Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Na początku grudnia 2019 roku władze Chin wydają komunikat, że nieznany dotąd wirus, który szybko rozprzestrzenia się w okolicach Wuhanu, nie przenosi się z człowieka na człowieka, a chorobę można kontrolować. Tymczasem w szpitalach brakuje miejsc, ludzie umierają na korytarzach i na ulicach pogrążonego w rozpaczy miasta. Lekarze tracą zaufanie do rządu i są zastraszani – udzielanie prawdziwych informacji grozi utratą pracy, a nawet życia. Bezduszne i dysfunkcyjne państwo zataja informacje, przedkładając obchody Chińskiego Nowego Roku nad bezpieczeństwo obywateli. Wkrótce Wuhan, chińska metropolia przypominająca gigantyczne mrowisko, nagle pustoszeje i pogrąża się w martwej ciszy.
Murong Xuecun postanawia sprawdzić, jak wygląda strefa zero. „Po prostu zrób to i nie myśl, czym to grozi” – powtarza za każdym razem, wiedząc, że tajna policja obserwuje każdy jego ruch.
Śmiertelnie ciche miasto to reportaż o pierwszych tygodniach pandemii w Wuhanie opowiedziany z perspektywy zwykłych ludzi. Lekarza z pierwszej linii frontu. Sprzątaczki w głównym szpitalu miejskim, bezpośrednio obserwującej narastanie grozy. Aktywistki próbującej ujawniać skalę zaniedbań rządu. Wolontariuszy przybywających do Wuhanu wbrew nasilającej się inwigilacji. Wreszcie obywateli, którzy całe życie podporządkowali władzy, a w obliczu pandemii zrozumieli, że zastawiono na nich pułapkę.
„Jeden z bohaterów wstrząsającej książki Muronga Xuecuna mówi: „Partia komunistyczna nie wie, jak poradzić sobie z wirusem, ale doskonale umie kontrolować naród”. I tak naprawdę o tym jest „Śmiertelnie ciche miasto”. Za opowieściami o pierwszych tygodniach tajemniczej epidemii rozlewającej się z Wuhanu stoi wiwisekcja tego, czym stała się Chińska Republika Ludowa. Jeżeli chcecie zrozumieć, jak zmieniają się Chiny, jak centralizowana jest w nich władza, jakim zabiegom –także socjotechnicznym – poddawani są Chińczycy, to więcej dowiedzie się z tego reportażu niż z opasłych geopolitycznych analiz.” Sylwia Czubkowska
„Murong Xuecun portretuje zwykłych mieszkańców upiornego Wuhanu na przecięciu potężnych biurokracji – Orwellowskiego „Roku 1984” i Kafki […]. To poruszająca i budząca gniew opowieści o cierpieniu, propagandzie i zawieszeniu swobód obywatelskich.” „Booklist”
„Odważna książka, która daje obraz bezdusznego, dysfunkcyjnego państwa.” „Financial Times”
„Szokujący, brutalny raport z pierwszej linii walki z pandemią covid-19 w Chinach.” „Kirkus Reviwes”
„Wstrząsające migawki z życia w epicentrum pandemii covid-19. […] Mistrzowska demaskacja.” „Publishers Weekly”
„Wstrząsający reportaż złożony ze świadectw mieszkańców Wuhanu z początków pandemii covid-19. […] Drastyczna, przeszywająca serce relacja.” „Foreword Reviews”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 301
W serii ukazały się ostatnio:
Lene Wold Honor. Opowieść ojca, który zabił własną córkę (wyd. 2)
Tomasz Grzywaczewski Wymazana granica. Śladami II Rzeczpospolitej (wyd. 2)
Peter Robb Sycylijski mrok (wyd. 3)
Iza Klementowska Samotność Portugalczyka (wyd. 2)
Aneta Pawłowska-Krać Głośnik w głowie. O leczeniu psychiatrycznym w Polsce (wyd. 2)
Paweł Smoleński Pochówek dla rezuna (wyd. 4)
John Vaillant Tygrys. Na tropie rosyjskiej bestii
Harley Rustad Zagubiony w Dolinie Śmierci. Obsesja i groza w Himalajach
Bartek Sabela Wędrówka tusz
Jamie Bartlett Królowa kryptowaluty. Historia miliardowego cyberprzekrętu
Małgorzata Nocuń Miłość to cała moja wina. O kobietach z byłego Związku Radzieckiego
Roman Husarski Kraj niespokojnego poranka. Pamięć i bunt w Korei Południowej (wyd. 2)
Bartosz Józefiak Wszyscy tak jeżdżą
Tomáš Forró Gorączka złota. Jak upadała Wenezuela
Douglas Preston, Mario Spezi Potwór z Florencji. Śledztwo w sprawie seryjnego mordercy
Piotr Lipiński Wasilewska. Czarno-biała
Agnieszka Pikulicka-Wilczewska Nowy Uzbekistan
Taina Tervonen Grabarki. Długi cień wojny w Bośni
Katarzyna Kobylarczyk Ciałko. Hiszpania kradnie swoje dzieci
Jacek Hołub Beze mnie jesteś nikim. Przemoc w polskich domach (wyd. 2)
Anna Bikont Nigdy nie byłaś Żydówką. Sześć opowieści o dziewczynkach w ukryciu
Jelena Kostiuczenko Przyszło nam tu żyć. Reportaże z Rosji (wyd. 3)
Barbara Demick Światu nie mamy czego zazdrościć. Zwyczajne losy mieszkańców Korei Północnej (wyd. 3)
Bartosz Żurawiecki Ojczyzna moralnie czysta. Początki HIV w Polsce
Kate Brown Czarnobyl. Instrukcje przetrwania (wyd. 2)
Amos Oz Na ziemi Izraela (wyd. 2)
Marta Wroniszewska Tu jest teraz twój dom. Adopcja w Polsce (wyd. 2)
Sam Knight Biuro Przeczuć. Historia psychiatry, który chciał przewidzieć przyszłość
Katarzyna Kobylarczyk Pył z landrynek. Hiszpańskie fiesty (wyd. 2)
Paweł Smoleński Izrael już nie frunie (wyd. 6)
Piotr Lipiński Bierut. Kiedy partia była bogiem (wyd. 2)
Derek Scally Najlepsi katolicy pod słońcem. Pożegnanie Irlandczyków z Kościołem
Kalina Błażejowska Bezduszni. Zapomniana zagłada chorych (wyd. 2)
W serii ukażą się m. in.:
Bradley Hope Pokonać Kimów. Tajna misja przeciwko reżimowi
John Treherne Zbrodnia w raju. W poszukiwaniu utopii na Galapagos
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Tytuł oryginału angielskiego Deadly Quiet City. Stories from Wuhan, Covid Ground Zero
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Fotografia na okładce © Xia Junjun / VCG via Getty Images
Copyright © by Hardie Grant, 2022
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2024
Copyright © for the Polish translation by Hanna Pustuła-Lewicka, 2024
Opieka redakcyjna Przemysław Pełka
Redakcja Krystyna Podhajska
Korekta Joanna Stocka / d2d.pl, Katarzyna Juszyńska / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-881-7
Miasta widziane z dużej wysokości przypominają mrowiska, z których nieustannie wypełzają nieprzebrane tłumy maleńkich postaci i rozbiegają się do swoich zadań jak mrówki robotnice. Przemieszczają się drogami w nieprzyjemnie warczących blaszanych pudełeczkach. O zmierzchu mrowiska rozjarzają się kolorowymi światłami, które płoną całą noc na dowód potęgi i wspaniałości cywilizacji stworzonej przez człowieka. Wiosną 2020 roku wielkie miasto na południowo-wschodnim krańcu kontynentu azjatyckiego wyglądało jednak zupełnie inaczej. Maleńkie istotki w blaszanych pudełeczkach zniknęły, pozostały jedynie niekończące się szeregi milczących budynków. Ulice, tak niedawno tętniące życiem, opustoszały i pogrążyły się w martwej ciszy.
Wuhan, epicentrum epidemii nieznanego dotąd koronawirusa. 23 stycznia 2020 roku Xi Jinping osobiście zarządził całkowity lockdown jedenastomilionowego miasta. Stanął transport publiczny, rzesze ludzi zostały uwięzione w swoich domach. Wielu z nich nie dożyło do końca siedemdziesięciosześciodniowego lockdownu. Pozostali przetrwali ten okres w niepokoju i strachu. Odczuwali niepewność, przerażenie, złość. Świat nie miał pojęcia, co przeżywają ci „więźniowie” ani jak sobie radzą z katastrofą.
Dlatego właśnie ta książka jest taka ważna: w kolejnych rozdziałach zabiorę czytelnika do środka zamkniętego lockdownem miasta i poznam go z ludźmi, których głosy nie przebijały się przez oficjalną narrację. Opowiedzą oni swoje historie.
Muszę przyznać, że zebranie tych opowieści nie należało do łatwych zadań. W Chinach poszukiwanie prawdy bywa przestępstwem. Przede mną, w najtrudniejszym i najbardziej niebezpiecznym czasie, Wuhan odwiedzili inni dziennikarze obywatelscy. Musimy pamiętać ich nazwiska: Fang Bin, Chen Qiushi, Li Zehua, Zhang Zhan. Niezłomnie starali się dotrzeć do prawdy, ale szybko zostali aresztowani i uciszeni.
W czasie pobytu w Wuhanie często myślałem o tym, że mnie może spotkać to samo – ponury loch bez dostępu światła dziennego, zamknięcie w czterech ścianach bez okien, nieustanne przesłuchania, tortury, okrutne traktowanie i wreszcie dowiezienie pod eskortą do sądu, który ogłosi światu moje zbrodnie. Taki przerażający scenariusz nie należy do rzadkości. W ciągu ostatnich ośmiu lat trzydzieścioro sześcioro moich przyjaciół trafiło do więzienia. Są wśród nich prawnicy, dziennikarze i profesorowie, dobrzy i uczciwi ludzie uznani za wrogów państwa, ponieważ powiedzieli coś, co nie spodobało się rządowi.
Ja też mówiłem takie rzeczy. Przed dojściem Xi Jinpinga do władzy byłem rozchwytywanym autorem, ale później moje słowa przyniosły mi zakaz publikacji, a wszystkie moje profile w mediach społecznościowych, obserwowane przez miliony użytkowników, zostały zamknięte. Stałem się podejrzaną postacią, którą należy obserwować. Agenci tajnej policji często pukali do moich drzwi. Uniemożliwiali mi uczestniczenie w pewnych wydarzeniach, zmuszali mnie do usuwania tego, co napisałem. Zdarzały się bezpośrednie pogróżki. „Jesteś wymoczkiem – zachichotał raz złośliwie jeden z policjantów. – Ciekawe, ile zniesiesz bicia”. Pewnej zimnej nocy niedługo przed wybuchem epidemii koronawirusa dwóch policjantów zabrało mnie z domu na posterunek i przesłuchiwało przez wiele godzin, cały czas coś pilnie notując. Jeden z nich bez przerwy groził mi więzieniem. Sądziłem, że jestem na to psychicznie przygotowany, ale kiedy to się wydarzyło naprawdę, trząsłem się ze strachu.
Można powiedzieć, że ta książka opowiada o trzęsieniu się ze strachu. Przyjechałem do Wuhanu przerażony, przerażony szukałem kontaktów i pytałem ludzi o ich przeżycia. Bałem się, zapisując ich słowa. Zanim owoc mojej pracy ukazał się drukiem, uciekłem z jedną walizką z ojczyzny, zostawiwszy wszystko, co zdołałem zbudować i nagromadzić w swoim czterdziestosiedmioletnim życiu. W tej chwili siedzę w kawiarni w północnym Londynie, poza zasięgiem chińskiej bezpieki, ale nawet teraz, wspominając wydarzenia poprzedniego roku, czuję, że serce zamiera mi w piersi, a usta wypełnia gorzki smak strachu.
Kiedy wybuchła epidemia, nie pomyślałem o tym, żeby pojechać do Wuhanu. Mieszkałem wówczas za piątym pierścieniem pekińskiej obwodnicy. Przez dwa miesiące tylko trzy razy wyszedłem ze swojego małego mieszkania. Podobnie jak całe chińskie społeczeństwo panicznie bałem się zarazić, ale jeszcze bardziej bałem się prewencyjnej polityki rządu, polegającej na unieruchomieniu transportu publicznego, ograniczeniu swobody poruszania się i blokadzie informacyjnej. Nieliczne osoby, które – tak jak mnie – niepokoiła utrata swobód, nie ośmielały się głośno wyrażać swoich obaw.
Na moim osiedlu nie odnotowano ani jednego przypadku koronawirusa, mimo to lokalne władze otoczyły je ogrodzeniem z jednym tylko wyjściem na zewnątrz. Żeby wyjść, musiałem pokazać strażnikowi czerwoną kartę – przepustkę uprawniającą mnie do opuszczenia terenu i powrotu do domu. Za ogrodzeniem szerokie aleje Pekinu były całkowicie wyludnione – nie widziało się ani przechodniów, ani samochodów. Światła na skrzyżowaniach zmieniały barwę w zupełniej samotności, kwiaty kwitły wyłącznie dla siebie.
Nigdy wcześniej nie widziałem takiego Pekinu. Zastanawiałem się, jak może wyglądać strefa zero katastrofy: oddalony o tysiąc dwieście kilometrów Wuhan.
3 kwietnia 2020 roku zadzwonił do mnie profesor Clive Hamilton, którego od dawna darzyłem ogromnym szacunkiem. Chciał wiedzieć, gdzie jestem. Odparłem, że w Pekinie. „Nie w Wuhanie?” – zapytał z autentycznym zdziwieniem.
To nieoczekiwane pytanie podziałało na mnie jak iluminująca wypowiedź wyroczni. Z oszołomienia straciłem mowę. Myślałem: „Słusznie. Dlaczego nie jestem w Wuhanie?”.
Telefon Clive’a jasno wytyczył moją drogę. Wiedziałem, że muszę pojechać do zamkniętego miasta, znaleźć dostęp do ludzi odciętych od świata, dowiedzieć się, jak żyją, wysłuchać ich historii. „Musisz to zrobić – powiedziałem sobie. – Po prostu zrób i nie myśl, czym to grozi”.
Po południu pojechałem w odludne miejsce na dalekich przedmieściach Pekinu i odbyłem długą rozmowę z przyjacielem. Omówiliśmy potencjalne konsekwencje i zagrożenia związane z planowaną przeze mnie podróżą. Przyjaciel pokazał mi, jak założyć bezpieczną skrzynkę e-mailową i jak jej używać do bezpiecznego przekazywania materiałów. A przede wszystkim surowym tonem udzielił mi bardzo ważnej rady: „W żadnym wypadku nikomu o tym nie mów!”.
Kupiłem bilet na pociąg, zarezerwowałem hotel w Wuhanie i zaopatrzyłem się w solidny zapas maseczek oraz środka dezynfekującego. W południe 6 kwietnia chyłkiem przemknąłem na dworzec. Szedłem ze spuszczoną głową, unikałem kontaktu wzrokowego z nielicznymi przechodniami i starałem się omijać wszechobecne kamery monitoringu. Wsiadłem do pustego wagonu jak odkrywca, który wchodzi do ciemnej jaskini, nie wiedząc, co go tam czeka.
Całą drogę do Wuhanu nikt się do mnie nie dosiadł. To zakrawało na cud; w przeszłości odbyłem setki podróży koleją i za każdym razem w wagonie panowały gwar i tłok. Nie przypuszczałem, że w chińskim pociągu może być tak cicho i pusto.
Kiedy jechałem – przez nikogo nieniepokojony, lecz mimo to pełen złych przeczuć – zadzwoniła moja komórka. Widok nieznanego numeru mnie zdenerwował. Odebrałem już wiele podobnych telefonów, doskonale znałem procedurę. Zignorowałem więc ten i długo czekałem, aż ucichnie. Po kilku minutach znowu zadzwoniono z tego samego numeru, ale tym razem telefonujący poddał się po kilku sygnałach. Drugim telefonem zrobiłem zdjęcie numeru i przesłałem je przyjacielowi. „W Chinach jesteśmy kompletnie przejrzyści. Wiedzą o nas wszystko” – napisałem w komentarzu.
Pisząc „wiedzą”, miałem na myśli tajną policję. Czasem nazywam ją Biurem Obsługi Klienta. Trudno znaleźć coś, o czym by nie wiedziała. Całkiem możliwe, że mnie śledzono i wszystkie środki ostrożności zawiodły. Może właśnie teraz tajniacy śmieją się z moich nieporadnych prób uniknięcia wykrycia. Jednocześnie nie miałem złudzeń: takiego telefonu nie wolno lekceważyć, to mogłoby przynieść jeszcze groźniejsze konsekwencje. „Co będzie, to będzie – pomyślałem. – Trudno”.
Przez cały pobyt w Wuhanie byłem bardzo nerwowy. Zatrzymałem się w pięciogwiazdkowym hotelu Wuhan Jin Jiang International przy ulicy Xinhua, jednym z nielicznych, których jeszcze nie zamknięto. Większość rozmów opublikowanych w tej książce odbyła się w moim pokoju hotelowym, chociaż czasem spotykałem się ze swoimi rozmówcami w ciemnym miejscu nad rzeką albo w pustej uliczce, gdzie nikt nas nie mógł usłyszeć.
Przeglądałem późnym wieczorem notatki zrobione w ciągu dnia, gdy nagle usłyszałem ciche głosy na korytarzu. Zaalarmowany, natychmiast wstałem, zgasiłem światło i ostrożnie podkradłem się do drzwi. Wyjrzałem przez dziurkę od klucza, żeby sprawdzić, co się tam dzieje. Niczego nie zobaczyłem, ale nadal czułem niepokój. W nocy wiele razy wstawałem i wyglądałem przez dziurkę na pusty korytarz. W pewnym momencie wyobraziłem sobie, że zaraz wyważą drzwi i moje serce zaczęło walić młotem. Po pół godzinie uspokoiłem się, lecz dłonie wciąż miałem mokre od potu.
Te przesadne reakcje nie były całkiem nieuzasadnione. Fang Bin, zanim zniknął, opublikował na swoim profilu w mediach społecznościowych wideo, na którym krzyczy: „Idą tu!”. Młody dziennikarz obywatelski i sygnalista Li Zehua został aresztowany podczas prowadzenia streamingu w mediach społecznościowych. Jego ostatnie słowa brzmiały: „Robią na mnie nalot. Robią na mnie nalot”. W następnej sekundzie przekaz się urwał. Tamtego chłodnego wiosennego wieczora, wpatrując się nerwowo w ciemność na korytarzu, miałem przed oczyma twarze ich obu.
W tym samym pokoju hotelowym Yang Min, matka, która straciła córkę, pytała zalęknionym głosem: „Czy tu jest podsłuch?”. Też miałem takie obawy. Wielokrotnie odnosiłem wrażenie, że ktoś mnie śledzi, rozpracowuje, podsłuchuje. Może tylko mi się wydawało, ale nie potrafiłem opędzić się od takich myśli. Jedyne, co mogłem zrobić, to backupy wszystkich materiałów.
Po każdej rozmowie natychmiast przesyłałem materiały przyjacielowi za granicą. Omawiając z nim ten projekt, powtarzałem z naciskiem: „Jeśli mnie aresztują, przekaż te materiały Clive’owi, on dokończy książkę”. Jej publikacja na Zachodzie w czasie mojego pobytu w więzieniu uczyniłaby mój los jeszcze bardziej godnym pożałowania, ale wiedziałem też, że nawet najgorsze czasy kiedyś się skończą. Jestem jeszcze młody, jakoś sobie poradzę.
Gdy przyjaciele dzwonili, żeby zapytać, jak się miewam, rozmawiałem z nimi szeptem, chowając się pod kocem przed wściekłą bestią, która w każdej chwili mogła mnie złapać. Unikałem rozmawiania o bieżących wydarzeniach, bo to było zbyt niebezpieczne, gawędziłem głównie o jedzeniu i pogodzie. Opowiadałem z entuzjazmem, że piszę powieść science fiction. Śmiechu warte kłamstwo, jednak nie do końca. Niektóre opisane tu sceny są tak surrealistyczne, że właściwie można by je zaliczyć do literatury tego gatunku.
Nie wszyscy zgadzali się na rozmowę. Pewien lokalny urzędnik powiedział: „Bardzo mi przykro, obowiązuje mnie zakaz udzielania wywiadów”. Lekarz z dużego szpitala, do którego dzwoniłem kilkakrotnie z prośbą o rozmowę, z początku obiecał, że się zastanowi, ale kilka dni później grzecznie odmówił.
Tamtej niekończącej się wiosny pracował z chorymi i w końcu też się zaraził koronawirusem. Musiał widzieć zwłoki i pewnie nieraz zdarzało mu się uronić łzę. Na pewno pragnął podzielić się z kimś swoimi przemyśleniami, mimo to z powodów, które bał się ujawnić, zatrzymał je dla siebie.
– Bracie – powiedział do mnie – dokładnie wszystko przemyślałem i lepiej o tym zapomnijmy. Mam nadzieję, że rozumiesz, jak bardzo to dla mnie trudne.
– Doskonale rozumiem – odparłem. – Mam jednak nadzieję, że pewnego dnia będziesz mógł opowiedzieć mi o swoich przeżyciach, uczuciach i o wszystkim, co widziałeś i słyszałeś.
– Oby – stwierdził cicho po długiej chwili milczenia. – Oby.
Strach ma to do siebie, że się kumuluje. Tak właśnie było w Wuhanie w 2020 roku. Im dłużej tam przebywałem, tym mocniej się bałem.
Kolejny telefon skłonił mnie do pospiesznego wyjazdu. 4 maja zadzwonił nieznajomy mężczyzna z pekińskim akcentem i bez żadnego wstępu zapytał:
– Co pan robi w Wuhanie?
Odparłem, że się po prostu rozglądam, bez szczególnej przyczyny.
– Lepiej niech pan na siebie uważa – ostrzegł mnie tonem głębokiej troski. – Nie chce się pan zarazić, to by nie wyszło panu na zdrowie.
Do dzisiaj nie wiem, co mógł oznaczać tamten telefon. Może tajemniczy rozmówca szczerze się o mnie martwił, a może była to zawoalowana groźba: „Wiemy, gdzie jesteś, i wiemy, co tam robisz”.
Na razie nie zrealizowałem wszystkich swoich planów. Liczyłem na to, że uda mi się jeszcze raz zajrzeć do laboratorium wirusologicznego i miałem umówione kolejne rozmowy. Zhang Zhan chciała pomagać rodzinom zmarłych na covid w dochodzeniu sprawiedliwości i pomyślałem, że mógłbym opisać jej działania. Ale tajemniczy telefon zmusił mnie do zweryfikowania zamiarów. Zdążyłem porozmawiać z kilkunastoma osobami i zarejestrować ponad milion słów. To było moje brzemię. Każdy kolejny rozmówca powiększał jego ciężar. Nie chciałem ryzykować utraty zdobytych materiałów.
Pełen niepokoju pracowałem przez kolejne dwa dni. Kupiłem na 7 maja bilet do Yueyang, miasta na drugim brzegu Jangcy. Postanowiłem nie wracać do Pekinu. Obserwowali mnie, więc uznałem, że dalsza praca nad tą książką w stolicy byłaby zbyt niebezpieczna. Poleciałem do górzystej prowincji Syczuan i kontynuowałem pisanie w małym miasteczku ukrytym w głębi gór.
Osiem dni później policja aresztowała Zhang Zhan.
Praca nad tą książką zajęła mi osiem miesięcy, gdyż wielokrotnie musiałem ją przerywać. Po raz pierwszy po aresztowaniu Zhang Zhan. Policja przesłuchiwała ludzi, którzy mieli z nią kontakt. Przyjaciel przysłał mi zdjęcia ze spotkania na początku maja i ostrzegł, że wszystkie widoczne na nim osoby są przesłuchiwane i że prawdopodobnie będę następny.
Odłożyłem słuchawkę i oszołomiony wpatrywałem się we wstępną wersję swojego tekstu na ekranie komputera. „A jeśli coś się mi stanie? Byłaby ogromna szkoda, gdyby nie udało mi się wykonać zadania. Potrzebuję czasu na dokończenie pracy”, myślałem.
Odebrałem jeszcze dwa tajemnicze telefony, w październiku 2020 i w styczniu 2021 roku. Dzwoniły różne osoby, chociaż obie mówiły tym samym łagodnym tonem, jakby niezobowiązująco gawędziły albo składały życzenia. Mimo to wpadałem w panikę. Natychmiast ukrywałem materiał w bezpiecznym miejscu, czyściłem pamięć komputera i czekałem w milczeniu na gości. Nikt się nie zjawił. Być może policjanci też się bali zarazić koronawirusem.
W marcu 2021 roku ukończyłem rękopis i przekazałem go swojemu wiernemu przyjacielowi. Ostatnie słowa tekstu brzmiały: „Cokolwiek się ze mną stanie, ta książka musi ukazać się drukiem”.
Przyjaciel odpisał: „Zrozumiałem”.
Lin Qingchuan przyciska szpatułką język pacjenta i ogląda jego migdałki. Pacjent odruchowo kaszle. Lin czuje na twarzy powiew powietrza i instynktownie odchyla się do tyłu.
Dziesięć minut później pojawia się nieprzyjemne doznanie w gardle.
– Jakby biło w nim źródło flegmy – opowiada Lin.
Następnie przychodzi suchy kaszel. Po dwóch godzinach pojawiają się osłabienie i lekki ból gardła. „Jak przy ciężkim przeziębieniu”.
Lin mówi swojemu koledze: „Złe wieści. Złapałem to”.
W tamtym czasie termin „nowy koronawirus” nie był jeszcze w powszechnym użyciu. Lin zawiadamia swoich przyjaciół za pośrednictwem mediów społecznościowych, że mógł się zarazić wirusem „SARS plus”. Znajomy lekarz ze Szpitala numer 1 w Wuhanie pisze w komentarzu: „Nie zwlekaj. Przyjeżdżaj natychmiast, pomogę ci znaleźć łóżko”.
Lin nie korzysta z propozycji przyjaciela. Nie gorączkuje, objawy nie są poważne, więc postanawia poobserwować się przez dobę. Po tym czasie pojawia się ból w klatce piersiowej, ale to też na razie nie niepokoi Lina. Następnego dnia ból staje się ostry. Doktor udaje się do pracowni radiologicznej swojego szpitala i robi zdjęcie klatki piersiowej, które pokazuje, że dolna część prawego płuca jest zainfekowana wirusem. Błyskawicznie kontaktuje się z kolegą ze Szpitala numer 1. W odpowiedzi słyszy: „Bardzo mi przykro, ale brakuje łóżek nawet dla naszych własnych lekarzy”.
To było 21 stycznia 2020 roku. Dwa dni później miasto zostaje zamknięte i rozpoczyna się siedemdziesięciosześciodniowy okres ucisku i cierpienia. Jednak z powodu blokady informacji i dezinformacyjnej polityki rządu jedenaście milionów mieszkańców miasta właściwie nic nie wie o groźnym wirusie. Zbliża się chiński Nowy Rok, rodziny gorączkowo robią zakupy na święta. Lin Qingchuan i jego koledzy są pełni najgorszych obaw. Zdają sobie sprawę, że wirus się rozprzestrzenia, choć bardzo niewielu ludzi ośmiela się mówić o tym publicznie. „Uważaj na siebie i nikomu nic nie mów” – ostrzegają Lina najbliżsi.
Lin pracuje w niewielkim szpitalu okręgowym w Wuhanie. Mówi, że zwykle placówka przyjmuje dziennie dwóch, trzech pacjentów z przeziębieniem albo gorączką, ale w połowie listopada 2019 roku ich liczba zaczęła gwałtownie rosnąć.
– Przez osiem godzin dyżuru lekarz przyjmował dwadzieścioro pięcioro do trzydzieściorga pacjentów, z których połowa miała wysoką gorączkę. W tym wiele dzieci.
Chiński rząd jest o tym poinformowany. Wydaje ostrzeżenie grypowe typu A i nakazuje zamknięcie wielu szkół, ale nie wyjaśnia sytuacji. Lekarze zaczynają ostrożnie rozmawiać w mediach społecznościowych z przyjaciółmi i kolegami, komentując wzrost liczby przypadków gorączki oraz omawiając objawy. 8 grudnia ktoś informuje Lina, że w laboratorium Szpitala Tongji udało się zidentyfikować wirus nietypowego zapalenia płuc.
Tamtego dnia Lin Qingchuan zaczyna nosić maseczkę. W okolicach Bożego Narodzenia wkłada rękawiczki i okulary ochronne. Krążą coraz bardziej zatrważające plotki, kolejne szpitale zgłaszają przypadki zakażeń. Lin mówi swoim przyjaciołom, że lada dzień dojdzie do wybuchu epidemii, lecz tylko nieliczni dają wiarę jego słowom. Robi zapasy artykułów żywnościowych i warzyw. Maseczki jeszcze nie podrożały, kosztują zaledwie trzynaście fenów[1] za sztukę i Lin kupuje trzysta sztuk dla swoich starych rodziców. Ta liczba wydaje mu się wystarczająca.
– Wszyscy myśleliśmy, że to wirus atypowego zapalenia płuc. Nikt nie przypuszczał, że zaczyna się koszmar – wspomina.
31 grudnia Miejski Komitet Zdrowia ogłasza, że odnotowano dwadzieścia siedem przypadków „wirusowego zapalenia płuc”, ale nic nie wskazuje na to, by „wirus przenosił się z człowieka na człowieka”. Stwierdza też: „chorobie można przeciwdziałać i da się ją kontrolować”.
Tego samego dnia ta sama instytucja wydaje wewnętrzne „powiadomienie o sytuacji kryzysowej”, w której „wirusowe zapalenie płuc” jest już „zapaleniem płuc o nieznanej przyczynie”. Komitet nakłada na szpitale obowiązek powiadamiania władz o każdym nowym przypadku. Lin publikuje ten dokument na swoim profilu w mediach społecznościowych i dodaje w komentarzu: „Proszę was wszystkich, noście maski, szerzy się H-typowe zapalenie płuc”. Specjalnie przekręca słowo „atypowe”, żeby zmylić rządową cenzurę. Cztery godziny później dodaje: „Na waszym miejscu kupiłbym zapas maseczek”. Wieczorem wrzuca zdjęcie maseczki i pisze, by nie wychodzić bez niej z domu.
Lin wie, że publikowanie takich rzeczy w mediach społecznościowych jest ryzykowne. Widział w wiadomościach materiał o ośmiu lekarzach zatrzymanych za „rozpowszechnianie niesprawdzonych pogłosek”, mimo to uważa mówienie prawdy za swój obowiązek.
– Nawet gdyby usłyszała mnie tylko jedna osoba, nadal warto to robić.
Kiedy 3 stycznia pierwszy przypadek tajemniczej choroby zostaje wykryty w Hongkongu, Lin wyraża w mediach społecznościowych nadzieję, że tamtejszym służbom medycznym uda się wykryć przyczynę jej występowania. Nie liczy już na „załganych ekspertów rządowych”, których nazywa eksplujtami, bo „są gotowi wypluć z siebie każde kłamstwo, jakie każą im wypluć ich zwierzchnicy”. Pyta ich: „Nie macie wyrzutów sumienia?”.
Na początku stycznia, kiedy Wuhan w harmonijnym, radosnym nastroju przygotowuje się do świętowania Chińskiego Nowego Roku, niepokój Lina rośnie. W grupie lekarskiej na chińskim komunikatorze internetowym WeChat publikowane są procedury leczenia, opracowywane przez poszczególne szpitale. Nie mają one jednak zatwierdzenia z góry. Pojawiają się informacje o kolejnych zgonach. Pewnego dnia w połowie stycznia cała rodzina przyjaciela Lina trafia do przepełnionego Szpitala Centralnego w Wuhanie (Wuhan Central Hospital). Kolega mówi mu, że pacjenci leżą po dwunastu w sali i że w tej, w której on jest, ostatniej nocy zmarły dwie osoby.
Teraz niemal każdy lekarz wie o śmiertelnych przypadkach: widział je sam albo słyszał o nich od kolegów. Krewni, przyjaciele, sąsiedzi… Umiera tylu ludzi, że służby nie nadążają z wywożeniem zwłok. Lecz w oficjalnych serwisach informacyjnych ani w komunikatach władz nie ma wzmianek o zgonach, nawołuje się w nich jedynie, by nie panikować: „nic nie wskazuje na to, że wirus przenosił się z człowieka na człowieka”, a „chorobie można przeciwdziałać i da się ją kontrolować”.
Dopiero 11 stycznia władze niechętnie potwierdzają pierwszy przypadek śmierci. Lin pisze rozzłoszczony na swoim profilu: „Podnieście wzrok trzy stopy w górę, Bóg tam jest”, co oznacza: „Niebiosa na was patrzą, strzeżcie się ich gniewu”. Tydzień później ostro krytykuje lekkomyślne decyzje władz: „Wysyłacie lekarzy, żeby w miejscach publicznych mierzyli ludziom temperaturę, ale nie zapewniacie im środków ochrony osobistej i nie pozwalacie im ich używać. Chcecie, żebyśmy byli ostrożni, ale żebyśmy tego po sobie nie pokazywali. Za kogo wy nas macie?”. Także w rozmowach nie kryje wściekłości.
– Wiedzieliśmy, że codziennie umierają ludzie – mówi – a oni powtarzali w kółko, że nie ma śmiertelnych przypadków. Już wtedy lekarze stracili zaufanie do władz.
Kiedy kilka miesięcy później wspomina tamten czas, targają nim złożone uczucia. Niepokojowi i złości towarzyszy też nieokreślony strach. Jeden z jego bliskich przyjaciół, lekarz z oddziału chorób układu oddechowego w Szpitalu Tongji, zmuszał swoją rodzinę do przyjmowania leków antywirusowych, nie wyjaśniając powodu. Dopiero później Lin się dowiedział, że budząca postrach Centralna Komisja Kontroli Dyscyplinarnej Komunistycznej Partii Chin oraz administracja placówki zakazały lekarzom wynoszenia prawdy poza mury szpitala.
– Tak się bał, że nie powiedział nawet swojej żonie – opowiada Lin. – Nikt by się nie dowiedział, o czym między sobą szepczą, mimo to się nie odważył, bo gdyby ich mimo wszystko przyłapano, straciłby pracę i źródło utrzymania… To byłby koniec. Tak wielkie rozmiary przyjmował strach.
Lin Qingchuan nie był pierwszym ani ostatnim lekarzem, który „to złapał”. 21 stycznia w małym szpitalu rejonowym, gdzie pracuje, wirusem jest już zakażonych ośmioro lekarzy i pielęgniarek. W następnych dniach ta liczba szybko rośnie: czternaścioro, osiemnaścioro, dwadzieścioro dwoje. Wszyscy lekarze i pielęgniarki z pierwszej linii frontu są zakażeni. Nikt nie uniknął wirusa. Lin uważa, że należy zamknąć szpital i odizolować personel.
– W końcu wszyscy zachorowali i prowadzenie szpitala musiała przejąć księgowość.
23 stycznia, w dniu, kiedy władze zamknęły Wuhan, Lin zostaje w domu i zaczyna się sam leczyć. „Jednogramowa dawka amoksycyliny postawi mnie na nogi w trzy do pięciu dni” – pisze w mediach społecznościowych. Jest nastawiony optymistycznie: „Jeśli w ciągu dziewięciu dni nie umrę, będę żył”.
Nazajutrz wypada wigilia Chińskiego Nowego Roku. Lin zjada prosty posiłek złożony z wieprzowiny smażonej z papryczkami chili i ryżu. Jest przygnębiony. Na swoim koncie ostro krytykuje rząd, który nie wypełnia swoich obowiązków: „Zakażeni pacjenci nie są odizolowywani, nikt nie dezynfekuje ogólnie dostępnych pomieszczeń. Co gorsza, personel medyczny nie otrzymuje środków ochrony osobistej”. Kilka godzin później zamieszcza apel: „Walczymy z wirusem własnymi płucami. Błagam, wydajcie nam okulary ochronne”.
Wieczorem 25 stycznia szpital powiadamia Lin Qingchuana, że cały personel musi wrócić do pracy. Doktor próbuje protestować. „Nadal zarażam – tłumaczy dyrektorowi placówki. – Jak w takim stanie mogę leczyć pacjentów?” Dyrektor nie pozostawia mu jednak wyboru. „To polecenie z góry. Jeśli nie jest pan oficjalnie zdiagnozowany, musi pan wrócić do pracy”.
Przyjaciele proszą Lina, żeby tego nie robił, ale on myśli o swoich kolegach. „Jeśli nie stawię się w pracy, cała robota spadnie na nich. Jestem lekarzem, a także źródłem infekcji. Co za kompromitacja”.
Przez następne dni Lin żyje w chaosie lockdownu, zmaga się z brakami w zaopatrzeniu, pogrąża w nieutulonym smutku. W szpitalu rejonowym jest tylko jedno opakowanie lekarstwa na obniżenie gorączki, brakuje środków przeciwzapalnych, okularów i fartuchów ochronnych. Pozostało zaledwie czterdzieści masek. Nie ma nawet termometrów. Wszyscy lekarze i pielęgniarki kwalifikują się jako osoby „prawdopodobnie zakażone” albo takie, które „miały bliski kontakt z zakażonym”, lecz mimo to na polecenie władz muszą się włączyć do walki, w której mogą stracić życie.
Stan Lina się pogarsza. 28 stycznia, w czasie dyżuru na oddziale ambulatoryjnym, nagle zaczyna odczuwać ostry ból w klatce piersiowej.
– Taki rodzaju bólu nazywamy śmiertelnym – opowiada.
Zdenerwowany prosi kolegów o konsultację. Znajoma lekarka zaleca lewofloksacynę, antybiotyk o szerokim zakresie działania, który stosuje u pacjentów z podobnymi objawami. Przepisuje mu pięć opakowań. Następnego dnia Lin ordynuje sobie kroplówkę i wraca na nocne dyżury.
Zgodnie z zaleceniem władz szpital okręgowy musi się ograniczyć do segregacji medycznej (triażu) i przeprowadzania wstępnych badań lekarskich. Pacjenci z wysoką gorączką – bez względu na swój stan – są zmuszeni dotrzeć o własnych siłach do oddalonego o kilka kilometrów szpitala Wuhan Pu’ai, wyznaczonego na szpital covidowy. Ponieważ w czasie lockdownu obowiązuje zakaz poruszania się prywatnymi samochodami, chcąc nie chcąc, zazwyczaj mozolnie wędrują tam pieszo.
– Młodzi jakoś dają radę, ale większość starszych, którzy poszli, już do nas nie wraca.
W szpitalu Wuhan Pu’ai panuje chaos. Pod koniec stycznia Lin Qingchuan dowiaduje się, że choroba pokonała cały personel szpitalnego oddziału ratunkowego. Do przyjmowania pacjentów zostają skierowani lekarze z oddziałów wewnętrznego, chirurgii urazowej i neurologicznego. „Chorzy zajmowali każdy skrawek podłogi, a niektórym w ogóle nie udawało się dostać do środka”. Czasem ktoś prosi Lina o załatwienie karetki, która przewiozłaby go do szpitala Pu’ai. Lin dzwoni i dzwoni, ale zorganizowanie transportu medycznego jest prawie niewykonalne.
– Numer alarmowy sto dwadzieścia całkowicie się zablokował. Któregoś dnia powiedzieli mi, że jestem siedemsetny w kolejce – opowiada.
Lina otaczają niezliczone twarze, na których malują się niepokój i rozpacz. Słyszy skargi i błagania, ale nie może nic zrobić, ponieważ nie ma lekarstw, a władze nie pozwalają jego szpitalowi przyjmować pacjentów.
Wieczorem 28 stycznia Lin odbiera telefon od kobiety, która mówi, że jej siedemdziesięcioletni ojciec zaczyna tracić przytomność. Błaga Lina o pomoc, ale on jest jedynym lekarzem na dyżurze i nie może opuścić miejsca pracy. Kilka godzin później ta sama kobieta informuje go przez telefon, że ojciec jest nieprzytomny, ma spłycony oddech i bardzo słaby puls. „Błagam pana, doktorze. Ktoś musi mi pomóc wsadzić ojca do samochodu, żebym mogła zawieźć go do szpitala. Sama nie dam rady”.
Nazajutrz rano Lin, ledwo żywy ze zmęczenia, opuszcza oddział ambulatoryjny i aplikuje sobie kolejną kroplówkę. W jej trakcie odbiera trzeci telefon od tej samej kobiety. Tym razem w jej głosie słyszy rozpacz i jednocześnie spokój: „Mój ojciec umarł. Co teraz?”.
To był najczarniejszy moment epidemii w Wuhanie. Jeszcze kilka miesięcy później Lin niechętnie o tym opowiada.
– Dla nas, lekarzy, bezradne patrzenie, jak pacjenci umierają bez żadnej pomocy… – urywa. – Byliśmy kompletnie bezużyteczni – dodaje po chwili.
Tamtej wiosny wlokącej się w nieskończoność Lin Qingchuan masowo podpisuje akty zgonu. Niektóre z nich są opatrzone adnotacją „do natychmiastowej kremacji”. W rubrykę „przyczyna zgonu” najczęściej wpisuje „niewydolność oddechową”, „zawał mięśnia sercowego” albo coś w tym rodzaju. Niezwykle rzadko – „zapalenie płuc” albo „infekcję układu oddechowego”.
W styczniu przychodzi zalecenie z góry, żeby nie podawać zapalenia płuc jako przyczyny zgonu. Zostaje przekazane przez telefon, prawdopodobnie dlatego, żeby nie było śladów na papierze. Władze zorganizowały sieć informacji epidemiologicznej, łączącą wszystkie szpitale, głównie w celu gromadzenia danych o liczbie zachorowań i zgonów. 11 lutego Lin czyta w szpitalnej grupie na WeChacie instrukcję dla lekarzy wydających świadectwa zgonu: mają „zweryfikować sytuację”. Zgodnie z nowymi wytycznymi, jeśli nazwisko zmarłego nie figuruje w rządowej sieci informacji epidemiologicznej, nie można wpisywać zapalenia płuc w rubrykę „przyczyna zgonu”. Instrukcja jest najeżona wykrzyknikami: „W tym nadzwyczajnym okresie trzeba zachować wyjątkową ostrożność przy wpisywaniu zapalenia płuc albo infekcji układu oddechowego jako przyczyny zgonu!! Jeśli pacjent miał choroby towarzyszące, to właśnie one spowodowały zgon!”.
W bezsenne noce do Lina powracają widok stygnących zwłok i jęki chorych.
Wybuch epidemii szybko wyczerpał niewielki zapasów materiałów medycznych i lekarstw. Pewnego ranka Lin wrzuca do internetu zdjęcie pomiętej maseczki. „Noszę ją od tygodnia, a dziś z wszelkimi honorami wyrzucę. Nie obawiajcie się, mamy wszystko, nie występują problemy z zaopatrzeniem, w naszej aptece jest zero-zero-zero-zero opakowań leków przeciwzapalnych”.
Zdarza się, że chorzy, których nie ma czym leczyć, zaczynają się zachowywać histerycznie. Plują flegmą w szpitalnym lobby (kto wie, czy nie umyślnie), kaszlą jeden na drugiego. Niektórzy grożą, że pójdą roznosić wirus w miejscach publicznych.
– To byli desperaci, może szaleńcy. Mnóstwo ludzi znajdowało się na krawędzi załamania nerwowego – opowiada Lin.
Po pięciu kroplówkach z lewofloksacyny stan Lina zaczyna się poprawiać, nadal jednak męczą go kaszel i ból w coraz to innym miejscu klatki piersiowej.
– Raz w szczelinie między płatami, innym razem w szczycie lewego płuca.
30 stycznia dociera do szpitala Pu’ai, żeby zrobić sobie tomografię komputerową, ale w kolejce czeka tyle osób, że rezygnuje.
Lekarze i pielęgniarki „walczą z epidemią, choć często sami są chorzy”, a im samym nikt nie pomaga.
– W ciągu dnia leczą pacjentów, po pracy leczą sami siebie… Władze obiecały zapewnić personelowi medycznemu transport, ale znalezienie samochodu jest prawie niemożliwe. Obiecały również miejsca w hotelach… To wszystko były puste słowa – stwierdza Lin z goryczą.
Jest pod wrażeniem dwóch młodych pielęgniarek, które mieszkają sześć kilometrów od szpitala. Muszą wyjść z domu przed świtem, by dojść pieszo do pracy. Wieczorem czeka je mozolny marsz powrotny.
– Bardzo im współczułem – wyznaje Lin. – Zarabiały tylko sześćset jeden juanów miesięcznie i codziennie musiały pokonać dwanaście kilometrów. W linii prostej.
Pielęgniarki w szpitalu Lina oraz w innych chińskich szpitalach z reguły zarabiają niewiele. Takie życie. Większość z nich jest zatrudniona na kontraktach lub umowach tymczasowych. W zamian za niską pensję wykonują najcięższe, najbardziej niewdzięczne prace. Zmuszone sytuacją, łączą dyżury, pracując bez przerwy dwadzieścia cztery godziny lub nawet dłużej, a potem mają kilka dni wolnego. Taki tryb pracy jest szalenie wyczerpujący i w rezultacie czyni je bardziej podatnymi na zarażenie. Lin często pisze na WeChacie: „Dziś zachorowała kolejna młoda pielęgniarka. To bardzo smutne”.
7 lutego mieszkańcy Wuhanu opłakują tragiczną śmierć młodego sygnalisty, doktora Li Wenlianga, którego zabił nowy wirus. Lin znowu narzeka na suchy kaszel i tępy ból w klatce piersiowej. Myśl o Li Wenliangu wzbudza w nim zalew emocji. W mediach społecznościowych pisze:
W oblężonym mieście
„Bohater” to tragiczne słowo
***
Moi koledzy umierają
Nie widzę światła
Nie słyszę żadnego dźwięku
Każdy czeka w milczeniu swego losu
***
Ani lekarz
Ani lekarstwo
Nie niosą ludziom ratunku
Lin Qingchuan urodził się w latach siedemdziesiątych. Nie założył rodziny. Jest jednym z najważniejszych pracowników medycznych małego szpitala rejonowego, który może się poszczycić trzema sekretarzami partii i dwoma dyrektorami. Przyjaciele uważają go za człowieka silnego i pełnego optymizmu, z dużym poczuciem humoru. Ostatnio jednak coraz częściej zdarza mu się zapłakać nad położeniem zrozpaczonych pacjentów, pozostawianych bez pomocy. Jego oczy napełniają się łzami, kiedy słyszy szloch i błagania w słuchawce telefonu albo kiedy zwykli obywatele z dobroci serca ofiarowują szpitalowi pieniądze.
W zimną noc 27 stycznia Lin po wyjściu ze szpitala natyka się na ciężko chorego włóczęgę, który owinięty podartą kołdrą leży skulony pośrodku ulicy. Lin mierzy mu temperaturę i pobieżnie go bada. Bezdomny się nie rusza i tylko słabo pojękuje: „Zimno, zimno, zimno…”.
Nie wiadomo, kim jest ani skąd pochodzi. Nosi okulary, może jest człowiekiem oczytanym. Tamtej mroźnej nocy staje się nierozwiązywalnym problemem. Lin dzwoni w kilka miejsc, jednak żaden szpital ani żaden punkt pomocy nie zgadzają się przyjąć chorego. Nie znalazłszy innego wyjścia, Lin przekazuje go w ręce strażnika z pobliskiego osiedla mieszkaniowego.
– Więcej go nie widziałem i nie wiem, czy przeżył – mówi.
Trzy dni później Lin natyka się na kotkę imieniem Trzy Kwiaty – młodziutką, zapewne niespełna roczną, najwyraźniej zagubioną. Kotka ma na szyi dzwoneczek. Zagląda przechodniom w oczy i miauczy, jakby prosiła o pomoc. Lin buduje dla niej domek z kartonu i codziennie przynosi jej coś do jedzenia. Tonem ojca mówiącego o ukochanej córeczce opowiada przyjaciołom, że Trzy Kwiaty jest urocza i spodziewa się kociąt.
9 lutego Lin zostaje oddelegowany do przepełnionego ośrodka kwarantanny dla pacjentów objawowych. Nie ma czasu zajmować się kotką i nie wie, co się z nią stało. Pewnie umarła. Tamtej nieszczęsnej wiosny w Wuhanie w domach i na ulicach umarło wiele zwierząt. Nikt się nimi nie opiekował.
Lin pracuje na dwudziestoczterogodzinnych dyżurach, pomiędzy którymi ma dwa dni przerwy.
– Szpitale masowo kierowały do nas gorączkujące osoby, których nie były w stanie pomieścić. Kiedy tylko w jednym z nich zwalniało się łóżko, odsyłaliśmy tam najciężej chorych.
W ośrodkach kwarantanny nie wolno podawać lekarstw, więc właściwie bez znaczenia jest to, że lekarstw nie ma. Lin zatem tylko mierzy pacjentom temperaturę, bada ich i stara się jakoś pocieszyć. Kierownik placówki nie owija w bawełnę: „Musi pan pocieszać pacjentów, żeby byli emocjonalnie stabilni”.
13 lutego pacjentka, ponownie odesłana ze szpitala do ośrodka kwarantanny, zaczyna się skarżyć na swędzenie na całym ciele. Puchnie jej gardło. Po pobieżnym badaniu Lin stwierdza ostrą reakcję alergiczną na podane w szpitalu lekarstwo. Pędem rusza na dół, żeby zawiadomić kierownika i zamówić karetkę, która przewiozłaby chorą do szpitala. Kierownikiem ośrodka jest partyjny politruk. Pyta Lina, czy pacjentka nie może pójść tam na własnych nogach.
Lin zaprzecza. Wyjaśnia, że sytuacja jest krytyczna i chora w każdej chwili może umrzeć. Kierownik rzuca mu surowe spojrzenie i żąda, żeby dał mu „coś na piśmie”.
Lin chwyta kartkę, długopis i pospiesznie sporządza notatkę. Politruk rzuca na nią okiem. „Nie mogę tego odczytać. Niech pan napisze na komputerze”.
Lin od razu siada przy najbliższym biurku, wystukuje na klawiaturze wyjaśnienie, drukuje i wręcza politrukowi. Ten czyta bez pośpiechu, po czym podnosi słuchawkę i dzwoni po instrukcje do swojego zwierzchnika. „Dzień dobry, mamy tutaj pewien eee… problem…” Odpowiedź słychać w całym pokoju: „To nie jest moja sprawa, jasne?”.
Lin się denerwuje. „Nie ma się nad czym zastanawiać – mówi do obu, kierownika i jego szefa. – Dajcie samochód, do szpitala jest tylko pięć minut jazdy”.
Okazuje się, że to wcale nie takie proste. Późnym wieczorem zdenerwowany Lin sprawdza stan pacjentki. „Nie mogę oddychać, doktorze”. Ze zdumieniem obserwuje, jak jego zwierzchnicy starają się zrzucić z siebie odpowiedzialność: kierownik sekcji dzwoni do dyrektora, dyrektor do ministerstwa. Kolejna osoba, kolejna i jeszcze kolejna – jak w matrioszce. Mają ogromną władzę, ale nie potrafią rozwiązać prostego problemu. W końcu bezpośredni przełożony podaje Linowi jakąś kartkę i oświadcza: „Omówiliśmy sprawę. Tu są instrukcje, proszę postępować zgodnie z nimi”.
Lin czyta i o mało co nie wybucha płaczem.
– Przez godzinę odbijali piłeczkę, żeby wrócić do punktu wyjścia: lekarze odpowiadają za opiekę nad pacjentami na miejscu, a kierownictwo zajmie się zapewnieniem transportu.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
[1] 13 fenów to około 8 polskich groszy. 1 juan chiński (CNY) dzieli się na 10 jiao, a 1 jiao na 10 fenów. W końcu 2023 roku 1 CNY był wart około 0,6 PLN (wszystkie przypisy pochodzą od redakcji).
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2024
Wydanie I