Snajperka - Damian Cal - ebook

Snajperka ebook

Damian Cal

4,5

Opis

Fascynująca opowieść o dziewczynie, która nie bała się zaryzykować życia dla ojczyzny

Mieszkającą w niewielkiej wsi Zosię wychowuje ojciec Telesfor, weteran wojny polsko-bolszewickiej. Córka dziedziczy po nim pasję do broni snajperskiej i wkrótce zaczyna szlifować swoje umiejętności strzeleckie.

Kiedy nad Polskę nadciąga widmo wojny, Telesforowi udaje się ochronić siebie i córkę przed represjami zarówno ze strony Sowietów, jak i Niemców. Sytuacja zmienia się, gdy Armia Czerwona spycha Wehrmacht coraz głębiej w granice dawnej II RP: w wyniku walk o rodzinną wieś ginie Telesfor, a przerażona brutalnością wojny Zosia salwuje się ucieczką. Trafia w ręce sowieckich siepaczy i podejmuje odważną próbę ratowania życia. Przewrotny los wciąż jest po jej stronie, jednak wciąga ją w szeregi czerwonoarmistów, tym razem jako żołnierza – wyborową snajperkę.

Gdy Zosia dowiaduje się, że w Kampinosie polscy partyzanci szykują się do powstania, opracowuje plan przedostania się do nich w pojedynkę. Nie wie jeszcze, że dotychczasowe wyrzeczenia będą niczym przy tym, co jej przeznaczone…

Kiedy zaczynałam lekturę tej książki, wyobrażałam ją sobie jako przygodową opowieść o życiu oraz codziennych potyczkach ojca i córki. Fabuła mnie jednak zaskoczyła i wciągnęła bezgranicznie!

Gorąco polecam wszystkim, którzy chcą osiągnąć coś więcej w strzelectwie sportowym, ale osoby niezwiązane z tym światem absolutnie nie będą się nudzić! Powieść jest niezwykle ciekawa, została napisana lekkim językiem. I to przez multimedalistę mistrzostw świata.


Magdalena Lach
Mistrzyni Europy 2021 oraz drużynowa mistrzyni i wicemistrzyni Europy 2022 w strzelaniu z karabinu historycznego

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 562

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (20 ocen)
13
3
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Paraplan

Całkiem niezła

Modelowy infantylizm.
00

Popularność




Damian Cal

Snajperka

Prolog

Dwupłatowiec przewalił się przez skrzydło i rozpoczął powtórny nalot. Zanurkował i lot wyrównał tuż nad rzeką. Ludzie pracujący przy moście rozpierzchli się w strachu. Na most znowu poleciały miny moździerzowe rzucane celnie przez pomocnika pilota. Samolot dysponował jeszcze karabinem maszynowym, który pluł ogniem, gdy w jego celowniku pojawił się człowiek.

Przeprawa przez rzekę miała być gotowa za dwa dni, a sowiecki samolot zwiadowczy uparł się przeszkadzać saperom od momentu, kiedy wypatrzył budowę konstrukcji.

– Rozgrupować się! Wszyscy w krzaki! – krzyknął dowódca, który widział zawracający dwupłatowiec.

Jego rozkaz wykonano, zanim padła komenda, bo nikogo nie trzeba było namawiać do ukrycia się przed bombardowaniem. Porucznik tak w zasadzie wydał ten rozkaz dla siebie, ponieważ tylko on pozostał na moście. Rzucił się teraz na piaszczysty brzeg rzeki. W ręku miał karabin porzucony przez jakiegoś żołnierza z poboru. Zarepetował go i wystrzelił. Zdążył zrobić to tylko raz, gdyż dwupłatowiec zniknął z pola widzenia.

Ustrzelić samolot było wielką sztuką. Pilota od przodu ochraniał silnik, a od spodu gruba blacha, specjalnie tam zamontowana. W skrzydła czy kadłub trafiano, jednak małe dziurki po pociskach zaklejano na lotnisku łatkami. Zadzieranie więc z samolotem uzbrojonym w karabin maszynowy i pociski moździerzowe było jak wsadzanie kijów w dwa gniazda szerszeni naraz.

Dowódca leżał teraz na piasku i ciężko dyszał.

– Psia jucha! – Zaklął, gdy zobaczył na swoim udzie olbrzymią plamę krwi i poszarpane mięśnie. – Znowu spodnie do cerowania. Kwatermistrz będzie wkurzony jak cholera! – W chwilę po tym zemdlał.

Ocknął się pod namiotem ustawionym przez jego żołnierzy. Nogę miał opatrzoną starannie, lecz bandaże tu i ówdzie przesiąkły już krwią.

– Pan Telesfor ma pięć żyć tak jak kot. – Zaśmiał się sierżant, który właśnie coś mieszał w kociołku zawieszonym nad ogniem. – Jak zobaczyłem tę ranę, to sam myślałem, że zemdleję. Stracił pan dużo krwi, ale żyje.

– Nie ma co! Jest pan bohaterem! – odezwał się któryś z szeregowców. – Podjąć walkę z samolotem, będąc tak ciężko rannym. To jest heroiczna odwaga.

– Powiedzcie chociaż, czy ktoś zauważył, gdzie trafiłem – wystękał porucznik Telesfor, zaciskając powieki z bólu.

– Trafił pan w ogon. W taką ruchomą płetwę na końcu samolotu.

– W ster.

– Tak, w ster.

– Czyli trzeba celować z wyprzedzeniem jednej sylwetki samolotu na pięćdziesiąt metrów – mruknął jakby do siebie. Głośniej zaś dodał: – Budować będziemy w nocy, a w dzień zalegniemy z karabinami gotowymi do strzału. Gdy nadleci jeszcze raz, załatwimy go!

– Będziemy budować, zalegniemy, załatwimy – odezwał się sierżant, który rozpoczął wydawanie kaszy z kociołka. – O czym pan mówi, poruczniku? Wysłałem Piotrka po transport medyczny. Ledwo pan przeżył! Jutro wysyłamy pana do lazaretu i nie ma od tego odwrotu. Musi nam pan zaufać, że dokończymy ten most.

Porucznik nie miał siły sprzeczać się z sierżantem. Zdołał zjeść parę łyżek kaszy i zasnął.

Nazajutrz czuł się jeszcze gorzej. Dostał gorączki, a noga rwała bólem tak, że łzy same ciekły mu z oczu. Od śniadania jednak zaczął męczyć żołnierzy, aby położyli go wraz z karabinem na wysokim brzegu rzeki. Wybrał sobie krzak łozy, pod którym nie był narażony na promienie słoneczne.

– Zostawcie mi tylko manierkę z wodą i podłóżcie coś pod karabin, abym go nie musiał dźwigać – poprosił kompanów, gdy przynieśli go we wskazane miejsce na prowizorycznych noszach.

Reszta oddziału ukryła się kilkanaście metrów obok, aby w razie czego wziąć samolot w ogień krzyżowy. Porucznik strzelał z nich wszystkich najlepiej. Był fascynatem strzelectwa i wszyscy to wiedzieli. Dlatego dostał stanowisko położone najwyżej i w najbardziej dogodnym miejscu.

Samolot nadleciał w południe. Żołnierze otworzyli ogień. Zmienioną taktykę i niebezpieczeństwo pilot zauważył od razu. Jego pomocnik szybko zrzucał bomby. Po dwie i trzy jednocześnie. Pod presją bombardowanie nie było celne. Pilot także zmienił taktykę. Zaczął przelatywać nad stanowiskami strzeleckimi i walić ze swojego cekaemu. Pomocnik starał się po przelocie rzucić celnie choć jedną bombę. Teraz wychodzili znad rzeki wprost na stanowisko porucznika.

Pod krzakiem łozy karabin był już przygotowany do wyrzucenia pocisku. Nie była to zwykła etatówka tylko mosin z niemiecką optyką i przestrzelaną amunicją. Porucznik zapomniał o bólu i skupił się na oddaniu strzału. Nie będzie mógł go powtórzyć. Wiedział o tym, dlatego wykorzystał całą swoją wiedzę strzelecką i wszystkie umiejętności.

– Pang! – Karabin wypalił, gdy tylko wyprzedził samolot o jedną sylwetkę.

Samolotem zachwiało, a głowa pilota opadła bezwładnie na bok. Porucznik widział przez lunetę twarz z otwartymi ustami wyrażającą przerażenie.

Pomocnik jeszcze próbował przejąć stery, ale było już za późno. Samolot nie zdążył wznieść się nad wysokie brzegi rzeki i z głośnym plaśnięciem uderzył w piach. Odłamały się skrzydła i w tym samym momencie eksplodował pocisk moździerzowy, z którego pomocnik pilota zdjął zabezpieczenie zapalnika.

Porucznik ponownie zemdlał z bólu i przesilenia. Odpłynął w nicość z uśmiechem na ustach.

Po kilku tygodniach, gdy rana na nodze była zabliźniona, porucznik wyszedł ze szpitala. W spokojnej wsi odległej od działań wojennych znaleziono mu kwaterę, gdzie miał dojść do pełni sił i czekać na dalsze rozkazy.

Tymczasem w sztabie generalnym panowała sielska atmosfera. Wojna z bolszewikami zakończyła się pokojem, a państwa sprzyjające młodej Polsce rozpoczęły normalną wymianę gospodarczą. Marszałek Piłsudski rozpoczął planowanie odbudowy niepodległego państwa. Za najpilniejsze uważał zatroszczenie się o bohaterów wojennych. Zwłaszcza jeden z nich budził kontrowersje w sztabie. Był co prawda Polakiem, ale służył wcześniej w carskiej Rosji. Dopiero po rewolucji przyłączył się do wojska polskiego.

– To co, że służył w Rosji? – Zaperzył się marszałek. – Składał żołnierską przysięgę, której był wierny aż do końca. Dla mnie to atut, a nie hańba. Z przysięgi żołnierza zwolnić może tylko śmierć albo upadek całego systemu państwowego, tak jak się to stało w tym przypadku. Chłopak przeszedł wtedy na słuszną stronę. Podobno nagrzmocił tam jeszcze na stepie sporo komunistów, żeby uwolnić polskich więźniów. Dla mnie to bohater i dlatego awansuję go do stopnia majora.

– Majora? Niemożliwe! – prychnął bezczelnie jeden z oponentów. – Jest w stopniu porucznika.

– Aha. – Marszałek spojrzał na niego spod krzaczastych brwi. – Dziękuję za wnikliwą uwagę. Awansujemy go więc do stopnia kapitana za budowę przeprawy przez rzekę pod ogniem wroga. Może być?

– Teraz tak – odpowiedział już łagodniej oponent, bo poznał, że naraził się nie tylko marszałkowi.

– I awansujemy go ze stopnia kapitana na majora za uratowanie tegoż mostu poprzez zestrzelenie samolotu – dokończył już całkiem spokojnie marszałek.

– Nie możemy tych spraw oddzielać. Wybudował most i go udostępnił. To jeden wyczyn.

– Dobrze powiedziane. Wyczyn! Był w tym czasie śmiertelnie ranny. Otrzyma za to Krzyż Walecznych. Sam mu go będę wręczał.

Teraz jeszcze pamiętam, jak

wolno płynął, płynął czas.

Zdać by się mogło, że to dla mnie

spóźniał się specjalnie.

CZĘŚĆ I

Wśród malowniczych pól i lasów nad brzegiem rzeki leżała mała osada. Wyróżniała się tym, że ludzie żyli tu dostatnio. Powód był dość prozaiczny. Nad rwącą i głęboką rzeczką przerzucono solidny most. Jeździli tędy kupcy i płacili przejezdne, czyli myto. Kupcy, jak to kupcy, czuli się ograbiani ze swoich pieniędzy i nazywali wioskę „Grabów”. Aby myto płynęło szerokim strumieniem most musiał być w stanie idealnym! Nie dziwił więc fakt, że cieśla w tej wsi cieszył się nie mniejszym poważaniem niż wójt czy pop.

Wówczas cieślą był tu stary Telesfor. Określenie stary odnosiło się tylko do jego lat, ponieważ ciało miał krzepkie i silne. Lekko utykał na lewą nogę, lecz w codziennych pracach wcale to jemu nie przeszkadzało. Skończył wojskową carską szkołę inżynieryjno-saperską. Był dobrze zapowiadającym się młodym oficerem, gdy w tym czasie wybuchła krwawa i wyniszczająca wojna. Jemu również pozostawiła krwawą pamiątkę. Bliznę po wyrwanym kawałku mięśnia udowego.

Od tamtej pory przebywał na rencie wojennej. Objął także obowiązki cieśli. Ożenił się, lecz jego żona zmarła młodo. Samotnie wychowywał córkę. Całą swoją miłość przelał na to jedno dziecko. Trochę ją rozpieszczał, ale także uczył solidności i pracowitości. Jej trzpiotowatość była jego utrapieniem i zarazem odmładzała go o kilkanaście lat.

W lesie nad rzeką słychać było odgłos siekier. Miarowe dudnienie przeplatane chwilą ciszy, pozwalającej na zmianę pozycji rębacza albo na otarcie potu. Ścięte piłą drzewa trzeba obrobić z konarów, aby stanowiły bale łatwe do wywózki i późniejszej obróbki. Dwie ciężkie siekiery pracowały równo, chociaż jednej z nich używała kobieta. Młoda dziewczyna z krótkim, czarnym jak węgiel warkoczem pracowała wytrwale i szybko. Zakończyła szybciej od mężczyzny i wbiła siekierę w drewno. Napiła się wody z kanki i usiadła okrakiem na pniu. Mężczyzna także zakończył pracę. Para z przepoconych koszul unosiła się jak dym z dogasającego ogniska.

– Wskakujemy do rzeki? – zapytała.

– Na co jeszcze czekasz? – odpowiedział jej ze śmiechem.

Chłodna woda obmyła ciała z potu i brudu. Dała ukojenie spracowanym mięśniom. Chlapali się w wodzie jak dzieci. Nurkowali i skakali do wody z gałęzi pochyłej wierzby. Gdy wyszli wreszcie na brzeg, zjedli chleb posmarowany smalcem. Uśmiechali się do siebie pomimo wyraźnego zmęczenia.

– Pora wracać do domu. Jutro weźmiemy konia i zwieziemy drewno na podwórko.

– Dobrze tato, a będę mogła jeszcze dzisiaj wyjść na wioskę wieczorem?

– Tak, ale najpierw obrządek i kolacja, i nie siedź do późna, i zamknij drzwi na skobel, kiedy wrócisz.

– Zaczynasz zrzędzić. A już myślałam, że mnie to ominie. – Z zaczepnym uśmiechem odpowiedziała córka.

Z doliny rzeki wyszli na równinę, gdzie ich oczom ukazała się malownicza wieś, otoczona prostokątami pól i pastwisk. Szli powoli, rozmawiali i uśmiechy nie schodziły im z twarzy. Po drodze zabrali krowę z pastwiska. Zwierzę szło szybko, ponieważ nie mogło doczekać się wieczornego udoju. We wsi dzieci, tupocząc bosymi nóżkami, ganiały zabłąkane stado gęsi. Pomagał im nieokreślonej maści młody kundel, podszczypując to gęś, to podrostka.

W domu ojciec i córka podzielili się wieczornymi obowiązkami i zasiedli do ciepłej kolacji. Słońce skryło się za wieczorną mgłą i wieś zasnęła, aby jutro obudzić się do treli skowronka.

Ojciec nie miał z Zośką lekkiego życia. Pomagała mu oczywiście we wszystkich obowiązkach, lecz była trzpiotem, który zawsze robi coś, czego Telesfor by się nie spodziewał.

Spod lasu dobiegał narastający tętent cwałującego konia. Skunks i Telesfor poderwali głowy. Skunks był psem w jesieni życia i nie takie rzeczy już widział, więc jego głowa szybko opadła pomiędzy wyciągnięte przednie łapy. Telesfor, obrabiający deski pod wiatą, zerknął na otwarte drzwi stajni. Targnięty ojcowskim przeczuciem rzucił hebel na wióry i jak wystrzelony pocisk pognał na przełaj przez ogródek, przeskakując małe ogrodzenie z żerdzi. Za stodołą zatrzymał się na chwilę. Ściana lasu potęgowała dźwięki, które wydawał cwałujący koń.

Nagle zobaczył swoją bułaną klacz wyciągniętą w pełnym cwale. Ponownie ruszył biegiem. Na grzbiecie klaczy zobaczył bowiem swoją córkę, która na oklep, trzymając się tylko szyi konia, pędziła na złamanie karku. Umiał biegać szybko, ale wiedział, że nie zdąży przeciąć drogi pędzącej klaczy. W bezsilnej złości i strachu krzyknął:

– Zooośka! – Na więcej zabrakło mu tchu.

Cwał jego Gwiazdki wytracił nieco prędkości pod górkę i na jej szczycie mądre zwierzę delikatnie przyhamowało. Klacz rozbawiona i rozochocona swoim nieskrępowanym biegiem podniosła w górę przednie kopyta i stanęła na tylnych nogach.

Ojciec zakrył oczy ręką.

Dziewczyna jednak nie spadła. Trzymała się końskiej grzywy i teraz ostro zjeżdżała z pagóra, a jej czworonożna przyjaciółka podnosiła dumnie pysk i parskała z zadowolenia.

– Zośka! – Telesfor dopiero teraz odzyskał głos i siły. – Zośka!

Dziewczyna z gracją i z nieukrywaną uciechą zatrzymała konia. Ześliznęła się po szyi na ziemię i pogłaskała zwierzę po gwiazdce na czole. Klacz wyciągnęła grzbiet jak sportowiec na treningu. Jakby chciała powiedzieć, że dla niej to tylko rozgrzewka.

– Zośka! – Wychrypiał Telesfor, gdyż sapanie nie pozwoliło na więcej. – Na oklep! Bez wodzy! – Znowu zabrakło mu tchu, ale tym razem z nerwów. Bułanka, lekko stąpając, podeszła do Telesfora. Trąciła go łbem przepraszająco. – Tobie też się dostanie paternoster. Wszyscy do domu! Nie będziemy robić scen teatralnych dla sąsiadów.

– Nooo! A o jakich scenach mówisz? – Odpowiedziała z łobuzerskim uśmiechem, ponieważ zauważyła zbierającą się publikę przy płotach sąsiednich domostw. Wiedziała, że przy ludziach nie będzie na nią krzyczał.

– Zosiu, córeczko… – zaczął pieszczotliwie. – Jak jeszcze raz zobaczę, że ryzykujesz, nadstawiasz karku, robisz coś niebezpiecznego, to tak ci witką nachłostam, że na pupę nie siądziesz przez tydzień, bo cię kocham jak nikogo na świecie. – Skończył też łagodnie i ciepło.

Szli do domu w chmurnych nastrojach, za nimi ze spuszczoną głową człapała Gwiazdka.

– Przecież zawsze mi mówiłeś o odwadze i o tym, że nie da się przeżyć życia bez ryzyka – próbowała zacząć dialog zmiękczający.

– Tak, ale mówiłem to w kontekście takim, że los sam podda cię próbie. Życie jest tylko jedno i ryzykowanie upadku z cwałującego konia jest aż nadto oczywiste. Po co kusić los… – Nie dokończył, ponieważ dziewczyna hardo spojrzała mu w oczy.

– Mówisz tak, bo boisz się o mnie. Ja też cię kocham i martwię się o ciebie, kiedy wyjeżdżasz po specjalne zakupy do wielkich miast, gdy przychodzi noc nie mogę zasnąć. Siedzę wtedy w domu przy łuczywie i wariuję ze zmartwienia i strachu o ciebie. Jak wracasz, to opowiadasz, że spokojnie spałeś w gościńcu, a ja się martwiłam. Teraz ty widzisz mnie jeżdżącą szybko na koniu, ale to dla mnie jest jak dla ciebie wyjazd do miasta. Cwałujemy już od kilku lat. Gwiazdka tego potrzebuje i potrzebuję tego ja. Tego wiatru we włosach i smaku przygody, bo jaką przygodę można przeżyć tu? W Grabowie! Pośliznąć się na krowiej kupie?

Ojciec chciał coś powiedzieć, ale koński łeb wcisnął się między nich i cicho parsknął. Telesfor tylko machnął ręką.

Bab nie przegadasz – pomyślał i spojrzał wrogo na Gwiazdkę.

– I ty, Brutusie, przeciwko mnie? To od kiedy tak ujeżdżacie?

– Odkąd tylko Gwiazdka pozwoliła mi się dosiąść. Na początku było ciężko. Próbowałam ją przekupić marchewką, liśćmi buraka. Nic. Dopiero cukier podziałał. Za kryształek cukru zrobi wszystko. – Przerwała dla większego dramatyzmu. – Weszłam na wóz i pokazałam jej cukier. Cwana była. Podeszła i poprosiła, ale ja byłam cwańsza. Schowałam cukier do kieszeni, a ona się domyśliła, że chcę na nią wskoczyć. Oparła się bokiem o wóz, a ja na nią hyc! Ciężkiego siodła nie mogłam założyć, więc uczyłam się na oklep.

– Dziecko! – wyrwało się ojcu.

– Nie dramatyzuj. Wygrywam na niej wszystkie wyścigi z dużo starszymi… A Gwiazdka luubiii się ścigać. Najpierw pozwala wszystkim się wyprzedzić. Wie, że reszta to ciężkie wałachy. Daje im fory, a potem jest cwał, gwizd wiatru i rozwiane włosy.

– Dziecko! – wystękał już poważnie wystraszony. – Kradniecie rodzicom konie i ścigacie się, narażając życie.

– Życie i pieniądze. – Odpowiedziała zgodnie z prawdą. – Ale ty nic nie tracisz. Ja zawsze wygrywam. Wiesz?

– Uuufff!

Telesfor już tylko milczał.

Wieczorem nie mógł długo zasnąć. Przewracał się z boku na bok, przykrywał kocem i okrywał. Męczyły go myśli i wspomnienia.

Zadał Zośce ciężką karę, którą miała wykonać nazajutrz. Z tego powodu dręczyło go sumienie. Czy dobrze zrobił? Pamiętał te ciężkie czasy, kiedy zmarła jej matka, a on musiał przejąć wszystkie obowiązki wychowania dziecka. Często podczas prac polowych sadzał ją na konia, który ciągnął pług. Przed oczami miał obraz, jak zasnęła przytulona do końskiej grzywy. Wiedział, że pomiędzy nią a zwierzęciem wytworzyła się nierozerwalna więź. Później klacz często podstępnie opuszczała pastwisko i szła pod szkołę, aby po lekcjach odprowadzić Zosię do domu. Stała pod płotem i z kamienną cierpliwością wpatrywała się w drzwi szkoły. Żadna gęś ani ujadliwy kundel nie mogły podejść do jego dziecka. Klacz nauczyła kopytami szacunku wszystkie wałęsające się psy. Szybko też inne dzieci dołączyły do powracającej ze szkoły dziewczynki, ponieważ widziały jaki pretorianin ochrania ich w drodze do domu.

Czy wobec tego Telesfor mógł mieć wątpliwości co do bezpieczeństwa córki. Czy zareagował właściwie? Czy nie był zbyt impulsywny? Często widział jeźdźców, co nawet w strzemionach i siodłach nie potrafili utrzymać równowagi. Jego córka z Gwiazdką przypominała raczej centaura. W cwale byli jak jedno ciało. Powinien raczej być dumny z jej talentu jeździeckiego i symbiozy, jaka wytworzyła się między nią a zwierzęciem.

Przewracał się jeszcze w łóżku kilka godzin, aż w końcu nad ranem zasnął. Jego męska duma nie pozwoliła jednak na gest odwołania kary.

Zośka szorowała podłogę szarym mydłem. Nie skończyło się na zwykłym paternoster, a ciężka kara miała nauczyć posłuszeństwa. Miała umyć całą izbę ryżową szczotką. Ojciec posypał jeszcze rzecznego piasku, aby wbijał się jej w kolana. Sam wyniósł wszystkie meble, żeby nie patrzeć na skazaną. Niektóre meble naprawiał. Żałował trochę córki, ale wiedział, że musi ją ukarać. Teraz jego męskie serce pękało z żalu, ale zaciskał zęby i sklejał następne rozeschłe krzesło.

– Skończyłam! – krzyknęła Zośka i chlupnęła brudną wodą w trawę na podwórku. – Podłoga lśni jak nowa. Sień też umyję, tylko zabierz z niej swoje graty.

– To nie są graty tylko moje narzędzia – odburknął, gdyż kara nie przyniosła pożądanych efektów. Miała być skrucha i żal za grzechy, a tu hardość i prośba o jeszcze jedno zadanie. – Nie wytrzymam z tobą! – wybuchnął. – Nie wiesz, że troszczę się o ciebie i martwię!

Zośka odstawiła wiadro.

– Ja też się o ciebie troszczę i martwię! Myślisz, że jestem z innej gliny? Myślisz, że nie martwię się o ciebie, jak wychodzisz w nocy na polowanie? Cały czas myślę, czy cię wilki nie zjadły, czy jakieś oprychy nie napadły. – Przerwała na głośne przełknięcie śliny i odgarnięcie włosów z twarzy. – A kiedy wracasz, to chce mi się płakać ze szczęścia. Bóg mi świadkiem, że wolałabym być z tobą w zimnym lesie niż pod ciepłą pierzyną. Przynajmniej nie bałabym się o ciebie! – wykrzyczała to, rozpłakała się i wtuliła w ojcowską pierś.

Stali tak przez chwilę. Ojciec zamarł, ale w jego głowie zapadła pewna decyzja. Czarno-biały kundel zaczął czochrać się nerwowo i wyrwał ich z tego odrętwienia.

– Pewnie, że tak! Nauczę cię polować! Poznasz prawdziwą leśną przygodę! – Odsunął ją na wyciągnięcie ramion, spojrzał z miłością w oczach. – I nie będziesz zostawać sama w domu. Do miasta też możemy jechać razem. Wynajmę parobka do obrządku na te kilka dni. Zobaczysz wielki świat, poznasz nowych ludzi, kupisz sobie jakieś fatałaszki i zjesz obiad podany w restauracji. – Próbował zawoalować swoje prawdziwe motywy, ale córeczka za dobrze go znała.

Jego kodeks honorowy nie przewidywał wydawania pieniędzy na parobka. Kupowanie fatałaszków i innych zbytków w ogóle nie było w jego mentalności. To żołnierz, który miał jeden łach, jeden karabin i jedną łyżkę. Cała reszta stanowiła niepotrzebny do dźwigania ciężar. Zośka coś przeczuwała. Miała podejrzenia do nagłej odmiany. Ojciec co prawda miał drugi mundur galowy i srebrne sztućce do niedzielnego obiadu, ale to raczej pozostałość po małżeństwie. Coś wisiało w powietrzu.

– A ile pieniędzy mogę wydać? Bo Lońce tata kupił korale za piętnaście złotych, a ja chcę jeszcze taką bransoletkę do koloru korali i buciki też mogą być w ten deseń, a Matylda ma jeszcze haftowany toczek z perełkami, ale ja to bym chciała taki ze złotą nitką i może…

Ojciec nie wytrzymał. Wyszedł szybko z domu bez słowa, ale jego czerwona po uszy twarz powiedziała wszystko. Nie zabierał jej po to, aby coś kupić. Zabierał po to, aby pilnować! Wyszła za nim. Stał przy drzwiach stajni i głaskał po szyi bułankę. Gwiazdka przyjmowała jego pieszczoty, przekręcając łeb i nadstawiając nowe miejsca do głaskania.

– Mnie to tak nigdy nie pogłaskasz. Wychowujesz jak żołnierza. Musztrą i rozkazami. Za nagrodę jest pot, krew i łzy. Konia przytulasz i głaskasz, dasz marchewkę, kromkę chleba.

Odwrócił się do niej. Był już spokojny i jak zwykle uśmiechnięty.

– Będę cię zabierał wszędzie – oznajmił stanowczo i poważnie.

Nawet nie wiedział, jakie emocje wywołał w swojej córce i jakie jeszcze przygody go czekają.

Zapoznanie z bronią

– Najpierw musisz nauczyć się składać i rozkładać broń do czyszczenia. Broń brudna, zardzewiała lub z piaskiem w lufie zrobi większą szkodę strzelcowi niż celowi – tłumaczył cierpliwie Telesfor.

– Tak, ale ja prosiłam, abyś mnie nauczył strzelać, a nie czyścić. – Nerwowo parsknęła dziewczyna.

– Najważniejsza cecha strzelca to…? – zapytał ojciec.

– Wiem, wiem. Cierpliwość. Nie ze mną te dyrdymały. Albo uczysz strzelania, albo idę do Lońki na herbatę.

Ojciec westchnął ciężko i zarepetował karabin.

– Masz. Tylko celuj porządnie. Nie za długo.

– Znowu ględzi…

Strzał padł niecelny.

– Zerwałaś!

– Nie. Trafiłam tam, gdzie celowałam – upierała się czarnowłosa. – Jesteś ciężkim nauczycielem.

– Jesteś ciężką uczennicą. – Poirytował się cieśla. Przewrócił się na plecy i westchnął ponownie. Westchnął jeszcze raz i odwrócił się do córki. Przytulił ją.

– Dobrze, masz rację. Jestem kiepskim nauczycielem, ale to ja strzelam wszystkie kozły i dziki. Może mnie obserwuj i staraj się naśladować? – Dziewczyna uspokoiła się i uśmiechnęła.

– No dobrze. To jeszcze raz. Co robię źle?

– Robisz dobrze, trzeba tylko wszystko zgrać i wytrenować. Najpierw oddech. Długi, spokojny, zwłaszcza wydech. Po trzech takich oddechach możesz bezkarnie wstrzymać powietrze na celowanie. Trzy, cztery, a nawet pięć sekund. Potem narastają drgawki i nie trafisz.

– Dobra, spróbuję.

– Nie próbuj. Zrób.

– Zrzęda.

Ich dom miał trzy izby i sień. Najważniejsza i największa była kuchnia. Z sieni do kuchni wchodziło się na prawo. Po prawej stronie, pod oknem stał duży stół, a po lewej piec, który oprócz funkcji gotowania strawy i pieczenia, ogrzewał jeszcze dwa przyległe pomieszczenia. Po lewej stronie od pieca był kącik z wodą. Mały stół miał wycięte okrągłe otwory na miski, w których myło się naczynia. Przed posiłkami myło się tutaj ręce i twarz. Pod stołem stały dwa wiadra z wodą oraz cynowana kanka. Tę w sobotę wieczorem stawiało się na piecu, a gdy woda w niej się ogrzała, ojciec kąpał Zosię. Sobota była też dniem prania i sprzątania.

Telesfor właśnie zakończył wyrzucanie obornika ze stajni i kurnika, po czym chciał zamieść podwórze oraz część drogi przed bramą. Coś jednak go tchnęło, aby zajrzeć przez okno do izby.

Zosia miała zetrzeć kurz i zmienić pościel. Tymczasem córka stała w pozycji strzeleckiej z jego karabinem w dłoniach i trenowała na sucho. Ale ją to wciąga – pomyślał i z zadowolenia uśmiechnął się pod wąsem. Jednak najpierw powinna posprzątać. Już miał wejść do domu i zaprowadzić dyscyplinę, gdy w głowie zaświtała mu inna myśl. Była sobota. Pewnie jeden z ostatnich ciepłych dni tego roku.

Zamiast siedzieć w chałupie potrenujmy na strzelnicy – postanowił, a jego twarz nabrała słonecznego blasku.

Zamiótł jednak drogę przed bramą, aby sąsiadkom nie dać powodu do plotek i szybko wrócił na podwórze. Zbił z desek coś na kształt małych drzwi, a potem węglem narysował na nich postać dzika. Wziął też spod wiaty kilka sznurków konopnych. Zadowolony z siebie wszedł do domu niby sprawdzić postępy Zosi. Ta zdążyła już odwiesić karabin i kończyła sprzątać jeden pokój.

– Co się tak guzdrasz? Myślałem, że już strawę szykujesz, a ty jeszcze nie skończyłaś sprzątać? – Udawał zdenerwowanie Telesfor.

– Nie mam dzisiaj nastroju do sprzątania – przyznała się ojcu i dmuchnęła w swój niesforny kosmyk czarnych włosów.

– Nastrój nie zwalnia od obowiązku, a jakby krowa nie miała nastroju dać mleka…

– Człowiek to nie krowa. Ma mózg stworzony do myślenia i myśli. – Przerwała zaczepnie wywody ojca. – Potrafi pisać, tworzyć muzykę i malować obrazy.

– To chodź i zobacz, co ja namalowałem – zawołał radośnie i wyszedł pierwszy z domu.

– To jest obrazek trzyletniego dziecka, któremu nigdy nie pokazano żywego zwierzęcia. – Zośka stała, gryząc swój kosmyk włosów. – Gdzie chcesz to dzieło sztuki powiesić? W sypialni zamiast ikony z Bogurodzicą, a może wyślesz do miasta na wystawę plastyczną? To jest bawół? Powinieneś podpisać, żeby oglądający to dzieło sztuki wiedzieli, co artysta miał na myśli…

– Ha! Ha! Bardzo śmieszne. Pierwszy raz zrobiłem coś wspaniałego, a tu tyle krytyki.

– Wspaniałego? Hmm. No tak! Lepiej pójdę dokończyć porządki, a ty może już nie maluj? – Wiedziała, że ojciec nie tworzył tego obrazka dla ćwiczenia umiejętności plastycznych, a chęć dowiedzenia się, po co to zrobił, bardzo ją intrygowała.

– Weź lepiej karabin. Wyczyść lufę z oleju do sucha i pójdziemy z tym obrazkiem na strzelnicę.

Zośka jak wypuszczona z łuku strzała wpadła do domu. Wycior i szmatka nie wiadomo kiedy znalazły się w jej ręce. Już wyciągnęła zamek i wytarła wszystko z oliwy. W szufladzie biurka były naboje. Wzięła dwie paczki i krokiem defiladowym wyszła na zewnątrz. Poszli na strzelnicę, gdzie ojciec rozciągnął sznurek pomiędzy drzewami. Na nim, na drucianych oczkach zawiesił deskę z namalowanym dzikiem. Do tak powieszonej tarczy przywiązał jeszcze jeden sznurek i przeciągnął go za drzewem, na którym wisiała podobizna dzika.

– Długo tam jeszcze? – zakrzyknęła Zosia.

– Już kończę.

Ojciec zszedł z linii strzału i rozwijał sznurek przywiązany do tarczy. Gdy już zrównał się z córką, owinął mocno sznurek wokół dłoni i zapytał.

– Gotowa?

– Tak.

Przeładowała karabin, a ojciec zaczął biec. Sznurek z początku się naprężył, po czym ruszył dzik.

– Pang! – zagrzmiał wystrzał, lecz nie było słychać uderzenia pocisku w deskę.

– Co robię źle? – zapytała, gdy wrócił zdyszany ojciec.

– Ciężko powiedzieć. Nie widzę ciebie, jak strzelasz. Karabin musisz prowadzić troszeczkę przed dzikiem i nie zwalniając, płynnie wycisnąć spust.

Przygotowali stanowisko i powtórzyli strzał. Niestety i tym razem był nieudany. Dopiero za czwartym razem usłyszeli wyraźne klaśnięcie pocisku. Utkwił on nieco w dole, lecz teraz szkolenie nabrało tempa. Zośka załapała, o co chodzi w strzelaniu do ruchomego celu i szło jej coraz lepiej.

Wyobraźnia wspomaga naukę strzelectwa

Strzał był piękny. Równa praca palca na cynglu dała ten efekt. Młode oczy i spokojne nerwy dały piękne trafienie na długim dystansie.

– Naprawdę świetnie! – Telesfor skwitował krótko.

– Trafiłam? – Zapytała z ekscytacją.

– Nie wiem, ale wszystko zrobiłaś dobrze, więc pocisk powinien być w celu.

Zośka wyszarpnęła z ręki ojca lornetkę. Przyłożyła do oczu.

– Jest! Jest w samym środku! Zobacz!

Ojciec przyłożył szkła do oczu.

– Tak. W samym środku. Bardzo dobry strzał – potwierdził.

– Jeszcze raz. – Zniecierpliwiona dziewczyna szarpnęła rączkę zamka.

– Nie dzisiaj.

– Jak to? Teraz, jak dobrze strzelam, to ty zabraniasz mi strzelać dalej? – pytała poirytowana z niedowierzaniem.

– A tak to. Na razie dobrze strzeliłaś tylko raz. Bardzo dobrze. Przypomnij sobie ten strzał i powtarzaj w swojej pamięci wiele razy. To bardzo ważna reguła. Ten strzał wyryje się w twoim mózgu jak pismo w kamiennej tablicy. Jeśli strzeliłabyś jeszcze raz, ale tym razem źle, to nie uzyskałabyś tego efektu. Jutro przyjdziemy tu znowu i będziesz strzelać, ale tym razem o wiele lepiej.

– Nie bujasz mnie?

– Nie. To najważniejszy aspekt perfekcyjnego opanowania każdej czynności. Metoda znana jeszcze w starożytności, wśród strzelców z łuku. Na tej metodzie od setek lat wyrastają mistrzowie.

– No tak. Komu mam wierzyć, jak nie tobie, ale tak bym jeszcze postrzelała. – Westchnęła i wstała z ziemi.

– W nagrodę możesz wyczyścić karabin.

Od wschodu jechał wóz cygański. Właściwie nie cygański, a przypominający cygański lub cyrkowy. Od typowych wozów mieszkalnych różnił się tym, że był mniejszy. Koła miał wielkie jak u wolanta i obciągnięte gumą. Nie stukał na kamieniach, a jego resory dawały komfort podróżnym. Kozioł woźnicy obudowano wystającym daszkiem, a z boków – od wiatru i zacinającego deszczu – chroniły woźnicę prawdziwe szyby okienne oprawione w mosiężne ramki. Takim wozem można było wyjechać w dalekie podróże bez konieczności szukania po drodze zajazdów i gospód noclegowych.

Właściciel wozu zapewne wracał z takiej właśnie dalekiej wyprawy, bo ściany ozdobione były futrami upolowanych zwierząt, jakich na tych terenach nikt nie widział. Prawie cały prawy bok zakrywała skóra niedźwiedzia o całkowicie białym futrze. Łapy tego monstrum wyglądały na tak duże jak tułów człowieka, a pazury większe niż palce w największej dłoni. Na lewym boku suszyła się skóra kota pręgowatej maści. Kot wielkością przypominał dużego cielaka, a jego ogon zawinięty był jeszcze na tył wozu i kończył się na drzwiach wejściowych.

Właściciel w lnianym kapeluszu i z wygasłą fajką w zębach powoził dwoma końmi, których uroda mocno się różniła. Po lewej stronie pracował dzielny ogier służący zapewne także pod siodłem, ponieważ jego kopyta były podkute podkowami do górskich wspinaczek. Po prawej – mniejszy i bardziej „kudłaty” hucuł o grubych i mocnych pęcinach. Kopyta miał bose, lecz zadbane i zapewne profilowane przez znawcę, gdyż chód w zaprzęgu miał jak najbardziej poprawny.

Wóz zatrzymał się przed mytnikiem na moście, a woźnica zeskoczył z kozła.

– Niech będzie pochwalony… – zakrzyknął.

– Na wieki wieków. Opłatę pobierać będziem – zapowiedział wąsaty i brzuchaty kmieć. – Dwadzieścia groszy.

– Dwadzieścia groszy? Ceny macie poważne. Chyba taniej balonem nad tą rzeką podróżować? – próbował zażartować, ale żart nie trafił do poborcy.

– Dziesięć za wóz i po pięć za konia. Jak by nie rachować, wychodzi dwadzieścia.

– Wielmożny pan raczył się pomylić. – Brzuchaty poborca myta wyciągnął dłoń z jednozłotową monetą.

– Nie. Nie pomyliłem się. Dwadzieścia groszy myta i osiemdziesiąt za informację.

– Szanowny pan szlachcic cóż chciałby wiedzieć?

– Szukam kwatery z dobrą kuchnią. Najlepiej gdzieś przy lesie, ponieważ chciałbym potrenować strzelanie.

– Moja baba dobrze gotuje. – Poklepał się po opasłym kałdunie. – Jeśli chodzi o strzelanie, to najlepiej będzie wam u majora Telesfora. Ma karabin i też często strzela. Pojedziecie panie na rynek. W rynku w prawo i potem znowu w kierunku rzeki. Jego chata ostatnia po prawej. Duży podwórzec i wiata, gdzie na pewno pozwolą wam konie nocować.

Podróżny podziękował i popędził w kłus swoje koniki. Zajechał pod wskazany dom i zaczął szukać gospodarza. Właściciela nigdzie nie było, więc z nudów nabił fajkę i usiadł na ganku, puszczając co rusz wonne kłęby dymu. Z ciekawością przyglądał się obejściu.

Pierwsze, co przyciągało wzrok na tym podwórku, to drewno. Wszędzie było go dużo. Pod płotem stały sosnowe żerdzie. Elegancko okorowane i ustawione jak indiańskie tipi. Między nimi leżały gałęzie i konary drzew liściastych. Niektóre fantastycznie powyginane. Niektóre wręcz poskręcane w taki sposób, jakby przyroda bawiła się w rzeźbiarza. Widać było, że gospodarz specjalnie wyselekcjonował te wybryki natury, aby wykorzystać je w przyszłości do jakichś prac.

Deski, brusy i bale leżały w eleganckich sztaplach. Skład drewna znajdujący się w przerwie pomiędzy budynkami gospodarczymi, która była zadaszona, przywodził na myśl wojsko na musztrze. Żadna deska nie wystawała ze sztapla ani na centymetr, a te z kolei były ustawione jeden obok drugiego z zegarmistrzowską precyzją. Do tego ładu nie przystawała kupa trocin i wiórów. Była wielka. Znajdowała się z boku niczym samotny dowódca na koniu, i jak dowódca spoglądała na swoje drewniane wojsko.

Przybysz uśmiechnął się do swoich myśli. Czyżby odgadnął intencje gospodarza? Reszta podwórka wyglądała już normalnie.

Gospodarstwo nie było duże, lecz dobrze rozplanowane i solidnie wykonane. Stajnia i obora znajdowały się pod jednym dachem, ale z oddzielnymi wejściami. Dach nie kończył się na budynku tylko łączył się nad niezabudowaną częścią ze stodołą i spichlerzem. Ten także nie stał samotnie, tylko w literę L tworzył układ z kurnikiem. Pośrodku tego placu, jak pałac hrabiego, stała psia buda.

Właśnie ten pies przykuł uwagę podróżnego. Czarno-biały kundel nawet nie szczeknął na niego i konie. Leżał do połowy wysunięty z rzeźbionej jak góralska chata budy i patrzył leniwie na całe obejście. Po jakimś czasie podniósł się i przeciągnął, jednocześnie ziewając. Obwąchał wóz i konie, a następnie, unosząc tylną nogę, zaznaczył swoim zapachem po kolei wszystkie cztery koła.

– Chyba zostałem przyjęty w grono domowników. – Podróżny się zaśmiał, a kundel podbiegł do niego, merdając ogonem.

W tym samym momencie spod lasu zaczęła przybliżać się jakaś postać. Opalony na brąz szczupły mężczyzna prowadził konia ciągnącego sosnowy bal. Koń nie należał do zwierząt pociągowych. Miał smukłą szyję i przepięknej urody, długie nogi. Radził sobie jednak z ciężarem zachęcany do pracy nie batem, ale cichymi cmoknięciami. Mężczyzna wraz z koniem weszli na podwórko.

– Witam serdecznie – zawołał opalony, półnagi mężczyzna, kłaniając się przesadnie głęboko.

– Witam, witam. A gdzie to gospodarzy podzialiście parobku?

– Jeden, jak widzę, już pana przywitał – stwierdził przybyły, wskazując na psa. – A drugi stoi przed panem.

– Chyba pomyliłem gospodarstwa. Szukam oficera Telesfora, ponieważ chciałbym u niego wynająć kwaterę.

Opalony mężczyzna usiadł na ławie i gestem zaprosił podróżnego.

– Mnie na chrzcie dali na imię Telesfor. Oficerem jestem na emeryturze i nie dziwi mnie, że nie poznaliście, bo musiałbym z konia na głowę upaść, aby w taki upał w mundurze po podwórku chodzić. Mundur mam i owszem, ale w lnianym worku, przed molami zabezpieczony, od dawna leży niewyciągany. Jak widzę z daleka jedziecie, to i strawy zaraz naszykuję. Pozwólcie tylko konia wyprząc i w cień wprowadzić.

W tym czasie na podwórko jak wiatr wbiegła dziewczyna. Na sobie miała ubrania typowo męskie, ale tylko ślepy nie dostrzegłby dziewczęcej urody. Jej czarne włosy rozwiały się na wietrze.

– Co to za goście, tato?! – krzyknęła podniecona, zapominając o obowiązku przywitania.

– Wybaczcie mojej córce. Chowam ją sam i nie zawsze wszystkiego jestem w stanie dopilnować. – Odwrócił się do wiatropęda z surowym wyrazem twarzy. – Zofio, najpierw należy się przywitać z przybyłym, a potem poczekać, czy się przedstawi. Jeśli nie, to znaczy, że chce zachować anonimowość.

– Ach! Dajmy spokój konwenansom. Jestem Andrzej Brachmański, ale proszę, abyście mówili mi Jędrek. – Zdjął kapelusz i ukłonił się dwornie jeszcze głębiej, niż przed chwilą zrobił to Telesfor.

– Miło nam – stwierdził gospodarz i ponownie zwrócił się do córki: – Zrób nam strawy, kochana, a ja zajmę się końmi naszego gościa.

– W żadnym wypadku nie pozwolę, aby usługiwał mi oficer naszego wojska! Proszę tylko wskazać miejsce, gdzie mam postawić wóz i uwiązać konie. Są przyzwyczajone do jedzenia obroku z worka, więc żłobu nie potrzebują. Wiadro do pojenia także mam własne.

Dopiero teraz Zośka i Telesfor przyjrzeli się dokładniej zaprzęgowi gościa. Zośka pierwsza dopadła skóry białego niedźwiedzia, a ojciec był drugi, ale tylko dlatego, że stał dalej.

– Nie gadaj Jędruś, żeś to sam ustrzelił! – wypaliła Zośka.

Ojciec w milczeniu gładził białą sierść, która w słońcu lśniła, jakby była z kryształków lodu.

– A niech mnie… – Nie dokończył, gdyż słowa uwięzły mu w gardle. – Jesteś wielkim myśliwym – ocenił z uznaniem i szacunkiem. – Wróćmy jednak do obowiązków, a o przygodach łowieckich pogadamy przy obiedzie.

Obiad był prosty jak to w wiejskiej chacie. Zośka nasmażyła naleśników na kwaśnym mleku i podała je z białym serem i miodem. Naleśniki znikały jak za pomocą czarodziejskiej różdżki, a wygłodniali mężczyźni na razie nie dyskutowali zbyt dużo. Dopiero po chwili gość podniósł się z krzesła. Nadwornie podziękował i oddalił się na chwilę.

Wrócił z drewnianym, długim kufrem, okutym mosiężnymi narożnikami i zaopatrzonym w solidne zamknięcie na kłódkę. Otworzył go, a ze środka wyciągnął olbrzymi ekspres.

– Mogę… – wystękała Zośka, wyciągając do niego ręce.

Właściciel podał dziewczynie broń z przekonaniem, że ją upuści od nadmiernego ciężaru. Ona jednak chwyciła pewnie karabin, wygięła się lekko do tyłu i przyłożyła ekspres do ramienia.

– Niesamowicie składny – zauważyła. – Stabilny i ciężki. Postawę trzyma, jakbym się o płot oparła – zażartowała i oddała broń właścicielowi.

Przy fajce i filiżance czarnej kawy, gość opowiadał o swoich przygodach podróżnych i łowieckich. Mówił wiele o wyprawach przez morza i góry.

– Kiedy zdążyłeś to wszystko zwiedzić? – Z fascynacją dopytywał Telesfor.

– Dobre pytanie. – Z łobuzerskim uśmiechem odpowiedział gość. – Mam własny samolot.

– Samolot? Latasz jak ptak ponad morzami i górami?! – krzyknęła oczarowana Zosia.

– Ponad morzami nie latam chętnie, ponieważ mój samolot nie ma dużego zasięgu. Przeleciałem nad kanałem La Manche do Anglii i nad Bałtykiem do Szwecji.

Opowiadał, a czar jego historii zabrał gospodarzy w ekscytującą podróż. Telesfor i Zośka siedzieli znieruchomiali, jak na seansie filmowym. Dolewali myśliwemu co rusz wody, aby nawilżał gardło i miał siłę dalej mówić…

Skupienie wzroku na przyrządach

– No teraz to już nie wiem, co o tobie myśleć? – Czarnowłosa odgarniała swoje niesforne włosy w zdenerwowaniu. – Strzelać do czystych desek? Po co?

Ojciec cierpliwie poczekał na koniec „kazania” córki i spokojnie wytłumaczył.

– Zawsze rysowaliśmy na deskach węglem kółko do dekielka po puszce z kawą. Tak?

– Tak.

– To była dycha. Jak strzeliłaś o promień dalej to dziewiątka, jeszcze jeden promień to ósemka i tak dalej. Zgadza się?

– Tak. – Cierpliwość jednak była już na wyczerpaniu, o czym świadczył ton tego potwierdzenia.

– A gdybyśmy narysowali dychę od dekla puszki z mąką? Byłaby trzy razy większa!

– Chcesz powiedzieć, że wtedy strzelałabym same dychy? Po co?

– Nie po co, ale dlaczego tak zrobiliśmy? Potrzebowaliśmy strefy odniesienia – tłumaczył bardzo łagodnym tonem Telesfor. – Bez tej umownej strefy strzeliłabyś w niebo i też byś powiedziała, że trafiłaś!

– No tak, ale co to ma wspólnego z brakiem jakiejkolwiek strefy? – W oczekiwaniu na wytłumaczenie wzięła swój kosmyk włosów nerwowo do ust.

– To jest trening na grupę strzałów. Tak zwane skupienie. Często gdy strzelec celuje do tarczy, trafia raz dziesiątki, raz ósemki. Inny strzela same dziewiątki. Ma piękne skupienie, chociaż niezbyt często wpadają dychy. Wyniki na punktowanej tarczy są nieraz na korzyść gorszego strzelca. Czyli takiego, który ma większy rozrzut, ale także więcej dych. Strzelec powtarzalny przegrywa na punkty, ale… Jakby doszło do pojedynku, to…

– To strzelec powtarzalny zawsze trafi rejon! Teraz pojmuję! Ale co to ma wspólnego z białą tarczą?

– Pokaże twój rejon skupienia.

– No tak, jakie to proste. Tylko dlaczego to mi wcześniej nie przyszło do głowy?

– Bo elementarz strzelania poznaje się po literce. Najpierw A potem B, C i tak dalej. Jak będziesz uważną uczennicą, to dojdziesz do Z.

– Ja chciałabym w strzelaniu być alfą i omegą.

– To jeszcze musisz ćwiczyć. Duuużo ćwiczyć i częściej ćwiczyć.

– Aleee zrzęęędzisz…

Wieczorem wraz z gościem poszli na trening. Telesfor niósł tarcze i długą leszczynową tyczkę, na której przywiązana była poszewka od poduszki. Umówił się kiedyś z mieszkańcami wioski, że jeśli zauważą tę zaimprowizowaną flagę, to nie powinni przechodzić w pobliżu. Za nim szedł Andrzej ze swoim ekspresem na pasku, a na końcu człapała Zośka wpatrzona w przepiękną broń myśliwego.

Ich Mosin topornością przypominał brzydkie kaczątko, a dwururka gościa była pawiem z rozłożonym ogonem. Misternie rzeźbione zamki w motywy z polowań, ozdobione złotem i przebarwione punktowym przegrzaniem metalu czyniły tę broń dziełem sztuki. Jej kolba była wykonana z tygrysiego orzecha inkrustowanego srebrem i ukształtowana pod wymiary właściciela. Przy niej bukowa kolba Mosina wyglądała jak deska wyrzucona z tartaku.

Zośka miała nos na kwintę i nawet tak cudowny ciepły wieczór nie był w stanie poprawić jej humoru.

– Od jakiego dystansu zaczynamy? – dociekał myśliwy, widząc rozległe pole otoczone pagórkami moreny czołowej ostatniego lodowca.

– Ja zaczęłabym od trzystu, a na pięćsetce wiszą metalowe blachy. Nie trzeba będzie biegać, aby sprawdzić kto trafił. – Zośka próbowała opanować intonację głosu, aby brzmiała nonszalancko i swobodnie, jednak jej głos się zawieszał i brzmiał zbyt wysoko, jak na spokojne stwierdzenie.

– Nie jesteśmy tu po to, aby zaciskać pośladki, tylko po to, aby dobrze się bawić w doborowym towarzystwie. – Telesfor upomniał grzecznie córkę i zwrócił się do gościa. – Jędruś, jakie ty dystanse preferujesz?

– Mój ekspres jest zjustowany na pięćdziesiąt metrów. Na polowaniach nie strzelam dalej jak na sto, sto pięćdziesiąt metrów. Lewa lufa jest przewodnia, więc myślę, że większe dystanse też są w moim zasięgu. – Uśmiechnął się do Zośki i kontynuował: – Nie będzie wam dzisiaj lekko, bo macie przed sobą zwycięzcę zawodów ogólnoeuropejskich na sto metrów. Strzelałem tam co prawda z broni sportowej, ale nie uważam mojego ekspresu za gorszy.

– Zjustowany? To znaczy co? – Czarnowłosa zapytała zaczepnie lekko podenerwowana.

– Zjustowany to znaczy, że obie lufy schodzą się lekko z przodu, aby pociski z obu luf trafiały w jeden punkt. W jeden punkt, ale tylko na jednym dystansie. Bo jak już wiesz z lekcji geometrii, dwie proste mogą mieć tylko jeden punkt przecięcia – wyjaśnił naukowym tonem ojciec.

Zośka jednak nie słuchała. W uszach cały czas brzmiały jej przechwałki gościa. Chciała szybko pokazać, kto tutaj rozdaje karty.

Ledwie ojciec wrócił od tarcz, Zośka rzuciła się na pałatkę i rozpoczęła strzelanie. Zapomniała o rozgrzewce i przetarciu wyciorem lufy. Mężczyźni spojrzeli po sobie, a Telesfor znacząco westchnął. Gość właśnie skończył czyszczenie broni z oliwy. Trzymał ją na plecach pod pachami i wykonywał skręty ciała. Następnie wykonał kilka skrętoskłonów i przysiadów z wyskokiem. Jego ciężka broń pomagała w intensyfikacji ćwiczeń. Gdy jego oddech przyśpieszył, a na policzkach pokazały się kropelki potu, stanął w lekkim rozkroku. Rozmasował nadgarstki i dłonie. Potem zakręcił szyją tak, że aż chrupnęło głośno i przesunął pas z nabojami na brzuch.

– Teraz moja kolej! – zarządził i stanął w bocznej postawie strzeleckiej. – Do której tarczy strzelałaś?

– Do lewej. Nie kładziesz się na pałatkę?

– Niee! Z tego kalibru strzelanie w pozycji leżącej powoduje zgruchotanie obojczyka albo inne ciekawe uszkodzenia ciała. Na większe dystanse postrzelam z pozycji klęczącej. Uszy zatkane? – dopytywał, zatykając sobie uszy korkowymi stożkami. – Uwaga!

– Bum! Bum! Bum! Bum!

Taki huk wydaje armatka albo działko przeciwlotnicze. Myśliwy strzelił raz w ziemię dla oczyszczenia lufy, a potem trzy razy do celu. Patrzącym z boku ciśnienie powietrza po strzale wgniatało żołądki do gardła. Po ostatnim „bum” myśliwy przetarł lufę suchą, bawełnianą szmatką i załadował naboje.

– Chodzisz z załadowaną bronią? – dziwił się Telesfor.

– To z przyzwyczajenia. Rozładowuję dopiero w budynku, gdy już żaden drapieżnik nie zaprosi mnie na kolację w postaci dania głównego. – Andrzej się zaśmiał. – Mam też pistolet w tym samym kalibrze i wyobraź sobie przydał się w najmniej oczekiwanym momencie. Kiedyś, na poprzedniej wyprawie, mój przewodnik, murzyn, napadł na mnie niespodziewanie z nożem. Zawartość mojego portfela była dla niego tak kusząca, że postanowił pozbawić mnie życia. Załadowana broń, będąca w ciągłej gotowości, uratowała mi życie.

Poszli do tarcz, a tam zgodnie z przewidywaniami Telesfora wyniki mocno się różniły. Pociski Andrzeja zrobiły przestrzeliny bardzo blisko siebie i bardzo blisko środka tarczy. Wynik z tarczy gorącogłowej Zośki był gorszy, pomimo że strzeliła pięć razy.

Celny strzał oddaje strzelec, a nie karabin

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Prolog
CZĘŚĆ I
Zapoznanie z bronią
Wyobraźnia wspomaga naukę strzelectwa
Skupienie wzroku na przyrządach
Celny strzał oddaje strzelec, a nie karabin
Pogoda do nauki strzelania jest dobra albo bardzo dobra
Składowe strzału i dwie tajemnice trafienia
Dopasowanie broni
Zachwycający sport
Rozgrzewka i wyciszenie myśli
Ćwiczenia równowagi
CZĘŚĆ II
Fale mózgowe
Strzela nie tylko karabin
1000 metrów
Notatnik o broni
Grupowanie amunicji

Snajperka

ISBN: 978-83-8313-820-6

© Damian Cal i Wydawnictwo Novae Res 2024

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Emil Melerski

KOREKTA: Magdalena Brzezińska-Borcz

OKŁADKA: Paulina Radomska-Skierkowska

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Grupa Zaczytani sp. z o.o.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek