45,99 zł
Trzeźwe. Silne. Wolne
„Ta książka to opowieści o kobietach, które znalazły się w pułapce uzależnienia, i ich drodze ku wolności. Zmierzyły się z nałogiem i wygrały. Opowiadają o upadkach, nadziei, miłości–i przede wszystkim sile, której nie spodziewały się w sobie znaleźć. Nurt sober rośnie w siłę” – mówi Agata Jankowska, współautorka głośnego reportażu „Hajland. Jak ćpają nasze dzieci”, który napisała wspólnie z Marią Banaszak.
Dziennikarka zabiera głos w sprawie, o której wreszcie musimy zacząć rozmawiać. Uzależnienie– od alkoholu, narkotyków, seksu czy jedzenia –to choroba, która może dotknąć każdego bez względu na wiek, status społeczny czy płeć. Ale wiele osób wciąż wierzy w krzywdzące stereotypy.
W pierwszej części książki autorka oddaje głos kobietom, które pokonały uzależnienie. Można przeczytać historię Marty Markiewicz, organizatorki trzeźwych imprez SobeRav, tegorocznej Superbohaterki Wysokich Obcasów. Pojawiają się także anonimowe historie: Laury – pracowniczki sektora dyplomacji, Katarzyny – zajmującej się na co dzień marketingiem, i Anny – pracowniczki działu HR i matki.
W drugiej wypowiadają się specjaliści z różnych dziedzin: psychoterapeutka uzależnień Dorota Woronowicz, toksykolog Eryk Matuszkiewicz, antropolożka Dorota Dias-Lewandowska, socjolożka zdrowia Justyna Klingemann, seksuolog Andrzej Gryżewski, psychiatra Andrzej Silczuk. Wszyscy na co dzień pomagają w walce o trzeźwe życie.
Ta książka może pomóc tobie, twojej żonie, matce, córce, kobietom, które znasz i kochasz.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 260
Rok wydania: 2025
Pamięci A., która benzo popiła alko
Wstęp
Uzależnienie nie zaczyna się, gdy sięgasz po kieliszek, tabletkę czy narkotyk. Zaczyna się, gdy uciekasz od emocji. Od lęków, napięcia i niskiej samooceny. Od życia, w którym nie masz prawa powiedzieć: „Nie dam rady”. Bo przecież musisz dać radę. A jeśli się potkniesz – wstań, popraw koronę i idź dalej, w końcu jesteś kobietą. Tak o swojej chorobie opowiadają bohaterki, z którymi rozmawiałam o nałogu i trzeźwieniu.
Przez dziesiątki lat uzależnienie miało męską twarz. Zresztą, jak mówi psychiatra Andrzej Silczuk, do lat dziewięćdziesiątych medycyna i nauka bagatelizowały temat zdrowia psychicznego kobiet, zwłaszcza ich uzależnień. Gdy mężczyzna popadał w niemoc, trzeba było go ratować, bo był postrzegany jako cenny. Nikogo nie obchodziło, że w domu siedzi żona, która na śniadanie łyka opakowanie leków albo od rana popija nalewki na spirytusie, żeby nie wypaść z przypisanej jej przez społeczeństwo roli doskonałej córki, matki, żony, pani domu, opoki męża.
W ten sposób wychowywano nasze babki i matki. Już w XIX wieku picie kobiet było stygmatyzowane i potępiane. Chociaż męskie pijaństwo przysparzało więcej problemów społecznych, to kobiety popijające arak podczas srogiej zimy były aresztowane pod zarzutem prostytucji albo zamykane w szpitalach „dla obłąkanych”. Zdaniem antropolożki kultury doktor Doroty Dias-Lewandowskiej obsesja na punkcie trzeźwości kobiet była przejawem lęku o utratę kontroli. Myślano: jeśli kobiety zaczną pić, palić, to za chwilę założą spodnie i będą zachowywać się jak mężczyźni. A powinny być strażniczkami trzeźwości i domowego ogniska. Dodatkowo uważano, że bez wzorowych Polek, wychowujących zdrowych i trzeźwych patriotów, nie odzyskamy niepodległości. Niełatwo unieść taką odpowiedzialność i presję.
Nic dziwnego, że kobiety do dziś robią, co mogą, by nikt z ich otoczenia nie zorientował się, że mają problem z alkoholem, narkotykami, lekami, hazardem czy seksem. Posłusznym i grzecznym dziewczynkom, z których wyrastają posłuszne i grzeczne kobiety, trudniej zajrzeć w głąb siebie i dogrzebać się do własnych potrzeb. Przecież całe życie musiały zachowywać się tak, żeby to inni byli z nich zadowoleni.
Właśnie dlatego kobiety ukrywają uzależnienie w sposób totalny. Nie przyznają się partnerom, dzieciom, rodzicom, dalszej rodzinie, sąsiadom, nawet sprzedawczyni w sklepie. Męskie picie jest bardziej widoczne, bo istnieje na nie społeczne przyzwolenie. Pijany ojciec, brat, mąż, kumpel nikogo nie szokują. Pijana matka, żona, siostra wzbudzają sensację i pogardę. Dlatego w książce oddaję głos kobietom, które przeszły drogę od uzależnienia do trzeźwości. Historia każdej z nich jest inna, ale wszystkie bohaterki łączy wysoka wrażliwość, ambicja, silny charakter i odwaga, żeby w kryzysowym momencie poprosić o pomoc. Cieszę się, że zechciały podzielić się swoimi przeżyciami.
Aby lepiej zrozumieć, czym jest uzależnienie, spytałam o to specjalistów z różnych dziedzin, nie tylko psychiatrę i psychoterapeutkę od leczenia uzależnień, lecz także socjolożkę zdrowia, toksykologa, seksuologa czy antropolożkę kultury.
Wprawdzie nie bez wahania, ale podjęłam też kontrowersyjny temat metod nienaukowych, po które coraz częściej sięgają kobiety szukające pomocy. Rozmowa o ustawieniach systemowych Hellingera nie jest wyrazem mojego poparcia dla tej metody, ale próbą zwrócenia uwagi na fakt, że te osoby, które nie identyfikują się ze stereotypem uzależnionej, zamiast w stronę profesjonalnej pomocy kierują się ku rozwiązaniom alternatywnym.
Po latach tabu i milczenia kobiety w końcu głośno i odważnie zaczynają mówić o tym, co je uwiera, czego nie chcą, co trzeba zmienić i co im się należy. Z coraz mniejszym skrępowaniem opowiadają o sprawach intymnych: o depresji, problemach z płodnością czy przemocy domowej. Przyznają się do egalitarnej choroby, która może przecież dotknąć każdego bez względu na płeć, wiek czy status społeczny. Szukają pomocy i bez wstydu walczą o swoje zdrowie. Nurt sober life zyskuje popularność na całym świecie, a świadome kobiety, które z odwagą zaglądają w głąb siebie, nie bojąc się potknięć i słabości, nadają mu impet i energię.
Moje rozmówczynie są przykładem, że można wygrać z nałogiem, a nawet że zmagania z nim i terapia mogą stać się trampoliną do sukcesu. Wierzę, że przerywając milczenie, nabierzemy mocy i sprawczości. Herstorie moich bohaterek niech będą inspiracją dla czytelniczek, które odnajdą w nich siebie.
Pies, trzy małpki i tysiące kroków
Laura, pracowniczka sektora dyplomacji
– „Nie chciałem się wiązać z alkoholiczką”, powiedział mi chłopak, z którym wówczas mieszkałam. „Co on pierdoli”, pomyślałam. Ja? Alkoholiczka? Kocham kulturę frankofońską, piję drogie wina w restauracjach, dbam o urodę i jestem wegetarianką. Wino to mój żywioł, moje życie, zresztą wszyscy światowi dyplomaci piją w ten sposób. A on jest prosty, zaściankowy i na niczym się nie zna. Był pierwszą i ostatnią osobą, która zwróciła mi uwagę na to, że mam problem. Nie posłuchałam. Ale dziś jestem mu wdzięczna – opowiada Laura, czterdziestodwuletnia pracowniczka administracyjna ambasady.
Pić zaczęła na studiach. Na romanistyce wszyscy pili, choć dziś Laura podejrzewa, że tylko jej się tak wydawało.
– Wkręciłam się w kosmopolityczne klimaty. Miałam wielu przyjaciół Francuzów, raczyliśmy się czerwonym winem i czytaliśmy Michela Houellebecqa w oryginale. Naprawdę byłam przekonana, że picie do każdego posiłku działa wręcz prozdrowotnie. W ten sposób też pokonywałam nieśmiałość, bo z natury jestem aspołeczną introwertyczką, a marzyłam o tym, żeby stać się tajemniczą uwodzicielką, tak jak paryżanki. Alkohol pomagał mi się przełamać. Z kieliszkiem w dłoni robiłam się towarzyska, eteryczna, seksownie egzaltowana. Stawałam się inteligentnie dowcipna, kreatywniejsza. Lubię realizować się również w sztukach plastycznych. Na to także doskonale działał alkohol, bo wydawało mi się, że głowa się otwiera, przestaję być ciężka i smutna, a talent znajduje swoje ujście. Fajne życie zaczynało się po kieliszku. Bez tego byłam melancholijna i smutna, szara, nieciekawa. Dziś wiem, że miałam nawracające epizody egzogennej depresji wywołanej traumą po śmierci matki. Zmarła, gdy byłam na studiach. Do końca nie powiedziała, że choruje. Gdy pluła krwią, zawiozłam ją do szpitala i już z niego nie wyszła. Rak krtani i płuc. Do ostatniego dnia życia widziałam ją z papierosem w dłoni.
Depresyjne stany Laury przez lata nasilały się i wybuchały najczęściej po rozstaniach z kolejnymi partnerami. Wtedy piła najwięcej. Wyłączając kilkunastomiesięczną przerwę, kiedy była na diecie.
– Z alkoholu wpadłam w inną obsesję: sport i zdrowe odżywianie. Na siłowni byłam już o piątej rano, ćwiczyłam z pasją i oddaniem, tak jak wcześniej piłam wino. Miska zawsze idealnie czysta, liczyłam wszystkie kalorie, na kalkulatorze mnożyłam indeks glikemiczny, mierzyłam centymetrem obwody każdej części ciała, nawet szyi, nadgarstka i łydki. Dietetyk początkowo był ze mnie dumny, ale z czasem moja skrupulatność zaczęła go przerażać. Zaproponował wizytę u psychiatry, bo uznał, że mam w znacznym stopniu zaburzony obraz własnego ciała. Odpowiedziałam, żeby się cieszył, że tak walczę, bo w jednej chwili może mi minąć zajawka na sport – wspomina.
I minęła, gdy Laura związała się z Francuzem mieszkającym w Brukseli. Wtedy znowu zaczęła pić.
– Bywałam u niego przez kilka tygodni, potem on kilka tygodni mieszkał u mnie. Za każdym razem przywoził skrzynki najlepszych roczników z winiarni pod Lons-le-Saunier w departamencie Jura. U nas wina nie liczyło się na butelki, tylko na skrzyneczki pakowane po sześć flaszek. Codziennie piliśmy minimum dwie butelki – wylicza.
Zaczęła pracę w strukturach Unii Europejskiej, żeby mogli być blisko, ale wkrótce Francuz złamał jej serce.
– Wtedy puściły wszystkie hamulce. Rozstanie przeżyłam tragicznie, jedna wielka rozpacz, bo miałam dalekosiężne plany związane z tym mężczyzną. No i byłam tam sama. Cała moja rodzina, wszyscy znajomi zostali w Warszawie. Byłam wrakiem kobiety. Zamiast jednej butelki wypijałam dwie lub trzy. Przestało być elegancko. Piłam w łóżku, nie patrząc, że pościel jest zalana. Piłam ze szklanek, bo nie chciało mi się zmywać kieliszków. Piłam do odcięcia i zdarzało mi się obudzić w wannie z zimną wodą zabarwioną na czerwono, jak krwią, i zbitym kieliszkiem na podłodze. Nawet nie pamiętałam, że brałam kąpiel – opowiada.
To wszystko tłumaczyła rozstaniem. Wtedy jeszcze nie odczuwała reperkusji związanych z piciem. Była młoda, ciało szybko się regenerowało. Czasami zdarzał się jakiś kac, ale niespecjalnie często, a więc fizycznie pozostawała w dobrej formie.
– Dziś myślę, że już wtedy byłam zaawansowaną w nałogu, wysoko funkcjonującą alkoholiczką. W pracy szło mi świetnie, robiłam karierę. Dużo pracowałam koncepcyjnie i cały czas podtrzymywałam w sobie przekonanie, że to wino mi pomaga. Jak się napiję, przynajmniej te pierwsze dwa kieliszki, to głowa się otwiera i jestem w stanie wymyślić ciekawe rzeczy, nowatorskie, pomysłowe, wyróżniające się. Budowałam renomę pracowitej, rzetelnej i kreatywnej pracowniczki. Nikomu nie przyszło do głowy, że wieczorami biorę laptop do łóżka, pracuję i piję, aż stracę przytomność. Intuicyjnie spotykałam się z osobami, które lubiły pić. Dziś wiem, że niektóre z nich także miały lub mają problem alkoholowy. Na tych, którzy nie pili, patrzyłam z góry. Przeciętniacy, nudziarze, sztampowa masa. Tacy ludzie mnie nie interesowali. Chciałam należeć do elity, czuć intelektualne fajerwerki, najlepiej codziennie. Dziś już wiem, że to nie jest prawda. Widzę, że większość ludzi jednak nie pije. To ja, jak każdy chorujący na alkoholizm, szukałam osób pijących i romantyzowałam ten styl życia. Nadal trudno mi uwierzyć, że obecnie w ogóle nie spotykam się z ludźmi, którzy piją. A mimo to mam duże grono znajomych i się nie nudzę – opowiada z perspektywy czasu.
Wtedy Laura powolutku, ale konsekwentnie zaczynała rano odczuwać wpływ alkoholu. Cierpiała na straszne migreny, dlatego brała powszechnie dostępne leki przeciwbólowe, które oczywiście popijała winem. Gdy ibuprom i paracetamol przestały działać, od znajomej lekarki brała receptę na tramadol. Nie wysypiała się – albo nie mogła zasnąć, albo spała kilkanaście godzin. Wsiadała do samochodu, przekonując samą siebie, że nie ma alkoholu we krwi. W pracy ratowała ją tylko dobra reputacja, bo coraz częściej popełniała błędy – spóźniała się, zapominała o spotkaniach. Dlatego sprytnie postarała się o przeniesienie do Warszawy. W rodzinnym mieście było jeszcze gorzej. Docierało do niej, choć to wypierała, że jej problem alkoholowy staje się coraz poważniejszy.
– W głowie powtarzałam: „Hej, dziewczyno! Spróbuj przynajmniej dzisiaj się nie napić”. Pamiętam powroty do domu i wewnętrzną walkę: wstąpić do knajpy czy nie. Kupić wino czy nie. W drodze z pracy miałam już plany, że odpocznę, pójdę na jogę, obejrzę film i wcześniej zasnę. Ale w ostatnim momencie zawsze skręcałam do byle jakiego sklepu. Żeby oszukać samą siebie, zamiast do monopolowego wchodziłam do Rossmanna z działem win. Sama sobie tłumaczyłam: przecież muszę kupić szampon! A przy okazji dwie butelki portugalskiego touriga nacional. Owszem, zdarzały się dni, że silna wola wygrywała i udawało mi się nie pić. Wtedy kupowałam za to sześć orzechowych czekolad z okienkiem albo trzy pudełka ptasiego mleczka i obżerałam się słodyczami, aż do zwymiotowania. A potem gardziłam sobą, czułam się tłusta. Na drugi dzień oczywiście piłam wino. Musiałam jakoś strawić ten cały cukier – wspomina.
W klubie jazzowym naprzeciwko kamienicy, w której mieszkała, poznała sporo młodszego muzyka. On nie pił, za to palił jointy. Zamieszkali razem. Chłopak zorientował się już po kilku miesiącach, że Laura w zasadzie pije codziennie.
– Zaczął przebąkiwać, że może powinnam ograniczyć wino. Pytał też, na co właściwie biorę te leki. Udawało mi się odbijać piłeczkę, komentując, że nie ma prawa głosu, dopóki sam jara zioło, ale te argumenty miały sens tylko do pewnego czasu. Kiedyś w kłótni powiedział dwa zdania za dużo. Że nigdy nie chciał być z alkoholiczką, bo jego matka piła i wie, jak takie życie wygląda. Pomyślałam: „Co on pierdoli? Alkoholiczka leży zarzygana w krzakach albo ląduje na izbie wytrzeźwień. Ma opuchniętą twarz, matowe włosy, żółte zęby i śmierdzi. Przecież moje włosy błyszczą, a uśmiech mam śnieżnobiały. Co to, do cholery, ma wspólnego ze mną?” – pytała Laura retorycznie.
Od tamtej pory jednak diametralnie zmienił się jej komfort picia. Próbowała ograniczać wino, aby sprostać postulatom partnera, ale napięcie w niej rosło i nie znajdowało ujścia. Dlatego kupiła psa, buldoga francuskiego, tłumacząc sobie i partnerowi, że przymusowe spacery pomogą jej się zrelaksować i oczyścić głowę.
– Teraz piłam głównie na spacerach z psem. Przerzuciłam się na wódkę smakową, ulubiona była ta o aromacie dzikiej róży, czarnego bzu albo kawy z nutą brandy. Miałam taki system, że we wtorek kupuję w jednym sklepie, w środę w innym, w czwartek w jeszcze innym. Żeby nikt się nie zorientował, chociaż przecież sprzedawcy i tak mają to w dupie. Chowałam do kieszeni dwie, trzy małpki i szłam do parku dumna z siebie, że wyrabiam normę kroków. Niemal natychmiast wracał przyjemny szmerek w głowie, czułam ulgę, wytchnienie. Robiło mi się dobrze, było mi lżej. Mój związek nie należał do specjalnie szczęśliwych, męczyłam się w nim. To też mi pomagało pić, bo usprawiedliwiałam napięcie zdenerwowaniem, kłótnią, marazmem w relacji. Nie byłam w stanie mu powiedzieć, że to koniec, bo w zasadzie to go nie kocham, więc tkwiłam w sytuacji, która była dla mnie bardzo niewygodna. A z drugiej strony właśnie bardzo wygodna, bo pod dramat pije się najlepiej. W czynnym uzależnieniu podświadomie kreujemy powody do tego, żeby znowu się napić. Musi być albo totalnie zajebiście – wtedy oblewasz sukces, albo strasznie chujowo – wtedy zapijasz porażkę. Podążamy za krańcami ekscytacji, a jeśli ich nie ma, sami je sobie dopowiadamy. Dziś wiem, że sukces trzeźwości polega na tym, aby unikać wysokich fal. Czerpać siłę z rutyny, utrzymywać stałe relacje z bliskimi, znaleźć złoty środek – mówi Laura.
Wtedy jeszcze robiła wszystko, żeby testować granice wytrzymałości swoje i ludzi wokół. Prowokowała awantury z chłopakiem albo wpadała w szał romantycznych uniesień. Ich związek przypominał rollercoaster. Czuła, że ta dynamika ją wykańcza, ale nie potrafiła tego zatrzymać.
– To on skończył, zdradził mnie. Lepszego powodu do picia nie mogłam sobie wymarzyć. Totalnie popłynęłam. To już nie były małpki, tylko litry czystej wódki. Wzięłam bezpłatny urlop w pracy i zalewałam się w trupa. Kompletna destrukcja, unicestwienie. Pierwszy raz w życiu całkowicie się poddałam. Nie wychodziłam z łóżka, nie odbierałam telefonu, a gdy ktoś do mnie przychodził, udawałam, że nikogo nie ma w domu. Na szczęście siostra nigdy się mną specjalnie nie interesowała, a ojciec najczęściej bywał zajęty sobą, więc nie musiałam przed nikim ukrywać tego, co się ze mną dzieje. Wyglądałam upiornie, nawet się nie kąpałam. Pojawiły się myśli samobójcze. Brałam leki, popijałam wódką i nie miałam pewności, czy się obudzę, ale w zasadzie było mi wszystko jedno. Ocknęłam się, stojąc w koszuli nocnej na balkonie. Trzymałam butelkę w jednej ręce, a w drugiej garść tabletek. Nie byłam pewna, czy chcę wyskoczyć, czy je połknąć. A może najpierw jedno, potem drugie? To było jak uderzenie obuchem w łeb. Albo inaczej: w głowie rozbłysły mi czerwone koguty, takie jak na dachu samochodów policyjnych. Wiedziałam, że albo teraz, w tej chwili, natychmiast coś ze sobą zrobię, albo już nigdy nie będę miała okazji. Znalazłam rozładowany telefon, podłączyłam do kontaktu i wybrałam numer przyjaciela jeszcze z czasów liceum.
– „Łukasz, potrzebuję pomocy. Chyba jestem w tym samym miejscu, w którym ty byłeś kilka lat temu”. Nie musiałam nic więcej mówić, wiedział wszystko. Był czystym narkomanem i alkoholikiem. Za kilka godzin już u mnie był. Zadzwoniliśmy do jego terapeutki uzależnień. Usłyszałam ciepły, miękki kobiecy głos, który spytał: „Laurko, czy jesteś bezpieczna?”. Rozpadłam się na kawałki, bo głos przypomniał mi mamę, też do mnie tak mówiła. Uspokoiłam się jak dziecko, które ktoś przytulił. Uwierzyłam i zaufałam, że mi pomoże.
Laura od półtora roku nie pije. Jest w terapii, chodzi na spotkania grupowe i indywidualne.
– Początki były cholernie trudne. Kombinowałam, że leczenie potrwa chwilkę i za jakiś czas wrócę do kontrolowanego picia. Nie umiałam sobie wyobrazić, że do końca życia nie skosztuję wina. No jak to? Święta, wyjście do restauracji, urodziny koleżanki i nic?
Wtedy poznała metodę dwudziestu czterech godzin.
– Terapeuta uczył nas, żeby nie myśleć, co będzie za miesiąc, rok czy dziesięć lat. Wystarczy, że nie napijesz się przez kolejną dobę. A potem kolejną i kolejną. Po tygodniu widzisz progres i możesz odwołać się do małego sukcesu. Nie piję kolejną dobę, bo szkoda mi zmarnować trzeźwy tydzień, potem trzeźwy miesiąc, trzeźwy kwartał, rok. Małymi kroczkami dochodziło do mnie, że nie mogę już nigdy sięgnąć po alkohol, bo wrócę do największego koszmaru, że już nie chcę w swoim życiu alkoholu.
W grupie na początku poznała mężczyznę, który do leczenia podchodził trzeci raz. Opowiadał, że za każdym razem jest trudniej pić i za każdym razem jest trudniej zmusić się, żeby podjąć próbę leczenia. Jego historia głęboko ją poruszyła.
– Bywałam w życiu w różnych towarzystwach, bawiłam się w światowych kręgach, ale tak naprawdę zawsze czułam się samotna – wyznaje Laura.
Dopiero w grupie terapeutycznej poczuła się sobą. Wspólnota i wsparcie mają wielką moc.
– Z każdym kolejnym spotkaniem wiedziałam, że nie ma opcji, żebym wróciła do kontrolowanego picia, bo po pierwszym kieliszku popłynę z prądem. Czułam też, że ci ludzie, z pozoru obcy, którzy stali mi się najbliżsi, po prostu mi na to nie pozwolą i wyciągną za uszy z największego gówna, o ile tylko sama nie będę chciała w nim tkwić. Pomogło mi, gdy zrozumiałam, że uzależnienie jest chorobą, której nie muszę się wstydzić, bo jak każda choroba może przydarzyć się każdemu. Przekonałam sama siebie, że to nie ja jestem ułomna, gorsza od innych, nienormalna. Dziś uważam, że nie ma ludzi normalnych. Normy istnieją tylko w książkach. Gdzie jest ten próg, przed którego przekroczeniem jesteś normalna, a po przejściu przez niego stajesz się nienormalna? I kto o tym decyduje? Każdy ma jakieś swoje ułomności i deficyty. Zaczęłam rozumieć, skąd one pojawiły się u mnie. Zawsze byłam jakimś takim dzikusem, który zamykał się w sobie i był ultrawrażliwy. Nie pochodzę z domu alkoholowego, ale dysfunkcyjnego na pewno tak. Niby wszystko z zewnątrz wyglądało poprawnie. Ojciec porządny, pracuje, nie pije. Matka, dopóki nie umarła, też pracowała. Wychowywali mnie i siostrę, dobrze się uczyłyśmy, miałyśmy wyjść na ludzi. A jednak coś sprawiło, że przeżycia z dzieciństwa kładły się cieniem na dorosłe, samodzielne życie. W ogóle nie byłam przygotowana na dorosłość. Świat mnie przerastał, nie wiedziałam, jak się zachować, zamknęłam się w swojej małej banieczce. Nie nauczono mnie relacji. Mama była kochana, ale nadopiekuńcza. Nigdy nie wysłała mnie na kolonie, nie pozwoliła mi się przewrócić i zedrzeć kolana. Nie byłam gotowa do tego życia. Chciałam szybko wyprowadzić się z domu, ale się okazało, że nie umiem funkcjonować w tym świecie. Znam języki, ale nie znam podstawowego alfabetu, którym świat się posługuje. Musiałam sobie to życie jakoś ułatwiać, a alkohol wydawał się bardziej przyjazny, kolorowy i prostszy w obsłudze niż relacje i emocje. Wciąż uczę się znajdować w sobie siłę, żeby nieść te wszystkie swoje ułomności, zaakceptować je, dać im w sobie miejsce. Uczę się wyrozumiałości wobec samej siebie. Już umiem przyznać: „W porządku, dzisiaj mam gorszy dzień. To nie znaczy, że jestem gorsza”. Kilka tygodni temu odstawiłam antydepresanty. Znowu poszerzył się wachlarz emocji. Próbuję pomieścić w sobie je wszystkie bez poczucia porażki. Z drugiej strony też życie jest ciekawsze, więcej doznaję i widzę. Wciąż muszę na siebie uważać, dbać o to, żeby być wyspana, najedzona, bezpiecznie redukować napięcie, gdy tylko poczuję, że się pojawia. Musiałam wyrzec się niektórych rzeczy, ale się okazało, że nie jest to takie trudne. Nie chodzę wieczorem do restauracji, bo się boję, że sam kieliszek na stole będzie triggerem. W sklepie dział z alkoholami omijam szerokim łukiem. Unikam sytuacji, które wystawiłyby mnie na próbę siły. Ostatnio wyszłam na miasto ze znajomymi, którzy coś tam chcieli celebrować. Oczywiście dziś już najbliżsi wiedzą, że jestem alkoholiczką, bo w końcu wyjawiłam im prawdę. Jedna z koleżanek zapytała, czy może zamówić piwo. Wydawało mi się, że to na mnie nie zrobi wrażenia, bo to był jedyny alkohol, którego nigdy nie piłam i nie znosiłam jego zapachu ani smaku. Gdy kelner przyniósł kufel, poczułam jednak, jakby na stole ktoś położył odblokowany rewolwer. Zesztywniałam, gardło mi się zacisnęło, palce nerwowo zaciskałam na sprzączce od paska. Przeprosiłam znajomych i na wszelki wypadek wróciłam do domu. Zrozumieli – opowiada, nie kryjąc wzruszenia.
Kolejnym wyzwaniem dla Laury było poinformowanie pracodawcy o swojej chorobie.
– Brałam pod uwagę zmianę pracy, zwierzchnicy jednak zareagowali nadzwyczaj wspierająco. Poszukaliśmy wspólnie komfortowego rozwiązania. Znaleziono mi stanowisko, które nie wymaga częstych wyjazdów ani spotkań przy kolacji, czyli po prostu przy winie. Kiedy tylko chcę i potrzebuję, mogę pracować zdalnie. Rozszerzono mi pakiet świadczeń zdrowotnych o opiekę psychiatryczną i psychologiczną, nawet zaproponowano mi współfinansowanie terapii uzależnień, ale odmówiłam. Ten koszt chcę realnie odczuć na własnym portfelu.
Gorzej na wieści o chorobie Laury zareagowała rodzina.
– Ojciec nie przyjął tego do wiadomości, twierdząc, że zawsze byłam przewrażliwiona na swoim punkcie i to pewnie kolejna próba walki o uwagę. No i że przeszedłby mi alkoholizm, gdybym tylko znalazła męża i miała dzieci, jak normalny człowiek. Czytaj: jak moja siostra. Ona z kolei wysłuchała mnie w milczeniu, a na koniec przytuliła. Uznałam, że jak na nią to wyjątkowo ciepły i wzruszający gest. Ostatnio rozmawiałyśmy o tym, która z nas robi wigilię. Powiedziała, że lepiej, żebym to była ja, bo u niej będzie alkohol. O mojej chorobie nie powiedziała mężowi, bo się wstydzi. W głowie dudniło mi jedno: siostra się mnie wstydzi. Zabolało, chociaż właściwie to nic nowego. Zawsze się wstydziła do mnie przyznać. Dziś wiem, że to nic nie mówi o mnie, ale wiele mówi o niej. Ja się swojej choroby nie wstydzę. Już nie.
[imię i niektóre szczegóły zostały zmienione]