Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych
Książka Jurija Parmuzina poświęcona jest studentom geologii, wysłanym w pierwszą w ich życiu ekspedycję naukowo-badawczą. Akcja poszczególnych rozdziałów układa się w opowieść o przyrodzie radzieckiego Dalekiego Wschodu, o ludziach penetrujących nieznane ziemie, o poszukiwaniu bogactw mineralnych. Autor ukazuje zmagania z nieustępliwą przyrodą młodych ludzi, uwikłanych w dramatyczne wydarzenia.
[opis okładkowy]
Książka dostępna w zasobach:
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 268
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Jurij ParmuzinSpotkaniez pumą?
Przekład
MIROSŁAWA BŁAŻEJOWSKA I ANDRZEJ SZYMAŃSKI
Zrzeszenie Księgarstwa
Warszawa 1986
Tytuł oryginału rosyjskiego
„Ostorożno — puma”
Opracowanie graficzne
Marek Maiński
Redaktor techniczny
Gabriela Maziejuk
© Copyright by Wydawnictwo „Myśl”, Moskwa 1976
© Copyright for the Polish edition by Zrzeszenie Księgarstwa
ISBN 83-85004-48-3
Druga pięciolatka zastała nas na studenckiej ławie. Był to okres, kiedy prorocze słowa założyciela naszego Uniwersytetu Michała Łomonosowa: ,,Syberia przysporzy Rosji potęgi” zaczęły się właśnie spełniać. Aby opanować bogactwa Syberii i Dalekiego Wschodu, aby rozpocząć projektowanie Bajkalsko-Amurskiej Magistrali Kolejowej, potrzebni byli ludzie i dokładne mapy topograficzne. Młody rodzimy przemysł lotniczy pozwolił na organizowanie przedsiębiorstw aerogeodezyjnych, które przyspieszyły stworzenie mapy topograficznej dla nie zamieszkanych i nie zbadanych terenów kraju. Pilne potrzeby rodziły nową technikę. Nowa technika rodziła nową metodykę badań. I właśnie wtedy przypomniano sobie o nauce, która bada zależności w przyrodzie — o geografii. Właśnie geografia mogła przyspieszyć stworzenia potrzebnej i prawidłowo ułożonej mapy. W trakcie robót aerogeodezyjnych powstała nowa specjalność — geograf. Geografów było jednak mało. Postanowiono więc wysłać na praktykę studentów Wydziału Geografii Uniwersytetu Moskiewskiego pod kierunkiem doświadczonych geografów: profesora A. A. Borzowa, kartografów I. P. Zaruckiej, P. A. Barinowa i innych.
Staliśmy się pierwszymi geografami w przedsiębiorstwach geodezyjnych. Mało kto miał pojęcie, co możemy robić, i co z nas można wycisnąć; również dla kierownictwa ekspedycji aerogeodezyjnych nie było zbyt jasne, po co geodetom geografowie-praktykanci. My ze swej strony w ogóle nie uświadamialiśmy sobie ogromnego znaczenia tego, co się stało. Po prostu cieszyliśmy się, że pryskamy z Uniwersytetu na pierwszą praktykę. Oczywiście, nie przejmowaliśmy się tym, że badania, do jakich nas wyznaczono, nie poparte są żadnymi doświadczeniami.
Nadchodził okres w historii geologiczno-geograficznych badań naszego kraju, który otrzymał nazwę okresu przejściowego od badań indywidualnych do zespołowych zdjęć terenu. Studentom trzeciego i czwartego roku przypadło w udziale Zabajkale. Zadawaliśmy sobie pytanie: co wiemy o Zabajkalu? Były to czasy, kiedy Wielka Encyklopedia Radziecka, z której z takim powodzeniem korzystają dzisiejsi studenci, dopiero zaczęła wychodzić, a tom na literę „Z” nie nadszedł jeszcze do bibliotek. Znaleźliśmy dwie książki — W. A. Obruczewa „Selengińska Dauria” i L. I. Prasłowa „Południowe Zabajkale”. Przekopaliśmy katalogi bibliotek, ale nie udało się nam zdobyć wiadomości o roślinności, faunie, klimacie, a tym bardziej o gospodarce. Zaczęliśmy wreszcie odnosić wrażenie, że nasze rodzime Zabajkale jest jeszcze krajem nie odkrytym.
Przystąpiliśmy do samokształcenia. W oczekiwaniu na wyjazd postanowiliśmy zapoznać się z florą i fauną Zabajkala w ogrodzie botanicznym i zoologicznym. Lecz niestety! W ogrodzie botanicznym Uniwersytetu Moskiewskiego przy Pierwszej Mieszczańskiej pod szkłem oranżerii zieleniły się palmy, banany,' magnolie, cudaczne kwiaty wypełniały ją zapachami Afryki i Ameryki Południowej, Zachodniej Europy i Australii — i ani jednej roślinki z Zabajkala; nie było nawet pospolitego daurskiego modrzewia.
Wcale nie lepiej wyglądała sprawa w ogrodzie zoologicznym. Czegóż tam nie ma! Lwy z Sahary, małpy znad Amazonki, strusie emu z australijskiej sawanny, papugi z Wysp Malajskich, pytony z Indii, krokodyle nilowe! Pośród tego zatrzęsienia cudzoziemców jedynie nasz dobroduszny niedźwiedź syberyjski, snujący się po klatce z kąta w kąt, oraz jakiś wyleniały szuwarowy kot traktowane były jako przedstawiciele Zabajkala, chociaż koty te dawno już wyginęły i tylko ten tutaj występował jako relikt.
Ale nasze studenckie bilety z pięćdziesięcioprocentową zniżką nie mogły się zmarnować! Rozeszliśmy się po zoo. Po pasjonującym widowisku, jakie dały zamknięte w klatkach małpki z ich z pozoru chaotycznymi działaniami, uwagę moją przyciągnęły drapieżniki. W jednej z klatek znajdowały się dwie nadzwyczaj niezadowolone pumy. Możliwe, że miała tu miejsce rodzinna awantura lub, jak to bywa na przykład z ludźmi o różnych charakterach, którzy podczas ekspedycji skazani są ustawicznie na swoje towarzystwo, obrzydły sobie do reszty.
Oczywiście, oczytany czytelnik wie, że puma — to wielki kot brązowego lub czarnego koloru, piętnaście do dwudziestu razy większy od domowego; ma długie nogi i jeszcze dłuższy ogon, żyje wyłącznie w Ameryce, głównie w górach i na obrzeżach tropikalnych lasów.
Pumy, które miałem przed sobą, były w paskudnym humorze. Starały się trzymać jak najdalej od siebie, nerwowo chodziły z jednego kąta w drugi; jedna ocierała się o deski tylnej ścianki, druga — o pręty przedniej kraty; rozchodziły się w przeciwne strony, gwałtownie zakręcając w rogach klatki, a kiedy zbliżały się do siebie, jak na komendę wysuwały długie pazury, stukały nimi po żelaznej okładzinie, jeżyły sierść na karku, odwracały pyski, niebezpiecznie obnażały kły, ryczały, a ich okrutne oczy miotały zielone iskry. Ogony młóciły ściany klatki, bezskutecznie próbując je wyłamać. Nigdy już potem nie miałem okazji ujrzeć bardziej rozjuszonego-zwierzęcia. Spotkanie z takim kotkiem w jego ojczystych amerykańskich górach musi się skończyć fatalnie...
Gdy już ruszyliśmy w drogę, zapomnieliśmy o próbach zapoznania się z Zabajkalem bez opuszczania Moskwy. I oto na brzegu rzeki Chiłok u podnóża Żagańskiego pasma górskiego leży przed nami wioska Nikolskoje. Brodaty mieszkaniec Zabajkala, który przywiózł nas ze stacji kolejowej Pietrowsk Zabajkalski, z poczuciem >doniosłości sprawy zameldował kierownikowi grupy geodezyjnej: „Przywiozłem ci ludzi — jacyś fotografowie czy motografowie, bierz ich” i wskazał na nas batem.
Taka prezentacja wcale nas nie zdziwiła. W ciągu trzech dni drogi, kiedy na wozach zmierzaliśmy po rozmytych przez niedawne deszcze drogach do miejsca przeznaczenia, zdążyliśmy przyzwyczaić się do swoistego słownictwa mieszkańców Zabajkala. Ten rejon jest rezerwatem starego języka i nie zawsze rozumieliśmy tutejszych mieszkańców. Taki na przykład zwrot: „Ano — gdyś sundułoj z bratanom tianigusom chłyniali...” był bez pomocy tłumacza zupełnie niezrozumiały. W przekładzie znaczyło to: „Przedwczoraj z kuzynem jechaliśmy truchtem po długim i łagodnym' zboczu furą zaprzężoną w konie”.
W niektórych rejonach południowego Zabajkala mieszkają potomkowie raskolników, zesłanych tu jeszcze za panowania Katarzyny II. Wysiedlano ich całymi rodzinami z europejskiej północy i osadzono na ugorach Zabajkala, pośród Buriatów i zabajkalskich Kozaków. Tworzyli całe wioski, żenili się między sobą i surowo przestrzegali starych obrzędów, przyzwyczajeń i języka. Zasłynęli tu jako „familianci”. Do dzisiaj ci starzy Rosjanie zachowali wiele swych obyczajów, na przykład zakaz palenia tytoniu. Ich stroje są barwne, dziewczęta noszą haftowane paciorkami kokoszniki: pięć, sześć spódnic nakładanych jedna na drugą i przepasanych tkanymi pasami z chwostami, mężczyźni mają koszule z wysokimi haftowanymi kołnierzykami. Ich mowa pełna jest anachronizmów.
— Geografowie — poprawił woźnicę geodeta, wykazując swą głęboką erudycję.
To jeszcze wiedział, ale w żaden sposób nie mógł pojąć, jaką korzyść będzie z nas miała ojczysta geodezja. Mieliśmy jednak ze sobą okólnik: „Nauczyć geografów topograficznej deszyfracji fotografii wykonywanych z powietrza; przeprowadzić pięciodniową praktykę w zakresie krótkiego opisu budowy geologicznej, rzeźby terenu, wód, roślinności, gleby, gruntu, szlaków komunikacyjnych, tak aby w przyszłości tego rodzaju opisy występowały przy każdym wydanym arkuszu topograficznym; zobowiązać geografów do sformowania tych opisów i prowadzenia dzienników topograficznych”.
Wszystkie punkty okólnika, poza deszyfracją topograficzną 1 wypełnianiem dzienników topograficznych, dotyczyły problemów praktyk, które odbywaliśmy na pierwszym i drugim roku za wsią Worobjewo, tam gdzie teraz kończy się teren nowego budynku Uniwersytetu Moskiewskiego. Taki stan rzeczy dodał skrzydeł kierownikowi grupy.
— Świetnie! Poprowadzicie dziennik topograficzny, bo techników-topografów nie uczono ani geologii, ani gleboznawstwa, choć wymaga się od nich prowadzenia dzienników. Nie będą już musieli się męczyć. Przekażemy to wam. Tamci wypisują bzdury, a kierownictwo odrzuca nam prace jako wybrakowane.
Tu pokazał nam odrzucony dziennik topograficzny, wypełniony przez technika-topografa.
Był to gruby zeszyt w twardej okładce. Każda strona wymagała mnóstwa informacji. Na pierwszej widniał tytuł „Geologia”, pod którym pozostawiono około 60 wolnych linijek, gdzie miał być wpisany opis budowy litosfery fotografowanego odcinka terenu. W dzienniku wpisano tylko literę „Z”, co oznaczało uczciwe przyznanie się topografa do niekompetencji, jeżeli chodzi o budowę geologiczną podległego mu odcinka. Na kilku następnych stronach powinna znajdować się charakterystyka reliefu. Było tu tylko jedno zdanie: „Brak reliefu”. Prawdopodobnie topograf trafił na równinę. Następna strona miała zawierać wiadomości dotyczące gleby. Tu również widniało tylko jedno zdanie: „Gleba zaorana”.
Po zapoznaniu się z notatkami i ze stawianymi nam wymaganiami nabraliśmy otuchy zapewniając, że napiszemy nie tylko po jednej linijce na każdy temat, lecz po kilka stron, byle tylko pozwolono nam rzucić okiem na to wszystko bezpośrednio w terenie. Zadowolony szef oddziału przystąpił do edukowania nas w zakresie podstaw deszyfracji topograficznej, na czym sam już „zjadł zęby”, chociaż w Związku Radzieckim zdjęcia aerogeodezyjne były robione dopiero od roku.
Kiedy zorientował się, że jesteśmy uczniami pojętnymi i stosunkowo zdolnymi, popadł w nastrój beztroskiego zadowolenia, po czym zaczął zachwalać rejon, który powierzono nam w celu wykonania zdjęć topograficznych.
— Macie szczęście. Tajga zabajkalska to ogródek w porównaniu z syberyjską czy, nie daj Boże, dalekowschodnią, dokąd trafili wasi koledzy. Deszczu tu niewiele, nie trzeba tonąć w błocie. Prawie nie sposób zabłądzić, zwłaszcza mając takie dokładne zdjęcia lotnicze. Rejon jest wyjątkowo fotogeniczny, przekonacie się o tym już jutro, podczas praktycznej deszyfracji.
Na początek otrzymaliśmy powierzchnię połowy arkusza topograficznego. Podzielono ją na równe odcinki, każdy z geografów otrzymał po jednym i miał za zadanie opisać go wraz z dokonaniem deszyfracji tak, aby można było tę pracę wykorzystać później jako wzorzec. Wspólnymi siłami ułożyliśmy krótką instrukcję, która wskazywała na co należy zwracać uwagę podczas badań polowych i co wyodrębniać na zdjęciach lotniczych.
Dziewczęta dostały odcinki, na terenie których znajdowały się wioski, a najbardziej oddalone, leżące w tajdze, przypadły w udziale najsilniejszym studentom starszych lat. Postanowiono, że dziewczęta będą pracowały po dwie, aby nie narażać się na przykrości, a mężczyźni mogą chodzić samotnie. Dzisiaj jest to surowo zabronione, wtedy jednak mało kto rozumiał, na jakie niebezpieczeństwo narażają się ci, którzy samotnie wychodzą na kilka dni w tajgę.
Przygotowanie wyposażenia i droga do miejsc naszej pracy zajęły cały następny dzień. Wyposażenie było nieskomplikowane: połowa torba ze zdjęciami lotniczymi i dziennikiem polowym, w drugiej torbie aneroid, przy pasie kompas geologiczny i nóż myśliwski, który zdążyłem już kupić od jednego z Buriatów, na plecach miniaturowy plecak, w nim koc, żołnierska menażka, łyżka, kubek, proso, chleb, trochę tłuszczu, cukier, sól. W dłoni młotek geologiczny, przez ramię przerzucony płaszcz. Nasz ubiór był dokładną kopią ubioru geografa z popularnego w owym czasie filmu przygodowego „Złote jezioro”: koszula w kolorową kratę, nowe buty i powycierane spodnie.
Najbardziej oddalone były odcinki Lizy Ciriuchinej, Dimy Borysewicza i mój, dlatego też przydzielono nam konia a także robotnika, który miał towarzyszyć Lizie. Był to Rosjanin, ale wyglądał na typowego mieszkańca Zabajkala: szeroki w ramionach, krępy, miał szeroką twarz o wystających kościach policzkowych, rzadką bródkę i wąskie oczy. Nie wyjmował z ust fajeczki własnej roboty, jego kamiennej twarzy nie poruszyłby nawet pożar czy trzęsienie ziemi. A jednak, kiedy już załadował bagaże na konia, prawie nie patrząc na mnie wycedził powoli:
— Jednakowoż, chłopie, buty to masz bardzo liche, starczą ci na jeden dzień. Do tajgi potrzebne są iczigi.
Iczigów nie miałem. Pomyślałem sobie: „Każda pliszka swój ogonek chwali, a on swoje iczigi. Czyżby były lepsze od nowych butów z chromowej skóry, ze stębnówkami? Zresztą w „Złotym jeziorze” geograf był ubrany właśnie tak jak ja.
Pod wieczór dotarliśmy do miejsca, skąd mieliśmy się rozejść w różne strony. Scieżka niknęła gdzieś w zagajniku. Zbocze zwężało się, a sopki 1 zaczęły wznosić się wyżej. Na nocleg wybrałem polankę w miejscu, gdzie łączyły się ze sobą dwie rzeczki, ale robotnik zakwestionował mój wybór.
— To miejsce jest kiepskie. W nocy z dabanu chius2 będzie i wtedy po was...
Przeszliśmy jeszcze z pół kilometra, aż robotnik zatrzymał się u podnóża sopki z gęstym lasem.
— O, tutaj rozbijemy obóz...
Noc pod odkrytym niebem. Płonie ognisko. Nad głową namiot utworzony z gęstych jodłowych koron. Na ciemnoniebieskim aksamicie lśnią wielkie gwiazdy. Nasz przewodnik położył się na swoim waciaku, śpi przy ognisku w samej koszuli. Cisza.
Rano żegnamy się wesoło, mimo iż pierwsze zetknięcie z tajgą nie daje zbytniej pewności siebie.
Przed sobą miałem bardzo strome zbocze sopki. Miejscami wystają granitowe skały. Sosny rosną rzadko, gdzieniegdzie widać rzadkie krzaczki daurskiego rododendronu. Tipczak, piołun, goździki i inne stepowe trawy tworzą na zwartym kobiercu sosnowych igieł małe kwietniki. Buty na skórzanej podeszwie ślizgają się na suchych sosnowych igłach, co i rusz obsuwa mi się noga. Słońce praży niemiłosiernie. Jego promienie, padając na zbocze prawie pionowo, rozgrzewają żwir niemal do siedemdziesięciu stopni. Nie wiem, co mi bardziej dopiekło — palące słońce czy złość na śliskie buty, ale na szczyt sopki dotarłem cały mokry — nawet plecak był przepocony.
Północne zbocze okazało się zupełnie inne. Było łagodne i długie. Promienie słoneczne ześlizgiwały się po nim. Właściwie nie było ich tu prawie widać, ponieważ zbocze porośnięte było gęstym, wysokim lasem liściastym, w cieniu którego rosły gęste wysokie krzaki olchy, rododendronu, krzewiastej brzozy. Nogi plączą się w gęstej sieci bagna, toną w wilgotnym mchu. Trudno wyrwać się z tych zielonych, pachnących sideł. Tylko patrzeć, a wyciągnę się jak długi. Ale na upadek nie ma miejsca — ze wszystkich stron otacza mnie żywopłot z gałęzi, liści, igieł. Wszystko to jak batuta odrzuca mnie do tyłu. Kiedy próbuję przejść bokiem, gałęzie zaczepiają nie tylko o plecak, ale i o nos, uszy; usiłują rozerwać koszulę.
— Ładny mi ogródek! Gęsto tu nasadzone! — pomstowałem, przypominając sobie słowa szefa grupy.
Wkrótce straciłem poczucie czasu. Jestem w drodze godzinę czy pół dnia? Nie miałem zegarka, był to zbyt duży luksus dla studenta w latach trzydziestych. Miejscowi umieli określać czas według słońca, ale ja nie przyzwyczaiłem się jeszcze do tego. Najgorsze było to, że po przejściu dwóch-trzech takich zboczy zupełnie już nie wiedziałem, gdzie się znajduję.
Zewsząd otaczał mnie gęsty i wysoki las. Żadnych punktów orientacyjnych. Wszystkie sosny i modrzewie były jednakowe. Wszystkie sopki bliźniacze, stoki — jak zielony odmęt, widoczność nie większa niż na dwa kroki. Czy w takiej sytuacji można mówić o badaniach?
W pierwszym dniu moich badań nie ustaliłem żadnej prawidłowości; było to jedynie pokonywanie przeszkód i walka z żywiołem. Dopiero następnego dnia mogłem stwierdzić, że wszystkie południowe zbocza są sosnowo-stepowe, a północne — tajgowo-krzewiaste. Nie zamierzam ukrywać swego rozczarowania, kiedy dowiedziałem się, że wszyscy moi koledzy zauważyli również tę prawidłowość, ponieważ wydawało mi się, iż to właśnie ja miałem szczęście i wzbogaciłem naszą naukę. Z kolei dziewczęta, które badały obszary zamieszkane, wykryły w trakcie rozmów z autochtonami; że południowe zbocza noszą nazwę słońcepieków, a północne — to siwery.
Nie tylko fizyczna walka z tajgą odrywała mnie od obserwacji krajobrazu, lecz również kompas. Urodziłem się na stepach, a wychowałem w mieście, więc orientacja w tajdze sprawiała mi trudności. Co chwila wyciągałem kompas, aby sprawdzić kierunek i za każdym razem stwierdzałem, że zboczyłem w prawo ód wyznaczonej drogi. Również nie pomagały' mi pierwszorzędne zdjęcia lotnicze. Niby zrobione z natury, ale spróbuj znaleźć punkt, w którym się znajdujesz. Na zdjęciu wszystkie stoki są identyczne. Stoję na szczycie sopki, ale której? Jest ich cała masa! Zacząłem się irytować. Nie bałem się, że zabłądzę — w najgorszym razie skręcę na południe i trafię na zamieszkane tereny — lecz że moja samodzielna wyprawa pójdzie na marne. Szczyt był całkowicie zalesiony, z dołu nic nie widać — zrzuciłem plecak i wdrapałem się na sosnę.
Przede mną, jak okiem sięgnąć, rozpościerały się zastygłe fale górskiej tajgi. Łagodne zbocza odnóg Żagańskiego łańcucha górskiego poprzecinane były bruzdami jarów. Wokół mnie wszystko było zielone. Dalej zieleń stawała się niebieskawa. Jeszcze dalej tajga przybierała całkiem niebieską barwę, potem błękitną i wreszcie ha horyzoncie jej liliowy kolor zlewał się z szarobłękitnym niebem. Prawie nic nie zakłócało surowej gamy tych zimnych barw. Żadnego dymu, żadnej błyszczącej wstążeczki rzeki, tylko monotonny, jak mi się wydawało, masyw działu wodnego. Gdzieniegdzie widoczne były ciemnozielone lub niebieskie pasma — cedrowe i jodłowe zagajniki, które pokrywają kamieniste szczyty. W kilku miejscach, jak łatki na nowej koszuli, ciemnieją brązowe lub szmaragdowozielone plamy. To ślady po pożarach, w niektórych miejscach pokryte już brzeziną. Czuło się tu rękę człowieka. Tajga była przewrotna — kryła wszystko przed początkującym geografem — skały, rzeczki, polany. Trudno było się w tym wszystkim połapać.
Zacząłem już schodzić z mojego puszystego na oko, lecz bardzo kłującego punktu obserwacyjnego, kiedy nagle tuż pod sopką, za ciemnozielonym pasem lasu porastającego brzegi koryta rzeki, ujrzałem wyblakłe zielone prześwity. Polana! Z pewnością jest zaznaczona na zdjęciu. Muszę dotrzeć tam jak najprędzej. Biegiem na dół. Ale niestety! Chropawa, zwarta ściana krzaków wyrywała z rąk młotek, zrywała płaszcz, czepiała się spodni. Przedzierałem się wolno przez tę zieloną ścianę, nie widząc nic przed sobą i głośno przeklinając zabajkalską roślinność. Pochłonięty tym zajęciem nie od razu zauważyłem, że zbocze stało się łagodniejsze i przeszło w równinę zrytą głębokimi -rowami wypłukanymi przez wodę. Drzewa były tu wyższe, krzaki jeszcze gęściejsze, pod nogami raz mech, raz trawa. Zupełnie nie znałem tajgi i dlatego nie zauważyłem, kiedy ze zbocza wszedłem w zalewowy las. Ze straszliwym wysiłkiem rozsuwałem uparte gałęzie, które waliły mnie to w czoło, to w ucho i przeklinałem szefa grupy za to, że wysłał nas do tego zielonego piekła.
— Żeby cię diabli wzięli, razem z tym twoim fotogenicznym terenem...
Przekleństwa urwały się prawie natychmiast, gdyż ziemia pod moimi nogami rozstąpiła się i wpadłem w piekielną otchłań. Ponieważ wypowiedziane przed chwilą życzenie zbiegło się z akcją, pionowy lot nogami w dół wydał mi się bardzo długi. Krzaki, które nie puszczały mnie do przodu, teraz chętnie rozstąpiły się nie przepuszczając okazji, by rozciąć mi policzek. Znalazłem się prawie po pas w strumieniu.
Krótkotrwały strach, zdziwienie, złość. Wyskoczyłem jak sprężyna z lodowatej wody, staranowałem zaporę krzewów i znalazłem się na niewielkiej polanie. Powalone zwęglone pnie ukryła trawa. Na zalewisku rosły jodły i cedry, a na zboczu sopki — z rzadka — sosny. Polanka, dzieliła ciemnoiglastą tajgę od sosnowego boru i była doskonale widoczna na zdjęciu. Stwierdzenie to ucieszyło mnie, byłem pewien, że teraz nic nie wymknie mi się z rąk. Zdjąłem ubranie, by je wysuszyć.
Mój nowy strój nie był już taki świeży, jak rano. Przez rozdarty rękaw widać było krwawy siniak. Jedna nogawka pękła na kolanie. Chromowe buty wyglądały jak kartofle gotowane w łupinie. W lewym było mniej wody niż w prawym, ponieważ podeszwa nieco się oderwała, umożliwiając jej swobodny przepływ. W ogóle buty przypominały jakąś gąbczastą masę. Miał rację nasz przewodnik — moje obuwie było liche. Ale owe przykre drobiazgi nie popsuły mi wspaniałego nastroju, jaki ogarnął mnie po szczęśliwym uratowaniu się, a przede wszystkim po zlokalizowaniu swego położenia w morzu tajgi.
Słońce skropiło sosny złotymi bryzgami i zaczęło chować się za sopki. Trzeba było rozpocząć przygotowania do samotnego noclegu w tej przewrotnej dżungli. Prawie godzinę straciłem na rozpalenie ogniska. Suchych gałęzi i opalonego, ale nadającego się na ognisko drewna, było pod dostatkiem. Nie miałem pojęcia, ile tego trzeba na całonocne ognisko, ale wyszedłem z założenia, że od przybytku głowa nie boli i naściągałem nie mniej niż dwa metry sześcienne. Zapłonęło ogromne ognisko. Ugotowałem kaszę i zjadłem ją z apetytem. Zrobiłem sobie królewskie łoże z miękkich gałęzi. Zamiast prześcieradła — płaszcz, plecak pełnił rolę poduszki, koc był prawdziwy. I wreszcie, kładąc kres wszystkim zmartwieniom, na zbocze zstąpiła ciemność, przysłaniając sosny i sopki; tylko trawa drżała od żaru płonącego ogniska, a łapy jodeł to podchodziły blisko, to oddalały się. Świat zwęził się do kilku metrów. Za granicą światła czaiło się niesamowite nieznane.
Opanowało mnie dziwne uczucie. Teoretycznie było jasne, że żadne zwierzę nie zbliży się do takiego wielkiego ogniska, a żaden bandyta nie będzie się włóczył w tych egipskich ciemnościach. Nie miałem się czego bać. A jednak w pierwszym momencie jakiś wstrętny strach odpędzał ode mnie sen. Potem zmęczenie wzięło górę, ale musiałem odsunąć się od ogniska, które miało długość trzech metrów, a jego wysokość wynosiła połowę mojego wzrostu. Nawet kiedy ułożyłem się daleko, musiałem odrzucić koc.
Zasnąłem mocno, ale gdy tylko ogień przygasał, czułem, jakby ktoś mnie szturchał. W ciągu krótkiej letniej nocy budziłem się sześć fazy. Dokładałem drew i znów momentalnie zasypiałem.
Człowiek rodzi się z umiejętnością budzenia się w chwili, kiedy należy to zrobić i natychmiastowego zasypiania. Ta cechą jest bardzo przydatna wszystkim badaczom. Na dobre obudziłem się, kiedy gdzieś na wschodzie Zabajkala ukazało się słońce, zabarwiając na pomarańczowo przeciwległy szczyt sopki. W jarze panował zielony półmrok. Trawy drzemały, sosny spały z opuszczonymi gałęziami, mruczał strumyczek. Powoli płonął zmęczony nocą ogień. Ciemniała ledwo napoczęta sterta drew. Cisza i spokój. Tylko ja kipiałem radością i dumą z pierwszej samotnej nocy w tajdze; przepełniało mnie poczucie młodości, siły, pewności, że podołam memu zadaniu.
Skończyłem kaszę, wypiłem mocną herbatę, spakowałem skromny bagaż. Zalałem ognisko. Nadszedł pierwszy triumfalny ranek mojej wymarzonej specjalizacji. Gwiżdżąc raźno marsz toreadora z opery „Carmen”, pomaszerowałem porośniętym zboczem ku wierzchołkom łańcucha Żagańskiego. Wymachiwałem młotkiem, przez ramię miałem przerzucony płaszcz; teraz wiedziałem dlaczego i dokąd idę.
Słońce niepostrzeżenie weszło na sopkę i spoza sosnowych koron rzuciło w jar garść złotych promyków. Powiał delikatny wiatr Nigdy przedtem nie miałem okazji obserwować tak bajecznie szybkiej zmiany w otaczającym mnie świecie. Jak gdyby otrząsnąwszy się po głębokim śnie, wszystko wokół ożyło. Monotonna jeszcze minutę temu zieleń drzew, krzaków i trawy rozpadła się teraz na mnóstwo odcieni: ciemnozielony, szmaragdowy, jasnozielony, turkusowy. Słoneczne błyski łamały się o pnie drzew, przeszywając iglaste gałęzie i wydawało się, że przesuwały przedmioty. Cienie oddalały bliskie części gałązek, a światło przybliżało te, które znajdowały się dalej. Zamiast siwej chłodnej rosy na trawie znalazły się sznury brylantów, płonące wszystkimi kolorami tęczy. Lekko kołysały się, lśniąc miriadami ogników, zmieniły ponury jar w Sezam Ali-Baby.
I nagle wszystko znikło. Z całego fajerwerku barw i przedmiotów pozostał tylko jeden szczegół: trzy, cztery kroki w bok ode mnie wyhynął zza krzaka pysk czarnej jak węgiel pumy...
Postawiła swe krótkie uszy, jedno drgało lekko w jakimś napięciu; drżały nastroszone wąsy. Niewidoczny w krzakach ogon walił o trawę, która zakołysała się, osypując brylantowe nici; oczy rzucały złe, zielone iskry. Czaiła się z głową, położoną na wyciągniętych, gotowych do skoku łapach. Obnażone kły zasłaniała trawa. Straszne1 zwierzę szykowało się do decydującego skoku. By ujrzeć to wszystko, potrzebna była jedna tysięczna sekundy — tyle co zwolnienie migawki aparatu fotograficznego, mrugnięcie oka, błysk wyobraźni. Dalej wszystko odbyło się w równie błyskawicznym tempie i trwało z pewnością nie dłużej, niż dwie sekundy.
Strach mnie dosłownie sparaliżował — stanąłem jak wryty, aria toreadora urwała się i uwięzia w szczękających zębach, a jednocześnie po plecach przebiegł dreszcz. Boleśnie odczułem, jak oderwało się serce, wpadając gdzieś do podartego buta.
W jednej sekundzie, instynktownie zacząłem układać plan obrony. Nie znałem jeszcze wtedy złotej reguły, że najlepszą obroną jest atak; za żadne skarby nie rozpocząłbym ataku. Do diabła z tą pumą! A niech tam sobie żyje ten wstrętny, wielki jak cielę kot. Mój plan był prosty i, jak wykazała późniejsza analiza, jedyny z możliwych: gdybym uciekał, drapieżnik i tak by mnie dogonił. Wypuściłem z prawej dłoni młotek, położyłem rękę na trzonku noża. Lewa dłoń kurczowo zacisnęła się na płaszczu — w końcu była to również taktyczna i całkiem niezła broń. Postanowiłem czekać na skok drapieżnika. Gdy tylko znajdzie się w zasięgu mych rąk, lewą zarzucę mu płaszcz na głowę. W ten sposób zostanie oślepiony i to skrępuje jego ruchy; prawą ręką zadam nożem kilka ciosów.
W chwili układania tego planu włączył się analityczny proces myślenia. Mapa geograficzna obydwu półkul. Potężne łańcuchy Andów niedaleko tropików Ameryki Południowej, a na przeciwległym końcu kuli ziemskiej — stosunkowo niewielkie Zabajkale i Góry' Żagańskie. Stop! Puma nie mogła przeprawić się samodzielnie przez ocean. Z kolei na Zabajkalu nie było żadnych ogrodów zoologicznych ani zwierzyńców, skąd mogłaby uciec i czekać tu specjalnie na mnie...
Czarna plama rozpłynęła się, a koło olchowego krzaka ukazał się opalony pień. W ciągu jednej sekundy serce wróciło do piersi. Podniosłem młotek geologiczny i poprawiłem płaszcz spadający mi z ramion. Podszedłem do pnia, by przekonać się, że w niczym nie przypomina zwierzęcia.
Drzewo to paliło się dawno. Było duże i sękate. Gdy powaliło się na ziemię, pozostała resztka pnia. Jego wnętrze zgniło, wypadły sęki, tworząc dziury-oczy. Wewnątrz pnia wyrosła trawa i kołysała się na delikatnym porannym wietrze. Unosiła się nad nierówną powierzchnią, która przypominała uszy. To ona migała w otworach po sękach, tworząc wrażenie wściekłych oczu. Nie mam pojęcia, skąd wzięły się kły i łapy. Mózg ludzki jest przedziwnym tworem, zdolnym do magazynowania prażeń wzrokowych i odtwarzania ich w najbardziej niesprzyjających momentach! Wyobraźnia dorysowała resztę.
Nie traciłem czasu na oglądanie nieszczęsnego pnia. Ściśnięte szczęki rozluźniły się; aria toreadora zabrzmiała dokładnie od tego momentu, w którym została przerwana, z tym że jej brzmienie było jeszcze żywsze.
Po upływie dwóch nocy i trzech dni pomyślnie zakończyłem wyprawę i późnym wieczorem, w zupełnej prawie ciemności, dotarłem da wsi Nikolskoje. Był to chyba ostatni moment, ponieważ mój strój nadawał się najwyżej dla zwariowanego młynarza z opery „Rusałka”, a nie do noszenia w cywilizowanym świecie. Nowa koszula podarta była w strzępy. Niedopatrzenie — zapomniałem wziąć igły i nici! Oprócz tego miałem wypalony jeden bok spodni — rozpaliłem jednak ognisko na trasie jakiegoś przeciągu i górski wiatr rozrzucił iskry. Dobrze, że pomyślałem o sznurku, którym teraz podwiązywałem sobie co rusz podeszwy butów. Ręce i twarz miałem podrapane i posiniaczone. Jedynie humor nie poniósł żadnego uszczerbku. W tej mojej pierwszej wyprawie połączyło się wszystko, o czym marzyłem podczas lektury Amundsena, Nansena, Arsieniewa, Przewalskiego: możliwość naukowej analizy osobliwości i procesów przyrody, konieczność pokonywania przeszkód, jakie stawia przyroda na drodze badaczy, zdrowe fizyczne obciążenie, wrażenia estetyczne. Ta pierwsza samodzielna wyprawa wpłynęła na mój przyszły los.
Wszystko skończyło się dobrze dzięki temu, że miałem mocne serce, ale tak naprawdę — to nie powinni puszczać nas w pojedynkę!
Przez pewien okres na południu Dalekiego Wschodu przy tworzeniu sieci triangulacyjnej stosowano metodę heliotropową w mierzeniu kątów horyzontalnych. Heliotropy, a inaczej odbłyśniki zwierciadlane, przekazywały odbicie światła słonecznego z jednego punktu geodezyjnego do drugiego. Ponieważ niecodziennie bywa słońce, heliotropiści mieszkali samotnie w barakach niedaleko wież geodezyjnych.
Kiedyś, w lipcu, gdy na Dalekim Wschodzie szalały deszcze monsunowe, słońce nie pojawiało się prawie przez miesiąc Pierwszego słonecznego dnia na wszystkich wieżach zalśniły słoneczne zajączki, tylko z jednej nie wychodził żaden sygnał Minął wyznaczony termin, minął termin dodatkowy, jeden dzień, potem następy — wieża milczała. Przecież nie można przespać całego miesiąca. Pracujący tam człowiek miał właściwie wszystko: produkty żywnościowe, broń. Wysypały się już zresztą leśne jagody. Znaczyło to, że powodem milczenia nie był głód. Należało pójść, sprawdzić, co się tam wydarzyło.
Zebrano kilku topografów, lekarza z pobliskiej kopalni, miejscowego myśliwego i grupa wyruszyła do owego milczącego stanowiska. Znajdowało się ono w górskim paśmie Ezop, które dzieliło wody Burei i Selemdży. Sześćdziesięciokilomętrowa trasa prowadziła przez błotniste doliny; dolne partie górskich zboczy porastała ciemnoiglasta tajga zawalona wiatrołomami. W górnej, przedhalizowej części, tajga obramowana była pasmem karłowatych cedrów ze skalnymi rumowiskami; wyżej już tylko golce.
Droga trwała trzy dni. Wieża punktu geodezyjnego znajdowała się na wysokiej kamiennej haliźnie. Pięćset metrów niżej, w siodle porośniętym z rzadka modrzewiami, stał namiot heliotropisty.
Wiosną, kiedy na kamienistych obszarach utrzymywał się jeszcze śnieg, a w zagłębienie siodła spływały liczne strumyki, wody było w nadmiarze. Ale śnieg stopniał i siodło wyschło. Gdzieniegdzie pod kamieniami dawał się słyszeć cichy szmer, ale nie sposób było nabrać wody. Źródło znajdowało się bez mała kilometr od namiotu heliotropisty. Ponieważ nie chciał przenosić tam swego namiotu, codziennie musiał pokonywać prawie dwa kilometry, aby zaopatrzyć się w wodę.
Wszystko wskazywało na to, że gospodarz odszedł stąd dawno, chociaż nie myślał, że na długo. Poły namiotu nie były związane, na skleconym z przeciętych na pół bierwion stole stał czajnik z herbatą pokrytą pleśnią, kubek z nalotem herbaty i cukru, bo woda wyparowała. Obok, w pojemniku, leżało zjełczałe masło. Coś, co kiedyś było plackiem, przypominało teraz obarzanek. Mrówki wyjadły środek, zostały tylko wyschnięte brzegi. Do namiotu co chwila wpadały osy, porywały z otwartego woreczka cukier i wypadały, by zanieść go do swoich gniazd. Widać było, że człowiek opuścił namiot w pośpiechu.
Na pryczy, wykonanej tym samym sposobem co stół, leżał otwarty śpiwór i książka Stendhala „Czerwone i czarne”. Świecazgięła się pod wpływem ciepła — człowiek czytał tuż przed snem.
Nikt tu niczego nie ruszał. W jukach znajdowały się skrzynki z żywnością: konserwy, kasze, cukier, sól, herbata, masło, zapałki — jednym słowem komplet produktów. Rzeczy i namiot również były w porządku, a więc nie mogło być mowy o napadzie. Jacyś obcy? A skąd wzięliby się w tych trudnych do przebycia miejscach? Heliotropista nie miał przy sobie pieniędzy, dokumentów ani zdjęć lotniczych. W górach było mu to zbędne, rzeczy te przechowywano w bazie ekspedycji.
Zwierzęta nie wchodziły w rachubę, ponieważ wszystko, co było w namiocie, pozostało nietknięte. Nie zaglądały tu nawet gryzonie — w otwartych woreczkach leżała nienaruszona kasza. W tajdzie należy wystrzegać się burunduków — syberyjskich wiewiórek ziemnych. Spróbujcie tylko zostawić kaszę w woreczkach czy papierowych torbach. Burunduk jest sprytny i zapobiegliwy, wyniesie wszystko do swych spiżarni. Kiedyś zdarzył się następujący wypadek: burunduk wywęszył, że w składzie jest kasza gryczana i pęcak. Wieczorem topografowie zauważyli krążącego wokół składu burunduka, a rano zniknęło kilka kilogramów kaszy gryczanej. Latem żadne zwierzę nie napada na człowieka, chyba że zostanie rozdrażnione. Zresztą naprawdę groźny w tych okolicach jest tylko niedźwiedź... Wiosną często wędruje po gołoborzach w poszukiwaniu zeszłorocznych jagód, a jest to zwierzę rozsądne i pojętne. Jeżeli wyczuje człowieka, na dodatek uzbrojonego, będzie starał się odejść jak najdalej, zwłaszcza jeśli człowiek zatrzymał się w jednym miejscu na dłużej...
Właśnie, gdzie podział się karabin? Nie ma również wiadra.
Grupa poszukująca heliotropisty ruszyła w stronę strumienia. Ścieżka była wydeptana: zaginiony wiele razy kroczył po niej idąc po wodę i z powrotem.
Niedaleko namiotu na trawie leżał waciak. Jeden rękaw wywinięty był do połowy, zdjęto go w wielkim pośpiechu. Jeszcze niżej koło ścieżki, na gałęziach karłowatego modrzewia, leżała mundurowa czapka. W słońcu błyszczał srebrzysty emblemat. W owym czasie nosiliśmy mundury podobne do lotniczych, a czapki miały emblemat przedstawiający srebrne skrzydełka — oznakę aerogeodezji. Jeszcze niżej, na zboczu (ciągle na tej samej ścierce), poniewierał się zardzewiały już karabin. Magazynek był pełen, w lufie nabój, zarepetowany zamek. Lufa była dobrze wyczyszczona i naoliwiona. Czy heliotropista w ogóle strzelał z tej broni? Z pewnością nie tego dnia, kiedy karabin porzucono. Obok miejsca, gdzie brał wodę, walało się wiadro, ręcznik, w mydelniczce mydło zamienione w oślizgłą maź.
Wszystko świadczyło, że nie było tu żadnego napadu, heliotropista nie bronił się, a jednak w panicznym strachu uciekał od strumienia w kierunku namiotu. Początkowo zostawił wiadro i przybory do mycia, następnie odrzucił niepotrzebny karabin, w biegu zgubił czapkę, która stoczyła się z góry, i wreszcie spocony zrzucił waciak. A jednak nie przybiegł do namiotu, bał. się czegoś, bo idąc po wodę nie brałby ze sobą karabinu.’ Ci, którzy teraz go szukali, byli ludźmi doświadczonymi. Topografowie nie pierwszy raz kroczyli po leśnym labiryncie tajgi. Lekarz, który w ciągu kilku lat pracy w położonej w tajdze kopalni zdobył specjalizację chirurga i lekarza sądowego, też dobrze znał te strony. Zbadali najdokładniej całą okolicę i nie stwierdzili żadnego śladu zwierzęcia czy obcego człowieka. Od ponad miesiąca w promieniu co najmniej dwóch kilometrów od namiotu z całą pewnością nie było nikogo. Punkt geodezyjny również był w całkowitym porządku.
A może wyjrzało słońce i heliotropista spieszył się na wieżę, aby nie przeoczyć momentu nadawania sygnału? Ale nic nie wskazywało na to, że dotarł do swego punktu.
Człowieka znaleziono na przeciwległym zboczu. Leżał na osypisku granitów, głową do dołu. Rękami zasłaniał kark, jakby chciał wcisnąć głowę w szczelinę między ogromnymi kamieniami. Ani ciało, ani ubranie nie były poszarpane, nie było żadnych zadrapań, jeżeli nie liczyć niewielkiego stłuczenia na czole.
Po przeprowadzeniu sekcji lekarz stwierdził zawał serca. Widocznie nie wytrzymało prawie dwukilometrowego szybkiego biegu pod górę, możliwe też, że powodem śmierci był strach.
Heliotropista nie prowadził pamiętnika. Pisał jedynie listy do matki, która mieszkała w Nowosybirsku — wiało od nich smutkiem i przygnębieniem. Nie pisał, co było powodem owego przygnębienia. Złamana nieszczęściem kobieta opowiadała, że syn był wątłym, chorowitym. i bardzo wrażliwym chłopcem. Przeżywał nieodwzajemnioną miłość.
Wśród członków ekspedycji nie miał żadnego przyjaciela, żadnej bliskiej osoby. Nikt potem nie mógł sobie przypomnieć, aby zamienił z kolegami więcej niż dwa, trzy zdania. Nikomu nie przyszło do głowy, by porozmawiać z nim serdeczniej, sprawdzić, kogo wysyła się na długie osamotnienie w głuchej tajdze, zbadać odporność psychiczną — odpowiedzieć na pytanie, czy zdolny jest do samotniczego życia.
Nie było to jednak samobójstwo, ten człowiek chciał żyć, ale ogarnął go jakiś obezwładniający strach. Pewnie trafił na swoją „pumę”.
Najstraszniejsze? Czytelnik, zwłaszcza jeżeli jest zoologiem, powie, że autor coś kręci. Nie ma takiego zwierzęcia, jeżeli, oczywiście, nie jest to urojona puma. Może niedźwiedź, krokodyl lub kleszcz? Zresztą niektórzy właśnie tak sądzą. W okolicach Czyty przy leśnej drodze znajduje się przybite do mocnego słupa ogłoszenie: „Obywatele! Bójcie się kleszczy! — Jest to stwór najbardziej złowieszczy”.
W latach trzydziestych nie zbadano jeszcze dokładnie szkodliwego działania kleszczy i nie robiono obowiązkowych dzisiaj szczepień przeciwko zapaleniu opon mózgowych. Być może dlatego zupełnie nie bałem się kleszczy; nie bałem się również wilków.
W tajdze jest niewiele wilków, częściej występują na stepach i w tundrze. A gdyby nawet gdzieś się pokazały i narobiły szkód, z miejsca cała armia myśliwych wybiłaby je do nogi. Tak więc wilk nie jest zbyt niebezpieczny dla ekspedycji badawczych przebywających w tajdze. Zresztą nawet gruby kij jest dobrą przeciwko niemu bronią.
Ryś jest zbyt ostrożny, aby wchodzić w pole widzenia człowieka, tym bardziej napadać na niego. O ile nie nadepnie się mu na ogon, za nic w świecie nie napadnie pierwszy. A ponieważ ogon rysia jest dość krótki, więc trudno nań nadepnąć.
Poważnym przeciwnikiem jest ogólnie uznany włodarz tajgi — niedźwiedź. Tu żaden kij nie pomoże, zwierzę i tak rozszarpie człowieka. Jednak napada pierwszy tylko wówczas, gdy spotka się z człowiekiem nos w nos i nie ma dokąd uciekać. Zdarza się też, że niedźwiedzica atakuje w obronie swego głupiutkiego, niedoświadczonego potomstwa — prawie każda matka gotowa jest poświęcić swoje życie dla dzieci. Ale to też nie zdarza się często; zazwyczaj niedźwiedzica potrafi wyprowadzić misie w bezpieczne miejsce.
Kilka lat temu szliśmy w pięcioosobowej grupie przez piękną dolinę Gór Wierchojańskich. Po bokach wznosiły się brązowoszare ostre wierzchołki wzgórz z kamienistymi czapami. Gdzieniegdzie na brązowym tle widniały białe plamy śniegu, który przetrwał w głębokich cienistych wgłębieniach aż do sierpnia. W dole puszyły się gęste zielone zarośla karłowatego modrzewia. Góry do samej rzeki porośnięte były rzadkim modrzewiowym lasem, karłowatą olchą, iwą i brzozą. Na rzecznych tarasach, między drzewami, widać było łączki zarośnięte szmaragdową trawą i kwiatami. Las i zalewisko przedzielał lodowy wał — od jego blasku bolały oczy. Rzeczka rozdrabniała się na malutkie strumyki, które płynęły po otoczakowym zalewisku. Sprawiało to wrażenie, jak gdyby lód rozgniatał rzekę; dopiero dużo dalej strumyki znów wpływały do jednego koryta. Rzeczka skręcała to w jedną, to w drugą stronę, grzechotała kamykami i układała z nich mierzeje.
Po mierzei szło się jak po asfalcie: nie było błota pod nogami, nie było czepiających się wszystkiego krzaków, nie trzeba było iść pod górę — droga była prawie równa. Przechodziliśmy tak zmierzei na mierzeję, zyskując na czasie. Zbliżała się noc i koniecznie trzeba było dotrzeć do obozu. W miejscach, gdzie rzeczka miała płycizny, przechodziliśmy po kamieniach na drugą stronę, aby nie wdrapywać się na skały i niewłazić w gęstwinę krzaków i szybkim krokiem maszerowaliśmy po przeciwległej mierzei.
Nagle, w odległości jakichś pięćdziesięciu kroków ukazał się bury, ogromny niedźwiedź. Zszedłem na bok, aby reszta też mogła go zobaczyć (szliśmy gęsiego).
A więc niedźwiedź. Miałem już okazję zetknąć się z tymi zwierzętami, ale moi towarzysze nie widzieli ich na swobodzie.
Zatrzymaliśmy się oczekując, że niedźwiedź da przed nami drapaka. Ale gdzie tam! Przeskoczył przez rzeczkę, stanął na tylnych łapach, przednie zwiesił jakoś tak żałośnie i stoi, patrzy na nas, jakby mówił: idźcie sobie, pókim dobry. Nigdy nie słyszałem, żeby niedźwiedź nie miał zamiaru uciekać przed pięciorgiem ludzi. Czyżby ciekawość była silniejsza niż strach? Nie tak łatwo zaatakować pięć osób! Byłem pewien, że misio nie wie, iż w naszej strzelbie znajdują się tylko naboje śrutowe numer pięć, a nie ma ani jednej kuli. Gdyby wiedział, zrobiłby nas na szaro.
— Czego stoisz? Zjeżdżaj! — zarządziłem.
Zdyscyplinowany niedźwiedź usłuchał. Stanął na czterech łapach, zrobił trzy skoki, wszedł w krzaki i znów stanął dęba. Uniósł głowę nad krzakami, spogląda na nas i omało nie płacze. Nigdy nie przypuszczałem, że zwierzęta mają taki ludzki wyraz pyska.
Byłem skonsternowany. Ani nie atakuje, ani nie odchodzi, i jeszcze robi taką. minę... Zaniepokoiłem się: pewnie tak postoi i znowu przeskoczy na naszą stronę. Krzyknąłem jeszcze głośniej. W tym momencie zobaczyliśmy, jak zakołysały się przybrzeżne krzaki i do matki podturlał się malutki niedźwiadek.
A więc to tak: nie jesteś niedźwiedziem tylko niedźwiedzicą; po mężczyźnie nie byłoby już śladu.
Niedźwiadek dobiegł do matki, razem pogalopowali do zbocza góry, po czym znów zatrzymali się, a niedźwiedzica uniosła się na tylnych łapach.
— Czego strugasz wariatkę — zawołałem — zjeżdżaj, pókiś cała.
Na wierzchołku modrzewia, pod którym stała niedźwiedzica, zakołysały się gałązki i zaczął stamtąd złazić miś — bliźniak. Przebierał łapkami po pniu, widocznie matka dała mu jakiś znak. Schodząc miś co chwila zatrzymywał się, odwracał łebek w naszą stronę i ze zdumieniem patrzył swymi oczkami-guzikami, jakby chciał powiedzieć: pierwszy raz widzę w naszej puszczy takie zwierzęta. Któż to taki? Tymczasem matka zdenerwowała się nie na żarty. Poczekała, póki syn nie zejdzie z drzewa, dała obydwóm klapsa, trzasnęły krzaki, cała rodzina pobiegła w górę i tyle ich widzieliśmy.
Opowiedziałem tę historię w związku z tym, że dla człowieka gospodarz tajgi nie jest taki straszny, nawet jeżeli jest to matka z dziećmi, gotowa bronić swego potomstwa za wszelką cenę; bo jednak woli wybrać ucieczkę niż walkę.
Zdetonowany Fiodor Prochorienko, denerwując się, opisywał nieskładnie śledczemu takie oto zdarzenie:
— To było zaskoczenie... Gdyby choć trochę przedtem pomyśleć... Nikt nie przypuszczał, że rzeczywiście...
— Oczywiście, można czegoś nie przewidzieć, nie sprawdzić, ale jednak miał pan obowiązek przestrzegać zasad wyboru miejsca na obóz. Przyczyną wszystkiego jest złe miejsce na obóz...
W tajdze nie można niczego lekceważyć. Brak przezorności i lekkomyślność w pracach badawczych prowadzonych na odludnych terenach nie mogą mieć miejsca — kończą się tragicznie...
Fiodor Prochorienko z Nowosybirskiego Technikum Topograficznego był praktykantem-topografem. Już drugi tydzień prowadził samodzielne zdjęcia topograficzne. Zespół został skompletowany zgodnie z obowiązującymi normami; do pomocy przy opisach geograficznych i niwelacji barometrycznej przydzielono nawet geografa. Wyposażenie techniczne i zapasy żywności odpowiadały wymaganiom. Pięć przydzielonych nam koni przyzwyczaiło się już do siebie, nie odchodziły daleko, dawały sobą kierować. Między praktykantami a robotnikami panowały dobre stosunki. Prochorienko przeszedł służbę wojskową, poznał podstawy dyscypliny i wychowania ludzi. Członkowie zespołu 'wykonywali swą pracę ze zrozumieniem wagi powierzonego im zadania, dyscyplina zaś nie polegała na krzyku, lecz na koleżeńskim porozumieniu, które najlepiej pomaga w każdej pracy.
Kierownik nie był człowiekiem zarozumiałym, pracował na równi z innymi, ale jednocześnie wymagał, by jego polecenia były dokładnie wykonywane.
Robotnicy stanowili dobrany zespół. Wszelkie skargi na uciążliwość pobytu w dalekowschodniej tajdzie były poniżej ich honoru. Śmiało przechodzili w bród lodowate rzeki, nigdy nie afiszowali się zmęczeniem, a zmęczeni byli codziennie i to bardzo — praca przy zdjęciach topograficznych w najbardziej niedostępnych częściach dorzecza Burei była ciężka. Ludzie kpili z niebezpieczeństw, gardzili słabością, żartowali z niedołęgów. Żartobliwie-pogardliwy stosunek do różnorodności prac ekspedycyjnych i trudnych warunków pracy w dalekowschodniej tajdze był podyktowany zbyt małym doświadczeniem. Wszyscy byli młodzi, większość z nich po raz pierwszy zetknęła się z tajgą. Ale w zespole panowała zasada: „Nie ma rzeczy niemożliwych!”.
Przez długi czas obóz stał na jednym miejscu, gdyż trzeba było przeprowadzić zdjęcia prawie równinnego błotnistego rejonu. Wreszcie zadanie zostało wykonane. Ku ogólnemu zadowoleniu obóz został zwinięty, konie objuczone bagażem i rozpoczęło się przejście do górskiego kąta trapezu — tak nazywa się powierzchnia, którą ma obejmować arkusz przyszłej mapy topograficznej. Wszystko przebiegało bez komplikacji i bardzo sprawnie. Grupa wyruszyła do źródliska rzeki Tujun. Nawet konie wydawały się zadowolone — zdążyły już zjeść wszelkie dostępne jadalne zasoby wokół obozu. W tych rejonach niewiele było pokarmu dla koni: mech, porosty i żurawina. Jedynie wzdłuż strumieni rosły gdzieniegdzie trawy.
Wszyscy cieszyli się słonecznym dniem i stosunkowo łatwą drogą. Oczywiście droga jest tu pojęciem umownym, ponieważ nie było nawet ścieżki. Pokryte mchem błoto przechodziło w łagodne zbocze, na którym pod cienkim poszyciem z mchu wyczuwało się już twarde płyty kamienne. Konie przestały grzęznąć i przewracać się, szły w szyku cugowym, powiązane uzdami przyczepionymi do bagażu. Pierwszego prowadził Kostia, najsłabszy i najspokojniejszy chłopak w zespole. Pozostali szli w tyle, wygłupiając się i dowcipkując.
Kostia parł do przodu jak parowóz, po kępkach, z harmonią na grzbiecie (harmonią nazwaliśmy drewnianą skrzynkę — futerał kierownicy)3. Ja, chociaż bez żadnego obciążenia, nie nadążałem, a Miszka z rysownicą też został gdzieś w tyle.
— Poczekajcie, do diabła, nie lećcie tak, wywalę się i zamoczę rysownicę! — woła Miszka.
— Poleź sobie, nie męcz się... — mówię do niego.
Ci, którzy szli z tyłu, zaczęli dowcipkować. Słyszę, że któryś krzyczy:
— Aloszka, chodź tu szybko, Miszka ugrzązł w błocie; sam nie dam rady go wyciągnąć!
— Bardzo ugrzązł?
— Po kostki!
— No to czemu sam nie wyłazi?
— Bo wpadł do góry nogami.
Wybuch śmiechu...
Drzewa rosły coraz gęściej, kępki robiły się coraz mniejsze, zniknęła woda pod nogami — weszliśmy w las modrzewiowy. Udało nam się w pobliżu ustrzelić głuszca, potem jeszcze jednego. Humory dopisywały.
Zbliżał się wieczór. Na nowy obóz wybraliśmy miejsce na piaszczystym tarasie rzeki. Fiodor już w technikum opanował pięć podstawowych zasad rozbijania obozu ekspedycyjnego, które gwarantowały bezpieczeństwo: miejsce powinno być suche i równe, bezpieczne (jak najdalej od skał, walących się drzew, osypujących się brzegów), blisko wody zdatnej do picia; z możliwością zapewnienia drewna na opał i karmy dla jucznych zwierząt. Trudno było o lepsze miejsce niż to, które znaleźliśmy. Wokół rzadki modrzewiowy las, powierzchnia sucha i równa, ziemia porośnięta reniferowym mchem, gdzieniegdzie sterczą suche badyle — znakomity opał. W rzeczce woda czysta jak łza; ścieka z gór i dlatego jest przejrzysta — bez tego brązowego odcienia, który charakteryzuje rzeki przecinające tereny błotniste. Renifery, gdybyśmy je tu mieli, miałyby pod dostatkiem karmy, z końmi jednak było gorzej. Ale za rzeczką, którą można było przejść w bród, znajdował się las zalewowy, gdzie była masa trawy.
Obóz rozbiliśmy tak samo sprawnie, jak zwinęliśmy poprzedni. W jednej chwili zdjęte zostały juki, a konie przywiązane do pnia — muszą ochłonąć, zanim napiją się wody. Trzech stawia namioty, dwóch zwala chrust na ognisko. I oto nad brzegiem cicho szemrzącej rzeczki płonie ogień. Kostia skubie głuszce.
Prochorienko z geografem Nadią Siejutową wyznaczają jutrzejsze marszruty. Wszystko przebiega sprawnie, pracujemy zprzyjemnością, przerzucamy się dowcipami, konie drzemią na stojąco.
W trakcie urządzania obozu nikt nie zauważył, że czerwona kula słońca zaciągnięta wilgotną mgłą zaszła za chmurę wznoszącą się znad grzbietu Turanu. Powietrze nie było już przejrzyste. Zanosiło się na deszcz, ale deszcze na Dalekim Wschodzie nie były dla nas nowością. Żywności mamy pod dostatkiem, miejsce suche, drewna w nadmiarze, nastroje wyśmienite. Nic/Się nie stanie, jeżeli posiedzimy w namiotach przez jeden czy dwa dni.
Obfita kolacja była już gotowa. Odwiązane konie leniwie ruszyły ku wodzie, napiły się i przeszły na drugą stronę rzeki, tam gdzie była trawa.
— Niby to tylko bydlątko, a wszystko rozumie. Z daleka wyczuje pożywienie.
— Rzeczywiście, na sopkę nie polazły.
— Znają się na geografii nie gorzej od nas.
Zasnęliśmy ukołysani miarowym bębnieniem deszczu. A tymczasem w górach szalała ulewa. Nad ranem zeszła w dolinę. Deszcz walił w płócienne dachy, wyginał je. Rzeczka zmętniała. Nie było już mowy o cichym szmerze. Woda warczała wściekle i tłukła na zakrętach otoczakami.
Nie sposób wyjść na sopkę czy rąbać przesiekę. Leżeliśmy w namiotach paląc i leniwie rozmawiając. Prochorienko przeglądał zdjęcia lotnicze, wyznaczając plan działania w nowym rejonie.
Nikt nie zauważył, że Kostia narzucił płaszcz i wyszedł z namiotu. Prawdopodobnie ujrzał wzbierającą rzekę i postanowił przeprowadzić konie z tamtego brzegu do obozu. Nikogo o tym nie uprzedził i po prostu przeszedł przez rzekę. Nie było przecież głęboko, choć woda sięgała już po kolana. Zanim zebrał wszystkie konie minęło półtorej godziny. W tym czasie do rzeki wpadła nowa porcja wody z gór i rzeczka, która przedtem wydawała się mała, teraz oszalała. Woda zalała wszystkie zagłębienia, gdzie pasły się konie.
Nikt nie wiedział, jak rozwijały się, wydarzenia. Nagle przez szum deszczu dobiegło od strony rzeki wołanie:
— Tonę, na pomoc!
W głosie nie wyczuwało się nic tragicznego. Nikt nie pomyślał nawet, że człowiek rzeczywiście potrzebuje pomocy. W grupie wszyscy przyzwyczaili się do żartów. Z ostatniego namiotu rozległo się:
— Toń, bracie, nie męcz się!
Ale Kostia daleki był od żartów. Prawdopodobnie prąd zbił go z nóg. W górskiej rzece trudno jest ustać, jeżeli woda sięga powyżej kolan. Potrzebne są trzy punkty oparcia; w takiej chwili człowiek nie utrzyma się bez kija.
Fiodor wyskoczył z namiotu, kiedy daleko, z dołu rzeki dobiegło: „...oneęę!”
Wypełzliśmy ze swoich śpiworów. Konie wyszły z wody, otrząsnęły się i obojętnie stanęły przy namiotach. Przyszły wszystkie, ale Kostii nie było. Rzeka, trzy razy szersza niż przedtem, ryczała, burzyła się w złej radości.Nie od razu dotarło do nas, że straciliśmy kolegę. Utonął natychmiast, prawie na naszych oczach. Kiedy zrozumieliśmy, co się stało, rzuciliśmy się biegiem, niektórzy tak jak stali — boso, wzdłuż brzegu rzeki. Ale ani tego dnia, ani następnego, ani w ogóle do tej pory nie znaleźliśmy ciała Kostii. Przekotłowało go po kamieniach i prąd przeniósł ciało do Burei. Była to okrutna lekcja tajgi, która domagała się szacunku, przypominając, że nie wolno przed jej królewskim obliczem używać pogardliwego zwrotu „myślałby kto”. Tajga nie znosi naruszania jej praw, nawet w sprawach z pozoru mało ważnych.
Ognisko oświetlało cedrowy pień metrowej grubości i zwisające z jego sęków, siwe brody porostów. Zdążyliśmy już odpocząć po całodziennym marszu i popadliśmy w błogi stan ludzi najedzonych. Leżeliśmy na brzuchach, palący palili w skupieniu, a ja notowałem wrażenia z minionego dnia.
Jeden z robotników ekspedycji, Fiodorow, chłopak niespełna piętnastoletni, rzucił niedopałek w ognisko, podniósł się na kolana i właśnie miał zamiar strząsnąć z leżącego na ziemi płaszcza okruszki chleba, który podczas dziesięciodniowego marszu zdążył wyschnąć i pokruszyć w miękkich jukach. W tajdze wszystkie rzeczy nabierają uniwersalnego wymiaru. Oprócz swego bezpośredniego przeznaczenia płaszcz służył nam jako obrus na stole z omszałej ziemi, a teraz właśnie miał się stać pościelą Fiodorowa.
— Co robisz? Zostaw! — rozkazał Piotr Zacharów.
Był najstarszym z nas wszystkich, pracował jako przewodnik i starszy robotnik, w przeszłości był czerwonym partyzantem, który walczył o władzę radziecką na Zabajkalu. Doskonale rozumiał tajgę, wiedział jak określić pogodę na następny dzień, znał zachowanie zwierząt i, oczywiście, był największym autorytetem jeżeli chodzi o polowanie, wybór miejsca na obóz i wszelkie praktyczne przedsięwzięcia.
— A co, wujku Piętro?
— A pstro! Wiesz ty, ile jeszcze dzionków koczować będziemy! Nie wiesz i nie możesz wiedzieć. Tu tajga, nie Katangar. A jak jeszcze miesiąc? Co jeść będziesz? Bez chleba nie popracujesz.
— Ale to przecież okruszki!
— Okruszki! Małoś uczony.
Zebrał troskliwie z płaszcza wszystkie okruszki, wsypał je do woreczka na próbki i wsadził do skórzanego worka.
— Okruszki to też chleb! Jeszcze przed rewolucją ojciec naderwał się w lesie. Nie miałem jeszcze piętnastu lat. A tu jesień — pora polować na wiewiórki. Postękał, postękał ojciec i powiada: „Jednakowoż, Piętka, nie mam siły. Musisz iść sam na polowanie. Bez futerek zginiemy. Jesteś najstarszy, a tu jeszcze cztery gęby do nakarmienia. Ty, chociaż chłopak na schwał, jednakowoż sam w górach nie nocowałeś, futerek wiele nie przyniesiesz. Ile przyniesiesz, tyle starczy. Ale przynieś mi gościniec z tajgi. Masz tu torebeczkę, jak będziesz jeść, okruszków chleba i kaszy nie wyrzucaj, zbieraj do torebki i przynieś. Uważaj, żeby nic nie zginęło”.
Ojciec był poważny. Jak raz powie, a nie posłuchacz — spierze.
Wziąłem chleba na miesiąc i poszedłem. Na początku nie trafiłem na zwierzątka. Chleb zacząłem jeść, a ta zarazi gdzieś się chowa. Dopiero pod koniec miesiąca trafiłem na dobre miejsce — i wiewiórki, i lisy, i sobole. Jadłem prawie samo mięso, chleba oszczędzałem. Bez mała dwa miesiące w tajdze, cały chleb skończyłem, trzy dni bez chleba, a okruszków sześć funtów uzbierałem — żal polowanie rzucać — ciągle natrafiała się zwierzyna. Widzę jednak, że nie dam rady, samo mięso bez chleba paskudne. Myślę, niech spierze, za to futerek przyniosę, rodzinę zabezpieczę. Na okruszkach dziesięć dni przeżyłem, atu zwierzyna wściekła się po prostu: ciągle idzie, skór zdejmować nie nadążałem. Wszystko co do okruszka skończyłem, zgłodniałem, żena nogach utrzymać się nie mogłem; aupolowałem więcej niż zeszłego roku z ojcem. Wszystkiego nie uniosłem, więcej niż połowa została w kryjówce. Idę do domu, myślę: będzie lanie, zjadłem okruszki. Wróciłem, daję ojcu sobole, mówię: wiewiórki zostały w schowku, trzeba wrócić po nie, ale okruszków, tato, nie uchowałem — przez dwa tygodnie żyłem nimi, wiewiórki szły dobrze, nie chciałem się kręcić, bo łatwo zwierza spłoszyć.
A ojciec powiada: „no, dobrze. Byleby tylko były wiewiórki; okruszki kupimy w Katangarze, bo w tajdze ich nie znajdziesz”.
Życie nauczyło myśliwego troszczyć się w tajdze o każdy okruszek, dobrze znał ich prawdziwą cenę.
Nasze położenie przypominało tamtą sytuację. Mieliśmy jeszcze wiele pracy, a chleb się kończył. Wyprawa do wioski oznaczała stratę kilku dni, podczas gdy dnie były pogodne. Zacharów zbierał okruszki nie tylko z przyzwyczajenia — zaszczepiał nam w ten sposób oszczędność i przezorność.
Opowiedziana w dobrym momencie historia o okruszkach utkwiła mi w pamięci na całe życie i, co tu kryć, nieraz przekonałem się na własnej skórne o mądrości starego myśliwego...
***
Jeżeli ktoś był przed nami na południowo-zachodniej stronie grzbietu Turanu, to chyba tylko przez nieporozumienie. Jest to miejsce bardzo trudne do przejścia. Kamieniste szczyty jakby specjalnie rozsypały się po zboczach, skalne rumowiska ciągną się prawie do samego podnóża gór. Człowiek z trudem może przedrzeć się przez gęste zarośla karłowatych modrzewii, a dla reniferów i koni jest to przeszkoda nie do pokonania. Łagodne dolne partie gór pokryte są. mchem, pod którym znajduje się błoto. Zapędzenie się z końmi w takie miejsce oznaczało wyciąganie zwierząt a błota przez całe lato oraz niesienie bagaży na własnych plecach. Kamieniste osypiska groziły koniom złamaniem nóg. Rumowiska skalne należy omijać na koniach lub reniferach. Tu rodzą się wszystkie rzeczki. Woda przebija się z trudem przez zwały kamiennych brył i skacze z progu na próg; próba przepłynięcia na jakiejkolwiek łodzi czy tratwie nie ma sensu. Trudno w tych kamienistych i wilgotnych miejscach znaleźć karmę dla renów, a tym bardziej dla koni.
Właśnie, taki rejon, oddalony od najbliższego zamieszkanego punktu o prawie czterysta kilometrów, przypadł w udziale geografowi Nadii Siejutowej. Trudno było obmyśleć sposób transportu instrumentów, wyposażenia obozu i żywności. W zeszłym roku w ogóle nie organizowano żadnego transportu w takie niedostępne miejsca. Zimą dostarczano produkty do pospiesznie zbudowanych składów, wysyłano badaczy — ale pieszo, w towarzystwie tragarzy.
Nadia również postanowiła pracować z tragarzami. Wybrano oczywiście chłopaków silnych, zdrowych i muskularnych.
Dziewczyna, średniego wzrostu i niezbyt silna, którą dopiero co opuściła uczelniane mury, została szefem jedenastu młodych muskularnych mężczyzn, z nienajlepszymi manierami. Co najmniej połowa z nich była karana.
Nikt nie narzucał Nadii, aby objęła taką drużynę i wyruszyła z nią w zakątek zapomniany przez Boga i ludzi. Przeciwnie, szef grupy, a nawet kierownik ekspedycji, odwodzili ją od tej decyzji. Mieli wątpliwości, czy dziewczyna, która dopiero skończyła studia, wytrzyma w tak ciężkich warunkach.
Ekspedycja była liczna i, jak na owe czasy, bogata. Pracowało w niej ponad pięćset osób. Ponad trzydzieści polowych grup zajmujących się zdjęciami, prawie dziesięć zespołów budowniczych znaków geodezyjnych; geodeci, topografowie, geografowie. Cała flota kutrów, łódek i czółen z odpowiednimi załogami kursowała po Zei, Selemdży i Burei, po ich licznych dopływach, obsługując grupy połowę. Na trzech lotniskach bazowała grupa z lekkimi samolotami operacyjnymi i samolotami ciężkimi, z których robiono zdjęcia terenu; sztab lotników, fotografów, fotogrametrystów, laborantów fotograficznych, wreszcie cała masa przewodników, poganiaczy renów i koni, radiotelegrafistów, administratorów, szefów baz żywnościowych, odzieżowych, wyposażenia ekspedycyjnego.
Nadia w niczym nie ustępowała mężczyznom. Był to już jej czwarty letni sezon w tajdzie, wliczając praktyki studenckie. Jako jeden z pierwszych badaczy zgłębiała trudno dostępne rejony.
Wstępne badanie rejonu prac, przeprowadzone na podstawie zdjęć lotniczych i wywiadów, wykazało całkowitą nieprzydatność takich środków transportowych, jak konie i łodzie. Renifery bardzo już znudziły się Nadii i do tego stopnia komplikowały życie, że terminowe wykonanie pracy mogło być tylko czystym przypadkiem. Dziesięć — piętnaście reniferów, które zazwyczaj przydzielano grupie geograficznej, rozłaziło się w ciągu nocy we wszystkie strony. Tylko urodzeni tropiciele, jakimi byli Ewenkowie, z ich niesamowitym zmysłem obserwacji i niebywałą intuicją, potrafili odszukać je w gęstej tajdze. Takie poszukiwania zabierały sporo czasu, a jesienią zdarzało się, że nawet cały dzień. Gdy wreszcie przypędzano zwierzęta do obozu, załadunek bagażu na każde z nich zajmował prawie piętnaście minut. I znów strata dwóch i pół, trzech godzin. Po takiej pracy przewodnik siłą rzeczy był już zmęczony. Potrzebny był mu odpoczynek i czas na obiad i herbatę, tymczasem objuczone reny stały. Dopiero po tym wszystkim można było wyruszyć w drogę. Wieczorem, gdy badacz upatrzył sobie piękne miejsce do badań i noclegu — licząc, że w czasie gdy robotnicy będą rozstawiać namioty, rozpalać ognisko, gotować kolację, a rano śniadanie, on zdąży wykopać szybik, opisać gleby i skalne odkrywki, zebrać rośliny do zielnika i zmierzyć prędkość prądu w strumieniu — poganiacz nagle stwierdzał:
— To miejsce bardzo liche. Karmy nie ma. Ren chodzi, chodzi, nie ma co gryźć, zgubi się. Jak go znaleźć?
I z ciężkim westchnieniem trzeba porzucić miejsce wymarzone do odkrycia tajemnic przyrody i iść dalej, podporządkowując się wymogom żołądka rena, psychice i mentalności zwierzęcia. A co już taki myśli, tego nikt nie dojdzie! W rezultacie nie człowiek, lecz renifer jest dowódcą oddziału. Bez tych zwierząt praca idzie dwa razy szybciej. Początkowo kierownictwo głośno protestowało przeciwko pracy bez środków transportowych, ale czy ktoś przekona kobietę, jeżeli już podjęła decyzję? Zresztą wszystkie kalkulacje wykazywały, że Siejutowa ma rację.
W tych bezludnych miejscach dużym problemem byli robotnicy. W niedostępną tajgę szli albo ludzie ogarnięci pragnieniem przeżycia przygody i poszukiwania nieznanego (a tych, prócz geografów i topografów, było mało), albo myśliwi, którzy woleli wyruszać w tajgę zimą, albo ludzie, których nigdzie więcej nie chciano przyjąć do pracy. Właśnie ci, dla których pozostało tylko jedno wolne miejsce — trudna ekspedycja w głąb tajgi, przeważali w oddziale Siejutowej. Młoda dziewczyna jednak dokładnie ułożyła sobie plan pracy i umiejętnie dobrała ludzi; obliczyła, że oprócz dni deszczowych nie będzie tracić czasu na długie postoje i grupa powinna być w marszu od rana do późnej nocy; w ten sposób plan zdjęć topograficznych zostanie wykonany przedterminowo, a