Śmierć z ogłoszenia - Grzegorz Kalinowski - ebook + książka

Śmierć z ogłoszenia ebook

Grzegorz Kalinowski

3,9

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Polska lat 30. to epoka ogromnych kontrastów: z jednej strony wystawne życie elit pełne rautów, z drugiej – stale rosnące bezrobocie i przestępczość. W tych trudnych społeczno-politycznych okolicznościach komisarz Kornel Strasburger i członkowie sekcji specjalnej Komendy Głównej muszą się wykazać wyjątkowymi umiejętnościami, by odnaleźć córkę wpływowego człowieka mającego przyjaciół w najwyższych kręgach władzy. Sprawa z błahej zmienia się w serię dramatycznych zdarzeń. Bójki, strzelaniny i pościgi, tajemniczy morderca prowadzący swą szaloną grę przy pomocy ogłoszeń zamieszczanych w prasie oraz ambicje ludzi chcących zaistnieć w przemyśle filmowym.

Zemsta, sztuka, zbrodnia oraz wielkie gwiazdy dwudziestolecia międzywojennego: Bodo, Smosarska, Fogg, Dymsza i Kiepura. Wszystko to na tle Warszawy, Lwowa, Krynicy, Kresów i... Bukaresztu. Precyzyjnie skonstruowana intryga, ukazane z reporterskim zacięciem realia Polski lat 30. oraz odmitologizowany obraz II Rzeczpospolitej to największe atuty najnowszej powieści Grzegorza Kalinowskiego.

„Zemsta, zbrodnia oraz wielkie gwiazdy dwudziestolecia międzywojennego. Majstersztyk!” Vincent V. Severski

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 546

Oceny
3,9 (116 ocen)
35
52
17
7
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
amper79

Dobrze spędzony czas

bardzo fajne opisy przedwojennej Warszawy
10

Popularność




Projekt okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Beata Słama

Redaktor prowadzący: Małgorzata Burakiewicz

Redakcja techniczna: Anna Sawicka-Banaszkiewicz

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Mariola Hajnus

Zdjęcie wykorzystane na okładce

© Everett Collection/Shutterstock

© by Grzegorz Kalinowski

© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2019

ISBN 978-83-287-1305-5

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2019

FRAGMENT

Mojemu Kochanemu Teściowi, Mieczysławowi Skaryszewskiemu, warszawiakowi, który przybliżył mi historie nieopisane w podręcznikach. Bez Twoich dziewięćdziesięciu dwóch lat życia i doświadczeń nie zbudowałbym ani Śmierci frajerom, ani cyklu o Kornelu Strasburgerze. Dzięki, Tato

Zabijcie tego takiego syna, kiedyście już porwali.

Jan Chryzostom Pasek, Pamiętniki

I tak mijają z wyroków Allacha miłość i nienawiść, jak jedno westchnienie wiatru, które zaciera ślady stóp wędrowców.

F. A. Ossendowski, E. Bodo

Warszawa 1664

Nie miała to być zwykła niedziela, królowa pani postanowiła mieszkańcom Warszawy, dworzanom, wojskowym i kupcom, których były w mieście całe tłumy, dać trochę rozrywki. I to nie byle jakiej, nie prostych pokazów linoskoczków czy treserów ze zwierzętami, a prawdziwy teatr.

Nie wszystkim przedstawienie było jednak w smak, bo szybko rozeszła się wieść, że będzie to popis gości królowej pani, jej francuskich faworytów, dworzan i innych obiboków, którzy panoszyli się nie tylko na dworze, ale i w mieście.

Francuzi Marii Gonzagi wystawili opowieść o tym, jak ich król pokonał cesarza niemieckiego. Aktorzy szybko przekonali do siebie widzów, którym wydawało się, że oto na ich oczach najprawdziwszy król Francuzów odbiera hołd od pokonanego cesarza. Reagowano żywiołowo, krzyczano, klaskano, podpowiadano… Jeden z konnych wydarł się nawet: „Zabijcie tego takiego syna, kiedyście już porwali! Nie żywcie go, bo jak go wypuścicie, będzie się mścił, będzie wojnę mnożył, będzie krew ludzką rozlewał, a tak nie będzie nigdy miał świat pokoju; skoro zaś zabijecie, król jegomość francuski osiągnie imperium, będzie cesarzem, będzie, da Pan Bóg, i naszym królem Polskim […]. W ostatku, jeżeli wy go nie zabijecie, ja go zabiję!”[1]. To mówiąc, a widząc, że nikt na scenie nie ma zamiaru cesarza ani ścinać, ani też wtrącać do lochu, chwycił za łuk i wystrzelił. Strzała doszła celu, a posłana z całej siły, jaką miał łucznik, przeszyła aktora grającego cesarza na wylot. Widzowie wpadli w szał. Inni też sięgnęli po łuki i naszpikowali francuskich aktorów strzałami. Ci, co przeżyli, rzucili się do ucieczki, a po chwili zniknęli też strzelcy, którzy chcieli poprowadzić przedstawienie tak, jakby było dziejącą się na ich oczach prawdziwą historią.

Mówiono później, że nic się nikomu nie pomieszało, bo każdy pretekst był dobry, by nielubianym Francuzom wyrządzić jakąś krzywdę. Wyrządzono, i to wielu, i do tego najcięższą. Królowa pani, Maria Gonzaga, była wzburzona, lecz nawet rozkaz króla pana, Jana Kazimierza, nie pomógł. Pościg był bezowocny, żaden z zabójców nie został pojmany i ukarany, jakby zwyczajnym było, że widz może wejść w środek przedstawienia i urządzić je po swojemu.

Warszawa 1931

Siąpiło, wiał nieprzyjemny listopadowy wiatr i nawet na Marszałkowskiej, najgorętszej ulicy Warszawy, było nieprzyjemnie. Tajny ajent Jakub Bond postawił kołnierz prochowca i głębiej wcisnął kapelusz na głowę. Gdyby było lato i środek dnia, pewnie nie postawiłby kołnierza, za to mógł­by założyć przeciwsłoneczne okulary. Dla niego każdy sposób, żeby być człowiekiem bez twarzy i wtopić się w tłum, był dobry. Co innego mężczyzna, za którym podążał. Ten wyróżniał się na tle innych przechodniów, było w nim coś wyjątkowego. Miał sprężysty chód, wyprostowaną sylwetkę, ubranie od góry do dołu świadczące o jego klasie i pozycji: dobre buty, pewnie od Hiszpańskiego, kapelusz, ani chybi z domu mody Hersego, i garnitur z bielskiej wełny, szyty na miarę podług najnowszych europejskich mód w pracowni Zaremby lub innego mistrza nożyc i igły.

Emanujący szykiem i elegancją mężczyzna nazywał się Romuald Sarnicki i jeśliby zadać ludziom pytanie, kim jest, zapewne wielu odpowiedziałoby, że ziemianinem lub przemysłowcem. Równie wielu wzięłoby go za oficera w cywilu. Każda z tych odpowiedzi byłaby bliska prawdy, ponieważ Sarnicki pochodził z ziemiańskiej rodziny, miał dużo wspólnego z przemysłem, z wykształcenia był inżynierem, był też majorem Wojska Polskiego – osobą bardzo wpływową i znającą wiele tajemnic państwowych.

Romuald Sarnicki szedł Marszałkowską od Pięknej w kierunku Alej Jerozolimskich, zbliżając się do centrum miasta, które kwadrans na dziesiątą wieczorem dawało wiele możliwości. Mógł iść do któregoś z kin, do hotelu Polonia Palace, baru Pod Setką albo do teatrzyku Ananas. A może po prostu spieszył się na Dworzec Główny? Idący za nim tajny ajent nie musiał się zastanawiać. Był pewny, że Sarnicki nie dojdzie do Alej Jerozolimskich, tylko skręci w lewo, w Nowogrodzką, że jego celem będzie skrzyżowanie ulic Świętej Barbary i Poznańskiej.

Zaokrąglony róg kamienicy pod numerem czterdziestym mieścił szerokie szklane drzwi z pełniącymi funkcję latarni kolumienkami podtrzymującymi daszek. Wymarzone miejsce na restaurację, szynk albo sklep! Ale jak raz była tam poczekalnia oraz kasa Elektrycznej Kolei Dojazdowej, o czym informował pokaźnych rozmiarów szyld i zapalające się nocą litery „EKD” na kolumnach. Ajent znał rozkład zajęć Sarnickiego tak dobrze, jak zawiadowcy stacji kolejowych rozkład jazdy pociągów, mógł więc tam na niego czekać jak pasażer na pociąg. Bond był jednak zawodowcem i wiedział, że życie, tak jak rozkłady jazdy nawet najdoskonalszych towarzystw kolejowych, robi czasem niespodzianki. Drobny szczegół może wpłynąć na powodzenie lub klęskę przedsięwzięcia, które jego szefowie określali jako jedno z kluczowych w walce z wrogim wywiadem.

Sarnickiego rozpracowywano przez wiele tygodni, czyniąc to z największą starannością i dyskrecją. Plan jego zajęć, zwyczaje i nawyki były doskonale znane i życie inżyniera majora było dla ludzi tajnej służby jak otwarta księga. Romuald Sarnicki mógł jednak, niczym kursowy pociąg, wykoleić się lub spóźnić o parę minut. A wykolejenia, jeśli tak można było nazwać epizody z jego życia, którymi raczej nie lubił się chwalić, zdarzały mu się niezbyt często, za to regularnie, więc w raportach ujęte były niczym świąteczne odstępstwa od codziennego rozkładu jazdy. W tym przypadku jednak notatki ajentów wywiadu nie tyczyły się niedziel, świąt Bożego Narodzenia czy Wielkanocy, lecz dnia w środku tygodnia. Dokładny zapis brzmiał: Środowe wizyty w instytucie przy ulicy Lwowskiej.

W eleganckiej kamienicy niedaleko gmachu Politechniki mieścił się Instytut Dla Zdrowia i Witalności D. Błaszczyńskiej, organizujący „indywidualne seanse”, podczas których za pomocą naparów ziołowych i masaży „zdejmowano z pacjentów ciężary dnia codziennego i otwierano ich umysły”. A wszystko to podług najnowszych mód, zrodzonych z fascynacji wschodnimi naukami i tradycyjną medycyną. Takie miejsca przyciągały zwykle panie z towarzystwa, w instytucie jednak próżno było ich szukać, bowiem spotykali się tam tylko dżentelmeni. Instytut Błaszczyńskiej był ni mniej, ni więcej tylko domem publicznym dla najlepszej klienteli.

Przybytek ów zajmował dwa połączone lokale, do których nie wchodziło się z tej samej klatki schodowej: jedną klatką się wchodziło, a drugą wychodziło. Do tego, aby uniknąć nieporozumień towarzyskich i zachować jak największą dyskrecję, w użyciu były jeszcze dwa wyjścia kuchenne, także na osobne klatki schodowe.

Instytut mieścił się – a jakże! – w pierwszorzędnej kamienicy, w której znajdował się gabinet wybitnego profesora ratującego pacjentów z najcięższych przypadków chorób płucnych oraz wzięta kancelaria prawna. Dobrze poinformowani wiedzieli, że w każdym z tych miejsc świadczono usługi najwyższej próby, jednak najbardziej ekskluzywnym i drogim miejscem był Instytut Dominiki Błaszczyńskiej. Jego właścicielka, i zarazem kierowniczka, lubiła mówić o swoich zagranicznych kursach, naukach pobieranych u wielkich mistrzów filozofii i literatury, szlacheckim pochodzeniu i koneksjach. Bywalcy jej lokalu chcieli w to wierzyć i przychodziło im to o tyle łatwiej, że gospodyni biegle władała kilkoma językami, jej erudycja była wprost ujmująca, a jakość świadczonych usług oszałamiająca. Jakkolwiek by na to patrzeć, nazywanie jej ciocią – tak jak w przypadku innych kobiet prowadzących podobne przybytki – byłoby dalece niestosowne, zatem zwracano się do niej madame Dominika. A wypowiadali te słowa nie byle jacy ludzie! Oficerowie, przemysłowcy, ziemianie, politycy i artyści. Krótko mówiąc, był to tajny salon stolicy, klub towarzyski, do którego wstęp mieli tylko nieliczni. Niektórzy przychodzili z gronem przyjaciół, inni, jak Sarnicki, strzegli anonimowości. Każdy dostawał to, co chciał, bywalcy niewiele o sobie wiedzieli, choć oczywiście madame wiedziała sporo o każdym z nich, a na pewno więcej niż ich matki, żony, przełożeni i najbliżsi przyjaciele. Z tego też powodu szefowie Jakuba Bonda od kilku już lat myśleli, by otoczyć instytut patronatem, zasilić jego działalność pieniędzmi i mówić do Błaszczyńskiej „wspólniczko”. Stało się więc rzeczą oczywistą, że choć Sarnickiego łatwo można było dopaść w tym miejscu, nie chciano zamykać sobie drogi do przejęcia eleganckiego bajzlu i uczynienia go swoją agenturą. Po morderstwie przybytek madame Dominiki byłby spalony, postanowiono więc zgładzić Sarnickiego w jakimś miejscu publicznym. W związku z tymi planami nie można było dopuścić, by działo się tam cokolwiek podejrzanego. Na miejsce akcji wybrano zatem krańcowy przystanek kolei EKD – tam Sarnicki stawiał się w każdy wtorek, by pojechać do domu, eleganckiej willi w Podkowie Leśnej. Mieszkał w niej z piękną żoną i trojgiem dzieci: Piotrem, Pawłem i Cecylią.

Część tygodnia inżynier major spędzał w Warszawie, gdzie pracował, dysponując dwupokojowym mieszkaniem. Piątkowe, wieczorne odjazdy do Podkowy i poranne, poniedziałkowe powroty stały się rytuałem, o którym wiedzieli wszyscy, a zatem i wrogi wywiad. W raportach ajentów wszystko było opisane i uporządkowane: w dziewięciu przypadkach na dziesięć inżynier major kwadrans po dwudziestej drugiej lądował w domu, witał się z dziatkami, jadł z żoną kolację, wypijali wspólnie lampkę wina albo dwie, a następnie znikali w sypialni.

Tego dnia doszło jednak do nieplanowanego „wykolejenia” i wszystko przesunęło się aż o trzy godziny – spotkanie, w którym brał udział, przedłużyło się i jego pociąg odszedł. Jak i kolejne.

Następny kurs kolejki miał być o dwudziestej drugiej jedenaście, zatem Romuald Sarnicki usiadł na ławce w poczekalni, wyjął z kieszeni płaszcza książkę i zagłębił się w lekturze. Śledzący go tajny ajent stanął pod ścianą, rozpostarł gazetę i ukryty za wielką, papierową płachtą czekał na otwarcie ciągu zdarzeń, które miały doprowadzić do tego, co nieuchronne.

Pierwszym zwiastunem było przybycie kolejki, która nadjechała od strony Emilii Plater i Ogrodu Pomologicznego. Zanim się pojawiła, siedzący w poczekalni przyszli pasażerowie usłyszeli jej elektryczny brzęczek oraz zobaczyli snop światła reflektorów. Dwuwagonowy skład nie zdążył wjechać na przystanek i wypuścić pasażerów na peron, gdy ludzie z poczekalni ruszyli tak, jakby miało zabraknąć dla nich miejsc. Sarnicki szedł spokojnie, jako jeden z ostatnich, nie przepychał się, po prostu, jak przystało na majora Wojska Polskiego, wolno i dystyngowanie przesuwał się w kierunku drzwi. Okazało się jednak, że i tak za szybko, bo idąca przed nim para szła jeszcze wolniej. Stanęli w drzwiach poczekalni, jakby nie mieli pokonać progu, a skoczyć w przepaść. Sarnicki czekał cierpliwie. W tym momencie pojawił się za nim tajny ajent. Zrobił się sztuczny tłok, a Jakub Bond jakby przypadkiem wpadł na jego plecy. Najpierw poczuł klepnięcie, później zaskakująco przeszywający ból, a po chwili nie czuł już nic. Bond szybko i dyskretnie wyciągnął sztylet, który przed chwilą wbił po lewej stronie pleców Sarnickiego. Było to pchnięcie tak precyzyjne, jak ruchy operującego lancetem chirurga albo posługującego się nożem sprężynowym zawodowego mordercy. Jakub Bond był tym drugim typem człowieka, a jako tajny ajent specjalizował się w najkrwawszych i najtrudniejszych zadaniach. Dlatego teraz, zachowując zimną krew, chwycił osuwającego się na posadzkę Sarnickiego i krzyknął dramatycznym głosem:

– Ratunku! Pomocy! Człowiek mdleje, czy jest tu lekarz?!

Para, która przed chwilą robiła sztuczny tłok, pierwsza zareagowała na jego wezwanie: mężczyzna podtrzymywał Romualda Sarnickiego, a kobieta darła się wniebogłosy. Zanim położyli rannego na posadzce, Bond wyjął z jego kieszeni oprawiony w jasnobrązową skórę notes. Kobieta wciąż zawodziła, a jej towarzysz wołał o lekarza. Ludzie tłoczyli się i patrzyli, jak z Sarnickiego uchodzi życie. Lekarza nie było.

Korzystając z zamieszania, para, która z początku tak przejęła się losem rannego, ruszyła w stronę pociągu, nie wsiadła jednak do niego, a zdecydowanym krokiem poszła za wagony kolejki. Kiedy nikt ich już nie widział, przestali się obejmować i niemal biegiem ruszyli w stronę Marszałkowskiej. W tym samym czasie ajent zmierzał na Poznańską numer piętnaście, gdzie mieściła się sowiecka ambasada. Nie był bowiem, jak stało napisane w dokumentach, kupcem Jakubem Bondem. Nazywał się Wsiewołod Władimirowicz Isajew, miał stopień komandira i był sowieckim szpiegiem!

*

Stop! Bond? Isajew? Czy to dobre nazwiska dla tajnych ajentów, ludzi, którzy mają zezwolenie na to, by zabijać w imieniu sowieckiej władzy? Czy nazwisko Bond brzmi wystarczająco intrygująco, by czytelnik już od pierwszej strony powieści zatracił się w lekturze? Pisarz Ludwik Wenc­lewski schował do kieszeni płaszcza oprawiony w brązową skórę notes oraz ołówek i przeciągnął się na ławce poczekalni kolejki EKD. Miał za sobą kilkanaście niezwykle intensywnych minut pisania. Niektórzy nazywają to wzniośle natchnieniem, a on po prostu miał pomysł. Ale czy był to pomysł dobry? Musi to przemyśleć. Popatrzył na ludzi, którzy, jak on, czekali na ostatni kurs w kierunku Grodziska Mazowieckiego. Czy spodobałoby im się imię i nazwisko tajnego ajenta? Jakub Bond… brzmi nieźle, ale może zmienić imię? Po rosyjsku lepiej niż po polsku – Jakow – ale wtedy od początku będzie wiadomo, że jest Rosjaninem. A w innych językach? Po niemiecku Jakob – też jakoś niewyraźnie. Szukajmy dalej… francuski? Jacques, trochę lepiej, choć jakoś tak miękko, a może po angielsku? James. James, ale czy koniecznie Bond? Może Bonder, Bond­man? Jeszcze się nad tym zastanowi, ale pewnie stanie na którejś z angielskich wersji. Gorzej z prawdziwym, rosyjskim nazwiskiem szpiega. A może by tak z Isajewa zrobić Bondarczuka? Brzmi ciekawie, ale przypomniał sobie, że poznał dwóch Rosjan, Siemionowa i Tichonowa. Bardzo interesujący ludzie, którym obiecał, że uwieczni ich w jednej ze swoich powieści. Może właśnie przyszedł na to czas? Zresztą nazwiska najmniej ważne, akcja, tempo, to się liczy!

Sam pomysł zbrodni chyba dobry, trójka wspólników, sprawnie przeprowadzona operacja. Wszystko trzyma się kupy. Wenclewski omiótł wzrokiem poczekalnię i zastanowił się, kto w tym towarzystwie mógłby być tajnym ajentem chcącym odebrać komuś życie. Na przykład drab w płaszczu, który nawet tu, w poczekalni, siedzi z podniesionym kołnierzem i w kapeluszu wbitym na głowę tak głęboko, że rondo zasłania oczy. Otworzył notes i go opisał, ten typ może się przydać. Trzeba czerpać z życia, przenosić na karty powieści typy ludzkie, historie, anegdoty, swoje przeżycia. No właśnie, czy kreśląc sylwetkę Sarnickiego, nie za bardzo wzorował się na sobie? On też żyje między Warszawą i podwarszawskim miastem ogrodem, choć nie jest to Podkowa Leśna, lecz Komorów. Nie ma co prawda trójki, tylko dwójkę dzieci, a jego żona nie ma na imię Elżbieta, lecz Karolina, jednak obaj ubrani są tak samo szykownie. Wenclewski nie kupował ubrań nigdzie indziej, jak u Hersego, a buty obowiązkowo stalował u Hiszpańskiego lub Kielmana. Te wszystkie niepokojąco zbieżne szczegóły, podobieństwo ofiary mordu do autora… trzeba zmienić, żeby Karolinie, kiedy będzie czytała książkę, nie przyszło do głowy, że i on odwiedza jakiś „instytut” przy Natolińskiej. No bo przecież nie przy Natolińskiej! Myśląc o tym, uśmiechnął się. Co tu jeszcze zmienić? Może dodać trochę szczegółów, wzbogacić opis ulicy, napisać, że na przeciwległym rogu buduje się potężny gmach Telefonów Międzymiastowych i Urzędu Pocztowego? Trzeba też opisać samą ulicę, jak jest wybrukowana, jakie jest oświetlenie, że trakcja elektryczna nie zwisa ze słupów, lecz z lin, które rozpięte są między ścianami kamienic i trzymają się na specjalnych kotwach. Ale czy to ważne, czy ktoś to doceni? Najważniejsze jest to, że sowiecki agent wbija sztylet w plecy ważnego polskiego oficera, zabiera mu notes, oddala się szybko i znika w bramie swojego poselstwa, które od miejsca zbrodni dzieli ledwie sto metrów… To chyba dobry, trzymający w napięciu początek. Czytelnikom powinien się spodobać i nie będzie to raczej schlebianie najniższym gustom. Miał nadzieję, że nie porównają go do Dołęgi-Mostowicza czy Ossendowskiego. Chyba że utworzy się jakaś klika rozczarowanych krytyków i literaturoznawców. Może tak być, bo od niego wymaga się znacznie więcej, ma przecież opinię pisarza pierwszorzędnego, w którym niektórzy upatrują następcy samego Stefana Żeromskiego! Wielkość jest nęcąca, ale pieniądze nie śmierdzą, popularność także. Przecież podług powieści Żeromskiego też kręcono filmy! Zdecydował się zatem na to, by pisać na zamówienie. Dostał precyzyjne wytyczne, których miał się trzymać: oficer znający tajemnice, śledzący go sowiecki szpieg morderca, zbrodnia i cenny notes. Kolejne elementy, bez których nie może obyć się jego powieść, to ognista kochanka szpiega, zakochany w niej oficer polskiego wywiadu, a na finał szarża kawalerii na pustynną oazę. Egzotyka, Beduini, podróżniczka, przystojny oficer Legii Cudzoziemskiej. Szkoda, że nie wpadli na pomysł, by dodać Indian i kowbojów oraz piratów! Ale nie, bo i bez tego nie bardzo wie, jak to wszystko skleić! No, ale to pierwszy dzień pisania, a poza tym zażyczyli sobie takich rzeczy Bardzo Ważni Ludzie, z którymi spisał cyrograf. Po prostu oddał duszę Diabłom Kinematografii!

Jak to wysłannicy piekieł, obiecywali wszystko, a może i jeszcze więcej. Byli pełni optymizmu, znali odpowiedź na każde pytanie, rozwiewali wszelkie wątpliwości, kreślili przyszłość w jasnych barwach. Mówili, że jeśli będzie się trzymał ich wytycznych, osiągną wspólnie niewyobrażalny sukces. Muszą iść za modą, którą narzucił Syn szejka z Rudolfem Valentino. Ten trend nie przeminął ani ze śmiercią amanta, ani też ze zmierzchem kina niemego. Co więcej, przed rokiem wybuchło prawdziwe szaleństwo, bo w Hollywood nakręcono Morocco z Garym Cooperem i tą niesamowitą Niemką, Marleną Dietrich, więc teraz każdy marzy o pustyni, szejkach i Legii Cudzoziemskiej. A on, pisarz Ludwik Wenclewski, zawierając umowę ze Zjednoczonymi Studiami Filmowymi Unja, stał się częścią filmowego świata. Ta umowa to coś więcej niż tylko zobowiązanie do pisania powieści i scenariuszy pod ich dyktando, to wyzwanie i ryzyko, przekroczenie Rubikonu. Cezar tak zrobił i wygrał. I on, Ludwik Wenclewski, także zwycięży!

Wiedzieli już o tym wszyscy, bo w dzisiejszych popołudniówkach ukazała się taka oto notka:

Wzięty pisarz, laureat licznych nagród i ulubieniec czytelników, pan Ludwik Wenclewski, podpisał z jedną z warszawskich wytwórni filmowych kontrakt na napisanie trzech książek, które zostaną przeniesione na ekran. Pan Wenclewski nie tylko napisze powieści, ale będzie także uczestniczył w tworzeniu scenariuszy. Pierwszym dziełem, podług którego powstanie kinowy obraz, będzie historia rozgrywająca się w świecie szpiegów, morderców i żołnierzy Legji Cudzoziemskiej. Wszelkie szczegóły, termin, tytuł filmu i nazwa kompanji, która ma wyprodukować dzieło, ogłoszone zostaną w najbliższy poniedziałek.

To była prawdziwa sensacja, która zaskoczyła także jego. Miano to ogłosić dopiero w poniedziałek, na specjalnym spotkaniu z prasą, które odbędzie się w kinie Colosseum, o czym informował gazetowy reporter:

Na spotkanie ma przybyć p. Wenclewski, a także, jak mówią dobrze poinformowane osoby z kręgów filmowych, odtwórcy głównych ról. Szepce się o tym, że niemal pewny jest udział Igo Syma. Jeden z naszych informatorów, który chciał pozostać anonimowym, przekazał nam elektryzującą informację, że w obrazie podług powieści p. Wenclewskiego może nastąpić sensacyjny powrót do polskiej kinematografii wielkiej naszej gwiazdy, pani Poli Negri!

No tak, po takim anonsie gigantyczne kino może nie wypełni się po brzegi, ale na pewno dziennikarze zajmą kilka rzędów. I nie tylko oni!

Konferencja będzie otwarta nie tylko dla kręgów prasy, ale i dla wszystkich entuzjastów kinematografii. Wstęp wolny, a z tej szczególnej okazji mają zabrzmieć elektryczne organy systemu Wurlitzera. Na razie nieznana jest nie tylko nazwa wytwórni, lecz także tytuł obrazu.

Tytuł akurat znał, Złoto oazy, ale niemal cała reszta, w tym także szczegóły związane z obsadą, o których nie miał zielonego pojęcia, wypłynęły. Tak to właśnie robią: uchylają rąbka tajemnicy, podgrzewają atmosferę, rozbudzają zainteresowanie, podrzucając reporterom informacje, a ci przedstawiają je publiczności z taką dumą, jakby byli ajentami wywiadu, którzy wydarli tajemnice z pilnie strzeżonych sejfów. Każdy dziennikarz miał coś innego i każdy uważał, że jego informacja jest najistotniejsza, więc trąbili najgłośniej, jak mogli, ubarwiając to, co im podrzucono. A w środku tego wszystkiego on – Ludwik Wenclewski!

Gdyby wiedział, że to opublikują, wyjechałby do Komorowa już po południu, unikając spotkań z kolegami po piórze. Ale nie wiedział i zaczepili go w kawiarni, machając gazetą. I zaczęło się: owacje, gratulacje, pytania… Nie pomogły wymówki, nie zdołał się wywinąć spragnionym spotkań i pogawędki. Dlatego przepadł w towarzyskim kręgu, w którym nie było zmiłuj, choć wszyscy wiedzieli, że zawsze, w każdy piątek, opuszcza Warszawę wieczorną kolejką EKD. „No, ale jeszcze nie wieczór, a późne popołudnie, do prawdziwego wieczoru jeszcze dużo czasu!” – wołano. I zaraz po tym, gdy w radiu zabrzmiał hejnał z Wieży Mariackiej, rozpoczął się jego niespodziewany benefis. Zasiedli w Ziemiańskiej, rzuciło ich także do Instytutu Propagandy Sztuki, pito koniaczki, wódeczki, wznoszono toasty, były gratulacje, pytania, ile na tym zarobi, a także zarzuty, że się sprzedał. A swoją drogą, co za bezczelność, dosiadać się do stolika i prawić takie impertynencje! Ale niech gadają, niech syczą, niech zazdroszczą. Obroni go jego twórczość, udowodni, że można z klasą i finezją stworzyć sensacyjną historię, która utrzyma wysoki literacki poziom. Nie będzie to łatwe, ale nie niemożliwe, a już z pewnością wygra wyścig z innymi autorami piszącymi dla kina. Bo na tle tych wszystkich powiastek, pierdół zalewających księgarnie i kiczowatych filmów, jego Złoto oazy będzie niczym perła rzucona przed wieprze. To będzie walka o rząd dusz, walka o jego przyszłość, bo czy zwykły czytelnik uzna jego debiut w tym gatunku, pojmie jego finezję i głębię? I czy jego dotychczasowi zwolennicy nie odwrócą się do niego plecami? Czas pokaże…

Te rozmyślania przerwał odgłos nadjeżdżającej kolejki, Nowogrodzką rozjaśniło światło reflektorów. Wenclewski wstał z ławki i tak jak Sarnicki spokojnie ruszył do wyjścia. Gdy był już przy drzwiach, poczuł się jakoś dziwnie, bo zobaczył guzdrzącą się w drzwiach parę… Gdzie jest ten drab w kapeluszu? – pomyślał i nagle, gdy przekraczał próg, poczuł, że ktoś lub coś dotyka jego pleców. Zdrętwiał.

Gdy się obejrzał, zobaczył wielkiego draba w kapeluszu nasuniętym na oczy.

– Przepraszam pana najmocniej – odezwał się drab. – Zachowałem się jak niezdara, parasol wyślizgnął mi się z ręki… Jeszcze raz najmocniej szanowanego pana przepraszam!

Wenclewski bąknął coś pod nosem i pomyślał, że stworzył przerażająco realną scenę morderstwa. To poprawiło mu nastrój, żałował tylko, że nie ma takich miniaturowych maszyn nagrywających gramofonowe płyty z notatkami. Na razie musi zadowolić się notesem i ołówkiem, jak policjant albo reporter. Gdy tylko wsiądzie do wagonu, dopisze coś jeszcze, bo aura sprzyja pisaniu o zbrodni. Listopadowa plucha, szarzyzna, dym z kominów… atmosfera jak w Londynie, jakby zza rogu miał wyskoczyć Kuba Rozpruwacz!

Stojąc przed kremowo-niebieskim wagonem, Wenclewski spojrzał w głąb Poznańskiej, na krople deszczu podświetlone światłem latarni, na strugi wody spływające po rozświetlonych witrynach, czeluści bram mogące kryć najbardziej przerażające tajemnice. Przyjrzał się oknom mieszkań, tym ciemnym i tym jasnym, za którymi jedni ludzie spali, a inni jedli, pili, czytali. Byli też pewnie tacy, którzy oddawali się szalonej miłości. Trzeba opisać to jak najwierniej, tę wielkomiejską ulicę widzianą ze stacji kolejki, ten nastrój, wiszącą w gęstym powietrzu tajemnicę, zagłębić się w bebechy miasta, rozpalić emocje czytelników i widzów. Uśmiechnął się, bo uświadomił sobie, że jest teraz nie tylko człowiekiem literatury, ale i kina.

Pokazał bilet uprzejmemu, odzianemu w brązowy mundur konduktorowi, ten zasalutował dziarsko do daszka służbowego kepi i wskazał eleganckim gestem drogę do pociągu. Wenclewski wsiadł do drugiego wagonu, zbirowaty typ również – zajął miejsce na samym końcu. Trzecim i ostatnim pasażerem, ponieważ pozostali wsiedli do wagonu motorowego, był niski niepozorny mężczyzna, który usiadł na jednej z pierwszych ławek. Wskoczył dosłownie w ostatniej chwili, bo palił papierosa. Można było palić w poczekalni, stały tam popielniczki, jednak niektórzy używający tytoniu byli łaskawi dla tych, których nałóg nie złapał w swoje szpony, i palili na dworze. Ludwik Wenclewski bardzo to doceniał, bo papierosowy dym był dla niego prawdziwym utrapieniem i tym, co najbardziej przeszkadzało mu w uprawianiu pięknej profesji pisarza. Ludziom się wydaje, że tak jak dla rybaka naturalnym otoczeniem jest woda, dla gajowego las, a dla górnika zapylone kopalniane czeluści, tak dla literata zadymione kawiarnie i biura. Tymczasem Wenc­lewski dymu nie znosił.

Zaterkotał elektryczny brzęczek, wagonem delikatnie szarpnęło i kolejka powoli ruszyła. Jak zwykle doznał czegoś na kształt ukojenia, bo zaczynała się wygodna jazda do domu, mógł odciąć się od warszawskich interesów i koterii. I to jaka jazda! Kolejka EKD była Orient Expressem w miniaturze, pierwszą polską elektryczną linią kolejową, dowodem, że jeśli się chce, to można czysto, elegancko i punktualnie. Po europejsku! Nie było w tym żadnej powierzchowności, bo wygodny skład prowadziła załoga, o której klasie świadczyły nie tylko służbowe zegarki od szwajcarskiego Tissota, lecz także układność i staranność.

Wenclewski rozparł się na siedzeniu, położył na stoliczku gazetę i pomyślał, że może teraz, kiedy przystąpił już do tego towarzystwa, to również polska kinematografia będzie równie światowa, jak ta kolejka EKD. Miał jeszcze coś dopisać, jednak nie wyjął z kieszeni płaszcza oprawionego w jasnobrązową skórę notesu. Zrobił dziś naprawdę dużo, napisał to, co najtrudniejsze. Dał tej historii początek, i to taki, który wyrywa powieść do przodu, jak czynią to już na starcie zwycięzcy derbowych biegów. Po chwili uznał, że to zbyt słabe porównanie. To, co wymyślił, to raczej start bugatti, a nie konia!

Poczytałby, ale dzisiejszą gazetę, a raczej jeden z artykułów, ten dotyczący jego osoby, znał już niemal na pamięć. Może w tej chwili zapoznają się z jego treścią współpasażerowie? Bo zarówno drobny mężczyzna, który był na tyle grzeczny, że palił papierosa poza poczekalnią, jak i drab czytali gazety.

Kolejka toczyła się powoli, miarowo, usypiająco… W wagonie panowało przyjemne ciepło, bo pod każdym siedzeniem był elektryczny piecyk, który obsługa włączała, gdy nadchodził wieczorny chłód. Mimo jasnego światła bijącego z żyrandola zawieszonego pod sufitem wagonu Wenc­lewski zasnął. Nie na długo, bo choć Nowogrodzką tory szły po prostej, było dużo przystanków. Później wyrwała go z drzemki seria zakrętów na Tarczyńskiej, a potem dwa ostre zakręty: w lewo w Niemcewicza i w prawo w Szczęśliwicką. Po tym slalomie zabudowa za oknem zrobiła się przedmiejska, zaraz wyjadą z Ochoty i opuszczą Warszawę. Wtedy zacznie się prawdziwa jazda, bo poza granicami miasta skład przyspieszy z trzydziestu do sześćdziesięciu kilometrów na godzinę.

Znów przysnął i obudził się na jakimś pogrążonym w ciemności przystanku. Zobaczył nad sobą draba i się przestraszył.

– Nie śpij pan, chyba że jedziesz pan do Grodziska! – warknął drab.

– Wysiadam w Komorowie – odrzekł zdezorientowany Wenclewski.

– To niech pan szanownego pana obudzi w Komorowie – rzucił drab do drugiego pasażera. – Dobranoc panom – pożegnał się i wyskoczył z ruszającego już składu w czarną czeluść.

Gdzie są? Zieleń, jakaś budowla, pole, no tak, to stacja Szczęśliwice-Stadion! Stadion… Chyba niedoszły. Cztery lata temu szumnie zapowiadano, że będzie tu stadion na kilkanaście tysięcy miejsc siedzących i dwa razy tyle stojących! Boisko piłkarskie, bieżnie, tor kolarski, dwie strzelnice – olimpijska i mniejsza, turniejowa. Tymczasem będzie z tego tylko strzelnica na starym forcie, bo przecież obiekt na trzydzieści tysięcy z boiskiem, bieżnią i torem kolarskim stanął przy Łazienkowskiej. Nieważne, ważne, że chciało mu się spać. Chyba wypił o jeden koniak za dużo, a może nawet o dwa! Bądźmy szczerzy – trzy. Ale tak trzeba, inaczej nie da rady, przecież w końcu wymówił się jazdą do rodziny, czekającą żoną i dziatkami. A kusili wódeczką, Adrią albo Oazą, aktoreczkami z Ananasa, które właśnie skończyły przedstawienie i z którymi towarzystwo miało się spotkać… O nie, nie, nie! Wyrwał się z towarzyskich szponów! Niech uchodzi za nudziarza, niech mówią o nim „pantofel”, a on i tak ma swoje środy, którymi nie musi się nikomu chwalić!

Kolejka ruszyła pełną parą – jeśli można tak powiedzieć o pojeździe elektrycznym – i rozpędzała się, z szumem pokonując dystans. Jeszcze tylko Rakowiec, Salomea, Opacz, Malichy, Tworki i Pruszków, a potem nareszcie jego Komorów! Głowa znów zaczęła mu opadać, przysnął, ale się obudził, bo poczuł, że ktoś trąca go w ramię.

– Co to, już Komorów? – spytał nieprzytomnie.

Chciał się poderwać, ale dłoń mocno go przytrzymała.

– Jeszcze nie dojechaliśmy do Rakowca.

A zatem spał tylko chwilkę!

– To po co pan mnie obudził, mój przystanek to dopiero Komorów – powiedział Wenclewski z pretensją. Po chwili się zreflektował, bo zamiast się dąsać, powinien być wdzięczny, że ktoś nad nim czuwa. – Chyba że pan właśnie wysiada na Rakowcu – dodał uprzejmie.

– Dokładnie tak, dlatego mamy mało czasu…

Drobny mężczyzna w płaszczu zsunął nieco kapelusz z czoła i Wenclewskiemu coś zaświtało w głowie.

– Widziałem pana, jak pan wsiadał na Nowogrodzkiej. Palił pan papierosa na peronie! Obserwowałem pana, ale nie wiedziałem, że pan to… – mimo iż był literatem, nie potrafił szybko znaleźć właściwego określenia – że pan, to pan!

– Ja też myślałem, że pan jest kimś innym, ale niestety pan to pan… – odrzekł mężczyzna posępnym głosem.

– Słucham? – Wenclewski był zdezorientowany. Wyraz twarzy i ton jego rozmówcy nie pasowały do tej skądinąd zabawnej sytuacji. Kim on jest? Pamięta go, ale jak się ten facet, u licha, nazywa?

– Po prostu nie okazał się pan właściwym człowiekiem – wyjaśnił nieznajomy.

– A to czemu? – Wenclewskiego ta rozmowa zaczynała irytować.

– Ubolewam nad tym, że zawiódł pan czyjeś zaufanie, będzie pan musiał za to zapłacić!

Wenclewskiemu coraz bardziej się to wszystko nie podobało. Nagle sobie przypomniał. Tak, to on! Ten… jak by go nazwać, jak określić tego żałosnego osobnika, który patrzy mu teraz gniewnie w oczy? O co temu człowiekowi chodzi? Przecież był dla niego miły. Jak widać, niepotrzebnie, bo trzeba go było wtedy spławić. A on dyplomatycznie obszedł problem, lecz sprawa nie rozeszła się po kościach. Widać czasem trzeba być szczerym do bólu, wręcz obcesowym. Teraz to naprawi!

Nagle mężczyzna, którego imię i nazwisko pisarz miał na końcu języka, cisnął w niego gazetą, dobił mu ją boleśnie dłonią do piersi, krzycząc:

– Zapłacisz mi za to, podły oszuście!

Wenclewski chciał wstać, przywołać mężczyznę do porządku, wykrzykując jego imię, lecz ten wyciągnął z kieszeni płaszcza nóż i zatopił jego ostrze po lewej stronie piersi pisarza, przyszpilając do niej gazetę. Wenclewski jęknął, patrząc z przerażeniem na czerwoną plamę rosnącą na płachcie papieru. Chciał coś powiedzieć, wstać, lecz z jego gardła wydobył się tylko dziwny pisk, jakby nie był postawnym mężczyzną, a spłoszoną myszą. Ogarnęło go przerażenie, mimo to pomyślał, że na szczęście napastnik nie ugodził go w serce. Czy zada drugi cios, czy go oszczędzi? Gazeta zrobiła się czerwona jak sztandar Pepeesu powiewający jedenastego listopada 1918 roku na zegarowej wieży Zamku Królewskiego – to wspomnienie sprzed trzynastu lat niespodziewanie pojawiło się w jego głowie. A potem przemknęły inne epizody z życia, te ważne i te zupełnie zapomniane, dobre i złe. Zawirowały jak w kalejdoskopie, jak w szalonym filmie, niby błyskawicznie, a jednak w zwolnionym tempie. Tak właśnie pokazują ostatnie chwile w kinie i literaturze, sam opisywał to kiedyś w niemal identyczny sposób.

Zapadał w ciemność, zupełnie jak w filmie, kiedy pojawia się czarna plansza i napis „koniec”…

CZĘŚĆ I

w której Żwirko i Wigura triumfują, a brygada specjalna dostaje nowe zadanie

1.

Była noc z niedzieli na poniedziałek, dwudziestego dziewiątego sierpnia 1932 roku. W pomieszczeniu przypominającym warsztat lub laboratorium stał mężczyzna. Raczej drobny, typ biuralisty. Nie zajmował się jednak papierami, tylko jakąś skomplikowaną maszynerią. Na jego twarzy malowało się skupienie, a w ręku trzymał lupę. Oglądał mechanizm tak dokładnie, jakby był zegarmistrzem, brał do ręki poszczególne elementy maszynerii, czyścił je, dmuchał, chuchał, oliwił. Każdą z części oglądał tak uważnie, jakby od jej działania zależeć miało jego życie. Gdyby nie to, że był ubrany zwyczajnie, w białą koszulę i popielatą marynarkę, można by pomyśleć, że to żołnierz, który rozkłada na części broń, czyści ją, składa, a gdy przyjdzie właściwy moment, wyceluje, naciśnie spust i strzeli, zadając wrogowi śmiertelną ranę.

Nie był to jednak ani karabin, ani rewolwer, jednak mężczyzna myślał o celowaniu i zabijaniu, a także o wielkim wyzwaniu, które go czeka. Nazywał go decydującą kampanią, kiedy to stoczy walkę o czystość, piękno i sprawiedliwość. Nie nosił munduru, mimo to był bojownikiem, jednocześnie żołnierzem i marszałkiem małej armii, dla której opracował genialny plan i do której prowadził werbunek.

*

Siedzieli przy śniadaniu nie byle gdzie, bo w hotelu Georges, choć w położonym wśród wzgórz Leopolis było kilka miejsc godnych uwagi, gdzie mogli się zatrzymać ludzie z towarzystwa. Grand i Imperial też niczego sobie, lecz Żorż to był Żorż. Tak właśnie pisano o nim w lwowskich gazetach. Gdy właściciel dawał ogłoszenie, pisał „hotel Georges”, a jeśli pisał ktoś inny: coś jest albo wydarzyło się w pobliżu Żorża. To była wielka firma, wielki hotel, bo właśnie tu stawał przyjaciel Chopina, także wielki jak on pianista Liszt i ich wspaniały następca Ignacy Paderewski. To w Żorżu mieszkali marszałek Piłsudski, noblista Sienkiewicz, przed nim sam Balzac, a ostatnio wielki śpiewak Kiepura. Sami wybitni ludzie, dostojni, majętni, eleganccy.

Ten mężczyzna tu nie pasował, nie wyglądał na klienta najważniejszego hotelu w mieście, a może i w całym kraju. Był niechlujny i źle ubrany, choć w rzeczy czyste i dobrej jakości, lecz to, iż pochodziły z drogich sklepów i od dobrych krawców, widać było dopiero po dokładniejszej lustracji, bo na pierwszy rzut oka wyglądał jak tłusty maszkaron, a ubranie, mimo swej ceny, leżało na nim byle jak i było pomięte.

Służba hotelowa jednak doskonale wiedziała, kto zacz. Nadskakiwano mu i kłaniano się w pas, lecz on przyjmował te hołdy bez emocji. Emocje za to okazywał przy stole. Rozpromieniał się na widok kolejnych potraw, a kiedy kelnerzy się spóźniali, wpadał w złość. Nie chwalił, tylko ganił, nie był wylewny i nie dawał przesadnie wysokich napiwków, o ile w ogóle dawał. Raczej skąpiec. Ale za to nie bił w mordę, a to już coś, bo i tacy klienci się zdarzali. I nie obsobaczał zbyt obraźliwie, wystarczyło, że wydobył się z niego głęboki dudniący głos. Dla kieszeni i samopoczucia personelu był to gość do zapomnienia, za to dla dyrekcji i właściciela jeden z najważniejszych, więc trzeba było koło niego skakać, jakby rozrzucał wokół złote monety.

– C’est lui! – powiedział do swej towarzyszki młody, proporcjonalnie zbudowany, choć niezbyt wysoki mężczyzna o orlim nosie i czarnych falujących włosach, wskazując osobliwego gościa hotelu Żorż siedzącego dwa stoliki dalej.

– Vraiment, mon cheri? – Panna, lat może dwadzieścia, drobna blondynka, nie kryła zaskoczenia. – Słyszałam, że jest obrzydliwy, ale że aż tak?

– Dla wielu piękny. Najpiękniejszy. Choć wygląda jak wieloryb, na którego polował kapitan Ahab.

– I to wyrzucony na brzeg – dodała panna, krzywiąc się.

– To nie jest może Moby Dick, ale tak jak Ahab stracił w walce z potworem nogę, tak kobiety tracą z nim swoją cześć, okrywają się hańbą, a następnie sławą. Pieniądze nie są dla niego istotne, jeśli kobieta jest piękna. Może ją kupić za obietnice, których nie da się przeliczyć na żadną walutę.

– Przestań! – pisnęła panna.

Patrzyli, jak dziwny gość idzie przez salę do wyjścia. Kiedy przechodził obok ich stolika, przez moment świdrował pannę wzrokiem. Jego czarne, przenikliwe oczy wręcz ją rozbierały.

– Jutro – szepnął jej partner. – Nie odpowiedziała. – To już jutro – powtórzył, gładząc jej dłoń.

– Nie wiem, czy jestem gotowa. Ten człowiek budzi moją najgłębszą odrazę.

– Biorę wszystko na siebie, mon cheri! Zobaczysz, pójdzie doskonale. On wygląda jak potwór, ale to tylko człowiek.

Dziewczyna doskonale wiedziała, że aby zostać artystką, trzeba być gotową na wiele wyrzeczeń. Ona była gotowa, ale nie na wszystkie! Nie na takie!

*

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

[1] Jan Chryzostom Pasek, Pamiętniki, https://wolnelektury.pl/katalog/lektura/pamietniki.html, dostęp 3.08.2019 (wszystkie przypisy pochodzą od autora).

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Dział zamówień: +4822 6286360

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz