bardzo szeroka i długa. Cięcie po całości. Nie wiązałbym tego morderstwa z wczorajszym, które według mnie było dobrze zaplanowane, jedno uderzenie, jedno konkretne miejsce.
– A dzisiejsze?
– Sprawia wrażenie, jakby wykonał je rzeźnik, nie zawodowy morderca. Za dużo krwi, rany świadczące o sile, ale nie o precyzji. Obstawiałbym jakieś porachunki w szemranym towarzystwie. I podstawowe pytanie, kto chciałby zamordować kierowcę autobusu, a tym bardziej wynająć kogoś, żeby to uczynił?
– Jestem tego samego zdania – wtrącił aspirant.
– Jeszcze kilka szczegółów – kontynuował doktor. – Zmierzyłem pośmiertne oziębienie organizmu, porównując je z temperaturą otoczenia. Ofiara została zamordowana maksymalnie trzy godziny temu. Więcej szczegółów postaram się dostarczyć po sekcji zwłok. Zapraszam do mojego biura po południu.
Kilku posterunkowych pilnowało porządku na miejscu zdarzenia, zebrane dowody odpowiednio segregowano w celu dokładniejszego zbadania. Najdrobniejszy ślad mógł być drogowskazem wskazującym mordercę, dlatego śledczy nie mogli pozwolić sobie na najmniejsze przeoczenie.
– Kto znalazł zwłoki? – komisarz zapytał stojącego w pobliżu posterunkowego.
– Alojzy Hendler, miejscowy handlarz owoców i warzyw. Niedaleko stąd ma swój stragan. Pracuje od świtu do zmroku, towar z pobliskich wiosek dowozi mu kuzyn. Mówił, że nie narzeka na sprzedaż jesienią, gorzej ma latem, wtedy chłopi sprzedają za bezcen swoje produkty.
– Proszę go przyprowadzić, chcę zamienić z nim kilka słów.
– Tak jest – oparł posterunkowy i szybkim krokiem ruszył w stronę straganów znajdujących się na placu Wołłowicza.
– Panie komendancie, proszę zobaczyć, kto się pojawił i nachalnie wypytuje ludzi – szepnął dyskretnie aspirant.
– Widzę, Krapiński. Trzeba podetknąć mu jakiś trop, niech się nim zajmie.
– Proponuję podsunąć mu pomysł, że podejrzanym może być ten handlarz ze straganu. Tylko czy uwierzy? – Zaśmiał się Bogucki.
– Myślę, że uwierzy w każdą bzdurę. Tylko musi być dobrze podana i w odpowiednim opakowaniu.
W oddali ujrzeli posterunkowego prowadzącego mężczyznę o wzroście dziecka. Może sto pięćdziesiąt centymetrów i do tego bardzo chudy. I ta łysina rzucająca się w oczy.