Smok wawelski nad Tamizą. Eseje, polemiki, wykłady - Norman Davies - ebook

Smok wawelski nad Tamizą. Eseje, polemiki, wykłady ebook

Davies Norman

4,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 

Pierwszy wybór publicystyki, tekstów okolicznościowych i wykładów znakomitego brytyjskiego historyka jest nie tylko pasjonującą "wędrówką po tematach", ale również książką o nim samym. Czytelnik ma okazję poznać prywatne pasje Daviesa i prześledzić jego karierę pisarską od wczesnych lat 70. aż po rok 2000, kiedy opublikował w "Timesie" żartobliwą przepowiednię na nowe tysiąclecie. 
Ciekawostką jest fakt, że niektóre teksty ukazują się po raz pierwszy w wersji wolnej od ingerencji cenzury. 

[Opis wydawcy] 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Gminna Biblioteka Publiczna w Kłodawie 
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Barcin im. Jakuba Wojciechowskiego 
Gminny Ośrodek Kultury w Domaniewicach 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie (2) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 392

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

NORMANDAVIESSmok wawelski nad Tamizą

 

eseje | polemiki | wykłady

 

 

WYDAWNICTWO ZNAK

KRAKÓW 2007

 

Projekt okładki

Witold Siemaszkiewicz

 

Fotografia na okładcepochodzi z archiwum Autora

 

Fotografie wewnątrz książki:

33 - L’Osservatore Romano Servizio Fotografico

34 - fot. Adam Warżawa

37 - fot. Daniel Malak

Pozostałe fotografie pochodzą z archiwum Autora

 

Wybór i układ tekstówAndrzej Pawelec

 

Opieka redakcyjnaMałgorzata Szczurek

 

Konsultacja historycznaZdzisław Zblewski

 

Adiustacja i korekta

Urszula HoreckaJulita CisowskaMałgorzata Dudkowa

 

Opracowanie typograficzne i łamanieIrena Jagocha

 

Copyright for the selection and Polish edition © by Wydawnictwo Znak, 2001ISBN 978-83-240-0015-9

 

Zamówienia: Dział Handlowy, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37

Bezpłatna infolinia: 0800-130-082

Zapraszamy do naszej księgami internetowej: www.znak.com.pl

OD AUTORA

SUMMERTOWN, 17 WRZEŚNIA 2000

Zazwyczaj autor nie jest osobą najbardziej powołaną do wygłaszania komentarzy na temat własnej biografii i dzieła. Ja przynajmniej nie czuję się szczególnie kompetentny, jeśli idzie o analizę moich sukcesów i porażek. Zawsze byłem tak zaabsorbowany pisaniem kolejnej książki, że nie mogłem marnować zbyt wiele czasu na rozmyślania o poprzednich.

Gdyby jednak ktoś zapytał mnie o to, jak w ciągu ostatnich trzydziestu lat aktywności zawodowej spożytkowałem swoją energię twórczą, odpowiedziałbym bez wątpienia, że zajmowałem się zbieraniem materiałów i pisaniem opasłych książek historycznych. Po odbyciu stażu, który polegał na publikowaniu artykułów naukowych poświęconych brytyjskiej polityce zagranicznej pod koniec I wojny światowej1, zająłem się przedsięwzięciami na większą skalę. Ponieważ uświadomiłem sobie, że w krajach anglojęzycznych należę do nielicznej grupy młodych badaczy, którzy byliby w stanie przekonująco przedstawić historię Polski szerokim kręgom, w połowie lat siedemdziesiątych zacząłem pracować nad przekrojowym ujęciem tego tematu. Książka ujrzała światło dzienne w grudniu 1981 roku jako God’s Playground: A History of Poland2.

Tak oto znalazłem, jak powiadają Francuzi, swoje métier. Okazało się, że jestem bardziej predestynowany do pisarstwa historycznego na wyższym szczeblu - syntezy, analizy i popularyzacji dokonań moich ostrożniejszych kolegów - niż do szczegółowych studiów akademickich. W okresie, w którym profesjonalna historiografia traciła na znaczeniu na skutek zawężenia swoich horyzontów i niezrozumiałości pseudonaukowego żargonu, szczyciłem się tym, że zaliczano mnie do les grands simplificateurs. Uważałem się bowiem za kontynuatora bogatej tradycji historiografii brytyjskiej, do której należeli tak wybitni autorzy jak Edward Gibbon czy G. M. Trevelyan. Mój promotor w Magdalen College - A. J. P. Taylor - stał się najbardziej popularnym historykiem swojego pokolenia między innymi dlatego, że był błyskotliwym stylistą. Ci mężowie utwierdzili mnie w przekonaniu, że pisarstwo historyczne jest szlachetnym powołaniem.

Po ukazaniu się Bożego igrzyska nigdy nie żałowałem podjętej decyzji. Ułożyłem sobie plan zadań, który realizowałem wytrwale przez ostatnie dwadzieścia lat, a jeśli zdrowie i sity pozwolą, dostarczy mi on zajęcia do końca moich dni.

W latach osiemdziesiątych uznałem, że powinienem napisać książkę historyczną nowego typu, tzn. taką, która pokaże w odwrotnym porządku chronologicznym systematyczny wpływ dziejów Polski na jej sytuację obecną. W rezultacie powstało Heart of Europe (1984)3 - praca, której niemieckie wydanie ukazuje się właśnie w wersji uwspółcześnionej, z przedmową Bronisława Geremka4.

Miałem też poczucie, że powinienem zająć się historią stosunków polsko-żydowskich, która po wielu latach znów stawała się tematem obecnym. Po roku 1945 władza komunistyczna w Polsce konfiskowała informacje o całym szeregu zbrodni popełnionych podczas II wojny światowej. W szczególności ukrywano prawdę na temat zbrodni stalinowskich; komuniści posługiwali się przy tym formułą, która nie pozwalała zidentyfikować tożsamości tzw. ofiar faszyzmu. Ponadto nie wyjaśniono publicznie konkretnych okoliczności związanych z hitlerowskim „ostatecznym rozwiązaniem kwestii żydowskiej” w Europie. Równolegle pisarze i historycy pochodzenia żydowskiego, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych, sformułowali przeciwstawną wizję historyczną, którą dziś określa się mianem „Holocaustu”; w wersji skrajnej przedstawia ona Żydów jako jedyne ofiary zbrodni wojennych. Uczeni zostali poddani ogromnej presji, aby podpisali się pod tezą o „wyjątkowości” Holocaustu i unikali jakichkolwiek porównań z cierpieniami innych narodów. Ponieważ areną Holocaustu była Polska pod okupacją niemiecką, rozpowszechniano mit, zgodnie z którym hitlerowcy dokonywali masowych mordów na Żydach z pełnym poparciem i przy współudziale Polaków. Niestety, charakterystyka Polski jako „kraju nieuleczalnie antysemickiego” stała się istotnym elementem prostackiego modelu historycznego, który propagowano podczas kampanii mającej na celu wprowadzenie Holocaustu do programów edukacyjnych na całym świecie.

Moje własne wysiłki zmierzające do umieszczenia tragedii wojennych wszystkich wspólnot religijnych i etnicznych w Polsce na bardziej kompletnym tle wywołały sprzeciw z różnych stron. Zostałem wciągnięty w kilka nieprzyjemnych publicznych polemik, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych, gdzie okazało się na przykład, że pozytywna opinia o Marku Edelmanie jest w złym guście. W moim przekonaniu przeczesywanie historii w celach politycznych bądź sekciarskich jest nie do przyjęcia. Dlatego też postanowiłem, że nie ma sensu kontynuowanie dialogu z osobami, które nie mają zamiaru dostrzec racji drugiej strony i które, tak czy owak, są żałośnie nieświadome szerszego kontekstu. W tej sytuacji prezentacja owego kontekstu stała się zajęciem istotniejszym od dyskusji dotyczącej detali. Niemniej jednak opublikowałem wspólnie z prof. Antony Polonskym pracę szczegółową na ten temat pt. The Jews in Poland and the USSR, 1939-45.

Pod koniec lat 80. uznałem więc ostatecznie, że zamiast wracać do wąskich monografii, powinienem raczej poświęcić siły całościowemu opisowi dziejów Europy - jej wszystkich krajów i we wszystkich okresach. Na skutek długotrwałego przedzielenia Europy przez żelazną kurtynę zachodni komentatorzy zaczynali utożsamiać „Europę” z „Europą Zachodnią” i traktować Związek Radziecki jako kraj z zupełnie innej planety. Gdyby ta tendencja się utrzymała, szanse na ponowne połączenie obydwu połówek rozdzielonej Europy byłyby nikłe. Po dziewięciu latach wytrwałego wysiłku - w 1996 roku - światło dzienne ujrzała więc książka Europe. A History5. Jak przedstawiłem skromnie moją nową latorośl, miała to być: „cała historia całej Europy we wszystkich okresach dziejów”.

Z tradycyjnych opisów historii Europy systematycznie wykluczano nie tylko Polskę; zauważyłem, że moi brytyjscy koledzy pisujący o Europie nie widzieli na ogół potrzeby zajmowania się w tym kontekście Wyspami Brytyjskimi. Co więcej, zdecydowana większość przyjmowała osobliwe założenie, że „Brytania” i „Anglia” są jednym i tym samym. Zachowywali się przy tym tak, jak gdyby kanał La Manche był szeroki na tysiąc mil. Moje następne zadanie było więc oczywiste. Musiałem napisać antyanglocentryczną historię moich rodzimych wysp, kładąc nacisk na europejskie tło wydarzeń wyspowych i poświęcając równie wiele miejsca i uwagi Irlandii, Szkocji i Walii co Anglii. Pracując nad tą książką, uświadomiłem sobie, że moje podejście zostało ukształtowane przez wcześniejsze doświadczenia w Polsce. Boże igrzysko podkreślało wszak wielonarodowy charakter dawnej Polski, zwłaszcza w okresie Rzeczypospolitej Obojga Narodów; teraz z kolei kładłem nacisk na bogactwo wielonarodowego dziedzictwa w moim własnym kraju. Ostatecznie 1078-stronicowe The Isles. A History (1999)6 osiągnęły niemal rozmiary gigantycznej Europy, która liczyła sobie w wydaniu brytyjskim 1365 stron.

W tym czasie regularnie zadawano mi pytanie, czy pracuję już nad historią świata albo zgoła wszechświata. W istocie jednak postanowiłem pójść w przeciwnym kierunku. W latach dziewięćdziesiątych żywo zainteresowałem się odrodzeniem idei Europy Środkowej. Jak daleko sięgałem pamięcią, Europa zawsze była rozdarta na dwie części: Wschód i Zachód. Wszelkie inne podziały czy związki regionalne pozostawały w cieniu. Tymczasem w latach osiemdziesiątych tacy autorzy jak Milan Kundera odwoływali się do pojęcia „Europy Środkowej”, żeby przeciwstawić się tworom ideologii sowieckiej. Z kolei po upadku muru berlińskiego miasta i regiony po obydwu stronach żelaznej kurtyny mogły nawiązywać dawne kontakty i od nowa pielęgnować wspólne dziedzictwo. Jednak Europa Środkowa wydawała się ciałem zbyt złożonym, bym mógł opisać ją w całości. Wpadłem więc na pomysł przedstawienia szerszego kontekstu poprzez mikrokosmos doświadczeń jednego miasta. Wybór padł na Wrocław, gdyż młody i dynamiczny prezydent tej właśnie metropolii - zanim uczynił to któryś z jego kolegów - podjął znaczne ryzyko zaproponowania mi roli dziejopisa swojego grodu. Wielonarodowe dziedzictwo Wrocławia - czeskie, polskie, niemieckie i żydowskie - było szczególnie bogate, a jego los w XX wieku - bardzo gorzki. Uznałem więc, że historia stolicy Śląska stwarza znakomitą okazję do przedstawienia w pigułce burzliwych dziejów Europy Środkowej. Z pomocą kolegi germanisty, który zajmował się historią przedwojennego Breslau, projekt ten powinien zostać niebawem ukończony. Książkę wieńczy opis obchodów milenijnych 24 czerwca 2000 roku we Wrocławiu. Jej wersje polska, niemiecka i angielska mają się ukazać równocześnie - mam nadzieję, że jeszcze przed następną powodzią na Odrze7.

Co dalej? Przyszedł chyba czas na II wojnę światową. Życie w drugiej połowie XX wieku zostało w dużej mierze ukształtowane przez wydarzenia lat 1939-1945. Tymczasem większość mieszkańców Europy Zachodniej i Stanów Zjednoczonych wciąż żywi nader prowincjonalne poglądy na ten temat. Postrzegają oni wojnę w sposób naiwny, w kategoriach czarno-białych: oto siły zła kierowane przez Adolfa Hitlera zostały pokonane przez siły dobra, czyli „Wielki Sojusz”, pod dowództwem Roosevelta, Churchilla i Stalina. Bardzo niewiele osób chciałoby usłyszeć, że alianci mieli często związane ręce i nie kierowali się wspólnymi wartościami, takimi jak sprawiedliwość czy demokracja. Zanim na dobre odłożę moje wierne pióro, muszę coś zrobić, by naprostować te błędne przekonania.

*

Ponieważ w ciągu ostatnich trzydziestu lat borykałem się głównie z wielkimi przedsięwzięciami, mniejszym tekstom, które powstawały przy okazji, mogłem poświęcić tylko niewiele uwagi. Naturalnie, zawsze ktoś mnie prosił o artykuł albo o wykład, ale - co nieuchronne - traktowałem te zadania raczej jako irytujące przerwy w podstawowej pracy. Nie miałem też pojęcia, ile się tego przez lata nagromadziło. Nie byłem więc szczególnie rad, gdy redaktorzy ze Znaku zaproponowali publikację wyboru z moich pism rozproszonych. Jak zwykle jednak, uległem namowom i ustąpiłem w konfrontacji z niezmiennie trafnym osądem redaktorów.

Kiedy otrzymałem tekst wyboru, bytem zatem szczerze zdumiony: nie tylko objętością zbioru, ale również jego zakresem i różnorodnością. Tonacja książki oscyluje od frywolnej komedii przez poważną analizę polityczną po oceny moralne. Mówi ona nie tylko o sprawach polskich, ale także o kwestiach dotyczących Rosji, Brytanii i Europy, a nawet strategii globalnej i filozofii dziejów. Znajdują się w niej zarówno moje obserwacje na temat placówki gastronomicznej nr 27, o których kompletnie zapomniałem, jak i tekst futurologiczny. Jakim cudem znalazłem czas na napisanie tego wszystkiego, doprawdy nie pojmuję.

Kiedy odwiedzam Polskę - za każdym razem z ogromną przyjemnością - spotykam coraz większe rzesze moich czytelników. Czuję się zażenowany, a w głębi duszy mile połechtany, kiedy na okładce popularnego magazynu „VIVA!” pojawia się pytanie: „Dlaczego on zna historię Polski lepiej od Polaków?”8 Szczególną satysfakcję sprawiają mi spotkania z całym pokoleniem młodzieży, która, jak się wydaje, nauczyła się historii swojego kraju z pism ekscentrycznego cudzoziemca. Czy stary i zmęczony angielski Walijczyk może się nie wzruszyć, czytając słowa nastoletniej korespondentki z Gdańska, która rozpoczyna swój list od nader odważnego wyznania: „Czuję, że jest Pan niezwykłym człowiekiem, zupełnie niepodobnym do tych wszystkich poważnych profesorów”, a podpisuje się „Raczkująca wielbicielka”. Brawo, Ewelino. My, nietypowi raczkujący ludzie, musimy się solidaryzować. Niedługo będziesz chodzić normalnie. Wtedy zostaniesz zaproszona do rozmowy o historii z tym nietypowym historykiem, pchając go na jego wózku.

W ciągu jedenastu lat od upadku cenzury w Polsce, kiedy moje książki mogły ukazywać się bez przeszkód, w księgarniach pojawiło się aż pięć ważnych tytułów. Bardzo wysoki standard tłumaczeń, pracy redakcyjnej i samego druku (w każdym calu równie dobry jak w przypadku brytyjskich i amerykańskich oryginałów) sprawia mi ogromną radość. Lubię nawet czytywać moje książki po polsku - także dlatego, żeby sprawdzić, czy rozumiem własne dowcipy. Nie jest to niestety możliwe w przypadku japońskiego i ukraińskiego wydania Europy, które właśnie przyszły pocztą. Niebawem dołączy do nich wydanie włoskie...

Tymczasem moja niestrudzona tłumaczka, Elżbieta Tabakowska, wciąż pracuje nad polską wersją The Isles. Niedawno wydała błyskotliwą rozprawę, w której przedstawiła problemy związane z przekładem Europy9. Ale nawet przy jej fenomenalnym tempie pracy będzie musiała ślęczeć nad tłumaczeniem jeszcze przez kilka dobrych miesięcy. Toteż moi czytelnicy, w oczekiwaniu na kolejne główne danie „daviesjanów”, mogą skosztować przystawek zaserwowanych w niniejszym tomie. Przekonają się, że autor nie jest jedynie ograniczonym polonofilem: interesuje się wszak Francją i sportem, Walią i językoznawstwem, Hiszpanią i sztuką, a przede wszystkim stara się zmierzyć z formą nie tylko wielkiego tomiszcza, ale także aforyzmu i zwięzłego eseju. A przynajmniej tak mu się wydaje.

Norman Davies

OD WYDAWCY

W celu uniknięcia powtórzeń - nieuchronnych w tego rodzaju zbiorach - kilka fragmentów zostało pominiętych. Opuszczenia te uzgodniono z Autorem i zaznaczono w tekście. Pominięto także śródtytuły pochodzące od redakcji czasopism, w których ukazywały się poszczególne artykuły.

W części zatytułowanej Polacy i Żydzi zamieszczono dwa komentarze redaktora tomu Andrzeja Pawelca, wprowadzające w treść wypowiedzi polemistów Normana Daviesa, do których odnoszą się artykuły W odpowiedzi Brumbergowi i W odpowiedzi Dawidowicz.

Teksty, pod którymi nie figuruje nazwisko tłumacza, zostały napisane w języku polskim.

POLSKA

CZEKAJĄC NA OBIAD

„SURVEY”, ZIMA 1974

Państwowe Przedsiębiorstwo Gastronomiczne numer 27, kategoria II. Innymi słowy, restauracja. Siedzę przy stoliku narożnym i w oczekiwaniu na kelnera przeglądam menu. Kelner pojawia się po mniej więcej dwudziestu minutach i żwawo do mnie podchodzi.

- Poproszę numer trzynasty - składam zamówienie. - Kotlet wieprzowy (150 g), marchewka, ziemniaki. Razem 31 złotych.
- Przykro mi, proszę pana - odpowiada kelner - kotleta nie ma.
- Jak to? - pytam.
- Dzień bezmięsny.
- Myślałem, że dzień bezmięsny jest w piątek - oponuję.
- Zgadza się. Piątek to nieoficjalny dzień bezmięsny dla katolików.
- Ale przecież większość społeczeństwa to katolicy.
- Owszem - przyznaje. - Ale w państwie socjalistycznym mamy też oficjalny dzień bezmięsny w środę.
- Ale dzisiaj jest poniedziałek.
- Zgadza się. Po prostu dzisiaj nie mamy mięsa.

- W takim razie zamawiam numer siódmy. Dorsz (125 g), kapusta i frytki. 34 złote.

- Zaraz...- odpowiada.

Po jakichś dwudziestu minutach kelner żwawo podchodzi do mojego stolika.

- Przykro mi, proszę pana. Dorsza nie ma.

- Jak to? - pytam.

- Ryby przywożą tylko w czwartki, żeby katolicy mieli coś do jedzenia w piątek.

- W takim razie poproszę numer szesnasty. Omlet bez dodatków (z 2 jaj). 22 złote.

- Zaraz... - odpowiada.

Po kolejnych dwudziestu minutach kelner żwawo podchodzi.

- Przykro mi, proszę pana. Omleta nie ma.

- Jak to? - pytam.

- Brak jaj.

- Jak to? - wskazuję na klientkę, która właśnie kończy swój omlet.

- No cóż - wyjaśnia - kiedy nie ma mięsa i ryb, wszyscy zamawiają jajka, więc przed chwilą się skończyły

- Niech pan posłucha - nie wytrzymuję z głodu. - Siedzę tu już godzinę i nic. Proszę o cokolwiek dojedzenia.

- Może numer dwudziesty pierwszy? - proponuje. - Smażone pieczarki (200 g) i chleb razowy (100 g). 25 złotych.

- Dobrze - odpowiadam. - I proszę o rachunek.

- Zaraz...

Po prawie dwudziestu minutach kelner żwawo podchodzi z talerzem grzybów i rachunkiem na 55 złotych.

- Jak to? - pytam, wskazując na sumę.

- No cóż - wyjaśnia - wieczorem, kiedy grają muzycy, ceny są liczone podwójnie.

- Ale przecież nikt nie gra. Nie słyszałem, żeby zagrali choć jeden akord.

- No cóż, teraz jest przerwa dla zespołu.

- Wie pan co, siedzę tu już ponad godzinę i nawet się nie nastroili.

- Zgadza się. Ale muzycy to też ludzie. W socjalizmie każdy ma prawo zjeść przed robotą. Muzycy siedzą przy tamtym stoliku i też czekają na obiad.

W tym momencie przy stoliku zespołu uniosła się ręka i machając pustą butelką, przywołała kelnera, który zniknął. Nadeszła pora działania. Miałem świadomość, że moja rejterada nie zostanie zauważona przez co najmniej dwadzieścia minut. Położyłem na stole 25 złotych (ani grosza napiwku), a następnie opuściłem żwawo Państwowe Przedsiębiorstwo Gastronomiczne numer 27.

Przekład: Andrzej Pawelec

POLSKI BEZ FRUSTRACJA...10

„DAILY TELEGRAPH”, 18 CZERWCA 1973

Każdy Anglik chętnie przyzna, że polski jest zgoła osobliwym językiem. Jest on dla nas dziwny zarówno dla oka, jak i dla ucha, a wymowa pozostaje całkowicie poza zasięgiem typowych angielskich ust.

Nawet najprostsze polskie nazwy, jak „Zabrze”, skąd pochodzi drużyna piłkarska, albo „Wajda”11, znany reżyser, budzą postrach. Z pewnością nigdy nie przyszłoby nam do głowy sięgnąć po książki Korzeniowskiego, gdyby nie zmienił nazwiska na Conrad.

Anglosascy szowiniści przyjmą więc z ulgą fakt, iż po stuleciach słowiańskich ekstrawagancji Polacy w końcu ulegają angielskiemu imperializmowi językowemu. Tak jak Francuzi używaj franglais12, Polacy zaczynają mówić po „anglopolsku”.

Z natury rzeczy pierwszym eksport z Anglii musiał być sport. Jeśli Polak gra w futbol, to wykonuje drybling, mija stoper, wymusza korner i strzela gol. Jeśli uprawia tenis, to wygrywa debel, kończąc forhend mocnym smecz. A jeśli gra w brydż, to licytuje wielkiego szlem.

W Polsce przyjmują się również brytyjskie obyczaje pracownicze. Robotnicy w państwie socjalistycznym nie prowadzą strajk, chyba że akurat prowadzą. Z kolei komunistyczna dyrekcja nie stosuje lokaut, o ile - rzecz jasna - robotnicy nie strajkują.

Kultura dekadenckiego Zachodu podbija Polskę nie inaczej niż w innych krajach świata. Po big biznes przyszła pora na big beat, a towarzyszą im stres, szok, inhibicja [frustracja - wszystko to w społeczeństwie, którego ideolodzy niegdyś wyklinali zarówno muzykę pop, jak i psychiatrię.

Sukcesy angielskiego handlu i angielskich znaków towarowych należą już głównie do przeszłości. Do słów rower13 i żyletka doszły później tartan (bieżnia) i miszelka (część garderoby od „Marksa i Spencera”)14.

Angielska kuchnia i ubiór zachowały dawny prestiż. Polacy nadal jedzą bekon i dżem, niekoniecznie naraz, a w jednej z warszawskich restauracji podają inną angielską specjalność - czopsui15 Tak jak inni Europejczycy, kontynentalni Polacy świetnie pamiętają obydwu weteranów wojny krymskiej: raglan i kardigan. Żywią też wyjątkowe upodobanie do angielskich spodni, które znają w wielu odmianach: bryczesy, dżinsy i szorty.

Wymienione na końcu terminy z dziedziny mody stanowią dobrą ilustrację osobliwie nieangielskiej cechy słowiańskiego umysłu, który uparcie nie dostrzega mnogości zawartej w słowach kończących się na ,,-s”. Dla Polaka breeches i jeans jednoznacznie sugerują liczbę pojedynczą rodzaju męskiego, która jest wysoce niestosowna w odniesieniu do części garderoby o dwóch nogawkach, więc dla zachowania pozorów przyzwoitości muszą dodawać do tych wyrazów polską końcówkę liczby mnogiej ,,-y”. Analogicznie, angielskie słowa kończące się na ,,-y” często niosą niestosownie mnogie skojarzenia, więc Polacy przywracają im jednostkowość za pomocą końcówki „-s”. Stąd wzięli się: dandys, jankes, torys, dipis, a ostatnio hipis.

Zapożyczenia są często ciekawe ze względu na towarzyszące im nieporozumienia. W języku polskim znajdujemy na przykład dwa słowa na określenie „stroju pozwalającego na swobodny ruch”: owerol i dres16, obydwa użyte błędnie. Rumsztyk to nie „stek” z rusztu, ale raczej smażony sznycel. Spiker nie jest ani „mówcą”, ani „marszałkiem Izby Gmin”, lecz „prezenterem wiadomości”. Jeszcze bardziej wyszukane są znaczenia takich słów, jak nelson (chwyt zapaśniczy) i muszla17, a najbardziej osobliwy przypadek to oldboy (zawodnik sportowy na emeryturze).

Częściej zapożyczenia pojawiają się w bardzo szczególnych kontekstach. Szelf18 to termin geograficzny na oznaczenie płytkiej strefy przybrzeżnej. Humbak19 nie odnosi się do Quasimoda, a jedynie do Moby Dicka. Toast20 jest do picia, a nie do jedzenia. Dog określa tylko jedną rasę wielkich psów.

W konsternację mogą nas również wprowadzić polskie słowa, które wyglądają na zapożyczenia, ale nimi nie są. Pyknik to „człowiek o krępej budowie ciała”, pop to „prawosławny duchowny”, a semen21 to „kozacki dowódca”. Paki22 (skupiska kry) i konwikt (internat prowadzony przez szkołę przyklasztorną), o ile wiadomo, nie mają nic wspólnego z imigrantami i więźniami. Jeśli zapytacie o kasyno, skierują was do „kantyny”, a jeśli postanowicie wypożyczyć na wakacje karawan23, uznają was za naprawdę wielkich oryginałów.

Najbardziej irytujące jest to, że główną przeszkodą na drodze do dalszej ekspansji anglopolskiego jest franglais. Z jakiegoś powodu Polacy snobują się na tanie, kosmopolityczne słówka (rezygnując z uczciwych słów anglosaskich), które infekują każdy napotkany język. Rozwiązłość bije wprost z takich określeń, jak sleeping, dansing, smoking, doping bądź puding (niejadalna masa)24.

W ten sposób macie za sobą pierwszą, bezbolesną lekcję polszczyzny. Zauważyliście, że dźwięki są łatwe (gdy się je umieści w znanym kontekście), a pisownia regularna. Powstaje więc pytanie: czyja ortografia i wymowa są naprawdę dziwaczne - nasze czy ich?

Przekład: Andrzej Pawelec

ZMIANA (POLSKA 1978-1988)

TEKST ODCZYTU WYGŁOSZONEGO

NA SESJI ZORGANIZOWANEJ PRZEZ KUL

W PAŹDZIERNIKU 1988 Z OKAZJI

10-LECIA PONTYFIKATU JANA PAWŁA II, PRZEDRUKOWANY

W „TYGODNIKU POWSZECHNYM” Z 26 MARCA 1989

Kiedyś, mówiąc o sobie, zacytowałem kanonika krakowskiego z XVII wieku, który przedstawił się jako „natione Polonus, gente Lithuanus, origine Judaeus, religione catholicus”. Ja winienem się przedstawić jako natione Britanicus, gente Anglicus, origine Gallicus, religione polonofilus. Słabo wierzący, ale polonofilus.

Polonofilstwo traktowane jest w świecie różnie. Moja krótka kariera naukowa w Ameryce przerwana została oskarżeniem o polonofilstwo25. Cytuję skierowany do mnie list rektora uniwersytetu w Stanford: „Praca naukowa, która usprawiedliwia zachowanie się Polaków, jest nie do przyjęcia”. Mimo iż uważam się za polonofila, to, co mówię o Polakach, nie zawsze im się podoba. Parę lat temu zostałem uznany przez „Dziennik Polski” w Londynie za siłę antypolską, bo - jak zauważono - nie zgadzam się z tezą o słowiańskim charakterze kultury łużyckiej. A co by było, gdyby wiedziano, że jako romantyczny Celt sądzę, iż Kraków powinien należeć do Celtów? Moje perypetie wskazują, jak bezradny jest historyk w zderzeniu z emocjonalnymi interpretacjami historii. Warszawska „Polityka” pisze, że Davies, jeśli chodzi o okres po 1945 roku, nagle stracił talent i jest bardzo typowym przykładem „zniewolonego umysłu”, za to „Trybuna Ludu” - że jestem rzecznikiem obiektywizmu. Ani w jednym, ani w drugim wypadku to nie moja wina.

Nie wiem, czy w tym gronie wolno mi mówić o czymś takim jak księża-kobiety? (Po polsku zwrot ten nie brzmi dobrze). Mówiąc o tym, winienem być szczególnie ostrożny także ze względów rodzinnych - moja ciocia jest jeśli nie księdzem, to pastorem. Pozwoliłem sobie na tę dygresję, by zacytować wielkiego angielskiego mędrca z XVIII wieku, doktora Samuela Johnsona. Powiedział on: „Kobieta, która wygłasza kazanie, to piesek stojący i tańczący na dwóch nogach”. To samo można powiedzieć o Angliku, który mówi po polsku: nie spodziewa się, że robi to dobrze, dziwi się tylko, że w ogóle potrafi...

Na koniec refleksji biograficznej winienem jeszcze wspomnieć, że jestem członkiem NSZZ. Zawiązaliśmy bowiem z kolegami w Oksfordzie Niezależny Samorządny Związek Znalezionych (w Anglii polonofilów). Dla równowagi politycznej powołaliśmy także ZMP - (Zrzeszenie Małżonków Polek). Jak mówią Francuzi: cherchez la Polonaise.

Proszono mnie, abym przedstawił swoje refleksje o dekadzie, która upłynęła od wyboru papieża Jana Pawła II, a także o mojej książce zatytułowanej Boże igrzysko. Ostatnim wydarzeniem, które opisuję w tym dziele, jest przyjęcie sekretarza Edwarda Gierka przez papieża Pawła VI w grudniu 1977 roku. We wstępie pisanym 3 maja 1978 roku, dotyczącym nadchodzącego kryzysu, który można już było przewidzieć, napisałem tak: „decydującą rolę będą mieli nie intelektualiści, lecz robotnicy”. A także: „Nierealistycznie jest sądzić, że kiedykolwiek partia rządząca chętnie wybierze drogę rokowań z przywódcami opozycji. Na razie opozycja jest tolerowana... Ale nie można mieć wątpliwości, że jeśli pokaże, iż jest zdolna do zmobilizowania masowego poparcia, to zostanie bezlitośnie spacyfikowana, przywódcy osadzeni w areszcie, a szeregowi członkowie objęci falą represji policyjnych i wojskowych”. Prognoza ta w pewnych punktach okazała się trafna, w innych - błędna.

Jeśli chodzi o rok 1978, zdążyłem jeszcze umieścić we wstępie myśl następującą: „Rok 1978 był świadkiem dwóch wydarzeń godnych odnotowania: w czerwcu władze państwowe i partyjne PRL szeroko reklamowały wystrzelenie na orbitę na pokładzie sowieckiej rakiety pułkownika Mirosława Hermaszewskiego; w październiku cały polski naród napełnił się radością i dumą z wyniesienia arcybiskupa krakowskiego kardynała Karola Wojtyły na tron papieski. Trudno nie dostrzec symbolicznego znaczenia tych dwóch wydarzeń. Z jednej strony, polski pasażer w sowieckiej rakiecie, z drugiej - autentyczny przywódca polski przy sterze Watykanu”.

Jeśli dokładnie pamiętam, wiadomość o wyniesieniu polskiego kardynała do godności papieża przyszła do mnie w interesujących okolicznościach: w poniedziałek 16 października, o godzinie 6 wieczorem uczestniczyłem w Oksfordzie w seminarium wschodnioeuropejskim. Po wysłuchaniu referatu, nie pamiętam już czyjego i na jaki temat, nastąpiła pauza. Po jej zakończeniu, kiedy szykowaliśmy się do dyskusji, sekretarka college’u wbiegła podniecona do sali i podała przewodniczącemu seminarium karteczkę. Znowu pauza. I wtedy przewodniczący odczytał treść karteczki: „Dzisiaj w Rzymie został wybrany na papieża kardynał Whattiler” [Łodźtajle]. I znowu długa pauza, nikt nie rozszyfrował nazwiska podanego w takim brzmieniu. Nagle krzyk z tyłu: kolega z Polski - Żyd i ongiś marksista - zeskoczył z krzesła, zwycięsko podniósł ręce do góry - „Habemus papam. Słuchajcie, to nie Whattiler, tylko Wojtyła”. Później oglądaliśmy film, który w dniu wyboru papieża zrealizował zespół brytyjski, przypadkowo obecny 16 października w Krakowie. Całą noc nic nie robili, tylko kręcili sceny na ulicach Krakowa, na Rynku, przed kurią na Franciszkańskiej, na Wawelu. Tam ludzie po prostu płakali z emocji. O tych scenach pisałem również we wstępie do Bożego igrzyska. „Tak krótko po wyborze Jana Pawia II trudno w pełni ocenić skutki pontyfikatu. Ale można śmiało powiedzieć, że znaczy on więcej dla umocnienia tożsamości katolickiej związanej z Zachodem Polski niż jakiekolwiek inne wydarzenie przeżyte przez to pokolenie. Fakt, że syn polskiej ziemi został papieżem, zwiększy poczucie godności Polaków, podniesie ich na duchu i umocni wolę wytrwania”.

Gdyby ktoś zapytał, czy udało się złagodzić kryzys gospodarczy, powiedziałbym, że nie. Gdyby zapytał, czy sytuacja polityczna polepszyła się, powiedziałbym - niewiele. Jeśli zapytać, czy stan moralny narodu jest lepszy, czy Polacy są mniej podzieleni, mniej pokłóceni ze sobą, powiedziałbym, że nie. Ale na pytanie, czy stan świadomości narodu jest inny, odpowiem, że całkowicie. Czy Polacy lepiej rozumieją rozmiary i źródła swego losu? Bez wątpienia! Czy ta nowa, głębsza wiedza o sobie ma jakieś znaczenie dla przyszłości? Ogromne! Moim zdaniem, ta rewolucja polskiej świadomości zaczęła się 16 października dziesięć lat temu, po konklawe watykańskim. Składa się na nią wiele elementów i nie jestem w stanie opisać ich wszystkich. Muszę się ograniczyć do kilku punktów.

Znam Polskę od dwudziestu pięciu lat. Pierwszy raz przyjechałem tu w 1962 roku jako młody student. Zauważyłem wtedy, że Polacy są skazani na swoistą schizofrenię: rząd komunistyczny i społeczeństwo katolickie, państwo i Kościół; choć działają obok siebie, niewiele mają ze sobą wspólnego. Polska rzodkiewka, jak nam tłumaczyła jedna ze studentek, jest czerwona na zewnątrz, a biała w środku. Pamiętam jeden moment z mojej pierwszej wizyty w Polsce. Pokazywano nam Nową Hutę. Przewodniczka opowiadała, że ta ogromna dzielnica została zaplanowana bez kościoła. Opowiadała także, jak robotnicy walczą o prawo postawienia przynajmniej krzyża. Ludzie kilkakrotnie stawiali ten krzyż, a władze w nocy go usuwały. Pojechaliśmy na to miejsce z grupą: miejsce, które wówczas było jeszcze puste. Ktoś z naszej grupy zadał głupie pytanie: „A gdzie jest ten krzyż?” Przewodniczka odpowiedziała: „Krzyż jest, tylko ty go nie widzisz”. W tym momencie zrozumieliśmy, że w Polsce krzyż jest wszędzie, nawet tam, gdzie go nie widać. Dzisiaj w tym samym miejscu w Hucie stoi jeden z najwspanialszych, nowoczesnych kościołów w kraju. Jeszcze przez dwadzieścia lat prawda Kościoła i niezależne polskie życie kulturalne mieszkały jak gdyby w oddzielnych przedziałach. Prawda miała wypędzić fałsz. W pewnym momencie fałsz musiał ustąpić. I ustąpił - moim zdaniem, w czerwcu 1979 roku, kiedy Polacy tłumnie witali Jana Pawła II. Prawda wyszła wtedy razem z tłumami na ulicę.

Jeśli kardynała Wyszyńskiego uznamy za pasterza narodu, to musimy wiedzieć także, że Kościół nie zawsze miał siłę i odwagę bronić prawdy i sprawiedliwości poza murami świątyń. Przez wiele lat, nawet i dzisiaj, łatwiej mu było i jest ograniczać się do spraw religijnych sensu stricto: nabożeństw, spowiedzi, rytuału kościelnego. I w jakimś sensie jest to słuszne, bo w Kościele opieka nad duszami zawsze ma pierwszeństwo. Przecież ksiądz winien się troszczyć o to, by do Boga trafili wszyscy grzesznicy, także zomowcy. Z drugiej strony niemożliwe jest przemilczenie faktu, że dusza ludzka żyje w człowieku, który pracuje w fabryce, stoi w kolejce, czeka na mieszkanie w bloku, słucha wykładu na uniwersytecie. Warunki społeczne i polityczne nie są obojętne dla zdrowia moralnego i psychicznego człowieka. W latach osiemdziesiątych cały świat poznał poczet bohaterskich księży, którzy nie lękali się nawet w najcięższych momentach stać obok swych podopiecznych. Znamy ich nazwiska. Dla przykładu wymienię tylko niektórych: ksiądz Kazimierz Jancarz z Mistrzejowic w Krakowie, ksiądz Edward Frankowski z parafii w Stalowej Woli, ksiądz Leon Kantorski z parafii św. Krzysztofa w Podkowie Leśnej pod Warszawą, ksiądz Stanisław Orzechowski z Wrocławia. Nieco później poznaliśmy wątłą, schorowaną, ale jakże moralnie mocną postać księdza Jerzego Popiełuszki z parafii św. Stanisława Kostki w Warszawie. Jego msze święte za Ojczyznę w okresie stanu wojennego podnosiły ducha niemal całej Polski. Tragiczna, męczeńska śmierć księdza Jerzego w październiku 1984 roku symbolizowała moralne zwycięstwo dobra nad złem. Jeśli ktoś jeszcze nie zrozumiał, o co toczy się walka w Polsce, ofiara życia księdza Popiełuszki musiała przekonać nawet najbardziej opornych. Jeszcze tylko jedno pytanie: czy duszpasterstwo bez granic istniało wcześniej? Na pewno tak. Jego widoczne sukcesy z lat osiemdziesiątych były owocem mniej widocznych, ale starannych duszpasterskich działań z lat wcześniejszych. Kluby Inteligencji Katolickiej, ruch oazowy, pielgrzymki, czasopisma i wydawnictwa katolickie czy wreszcie KUL - uczelnia kardynała Karola Wojtyły

Rozmiary totalitarnej cenzury prewencyjnej dostrzegłem dopiero w 1977roku, po przeczytaniu Czarnej księgi cenzury PRL wydanej w Londynie na podstawie źródłowych dokumentów przywiezionych z kraju26. Naturalnie, wcześniej wiedziałem dobrze, że władze ingerują w pracę wszystkich środków informacji, że historiografia krajowa była mocno zniekształcona. Wiedziałem, że już w 1947 roku protesty sejmowe wicepremiera Mikołajczyka w całości zostały zdjęte z oficjalnych sprawozdań sejmowych. Ale prawdziwym dla mnie zaskoczeniem było, że cenzura selekcjonuje dane dotyczące wszystkich dziedzin życia politycznego i niepolitycznego. W encyklopediach, na mapach geograficznych, w tabelach statystycznych. Wtedy zrozumiałem, że system ten jest niereformowalny, bo reformatorzy nie są w stanie zapoznać się z prawdziwym stanem rzeczywistości, którą mają reformować. Dlatego, by ją zmienić, trzeba zacząć po prostu od nowa.

Jedenaście lat temu wydawnictwa cenzurowane zderzyły się w Polsce z drukami niezależnymi, pojawiło się pierwsze nieocenzurowane czasopismo - „Biuletyn Informacyjny KOR” wydawany na początku, jak słyszę, tu, w Lublinie. Niedługo potem do czytelników dotarty pierwsze książki z niezależnego wydawnictwa NOWA, spadały pierwsze krople dzisiejszego potopu wydawnictw drugiego obiegu. Patrząc wstecz, trudno się domyślić, dlaczego Polacy tak się z tym spóźnili, dlaczego w latach sześćdziesiątych nie było po polsku odpowiednika rosyjskiego samizdatu. Opóźnienie to łączy się chyba z tym, że powojenne społeczeństwo było mocno zdezorientowane tym, co się wokół niego i z nim stało. Dezorientację pogłębiły pozorowane przemiany po roku 1956.

Zasadnicze złamanie monopolu informacyjnego, a także uwypuklenie roli cenzury w PRL nastąpiło po sierpniu 1980 roku. „Tygodnik Powszechny” wprowadził zwyczaj zaznaczania miejsc ingerencji cenzury, drugi obieg wynurzył się z konspiracji, niektóre wydawnictwa podziemne zaczęły podawać adresy i nazwiska redaktorów i autorów. Po 13 grudnia władze nie zdołały przywrócić stanu sprzed Sierpnia. Zasięg cenzury znacznie się zmniejszył. Sygnały tego docierały do autora Bożego igrzyska w dalekim Londynie. W pewnym momencie nieznany głos w słuchawce telefonu zadał mi następujące, cudowne pytanie: „Czy mamy zgodę Pana Profesora na to, że wydajemy Pańską książkę bez Pańskiej zgody?” Odpowiedziałem na to: „Nie wyrażam niezgody na waszą nieuzgodnioną propozycję”.

Przez siedem lat władze państwowe w Polsce nie pozwalały wydać Bożego igrzyska. Urząd celny ciągle konfiskował egzemplarze przechwycone na granicy. Orzeczeniem sądowym uznano obecność tej książki w granicach PRL za szkodliwą dla interesów ZSRR. A nagle, rok temu, nowy minister zachęcał przez telefon mojego wydawcę do pośpiesznej publikacji Bożego igrzyska. Lada tydzień pierwszy tom, kończący się na rozbiorach, ma się ukazać legalnie w Wydawnictwie Znak.

Dziś cenzura stała się w Polsce nieco subtelniejszym instrumentem w ręku władz: działa, i to czasem dość ostro, ale też dużo przepuszcza. Rządowa propaganda rezygnuje często z pryncypiów ideologicznych, chętnie korzysta z usług bezpartyjnych „liberałów” w służbie partii. Wszystko to dla odzyskania chociażby szczypty wiarygodności.

Na Zachodzie, tak jak i w kraju, długo dyskutowano nad tym, czy związek Solidarność jest lub ma być związkiem zawodowym sensu stricto czy szerszym ruchem społecznym. Dzisiaj toczą się podobne dyskusje. Moim zdaniem, tak postawiony problem jest sztuczny. W systemie totalitarnym bądź taki przypominającym każda powstająca niezależna organizacja automatycznie staje się ruchem społecznym, skupiającym wszelkie rodzaje społecznej działalności. Czy to jest związek zawodowy, czy szkoła baletowa - ludzie przyłączają się do nich właśnie dlatego, że stwarzają one możliwość myślenia i działania bez nadzoru władz. Kursy baletowe robią się nagle nieprawdopodobnie popularne, nawet wśród nietańczących. Członkowie Solidarności chcieli po prostu oddychać, być sobą, żyć swobodnym życiem. Tym sposobem związek Solidarność, chcąc nie chcąc, musiał działać jako źródło niezależnej myśli, twórca nowej świadomości. Wykonywał tę funkcję formalnie - przez organizowanie wykładów, sympozjów, debat na wszystkie możliwe tematy - i nieformalnie - przez udział jego członków w wolnych, demokratycznych zebraniach. Chaotycznie, ale skutecznie. Był to tlen dla chorego ciała. W okresie działalności legalnej związek wykonywał to jawnie, po delegalizacji zaś wykonuje nielegalnie.

Ostatnią podróżą księdza Popiełuszki przed tragiczną wizytą w Bydgoszczy była podróż do robotniczego Bytomia, odbyta w towarzystwie profesora filozofii z Warszawy, z wykładem o sensie życia. Nabrała ona wymiaru symbolicznego.

Aby człowiek wiedział, dokąd idzie, musi wiedzieć, skąd przychodzi. Naród bez historii błądzi jak człowiek bez pamięci. Według Orwella, „reżim totalitarny grzebie historię w grobie pamięci”. We wstępie do Bożego igrzyska sformułowałem problem tak: „Jeśli Polacy mają zdjąć z siebie umysłowy kaftan bezpieczeństwa, tak mocno zawiązany przez władze polityczne, muszą oni zacząć, jak kiedyś ich przodkowie, od ponownej analizy swojej przeszłości”. Nic dziwnego, że tylu wybitnych historyków znalazło się wśród przywódców i doradców lat 1980-1981.

Czterdzieści lat propagandy komunistycznej, opartej na swoiście preparowanym podkładzie historycznym, bez wątpienia zrobiło jednak swoje. Tendencyjne podręczniki, sterowane szkolnictwo, trzymanie historyków na sznurku musiały wywrzeć ogromny wpływ na wyobrażenia o przeszłości. Świadomość historyczna nie zdołała uniknąć zniekształceń. Świadczą o tym badania przeprowadzone w 1985 roku przez Stanisława Gebethnera. Okazuje się, że mimo półtorarocznego legalnego działania Solidarności, mimo siedmiu lat istnienia drugiego obiegu i mimo ostrej reakcji przeciw stanowi wojennemu świadomość historyczna Polaków w znacznej części jest nadal rezultatem sterowania.

Na pytanie o zasługi dla narodu i państwa różnych osobistości XX wieku, wyłączając Papieża, duża grupa ankietowanych ustaliła następującą hierarchię: na pierwszym miejscu Stefan kardynał Wyszyński z olbrzymią większością przeszło 60 procent głosów Drugi - generał Władysław Sikorski. Trzeci - Władysław Gomułka. Czwarty - marszałek Józef Piłsudski. Piąty - Wincenty Witos. Szósty - Bolesław Bierut. Siódmy - Ignacy Paderewski. Ósma - pani Wanda Wasilewska. Dziewiąty - Stefan Grot-Rowecki. Dziesiąty - Edward Rydz-Śmigły. Jedenasty - Stanisław Mikołajczyk. Dwunasty - Roman Dmowski.

Warto zanotować, że nawet członkowie PZPR nie różnili się od bezpartyjnych, dając palmę pierwszeństwa kardynałowi Wyszyńskiemu. Obecność na liście Władysława Gomułki, który bądź co bądź uzyskał szerokie poparcie mas w 1956 i 1957 roku, nie dziwi, ale jego miejsce wyższe niż Marszałka zaskakuje, jeśli wręcz nie boli. Przyznanie zaś Bierutowi czy Wasilewskiej zasług narodowych jest dla wielu czymś więcej niż tylko bólem. A fakt, że Poczta Polska projektuje serię znaczków z podobiznami pionierów niepodległości Polski, wśród których figuruje Julian Marchlewski, człowiek, który wezwał na pomoc Armię Czerwoną w 1920 roku, dużo mówi o przyczynach takich, a nie innych odpowiedzi udzielonych przez ankietowanych.

Zdrowie polskiej historiografii jest, powiedzmy, w stanie średnio ciężkim. Pacjent na pewno przeżyje, ale jest mu potrzebna intensywna kuracja. Od czasu konferencji w Otwocku w 1951 roku przewagę i sławę mieli ci, którzy uważali historię za narzędzie polityki. Odważnych, niepoddających się manipulacji, jak w każdym kraju, było mało. Zwyczaj autocenzury przetrwał nawet wtedy, kiedy cenzura stała się łagodniejsza. Przychodzi czas, kiedy nie tylko interpretacja, ale także cała baza źródłowa w wydawanych zbiorach dokumentalnych musi być zweryfikowana. Nikt dzisiaj chyba nie wydałby takiego tomu materiałów i dokumentów dotyczących historii stosunków polsko-radzieckich, w którym między 22 sierpnia i 18 września 1939 roku nic się nie dzieje. Ale skandale na mniejszą skalę nadal się zdarzają.

Oficjalna wersja historii Polski składała się z dwóch bardzo różnych elementów: z marksizmu-leninizmu i z nacjonalizmu w postaci tzw. koncepcji piastowskiej. Obydwa te elementy stopniowo się rozpadają. Rozwodnienie ideologii marksistowskiej w Polsce na pewno zaczęło się przed latami osiemdziesiątymi. Do tego stopnia, że o wiele więcej jest dzisiaj marksistów na przykład w Kalifornii niż w całej Polsce. (...)

Polskie tradycje wielonarodowe, wielokulturowe i wielowyznaniowe stanowiły jeden z głównych nurtów Bożego igrzyska. I widzę z zadowoleniem, że od początku tej dekady historia krajowa, najpierw ta niezależna, a później i oficjalna, idzie tym samym szlakiem. Tytuł książki Tomaszewskiego Rzeczpospolita wielu narodów uważam za oddający moją myśl. Ale walka z nacjonalizmem ożywiła się w Polsce stosunkowo niedawno.

W lutym tego roku bratem udział w wielkim kongresie polsko-żydowskim na Uniwersytecie Hebrajskim w Jerozolimie, imprezie - moim zdaniem - bardzo udanej. Sporne kwestie polsko-żydowskie próbowałem w wygłoszonym tam referacie sprowadzić do ogólnej, szerszej analizy historii antagonizmów i współpracy między wszystkimi grupami etnicznymi dawnego społeczeństwa w Polsce. W tym roku, roku milenium na Rusi, brałem udział w licznych konferencjach, na których Ukraińcy, Białorusini, Rosjanie, Polacy, Litwini - prawosławni i rzymscy katolicy, grekokatolicy i protestanci - wszyscy mieli dużo do powiedzenia. Debaty nad historią wschodniej Europy już nie odbywają się w odrębnych gettach narodowych. Niedawno po raz pierwszy w moim życiu zostałem zaproszony do Domu Litewskiego w Londynie, gdzie wygłosiłem referat: „Przeżycia wielonarodowe - Polska a państwa bałtyckie”.

Temat Europy Środkowej jest bardzo modny, również na Zachodzie, moim zdaniem - przesadnie. Na spotkaniach poświęcone tym sprawom dyskusje, a czasem wręcz awantury, wybuchają między rzecznikami interesów polskich, austriackich, niemieckich, czeskich, węgierskich, rumuńskich, serbskich, chorwackich.

Rozrachunek z przeszłością zaczyna się często od uczciwego pamiętnikarstwa i publicystyki historycznej. Za takie uważam trzy książki: Hańbę domową Jacka Trznadla - o historii literatury współczesnej, Oni Teresy Torańskiej - o polskich komunistach czasów stalinowskich, i Zdążyć przed Panem Bogiem Hanny Krall - o Marku Edelmanie i jego przeżyciach w Polsce jako Żyda. Te jak gdyby spowiedzi narodowe, czasem i wstydliwe, oczyszczają organizm, który, później, być może łatwiej, zacznie owocować inaczej.

Udzielając wywiadu dziennikarzowi warszawskiemu w drodze do Lublina, w związku z obecną sytuacją użyłem zwrotu „gnicie systemu”. I dowiedziałem się, że ta nieszczęśliwa metafora jest niecenzuralna. „Rozwodnienie”, ewentualnie „korozja ” czy nawet „ rozpadanie się ” może przejść, ale „ gnicie ” nie. Więc mówię: system ten nie zgnije, ale Państwo i tak wiecie, o co chodzi.

Faktem jest – i w totalitarnym systemie nie może być inaczej - że wzrost niezależnej świadomości w społeczeństwie łączy się z wyraźnymi zmianami w świadomości aparatu partyjno-państwowego. System totalitarny, zbudowany na fałszu i terrorze, odchodzi od monopolu na mądrość i silę tylko wtedy, kiedy sam aparat przestaje wierzyć w deklarowane racje. Ten brak przekonania otwiera drogę inicjatywom społecznym. Wola rządzonych zaczyna przeważać nad wolą rządzących.

Dlaczego aparatczycy tracą wiarę? Jedną z przyczyn jest z pewnością katastrofa gospodarcza, która dla ludzi wychowanych według zasad marksistowskich ma znaczenie szczególne; inną przyczyną jest niewątpliwie stan innych krajów bloku sowieckiego. Jednak głównym powodem jest widoczna dla wszystkich przepaść między teorią komunistów a rzeczywistością. Sytuację w bloku jeden z moich kolegów w Oksfordzie (a także członek Związku Małżonków Polek), Timothy Garton Ash, określił ostatnio mianem „osmanizacji”: zwapnienie centrum i niekontrolowana ewolucja krajów peryferyjnych - tak jak sto lat temu na Bałkanach. Wyzwolenie przez rozkład. Serce wysiada. Tętnice twardnieją. Sygnały z mózgu nie docierają w porę do członków ciała. O takim ciele medycyna wydaje diagnozę: skleroza.

Bankructwo ideologiczne widać w Polsce na każdym kroku. Kierownictwo partyjne stopniowo wycofało się z pozycji, które zajmowało przez czterdzieści lat. Po usunięciu w latach sześćdziesiątych tzw. rewizjonistów w Polsce nie ma właściwie filozofów marksistowskich. Partia od dawna nie jest w stanie głosić fikcji, że jest awangardą klasy robotniczej. Dygnitarze nie potrafią ukryć pogardy dla własnego pochodzenia społecznego - pod tym względem żaden sekretarz nie może konkurować z robotnikiem Lechem Wałęsą. Propaganda reżimowa nie propaguje już ani komunistycznego etosu, ani komunistycznych bohaterów. Generał Sikorski stał się ważniejszy od Marcelego Nowotki czy Bolesława Bieruta. Została tylko fasada patriotyczna. Lecz w sprawie katyńskiej - pomimo aluzji nawet w prasie partyjnej - komuniści nie mogą się zdobyć na uczciwą deklarację, gdyż w ten sposób pozbawiliby się resztek legitymizacji.

Łatwo możemy się jednak pomylić, jeśli przypuszczamy, że klęska ideologiczna reżimu doprowadzi automatycznie do abdykacji władzy. W roku 1981 nie doceniono zdolności systemu do wprowadzenia represji policyjnych i wojskowych. Teraz możemy nie docenić zdolności systemu do przetrwania bez jakiejkolwiek doktryny czy racji politycznej. System został narzucony po wojnie przez siłę i kłamstwo. Do kłamstwa często się przyznaje, ale nomenklatura z sity zrezygnować nie chce. Król jest nagi, ale nagości się nie wstydzi. Przeciwnie, chełpi się nią pod szyldem „liberalizmu reformatorskiego”. Dziś panuje nie leninizm, ale polityczny ekshibicjonizm. I dalej chce królować.

Na koniec pragnę wyjaśnić, dlaczego swoją książkę zatytułowałem Boże igrzysko. Tytuł jest pożyczony z fraszki Kochanowskiego nr 76 z Ksiąg trzecich:

Nie rzekł jako żyw żaden więtszej prawdy z wieka,

Jako kto nazwał bożym igrzyskiem człowieka.

Fraszka ta kończy się tak:

[Człowiek] miłością samego siebie zaślepiony

Rozumie, że dla niego świat jest postawiony;

On pierwej był niżli był; On, chocia nie będzie,

Przedsię będzie; próżno to, błaznów pełno wszędzie.

Ostatnią linijkę lubię traktować jak motto zawodu historyka. Przypomina ona opinie Szekspira o historii: jako bajce opowiadanej przez idiotów, pełnej fanfaronady i hałasu, nic nie znaczącej.

Boże igrzysko jako tytuł wybrałem dlatego, że oddaje on moje podejście do historii Polski. Zwrot Kochanowskiego miał dla mnie natomiast sens inny - jako zabawka Boga, czyli antyczny piladeorum - dlatego pozwoliłem go sobie nieco zmienić: na God’s Playground, czyli kraj, gdzie Pan Bóg się bawił. Oczywiście, wszystkie próby przetłumaczenia angielskiej wersji z powrotem na polski jako „arena zabaw Boskich” albo „poletko Pana Boga” są niewskazane. Ja poprzez ten tytuł chciałem podkreślić centralną rolę religii chrześcijańskiej w historii Polski i, jak mi się zdawało, kapryśne i nieracjonalne działanie Opatrzności. Szukałem hasła, które by stanowczo zaprzeczyło rozumieniu historii Polski jako naturalnego, konsekwentnego, naukowego i ewolucyjnego procesu. Dla nas, błaznów, jak powiedział Kochanowski, działanie Opatrzności przez ostatnią dekadę może się wydać dosyć kapryśne: wielkie nadzieje z 1978 roku poprzedziły wielkie rozczarowania lat po grudniu 1981.

Co zrobili Polacy, aby zasłużyć na tak okrutny los?

W minionej dekadzie zmieniła się bardzo perspektywa, naród musiał wiele wycierpieć, aby zrozumieć rozmiary swego zwycięstwa moralnego.

Naród wrócił do zewnętrznej niewoli, ale w dużej mierze wyzwolił się wewnętrznie. Na pozór władza pokonała Solidarność. Faktycznie jednak Solidarność pozbawiła władzę zdolności rządzenia. Z partii została tylko skorupa. Idea Solidarności przezwyciężyła ideę komunizmu. Solidarność, w takiej czy innej postaci, powstanie znowu. Sprawna ideologicznie Partia - już nigdy. Rewolucja świadomości ostatnich lat była prawdziwym wyzwoleniem. Jeszcze nie czas na zwycięstwo zewnętrzne. Ale kiedy ten czas nadejdzie, naród Jana Pawia II będzie o wiele lepiej przygotowany niż przed dziesięciu laty.

BOŻE IGRZYSKO, CZYLI ALICJA W POLSKIEJ KRAINIE CZARÓW

TEKST WYKŁADU WYGŁOSZONEGO PODCZAS INAUGURACJI SZKOŁY LETNIEJ UNIWERSYTETU JAGIELLOŃSKIEGO 3 LIPCA 1995, PRZEDRUKOWANY W „TYGODNIKU POWSZECHNYM” Z 6 SIERPNIA 1995

Muszę wyznać, że większą satysfakcję sprawiają mi listy zwykłych czytelników niż najwspanialsze recenzje w „Timesie” londyńskim czy nowojorskim. Ma się rozumieć, że przez wiele lat wszystkie moje książki były w Polsce objęte zakazem cenzury, a milicja lub celnicy konfiskowali egzemplarze, które wpadły im w ręce.

Po pierwszym wydaniu angielskiej wersji Bożego igrzyska w roku 1982 lub 1983 moi krakowscy przyjaciele zorganizowali seminarium na temat książki. Działo się to jednak w stanie wojennym, spotkanie było chyba nielegalne, nikt z uczestników nie przeczytał książki, bo wszystkie dostępne egzemplarze zostały skonfiskowane. Dyskusja mimo to odbyła się, a pewien znakomity krakowski profesor wyraził opinię, że jego zdaniem, nowa historia Polski wydana przez Oxford University Press nie dorównuje historii Polski opublikowanej nieco wcześniej przez Cambridge University Press.

Mimo że moja książka nie była wówczas osiągalna w Polsce, moi nieczytelnicy pisali do mnie na jej temat. Zapamiętałem na przykład list pewnego pana ze Skierniewic: „Szanowny Panie, z całego serca dziękuję za Pańską historię Polski pod tytułem Boże igrzysko, która moim zdaniem jest najlepszym z wszystkich dzieł przedstawiających dzieje mego kraju. Niestety, nie mogłem jej przeczytać, ale jestem pewien, że jest najlepsza, bo władze nie chcą nam jej udostępnić!”

Pomyślałem sobie, że autor listu zasługuje na nagrodę. Tydzień czy dwa później otrzymał telegram z ambasady australijskiej w Warszawie: ZMARŁ WUJ W WOGGAWOGGA. PROSZĘ ZGŁOSIĆ SIĘ PO ODBIÓR WIZY. Dziwne, bo on nie miał nigdy wuja w Australii. Jednak pojechał do ambasady w Warszawie, gdzie wręczono mu dwa tomy Igrzyska z dedykacją autora. (...)

Polski przekład książki ukazał się w Wydawnictwie Znak w roku 1989, jeszcze pod rządami komunistycznymi, czyli w czasach funkcjonującej cenzury. Musiał uzyskać akceptację ambasady sowieckiej; zgodzono się tam na wszystko, prócz stronicy, gdzie mowa była o Iwanie Groźnym - pewnie nie mieliby zastrzeżeń, gdybym pisał o Iwanie Łagodnym. Coś to mówi o sytuacji, która panowała w Polsce jeszcze sześć lat temu.

Nie kryję, że patrząc dziś na młodzież ze Szkoły Letniej Uniwersytetu Jagiellońskiego - kilkaset osób - odczuwam coś na kształt zazdrości. Mieszkacie w luksusowych akademikach, jak „Piast”; karmią was wspaniale i obficie; macie znakomitych wykładowców. O ile wiem, zadbano dla was nawet o najbardziej wyrafinowaną formę rozrywki, jaką jest kurs gramatyki języka polskiego.

Gdy prawie trzydzieści lat temu przybyłem po raz pierwszy na dłuższy pobyt do Krakowa, nie było mowy o takich frajdach. Nikt wówczas nie marzył o czymś takim jak Szkoła Letnia. W Krakowie była nas wtedy czwórka native speakerów: oprócz mnie pewna sędziwa dama, którą los rzucił tutaj chyba w roku 1914, pracownik British Council oraz geolog, który zgubił się podczas poszukiwań kamieni w Tatrach. Spotykaliśmy się regularnie w EMPiK-u na placu Szczepańskim. Było to jedyne miejsce, gdzie można było poczytać prasę zagraniczną.

W pamięć wryły mi się na zawsze pierwsze dni mego pobytu w Krakowie, w roku 1966. Jako student zagraniczny otrzymałem przydział do starego domu akademickiego „Żaczek”. Kolega, z którym dzieliłem pokój, zwierzył mi się już na samym początku, iż dostał miejsce w akademiku pod warunkiem, że będzie donosił na mnie milicji. Pierwszy wspólny wieczór minął więc nam na wymyślaniu szczegółów wiarygodnego, lecz nieszkodliwego donosu. Następnego dnia poszedłem na spotkanie z przydzielonym mi opiekunem naukowym; okazało się, że była nim córka znanego działacza komunistycznego, zamordowanego na rozkaz Stalina - historyk Celina Bobińska. (Ale dowiedziałem się tego nie od niej samej).

Zapamiętałem także innego kolegę z „Żaczka” - studenta Chińczyka, z którym spotykałem się w kuchence, gdzie gotował sobie codzienną porcję ryżu. Poskarżyłem mu się, że nie bardzo sobie wyobrażam, jak można wyżyć za stypendium w wysokości 2400 zł miesięcznie; w odpowiedzi Chińczyk zwierzył mi się, że on nie wyobraża sobie, jak można wydać tak ogromną sumę, wobec czego 90% swego znacznie niższego stypendium przekazuje konsulatowi.

W tamtej epoce jedyną metodą zdobycia prawdziwej wiedzy o polskiej historii były rozmowy z Polakami. Oficjalne podręczniki roiły się od kłamstw i przemilczeń, no a Bożego igrzyska jeszcze nikt nie napisał. Głównym źródłem mojej wiedzy historycznej o Polsce był wspaniały człowiek, który później został moim teściem. Walczył w wojnie polsko-bolszewickiej w roku 1920; tak jak wszyscy jego koledzy z tarnowskiego gimnazjum, zgłosił się na ochotnika do polskiej armii.

Choć miałem już skończoną historię na Oksfordzie, udowodnił mi dość szybko, że wiedza na temat II wojny światowej, jaką wykładano na uniwersytetach brytyjskich i amerykańskich, była mocno niekompletna. W 1939 roku aresztowało go gestapo; wojnę spędził w obozach Dachau, Sachsenhausen i Mauthausen; po wyjściu na wolność, został ponownie aresztowany i osadzony w sowieckim więzieniu, tylko dlatego że przeżył piekło obozów hitlerowskich. Był chodzącą encyklopedią polskiej historii; znał mnóstwo faktów, o których nie pisano w zachodnich podręcznikach. Z zawodu był biologiem, ale stracił pracę w latach pięćdziesiątych, bo odmówił wykładania teorii Łysenki, mającej zastąpić genetykę. O tym wszystkim trzeba wiedzieć, gdy przyjeżdża się z Zachodu, by studiować historię Polski.

Coś mi się zdaje, że dzisiejsza Polska może być odrobinę mniej fascynująca niż dawniej - tak błyskawicznie przeobraża się ona w jeszcze jeden „normalny” kraj europejski. Oczywiście, Polakom mogącym wykorzystać tę nową sytuację musi być z tym o wiele wygodniej. Jednak dla gości z zagranicy taka sytuacja jest mniej inspirująca.

Ciekaw jestem, czy potraficie sobie wyobrazić, jak czuł się miody student historii przybywający do kraju, gdzie władze komunistyczne usiłowały kontrolować i manipulować wszelkimi informacjami. Idealnym wprowadzeniem mogła być Alicja w krainie czarów, trafiająca w sedno o wiele lepiej niż podręczniki, które pisali wówczas zachodni sowietolodzy i politolodzy.

Mnie na przykład interesowała wtedy wojna polsko-sowiecka w latach 1919-1920. Znałem trochę język rosyjski, uczyłem się polskiego, więc sądziłem, że ta wojna będzie dobrym tematem mojej rozprawy doktorskiej. Okazało się jednak, że wojna z roku 1920 oficjalnie nie istnieje. Wiedziałem, że się odbyła, bo walczył w niej mój teść, ale w żadnych podstawowych materiałach źródłowych nie było o niej wzmianki. Garść najbardziej elementarnych informacji można było znaleźć w jednej czy dwóch książkach specjalistycznych i w publikacjach przedwojennych, ale poza nimi można było przeczytać jedynie o tym, jak to burżuazyjna Polska podstępnie napadła miłujący pokój Związek Radziecki. Wyobrażacie sobie zgłoszenie doktoratu torującego drogę do kwerendy na temat wydarzenia, którego nigdy nie było! Profesorowie mogli byli wyrzucić mnie za drzwi. Jest wiekopomną zasługą pracowników naukowych Uniwersytetu Jagiellońskiego, że się nie przelękli. Wspólnie znaleźliśmy rozwiązanie, które polegało na tym, że miałem się skoncentrować na dyplomatycznej stronie wojny polsko-sowieckiej i zatytułować dysertację następująco: „Polityka brytyjska wobec Polski w okresie po traktacie wersalskim, 1919-1920”.

Najbardziej niebezpiecznym momentem dla cudzoziemca studiującego w Polsce był przypadający raz na trzy miesiące dzień obowiązkowej wizyty na milicji, która przedłużała wizę pobytową. Niepisana reguła głosiła, że jeśli było się niegrzecznym - na przykład gadało się na temat wydarzeń historycznych, których nie było - to milicja mogła wizy nie przedłużyć. Ilekroć zbliżał się mój termin wizyty na milicji, jeździłem do pewnego znajomego księdza na Dębniki i prosiłem go o radę, jak się zachować. Mówił mi dwie rzeczy. Po pierwsze - nigdy niczego nie podpisuj. Po drugie - jeśli kapitan Kazimierz każę ci trzymać gębę na kłódkę i nikomu nie powtarzać treści rozmowy na milicji, masz o niej głośno opowiedzieć wszystkim znajomym we wszystkich kawiarniach Krakowa. I tak robię po dziś dzień!

Szalenie istotne w polskiej krainie czarów było to, że zaledwie garstka członków rządzącej partii komunistycznej zachowała jakieś resztki wiary w ten system. Na dowód przytoczę historyjkę grupy studentów z Kalifornii, których przywiozłem do Krakowa w roku 1985. Całą grupę przygotowywano w Ameryce na Wydziale Nauk Politycznych, gdzie uczono zasad funkcjonowania komunizmu. Studenci mieli napisać pracę semestralną o jakimś aspekcie swej podróży do Polski.

Po tygodniu pobytu w Krakowie jedna z dziewcząt przyszła do mnie, żeby się pożalić. Zamierzała napisać pracę na podstawie rozmów z członkami partii komunistycznej na temat ich przekonań. Panie profesorze - oświadczyła - jesteśmy tu już tydzień, a ja nie spotkałam ani jednego komunisty. Niech pani szuka dalej - odpowiedziałem. Minęły dwa, wreszcie trzy tygodnie. Komunistów dalej jak na lekarstwo. W ostatnim tygodniu pobytu grupa udała się na spotkanie z wicepremierem ówczesnego rządu i członkiem Biura Politycznego. Dziewczyna z Kalifornii nie zdzierżyła - podniosła rękę i przerwała wykład wicepremiera nieśmiertelnym pytaniem: „Proszę mi powiedzieć, czy pan jest komunistą?” Zapadła grobowa cisza. „Proszę pani - brzmiała odpowiedź - ja jestem pragmatykiem”.

Każdy, kto odwiedza Polskę, musi spróbować swych sił w polszczyźnie. Wbrew pozorom nie jest to takie trudne; wystarczy mieć pęknięte podniebienie, metalowe koronki, rozwidlony język, dostatecznie szerokie szczeliny między zębami, żeby było ujście dla nadmiaru śliny, no i dwadzieścia lat praktyki. Wówczas z pewnością uda się nam wymówić „kopiec Kościuszki” bez sięgania po parasol.

Ale ja za dużo mówię o sobie, jak zwykle. Powinienem mówić o Was i o problemach, które napotkacie, starając się poznać nowy kraj, taki jak Polska. Proponuję pięć spraw pod rozwagę:

Pierwszą nazwałbym problemem dżungli wiedzy; chodzi o konkurujące z sobą źródła informacji na temat Polski (czy jakiegokolwiek innego kraju). Nie istnieje coś takiego jak pełna obiektywna prawda, a jeśliby nawet istniała, to i tak nie bylibyśmy w stanie jej poznać. To, z czym mamy do czynienia, jest zbiorowiskiem prawd cząstkowych, a także kłębowiskiem fałszów, które musicie sami odsiać i ocenić. Za wszelkimi danymi, które zgromadzicie, stoją określone źródła informacji, których wiarygodność będziecie musieli sami zweryfikować. Jeśli się jeszcze nie zorientowaliście, to wkrótce przekonacie się, że istnieje szczególnie podstępna dyscyplina zwana „polityką kultury”, w której krzyżują się rozmaite interesy i w której ścierają się różne punkty widzenia. Dżungla kultury pełna jest drapieżnych bestii, pożerających się nawzajem.

Potężne kraje i potężne grupy interesu wołają wielkim głosem. Głos małych krajów i mniejszości z trudem przebija się przez te krzyki. Na przykład na przełomie wieków XIX i XX lwia część informacji i wiedzy naukowej dotyczącej Europy Środkowej pochodziła ze źródeł niemieckich i od ludzi związanych z kulturą niemiecką. Polska była wówczas politycznie słaba, a głos Polaków był słabo słyszalny nawet w wielkich krajach, takich jak Stany Zjednoczone, gdzie żyły miliony imigrantów z Polski.

Stany Zjednoczone same są dżunglą wiedzy. W wieku XX, gdy połowa Europy znalazła się pod panowaniem sowieckiego komunizmu, znaczna część informacji - i dezinformacji - pochodziła ze źródeł sowieckich oraz od ludzi takich jak „sowietolodzy”, którzy byli pod wielkim wrażeniem potęgi sowieckiej. Wszystko to nie znaczy, że istnieje jakiś jeden jedyny polski punkt widzenia na jakąkolwiek kwestię ani że Polacy są zawsze najlepszym źródłem informacji o polskich sprawach. Wolno jednak stwierdzić, że w dzisiejszym świecie, inaczej niż bywało dotąd w całych dziejach nowożytnych, polskie głosy i polskie poglądy są lepiej słyszalne.

Drugą sprawą jest to, co nazwałbym „efektem gruyère”. Mam nadzieję, że wiecie, iż gruyère to wspaniały gatunek szwajcarskiego sera, pełnego wielkich dziur. Otóż spora liczba książek, wykładów i potencjalnych źródeł informacji na temat Polski przypomina poniekąd ten rodzaj sera. Istnieje masa solidnej wiedzy, ziejącej jednak wielkimi lukami. Bywa zaś często tak, że to właśnie luki są najciekawsze i trzeba starać się je wypełnić.

Dam przykład. Wystarczy pospacerować godzinkę po Krakowie, by się przekonać, jak głęboki wpływ miało w Polsce odrodzenie. Renesans wyziera z ulic starego Krakowa, z kaplicy Zygmuntowskiej, ze wspaniałych dziedzińców i krużganków wawelskich, z tablicy pamiątkowej Węgra Bálinta Balassiego, umieszczonej na rogu ulicy Świętej Anny. Mikołaj Kopernik, ojciec rewolucji naukowej, która była ważnym produktem ubocznym odrodzenia, studiował na tym samym Uniwersytecie Jagiellońskim, na którym w tej chwili jesteście. Nawet pobieżny rzut oka na dzieje literatury polskiej pozwala stwierdzić, że szesnastowieczny polski poeta Jan Kochanowski, współczesny Szekspirowi, dał początek tradycji poezji w języku ojczystym, należącej do najświetniejszych w Europie. W dziedzinie literatury Polska doby renesansu wyprzedzała wszystkie sąsiadujące z nią kraje, z Niemcami włącznie.

Jeśli jednak zajrzycie do jakiegoś podstawowego źródła informacji w rodzaju Encyclopaedia Britannica i przeczytacie hasło „Renesans”, nie znajdziecie nawet najmniejszej wzmianki o Krakowie, Kochanowskim i Polsce. Oto dziura w serze. Oczywiście, Zachód wie sporo o polskim odrodzeniu - dowodem choćby podrozdział na ten temat w tej samej encyklopedii pod hasłem „Polska”. Z przyczyn wiążących się z polityką kulturalną, o której wspomniałem, redaktorzy zachodnich wydawnictw informacyjnych wypełniają podstawowe pozycje danymi odnoszącymi się do Europy Zachodniej. Na ten tępawy „okcydentocentryzm”, tę bezmyślną obsesję na punkcie Zachodu, najlepszą odpowiedzią są piękne słowa Goethego:

Boska jest strona Orientu!

Boska - Okcydentu!

Dzierży w dłoni swej - Wszechmocen –

I Południa, i Północe!

(przekład Stefana Zarębskiego)

I tu docieram do jednego z mych ulubionych powodów do narzekania - do przeklętej idei CYWILIZACJI ZACHODNIEJ. Pojęcie to przez długi czas królowało na brytyjskich, a zwłaszcza na amerykańskich uniwersytetach. Pamiętam z mego pobytu na Stanfordzie, że było ono podstawą obowiązkowych zajęć na pierwszym roku studiów. U mego amerykańskiego wydawcy pokazano mi kiedyś listę ponad 4000 szkół i college’ów w Stanach Zjednoczonych, gdzie prowadzono zajęcia z cywilizacji zachodniej. W ostatnich latach znaczenie tego kursu istotnie zmalało wskutek buntu studentów, rozpoczętego na Uniwersytecie Stanforda w roku 1987, gdzie demonstranci skandowali:

„Hey ho! Western culture has to go!”

No i za dotknięciem stanfordzkiej różdżki zachodnia cywilizacja została skasowana.

Uważam, że w pewnym sensie studenci Stanforda mieli rację. Tradycyjne amerykańskie kursy akademickie na temat cywilizacji zachodniej były szalenie niezadowalające. Kłopot polegał na tym, że nikt nie wiedział, czym je zastąpić. Moja krytyka tych kursów jest dwojaka.

Po pierwsze, starając się o wprowadzenie młodzieży amerykańskiej w świat największych osiągnięć Europy, prześlizgiwano się nad wszelkimi horrorami europejskiej przeszłości, co sprawiało, że zajęcia te stawały się czymś w rodzaju fan clubu. Sądzę zaś, że nie da się oddać sprawiedliwości pozytywnym elementom dziedzictwa europejskiego, nie próbując jednocześnie zrozumieć elementów negatywnych.

Po drugie, ponieważ kursy konstruowano tak, by nie przybrały rozmiarów niemożliwych do opanowania, uwagę słuchaczy kierowano przede wszystkim na kilka potężnych imperiów: Grecję, Rzym, Italię doby odrodzenia, Anglię, Francję i Niemcy. Efektem tego ewidentnego przykładu manipulacyjnej „polityki kultury” było uczynienie z większości regionów Europy owych dziur w serze. Europa Wschodnia zniknęła prawie całkowicie, choć dziesiątki milionów Amerykanów pochodzą właśnie stamtąd. Co więcej, nawet Europę Zachodnią traktuje się wybiórczo. Jeszcze nie znalazłem podręcznika cywilizacji zachodniej, który ma coś istotnego do powiedzenia o Polsce ALBO o Irlandii.

Chcę też wspomnieć o tradycjach polskiego pluralizmu. Cokolwiek niektórzy mówią, Polska jest krajem, gdzie przez wiele stuleci mieszkała wieloetniczna społeczność mówiąca różnymi językami, wyznająca różne religie i mocno zróżnicowana pod względem poglądów politycznych i intelektualnych. W tym kontekście trzeba stwierdzić, że jednym z najbardziej mylących stereotypów dotyczących Polski jest ten, który ukazuje ją jako kraj katolicki, w którym nie można być Polakiem, nie będąc katolikiem. Nie chcę być źle zrozumiany.

Ogromnie szanuję polski Kościół rzymskokatolicki; w dziejach Polski żadna inna instytucja nie odegrała bardziej pozytywnej roli i nie wywarła większego wpływu. Błędem byłoby jednak przyznawać Kościołowi katolickiemu status jakiejś rozstrzygającej wyłączności. Na zawsze zapamiętałem swą pierwszą wizytę w nowojorskim Polskim Instytucie Naukowym, gdzie poznałem panią wiceprezes Zaremę, która przedstawiła się jako polska muzułmanka. Była córką pułkownika przedwojennego polskiego regimentu kawalerii tatarskiej. Rozmowa miała skutek zbawienny.

W Polsce żyły i żyją nadal społeczności Niemców, Ukraińców, Białorusinów, Litwinów i Żydów. Do momentu wymordowania polskich Żydów przez nazistów podczas ostatniej wojny Polska była najważniejszym azylem żydostwa europejskiego. Osiemdziesiąt procent współczesnych Żydów wywodzi się z ziem dawnej Rzeczypospolitej. Są polscy protestanci, szczególnie liczni za czasów reformacji. Są polscy prawosławni, polscy kontynuatorzy tradycji humanizmu, polscy agnostycy i polscy ateiści. Przede wszystkim zaś sam polski katolicyzm jest wielonurtowy, ale najlepiej przekonajcie się o tym sami.

W żadnym kraju przeszłość nie ciąży tak bardzo na teraźniejszości jak w Polsce. W Polsce nie brak powodów bardzo długiej pamięci historycznej. Nie chodzi jedynie o długi okres rozbiorów, gdy Polska utraciła państwowość, a naród musiał walczyć o przetrwanie. Nie chodzi także o liczne klęski - tragiczne powstania narodowe i bohaterską obronę niepodległości w okresie międzywojennym. Nie chodzi nawet o bezmiar cierpień Polaków podczas II wojny światowej, gdy wymordowano jedną piątą ludności, lub w czasie czterdziestoletniej dyktatury komunistycznej, która doprowadziła kraj na skraj bankructwa. Wszystkie te nieszczęsne wydarzenia składają się na brzemię, jakiego nie musiał dźwigać żaden inny kraj europejski. Należy brać to pod uwagę, dyskutując o jakimkolwiek aspekcie polskiej teraźniejszości.

Wielu publicystów, a zwłaszcza polityków, ma bardzo krótką pamięć. Tak się składa, że nie uważam za całkowicie niepożądany powrót postkomunistów na pewien czas do władzy. Ten tymczasowy prezent może pohamować przesadny zapał eksperymentatorski; z drugiej strony postkomunistom nie należy pozwalać na reinterpretacje historii głoszące, że jakoby tworzyli niegdyś ruch proreformatorski, który doprowadził Polskę do niepodległości. Wszystkie obecne trudności Polski - w dziedzinie politycznej, konstytucyjnej, społecznej, ekonomicznej, psychologicznej i międzynarodowej - wynikają z błędów czterdziestoletnich rządów komunistów. W wolnym systemie demokratycznym jest rzeczą absolutnie właściwą przebaczyć komunistom. Ale żeby to przebaczenie było możliwe, konieczne jest pełne przyznanie się do zbrodni i błędów popełnionych w przeszłości; trzeba też okazać skruchę.

Wiele lat temu przeprowadziłem na krakowskich Plantach swoją pierwszą w Polsce rozmowę polityczną. Moim rozmówcą był pewien szanowany docent, historyk hungarysta. Spytałem go naiwnie: „Jakie są widoki na przyszłość?”, a on odpowiedział krótko: „Przetrwamy”. I rzeczywiście, Polacy przetrwali. Uczynili najwięcej dla sprawy obalenia systemu sowieckiego. Teraz jednak płacą za to rachunek. Zabliźnianie się ran po pięćdziesięcioleciu ucisku potrwa wiele, wiele lat.

Rozpocząłem od Bożego igrzyska, więc zakończę wzmianką o mojej najnowszej książce, która właśnie ukazała się w polskim przekładzie, w wydawnictwie Aneks. Napisałem ją w Japonii, co tłumaczy, dlaczego są to dzieje Polski pisane wstecz. Dla celów gimnastyki umysłu nadałem książce tytuł Serce Europy, oznaczający miejsce, w którym krzyżuje się wiele europejskich prądów umysłowych i uczuciowych. Ten tytuł miał pokazać, które aspekty historii Polski ilustrują, moim zdaniem, najlepiej problemy polskiej teraźniejszości.

Wkrótce po napisaniu książki otrzymałem list od pewnego Belga: „Szanowny Panie, przeczytałem Pańską nową interesującą historię Polski; zmartwił mnie tylko tytuł. Czyż nie wiadomo Panu, że sercem Europy jest Belgia?” A potem dostałem list z Genewy: „Szanowny Panie, czy Pan nie wiedział, że serce Europy jest w Szwajcarii?” Ostatnio zaś mój kolega z Uniwersytetu Londyńskiego wydał tom esejów o literaturze niemieckiej. Zatytułował go: Serce Europy.

Nie wiem, po czyjej stronie lokują się Wasze sympatie. Mam jednak nadzieję, że zgodzicie się ze mną w jednym: że dla nas, zgromadzonych w Krakowie, to tu znajduje się „serce Europy”.

Przekład: Adam Szostkiewicz

POLSKA MITOLOGIA NARODOWA

INNA WERSJA TEGO TEKSTU ZOSTAŁA PRZEDSTAWIONA W LUTYM 1996 JAKO „WYKŁAD IM. MILEWSKIEGO”

Wszyscy potrzebujemy mitów. I jednostki, i narody. Mity to uproszczone przekonania, które nie muszą być oparte na faktach, ale zapewniają nam poczucie przynależności: dają nam świadomość początków, poczucie tożsamości i celu. Choć są ewidentnie subiektywne, to często mają większą siłę sprawczą niż obiektywna prawda - prawda bowiem bywa bolesna.

Niektóre narody mają większą potrzebę mitów. Narody imperialne wymyślają mity po to, by uzasadnić panowanie nad innymi narodami. Narody podbite wymyślają mity po to, aby usprawiedliwić swoje klęski i wykrzesać silę potrzebną do przetrwania. Polska należała zapewne do tej drugiej kategorii, gdyż polityczne przeciwności, których konsekwencje dotknęły wiele pokoleń, wytworzyły nader mitogenną atmosferę intelektualną. Polska kultura, a w szczególności literatura, sztuki piękne i historiografia, zawiera mnóstwo przykładów prymatu narodowej wyobraźni nad realizmem.

Żartobliwym potwierdzeniem takiego punktu widzenia może być fakt, iż polski odpowiednik słowa myth - „mit” - jest wymawiany jak angielskie słowo meat, czyli „mięso”. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, kiedy brakowało żywności, Polacy stali godzinami w kolejkach, żeby kupić podstawowe produkty, i zabijali czas, opowiadając dowcipy. Jeden z przytaczanych wówczas żartów zawierał pytanie: „Jakie słowo ma taką samą wymowę i znaczenie po polsku i po angielsku?” Odpowiedź brzmiała oczywiście: „mit”.

Mówiąc poważnie, należy pamiętać, że w czasach współczesnych Polacy musieli stawić czoło mitologiom silniejszych narodów, które często przedstawiały Polskę w czarnych barwach. Na przykład w mitologii rosyjskiej Polak jest na ogół obsadzany w roli wiecznego wroga z Zachodu, zdrajcy Słowiańszczyzny, religijnego przeciwnika Kościoła prawosławnego, głównego sprzymierzeńca knujących obcokrajowców, który nieustannie gotuje się do najazdu na Rosję i do podeptania jej tradycyjnych wartości. Rosjanie uwielbiają wspominać ten krótki okres między 1605 a 1612 rokiem, kiedy wojsko polskie dwukrotnie zajmowało Kreml. Pamięć oczywiście zawodzi ich w znacznie liczniejszych przypadkach, kiedy to armie rosyjskie najeżdżały Polskę. Tak się bowiem złożyło, że rosyjska tożsamość narodowa krystalizowała się w połowie XIX wieku - właśnie wtedy, gdy imperium carskim wstrząsnęły dwa wielkie polskie powstania: listopadowe (1830-1831) i styczniowe (1863-1864). W związku z tym przeciwstawienie szlachetnej Rosji i niewdzięcznej Polski przyjęło się na trwałe. Wystarczy obejrzeć którąś z ówczesnych wspaniałych rosyjskich oper, takich jak Iwan Susanin Glinki czy Borys Godunow Musorgskiego, żeby przekonać się, jak głęboko tkwi w Rosjanach ten negatywny stereotyp Polski. Nieprzypadkowo Dostojewski często nadawał polskie nazwiska ciemnym typom w swoich powieściach (niezależnie od tego, że jego własne było pochodzenia polskiego).

Również w mitologii syjonistycznej Polsce przypadła rola negatywna. Mit syjonistów stał się powszechnie znany w wyniku bezprecedensowej tragedii Holocaustu i dzięki zdecydowanemu poparciu Ameryki dla państwa Izrael. Zasadniczo głosi on, iż na skutek braku własnego państwa naród żydowski w przedwojennej Europie nie był w stanie oprzeć się prześladowaniom, więc stworzenie odrębnego państwa żydowskiego w Palestynie stanowi jedyne sensowne rozwiązanie. Ponieważ Polska była tym krajem europejskim, w którym osiedliło się najwięcej Żydów i gdzie hitlerowcy postanowili dokonać zbrodni Holocaustu, ważnym elementem programu syjonistycznego stał się, niestety, jednoznacznie wrogi wizerunek Polski.

Niemcy traktowali swoich wschodnich sąsiadów podobnie, jak Anglicy traktowali niegdyś Irlandczyków Tak jak Irlandia okazała się w XIX wieku jedyną otwarcie niezadowoloną prowincją Zjednoczonego Królestwa, tak samo Polacy wyróżniali się jako największa i najbardziej kłopotliwa mniejszość cesarstwa niemieckiego. Co więcej, Polska stanowiła najbardziej dostępne źródło taniej siły roboczej dla przemysłu niemieckiego, więc miliony biednych imigrantów ruszyły na zachód do szybko rozrastających się miast. W rezultacie powszechna sympatia dla Polski - wyrażana poprzez Polenlieder w latach trzydziestych XIX wieku - ulotniła się; przynajmniej przez stulecie nacjonalizm niemiecki i polski były nie do pogodzenia. Według nieprzyjaznych stereotypów niemieckich, „Polak” kojarzył się z beznadziejnym romantykiem, nieudolnym robotnikiem, niepożądanym włóczęgą i wrogim konspiratorem. Wyrażenie Polnische Wirtschaft weszło do języka na określenie „kompletnego bałaganu”. Tak zwane dowcipy o Polakach, w których przedstawiciele tej nacji występowali nieodmiennie w roli tępaków i prymitywów, były odpowiednikiem „dowcipów o Irlandczykach” serwowanych w Anglii. Długa tradycja pogardy dla wszystkiego, co polskie, dostarczyła gotowych składników późniejszej hitlerowskiej polityce niemieckiej supremacji rasowej, w której Polakom oficjalnie przyznano rangę Untermenschen, czyli „podludzi”.

Oczywiście, nie da się przedstawić wszystkich zasobów polskiej mitologii narodowej w tak krótkim tekście. Niemniej jednak można je zilustrować przykładami zaczerpniętymi z różnych okresów historycznych. W dalszym ciągu przyjrzymy się bliżej siedmiu takim mitom.

1587

W roku 1587 kalwiński szlachcic Stanisław Sarnicki wydał w Krakowie pamiętne Annales swe de origine et rebus gestis Polonorum et Lithuanorum. Owe dzieje „pochodzenia oraz dokonań Polaków i Litwinów” nie były bynajmniej dziełem prekursorskim. Wśród ówczesnych historyków Sarnicki miał kilku wybitnych konkurentów, między innymi biskupa Warmii Marcina Kromera (1512-1589), którego słynna kronika De origine et rebus gestis Polonorum została wydrukowana ponad trzydzieści lat wcześniej. Sarnicki jest pamiętany tylko dlatego, że wzbogacił starą historię o nowy szczegół.

Od czasów kanonika Jana Długosza, nadwornego historyka Jagiellonów, który pisał w poprzednim stuleciu, większość polskich autorów głosiła teorię, iż naród polski pochodzi od starożytnych Sarmatów - indoirańskiego ludu wędrownego, który osiedlił się na równinach Europy Wschodniej w okresie przedchrześcijańskim. Klasyczny podział stepów Eurazji na dwie części - Sarmatia europea i Sarmatia asiatica - z granicą przebiegającą wzdłuż rzeki Tanais, czyli Donu, był w renesansowej Europie nadal przyjmowany. Wkład Sarnickiego polegał na wysunięciu tezy, że Sarmaci nie byli przodkami wszystkich Polaków, lecz jedynie polskiej szlachty. Niebawem określenia nobilis - Polonus - Sarmata stały się synonimami, w związku z czym przedstawicieli innych stanów - mieszczan, Żydów i chłopów - nie uważano nawet za Polaków. „Naród polski” miał się składać wyłącznie ze szlachty.

Ten przejaw szlacheckiej pychy można porównać do sławetnej idei limpieza de sangre - przeświadczenia o czystości szlachetnej krwi, które w tym samym okresie było rozpowszechnione w Hiszpanii. Polski szlachcic był wychowywany w przekonaniu, iż jest biologicznie odmienny od reszty populacji, a jego przywileje są uzależnione od „obrony krwi”. „Zmieszanie krwi” z ludźmi niższego stanu traktowano jako mezalians. Walerian Nekanda Trepka, autor Liber Chamorum (1620), spędził znaczną część żywota na tropieniu tysięcy rodzin podłego pochodzenia, które wśliznęły się podstępnie w szeregi szlachty i na potęgę psuty rasę. Trepka i jemu podobni nie byli w stanie wyobrazić sobie bez wstrętu małżeństwa bądź związku szlachcica i nieszlachcica: „balsam, gdyby do smoły włożono, już nie balsam, ale smołą będzie (...) i kąkol, choć w rolę dobrą wsiany, pszenicą nie stanie się. Sieła ślachcianek ubogich do miasteczek za mąż idzie, a gdy za chłopa, pewnie nieślachtę rodzić będzie, bo co za czystość od nieczystego, a ze smutku co za wonie wyniść może. To mędrzec prorok: ani od sowy sokół się nie urodzi”27.

Polski „mit sarmacki” ma wiele odpowiedników w innych krajach europejskich. Łączy go wiele na przykład z „teorią normańską” w Rosji, według której założyciele Rusi Kijowskiej i ich potomkowie wśród współczesnej arystokracji rosyjskiej nie pochodzą od Słowian, lecz od wikingów. Co więcej, obydwa mity ewoluowały. W wieku XVII - w okresie najbliższych kontaktów Polski z imperium osmańskim - mit sarmacki sprzyjał przyjęciu przez szlachtę orientalnego ubioru i uzbrojenia. W wieku XVIII stanowił fundament konserwatywnej filozofii „sarmatyzmu”, która utwierdzała szlachtę w błogim przekonaniu, że wszystko w Polsce, w tym również jej „złota wolność”, jest wyjątkowe i lepsze. W owym czasie - u schyłku Rzeczypospolitej - rasistowskie zabarwienie mitu przodków zblakło; na przykład wielu Żydów mogło bez trudu kupić szlachectwo.

Pozostaje kwestia, czy polski „mit sarmacki” zawiera jakieś ziarno prawdy historycznej. Większość historyków traktowała go jako barwną fantazję, genealogiczne dziwactwo przypominające pomysły tych polskich szlachciców, którzy utrzymywali, że pochodzą od Noego albo Juliusza Cezara. Z pewnością mamy do czynienia tylko z wątłymi poszlakami, co jednak nie zniechęca uczonych. Jedną z intrygujących ciekawostek jest dość wyraźne podobieństwo między emblematami niezwykłego systemu heraldycznego Polaków a „tamgami”, czyli „obrazkowymi szarżami”, starożytnych Sarmatów. Jeśli przyjmiemy - za podaniami - że w IV wieku plemię sarmackich Alanów zniknęło gdzieś w puszczach Europy Wschodniej, to miło pomyśleć, że mogłyby istnieć jakieś więzy pokrewieństwa między najlepszą konnicą armii rzymskiej a najwspanialszą kawalerią nowożytnej Europy. „Skrzydlata husaria” Sobieskiego była wyposażona w tak samo długie lance i używała równie ogromnych rumaków jak Alanowie, którzy słynęli z tego ponad tysiąc lat wcześniej28.

1620