Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych
Książka dotyczy porwania francuskiej archeolożki i jej męża przez rebeliantów w masywie górskim Tibesti na północy Czadu.
[opis okładkowy]
Książka dostępna w zasobach:
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 138
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
konflikty
Krajowa Agencja Wydawnicza
Genowefa Czekała-Mucha
Sprawa
Françoise Claustre
„21 kwietnia 1974 r. grupa rebeliantów na północy Czadu uprowadziła trójkę zakładników, w tym dwoje Francuzów i jednego Niemca. Po opłaceniu okupu niemiecki zakładnik został zwolniony. Dwójce pozostałych grozi śmierć, jeśli Francja nie spełni żądań postawionych przez porywaczy”.
(z prasy)
Wszystko stało się tak nagle i nieoczekiwanie, że Françoise Claustre nie mogła jeszcze w kilka miesięcy później uwierzyć, że zdarzyło się to naprawdę. Dni przesycone słońcem i upałem wlokły się wolno, sen na papirusowej macie był męczarnią. Przykryta kocem, jedną z niewielu rzeczy z cywilizowanego świata jakie posiadała, trzęsła się z zimna; w nocy po upalnym dniu temperatura gwałtownie spadała niemal do poziomu zera. Przywykła do wygodnego łóżka, marzyła o nim, gdy leżąc na glinianej polepie tubuskiej chaty lub przytulona do ciernistego krzewu czuła przez cieniutką matę najmniejszą nierówność gruntu. Rankiem budziła się obolała, a do wypoczynku w ciągu dnia nie było warunków.
A przecież zamknięta w sobie i zrozpaczona, a potem i zrezygnowana, kiedy sprawa zaczęła się wikłać — przyznać musiała, że choć było jej źle, ludzie wśród których przebywała żyli w jeszcze bardziej prymitywnych warunkach. Starano się nawet zapewnić jej możliwy komfort — tę papirusową matę, skórę z gazeli, upolowanej zapewne jeszcze w czasach, gdy zwierząt było więcej niż dziś, kiedy susza wypaliła do cna sawannę na południe od Tibesti. Kobiety Tubu, wysokie i dość zgrabne, o delikatnych rysach miedzianolicych Nefretete, przynosiły jej placki z prosa, daktyle, masło, mleko, czasem pomidory, małe i na wpół zielone, a Françoise wiedziała, że odejmowały sobie ten posiłek od ust, że ich dzieci dostały tego dnia mniejszą porcję jedzenia niż zwykle. Z żywnością u Tubu nigdy nie było za dobrze. Na przednówku zawsze tu głodowano, a w ostatnich latach, odkąd na północy Czadu toczyła się wojna, głodowało się już niemal systematycznie.
Siedząc w szałasie lub w grotach nagich gór, zmęczona wielokilometrowym marszem, myślała, że wszystko to jej się śni, ale ze złudzenia szybko wyprowadzał ją widok uzbrojonego żołnierza w szerokich szarawarach zebranych w kostce i koszuli ściągniętej skórzanym pasem. Strój taki nosili wszyscy mężczyźni Tubu, pędzący kozy i wielbłądy ku zieleniejącym na wiosnę dolinom Tibesti; widziała ich nieraz przedtem prowadząc prace badawcze. Żołnierz pilnie baczył na każdy jej krok, choć zachowywał się bardzo taktownie.
Ale czyż nie byli grzeczni wobec niej wszyscy Tubu? A ten uzbrojony mężczyzna, Agoum Togoi, który zbudził ją nagle pośród nocy w Bardai, w siedzibie francuskiej misji, i powiedział bezbłędną francuszczyzną:
— Proszę się ubrać i iść z nami.
I wyszedł z pokoju, zaczekał za drzwiami; dodał tylko, by nie zapomniała zabrać przyborów toaletowych.
W pierwszej chwili nie pojęła grozy swego położenia. Przez tyle lat przebywała przecież samotnie wśród mieszkańców Czadu w małej wiosce Koro-Toro. Znała mieszkańców i nie obawiała się z ich strony niczego. Prowadziła tam badania, zbierała kamienie i szczątki szkieletów, by posłać je do Paryża celem dokładnego zbadania ich wieku. Pasją jej życia były preislamskie kultury południowej Sahary, badanie mało znanych a frapujących śladów bogatych dziejów tego regionu. Do Bardai stale ją zapraszał dr Krzysztof Staewen, mieszkający tam od lat. Wspomniał jej kiedyś przypadkiem, że natknął się na grób z epoki tajemniczego imperium Sao, którzy mieli być przodkami dzisiejszych Tubu.
Sao mieli pochodzić znad Nilu, przywędrowali w rejon Tibesti przed erą islamu i znalazłszy dobre warunki do rozwoju hodowli i rolnictwa w oazach, osiedli tu, podbiwszy nieliczną ludność autochtoniczną o czarnym kolorze skóry. Dzieje ludów tego regionu są bogate i zawiłe. W procesie niezliczonych migracji z północy i wschodu i mieszania się z lokalną ludnością tworzyły się dzisiejsze plemiona północnego Czadu. Kim byli autochtoni, nie wiadomo dokładnie, ale wiele rzeczy wskazuje, że byli oni tymi etiopskimi troglodytami, o których pisze Herodot w swym opisie świata1, ludem żyjącym w izolacji. Są oni prawdopodobnie ostatnimi przedstawicielami ludności Sahary z czasów, gdy była ona kwitnącym stepem, przeciętym strumieniami licznych rzek, po których pozostały dziś tylko suche uedy, stepem z ogromną liczbą zwierząt, jakie żyją obecnie jedynie w Afryce tropikalnej, słoniami, żyrafami, hipopotamami. Kości zwierząt znajduje się dziś — łącznie ze szczątkami ludzkich szkieletów — w tarso, wulkanicznych kotlinach, gdzie Tubu wypasają swoje stada. „Całe Tibesti jest właściwie rajem dla archeologów — zażartował kiedyś dr Staewen — szkoda, że nie tylko klimat, ale i ludzie są tu dość trudni — niechętnie patrzą, kiedy bada się ich ziemię”. Françoise Claustre, odkąd przybyła do Czadu przed dziewięciu laty, a nosiła jeszcze wtedy panieńskie nazwisko Treinen, marzyła, by zbadać fascynującą przeszłość najwyżej położonego obszaru Sahary, tych wulkanicznych, fantastycznie wypiętrzonych gór panujących nad pustynią, oceanem falujących piasków i kamienistych hamad, będących zarazem największym muzeum świata pod gołym niebem. Tworzyły je na skałach i ścianach pieczar przed tysiącami lat tajemnicze ludy łowców i hodowców bydła.
Françoise nie może dotąd zapomnieć pierwszego wrażenia, jakie wywarły na niej skały i pieczary Bardai, zwanej ,,perłą Tibesti”, stolicy Tubu. Podróżowała landroverem wśród palmowych gajów, wyrastających u stóp stromych lub kruszejących ścian piaskowców i tarasowych wzniesień, z których człowiek spogląda z wysoka na otaczające go pofalowane wzgórza, prażące się w słońcu, odcięte od świata, bez dróg, zachwycając się nie zniszczonym przez człowieka krajobrazem. Jechała wśród chat z kamienia lub gliny, pokrytych palmowym listowiem, otoczonych palisadą z papirusa, tonących w palmowych gajach po obu stronach uedu, wypełniającego się bystrą wodą w czasie deszczów. Nowoczesne Bardai nie jest ciekawe — kilka budynków, w których mieści się prefektura, stary kamienny fort z czasów, gdy docierali tu nawet Turcy z podbitych przez siebie północnych wybrzeży Afryki, hotel dla francuskich urzędników, poczta. A za Bardai — głucha cisza i pustka, naga pustynia w dzień biała od gorąca, w nocy skuta nawet mrozem, bowiem typowe dla pustyni w pewnym okresie roku są wielkie różnice temperatur.
W tej niegościnnej scenerii, skąd ucieka wszelkie życie, pod nawisami skał, w zakamarkach pieczar lub nawet na otwartych ku słońcu kamiennych płaszczyznach zobaczyła wówczas dziesiątki i setki malowideł i rysunków wykonanych węglem drzewnym. Węgiel wypala się i dziś na Saharze, a handlują nim Tubu, sprzedając go plemionom znad granicy Libii. Malowidła przedstawiają twarze ludzi i sylwetki zwierząt, sceny polowania i tańców, których celem było zwiększenie urodzaju. Takie tańce można i dziś jeszcze oglądać u niektórych ludów saharyjskich. Mają swoje ,,tańce płodności” również Tubu, ale w ostatnich latach rzadko je wykonywali, bo wojna zmieniła pokojowe życie ludu.
Wizerunki ludzkie są zatarte przez słońce, wiatr, burze piaskowe, upływ czasu, ale niekiedy, w miejscach osłoniętych, wyjątkowo żywe i barwne. Jest w nich artyzm, który zachwyca współczesnych artystów, interesujących się od czasów Picassa sztuką Czarnego Lądu, czerpiących stamtąd wiele inspirujących własną twórczość pomysłów. Rysy ludzi na malowidłach są realistyczne, czasem stylizowane, ale sugerujące, że twórcy posiadali doskonałą znajomość rzemiosła, malując najprawdopodobniej w celach rytualnych, dla zapewnienia łaski bogów i pomyślności dla łowców i hodowców, dla zwierząt. Ten fascynujący ciąg malowideł i rytów naskalnych obejmuje całą Saharę, największą pustynię świata, a przed dziesiątkami tysięcy lat — jak twierdzą archeolodzy — ziemię kwitnącą i ludną. Malowidła naskalne ciągną się na terenie pustynnych gór południowego Maroka, poprzez słynne Tassili, najpiękniejsze prehistoryczne malowidła naskalne Sahary, do Tibesti. Góry Tibesti to naturalna fortyfikacja Sahary; dzięki ukształtowaniu terenu, zapewniającemu izolację, zachowało się tu wiele obyczajów z życia dawnych mieszkańców z epoki świetności rolniczo-hodowlanej, dawno, choć nie bezpowrotnie minionej. Tubu i inni mieszkańcy Sahary wiedzą, że woda, choć znikła z powierzchni ziemi, to jednak nie przepadła, zalega na znacznych obszarach pustyni niemal tuż pod piaskami. A prze-cięż nie zbadano jeszcze dokładnie Sahary ani pod względem geologicznym, ani hydrologicznym — kryje ona więc po dziś dzień niejedną zagadkę.
Ot choćby te groby Sao, które ściągnęły Françoise Claustre w głąb Sahary, do Bardai. Słyszała o nich jeszcze we Francji. Sam wielki pisarz Andre Malraux zaintrygowany był w najwyższym stopniu zagadką nilockiej cywilizacji w sercu Sahary, sugerującą wpływy staroegipskie.
Françoise Treinen, pracownik Centre National des Recherches Scientifiąues, jest młoda i pełna zapału. Ma przeszło trzydzieści lat — wysoka, jasnowłosa, zawsze ubrana na sportowo, z włosami ściągniętymi do tyłu w „koński ogon”, wygląda jednak młodziej — ot praktykantka, a nie dobrze zapowiadający się naukowiec, który chce robić karierę naukową właśnie prowadząc badania wczesnej epoki neolitu w Tibesti. Kochała swój zawód, prace wykopaliskowe, odczytywanie śladów historii ze startych przez wiatr i piasek skał, porównywanie ich wieku z zachowanymi dowodami kultury materialnej, przekazami i opowieściami ludów. Wiedziała, że dopiero one, razem wzięte, złożyć się mogą na pełny obraz zamierzchłej przeszłości, dla której odczytywania potrzebna jest nie tylko żmudna i staranna praca, fachowa wiedza, ale i wyobraźnia, i intuicja. Lubiła też słońce, wiatr, przygodę, polowanie, ale przede wszystkim wolność. Może dlatego we Francji jej serce nie zabiło nigdy żywiej na widok żadnego z kolegów — jako panna Treinen, uściskawszy czule swą matkę i siostrę wyruszyła na afrykańską przygodę, do Czadu w poszukiwaniu wielkiego celu życia.
Nie wie jeszcze, że spotka tu wielką miłość swego życia, o której dowie się cały świat w niezwykle dramatycznych okolicznościach. Będzie to niewiarygodna historia miłości naszych czasów, gdzie losy jednostki splatają się z dramatami krajów, interesami handlarzy bronią, z szantażem i brutalnością.
Pierwsze lata pobytu w Czadzie upływają jej spokojnie pod wrażeniem afrykańskiej egzotyki. Lubi niewielką Ndżamenę, gdzie ludzie, w większości muzułmanie, są mili i gościnni, choć biedni. Na zapleczu eleganckiego centrum, gdzie mieszkała podczas pobytu w stolicy Czadu, ciągną się skupiska szałasów i lepianek. gęsto zaludnione, pełne zawsze krzyku i gwaru. uliczki wypełnione woniami smażonych i gotowanych potraw, a wieczorem dźwiękami tam-tamów. Ówczesny prezydent Czadu, Francois Ngarta Tombalbaye, zwolennik polityki „silnej ręki” ogłasza właśnie powrót do tzw. afrykańskiego autentyzmu — rehabilitacji plemienne! kultury i tradycji, nie bez podszeptu przywódcy Zairu, gen. Mobutu Sese-Seko z którym zaprzyjaźnił się od czasu, gdy Kinszasa udzieliła mu pomocy w walce z powstańcami. W Czadzie zmienia się wiec nazewnictwo, ludzie, nie wyłączając samego prezydenta, powracają do plemiennych imion, tradycja jest w modzie, następuje powrót do dawnych obyczajów. A tymczasem w barach nowoczesnego śródmieścia rozbrzmiewa współczesna muzyka. Tam bawią się oficerowie armii francuskiej, która prezydent Tombalbaye wezwał w chwili, gdy władza zaczęła mu się wymykać z rąk. a cały kraj został ogarnięty wrzeniem antyrządowym.
Ale Francoise Treinen nie zajmuje się polityka. Prowadzi swe badania w centrum kraju, żyje beztrosko. Zdjęcia z tego okresu ukazują młoda roześmianą dziewczynę, prowadzącą za uzdę... wielbłąda. Od czasu do czasu odwiedza Francję, zatrzymuje się również w stolicy Czadu. W czasie jednego z pobytów w Fort Lamv (dzisiejszej Ndżamenie) poznaje nieco starszego od siebie, przystojnego Pierre Claustre’a, kierownika tzw. Misji do spraw Reformy Administracyjnej (MRA). Jest to specjalny organ, powołany do życia w Czadzie, kiedy władza prezydenta Tombalbaye została zagrożona i w porozumieniu z Francją postanowiono ją ratować, z jednej strony przez represje i pacyfikacje, z drugiej przez taką reformę administracyjną, która uniemożliwiłaby powstańcom kontakty z wiejską ludnością. Władze czadyjskie poszukiwały lekarstwa na dezintegrację wewnętrzną i Francja pospieszyła z pomocą. Pierre Claustre, doświadczony urzędnik francuskiej administracji w Afryce — ukończył Instytut Francji Zamorskiej — mianowany został w 1969 roku kierownikiem Misji — MRA w Czadzie. Niektórzy porównywali to stanowisko nawet do pozycji gubernatora w czasach, gdy Czad był kolonią. Pierre Claustre miał dużo doświadczenia. Zdobył je na różnych placówkach we francuskich posiadłościach kolonialnych.
Pierre Claustre, pochodzący ze starej rodziny francuskiej, kochał wolność, samochody i pilotowanie samolotów. Nie spostrzegł nawet, że życie ucieka, a on pozostał w bezżennym stanie. Nie miał czasu — jak mówi — ożenić się. W każdym razie żadna kobieta nie wywarła na nim tak wielkiego wrażenia, by mógł powiedzieć: ta lub żadna. Dopiero gdy zjawiła się Françoise... Miłość od pierwszego wejrzenia? Pewnie i tak. Faktem jest, że lubiący samotność pan Claustre zaczął się sam nudzić i coraz chętniej poszukiwał towarzystwa jasnowłosej pani etnolog. Wspólne zainteresowania zbliżały ich. Pierre miał nareszcie komu opowiedzieć o swych przeżyciach i doświadczeniach afrykańskich, czego ona, znając także trochę Czarny Ląd, słuchała z zapartym tchem. I tak tych dwoje zaczęto coraz częściej spotykać razem — na polowaniu, ale także na oficjalnych party i na spotkaniach towarzyskich w gronie osiadłej w Ndżamenie licznej kolonii francuskiej. Dla nikogo więc nie było niespodzianką, gdy pewnego dnia w 1972 roku w katolickiej katedrze odbył się ślub pani Françoise i wysokiego urzędnika francuskiego. Ślub był cichy, bo innego nie życzyli sobie nie lubiący rozgłosu państwo młodzi.
Jako żona urzędnika francuskiego współpracującego z rządem czadyjskim nad uzdrowieniem stosunków administracyjnych w kraju, Françoise Claustre miała pewne prawa, ale wiązały się z tym faktem też i pewne problemy. Łatwiej przyszło jej uzyskać zezwolenie na prowadzenie prac, które były celem jej pobytu w Czadzie, mogła korzystać ze środków transportu MRA, z placówek tej instytucji. Jednocześnie nie była już tylko naukowcem, ale w pewnym sensie osobą eksponowaną, noszącą nazwisko człowieka znanego na terenie całego Czadu. Jego ludzie, urzędnicy dawnego Instytutu Francji Zamorskiej, specjalnie przysłani z Francji, rozsiani byli na terenie całego Czadu, w tym również na północy.
Françoise Claustre wyjeżdżała od czasu do czasu w teren dla prowadzenia badań, ale teraz pod staranniejszą opieką czadyjskich lub francuskich urzędników, którym Pierre zlecił troskę o żonę. Kontakt między małżonkami zapewniała zresztą komunikacja lotnicza, najdogodniejszy środek łączności w warunkach kraju pustynnego i bez dróg. Pierre Claustre lubił sam pilotować Dakotę, która może lądować nawet w środku pustyni. Françoise była pełna najlepszych myśli, udając się do Tibesti. Mało interesowała się problemami politycznymi tego rejonu, choć francuscy urzędnicy przestrzegali ją przed Tubu. Przemawiała przez nich zadawniona nieufność byłych władz kolonialnych wobec ludu nie poddającego się obcym wpływom. Żona wysokiego urzędnika administracji nie oczekiwała jednak niczego złego.
Pochłonęły ją prace badawcze, które prowadziła przy udziale miejscowych ludzi. W Bardai żyła także niewielka kolonia europejska, obok urzędników czadyjskich, pochodzących z południa, z plemienia czarnoskórych Sara, z których wywodził się także prezydent. Stacjonował tu spory oddział wojsk czadyjskich, bowiem rejon Tibesti był wciąż terenem niespokojnym, zbuntowanym.
Françoise Claustre, mieszkającej w Bardai, dotrzymywali w wolnych chwilach towarzystwa małżonkowie Staewen. On był lekarzem w jedynym w okolicy i dobrze wyposażonym szpitalu wojskowym, dokąd przywożono samolotami chorych z czadyjskiej północy, prowincji BET — jak w skrócie nazywano ten ogromny choć pustynny szmat kraju — Borku-Ennedi-Tibesti, obszar równy powierzchni Francji. Dr Staewen, krewny byłego prezydenta RFN, Gustawa Heinemanna, był lekarzem z powołania. Mówiono o nim „Dr Schweitzer Czadu”. Zajął się on starannie pracownikiem Pierre Claustre’a, Markiem Combę, który z ramienia Misji ds. Reformy Administracyjnej przebywał w Largeau, na południowy zachód od Bardai i tam zachorował. Ciężko chorego przywieziono samolotem do szpitala w Bardai, gdzie dzięki opiece, jaką roztoczył nad nim dr Staewen, szybko przyszedł do zdrowia.
Nadszedł kwiecień 1974 roku. Kwiecień — pora kwitnienia palm daktylowych i ich zapylania, którego tu dokonuje człowiek. Część mężczyzn Tubu ruszyła z bydłem w kotliny tarso, inni udali się ku oazom, aby pracować przy palmach daktylowych. Wiadomo, kiedy o tej porze ktoś zaniedba palmę, nie ma co oczekiwać zbioru daktyli jesienią.
W Bardai było cicho i spokojnie. Uliczki oaz jakby wymiecione z ludzi. Każdy zajęty swoją pracą i swoimi problemami.
21 kwietnia dr Krzysztof Staewen miał wolny wieczór. Zaprosił więc do siebie dwóch oficerów czadyjskich z jednostki wojskowej, stacjonującej w Bardai. Zjedli kolację, po czym siedzieli przy deserze na werandzie domu, oddychając chłodniejszym powietrzem nocy. Usłyszeli gwałtowne stukanie do drzwi i nim ktokolwiek zdołał zorientować się o co chodzi, do pokoju wtargnęła grupa kilku uzbrojonych partyzantów w szerokich tubuskich spodniach, pasach-ładownicach i wojskowych czapkach-rogatywkach.
— Ręce do góry — pada rozkaz — stać i nie ruszać się z miejsca!
Dwóch czadyjskich oficerów zrywa się z miejsc, by podbiec do telefonu i zaalarmować oddział wojskowy stacjonujący o kilkadziesiąt metrów od willi dr. Staewena. Nie zdołali tego uczynić — kule z automatu dowódcy grupy kładą ich trupem na miejscu. Znajdująca się na linii strzału żona dr. Staewena osuwa się na ziemię ciężko ranna. — Nie ma chwili czasu — woła w języku tubu przywódca uzbrojonej grupy. I z lufą pistoletu wymierzoną w plecy dr. Staewena, każę mu wyjść wraz z ranną żoną na rękach do czekającego obok samochodu. Odjeżdżają pod osłoną nocy w pustynię.
W tym samym czasie Françoise Claustre jest u siebie w misji, obok w sąsiednim pokoju mieszka Mark Combę. Pani Claustre jest zadowolona z przebiegu prac. Donosi o tym mężowi w telefonicznej rozmowie. Grób z czasów imperium Sao nie okazał się wprawdzie rewelacją, ale znaleziono trochę przedmiotów podobnych do tych, jakie odkryto wcześniej w kamiennych kopcach, usypanych na wzgórzu, kryjących szczątki wodzów i notabli plemiennych jasnoskórego ludu Sao, uchodzącego za praprzodków Tubu. Znalezione ozdoby — perły i coś w rodzaju kołpaków ze strusich piór — podobne są do tych, jakich do niedawna używały nilockie ludy wschodniej części Afryki, np. Luo znad Jeziora Wiktorii. W kamiennych narzędziach pani Claustre odnalazła zadziwiające podobieństwo do tych, jakich używali Tubu w znanych jej osiedlach z okolic Bardai.
Śpiącą kobietę budzi wejście uzbrojonej grupy. Krzyk, pytanie zamiera w gardle. Wszelkie słowa, gest, próba wytłumaczenia są zbędne. Françoise Claustre wie, że stało się coś strasznego. Sądzi jednak, że to nieporozumienie. Że ci żołnierze nie wiedzą, z kim mają do czynienia. Myli się — ci którzy przyszli, by ją aresztować, wiedzą kim jest. Zostaje aresztowana, bo jest Francuzką, naukowcem i żoną Pierre Claustre’a. Ona dowie się o tym jednak znacznie później...
Do pieczary z obszernym nawisem skalnym wsuwa się bezszelestnie żołnierz w białym turbanie, zakrywającym całą niemal twarz. W ten sposób tubuscy piechurzy okręcają głowy, gdy przychodzi im maszerować dzień w dzień, pokonywać dalekie odległości. A maszerować to oni potrafią: 50—60 km w ciągu dnia to żaden wysiłek dla mieszkańca Tibesti.2
Żołnierz z karabinem u boku staje w postawie na baczność przed leżącym w głębi pieczary człowiekiem, którego sylwetka rysuje się w blasku wschodzącego dnia.
— Wszystko w porządku, szefie — mówi w języku tubu. Akcja powiodła się — dodaje wciąż w postawie na baczność. — Madame Claustre, francuski urzędnik i niemiecki Lekarz są w naszych rękach. Żona lekarza zmarła wskutek ran otrzymanych podczas akcji. Trzeba było ją pogrzebać w piasku przed wschodem słońca. Pozostali zakładnicy żyją i znajdują się pod strażą w szałasach za Bardai.
Człowiek leżący na macie nie porusza się, jakby nie reagował na te słowa. Pani Staewen zmarła? To niedobrze. Lepiej byłoby, gdyby żyła. Byłaby zakładnikiem, można wtedy postawić większe żądania, a potrzeby są ogromne. Ale właściwie — myśli — wszystko jest na dobrej drodze. Wróg musi wiedzieć, że z Armią Północy nie ma żartów. „Cel uświęca środki” — tą dewizą w jego mniemaniu powinni zawsze kierować się wszyscy prawdziwi rewolucjoniści. I powtarza jak maksymę: „wielkie czyny wymagają wielkich ofiar”. Daje ręką znak. Żołnierz odchodzi.
Głucha cisza zalega pieczarę. Dzienne światło przenika silniej w głąb pieczary, wydobywa z cienia wszystkie zakamarki, ukazuje chropowatość ścian, które służyły prehistorycznym malarzom za tło łowieckich scen. W głębi pieczary kilka większych kamieni służących do siedzenia, kilka kocy, maszyna do pisania, sterty książek. Na macie, w nieładzie, sterty prasy, papiery wysypujące się z teczek, a na środku czarna skórzana walizka. Obok łoża, na którym wypoczywa „szef”, w zasięgu ręki pistolet maszynowy „sten”.
Mężczyzna podnosi się z maty, wkłada koszulę, zapina pas, bose stopy wsuwa w sandały i dopiero teraz, gdy staje w pełnym blasku dnia oświetlającego wnętrze groty, widać, że to wysoki, choć szczupły mężczyzna, o regularnych rysach i mocno brązowej cerze. Słońce go razi, nakłada więc przeciwsłoneczne okulary i sięga po leżącą na walizce czapkę, którą tu nazywają „kubanką”.
Wychodzi przed grotę. Kilku mężczyzn klęczy na matach, bijąc pokłony w stronę Mekki. Żołnierze w turbanach, siedzący w kucki, zrywają się natychmiast i stają w postawie „na baczność”. Wiedzą, że „szef” nie toleruje wojskowej niesubordynacji. Daje im ręką znak, by siedli z powrotem. Idzie ścieżką wśród osypujących się skał, budząc śpiących, którzy całą noc byli na warcie, a teraz chcą zdrzemnąć się nim nastąpi upał. Zasnęli w tym, w czym wrócili — w sandałach i szarawarach, w chustach na głowach. Szef pragnie znaleźć „porucznika”, który dowodził akcją brania zakładników.
Hissene Habre. W dniu porwania europejskich zakładników prawie nikt w Europie jeszcze o nim nic nie wie. Dopiero kilkanaście godzin później prasa, radio poinformują, kto jest sprawcą uprowadzenia zakładników z prefektury w Bardai i z mieszkania dr. Staewena. Przy Marku Combę porywacze znaleźli krótkofalówkę, przy pomocy której z polecenia Hissena Habre, Combę powiadamia pana Claustre’a o uprowadzeniu jego żony i pozostałych osób. Kilka dni później sprecyzowane zostają i przekazane tą samą drogą żądania Hissena Habre — który uważa się za dowódcę II Armii Północy FROLINAT3 — pod adresem Francji i RFN, z których pochodzą zakładnicy. Od RFN dowódca II Armii żąda okupu w wysokości kilku milionów franków CFA4 oraz ogłoszenia na Zachodzie manifestu treści politycznej. Żądania postawione władzom francuskim są znacznie bardziej skomplikowane: okup, ale nie tylko w formie gotówki, lecz także w postaci dostaw broni, materiałów cywilnych i wojskowych, zwolnienie więźniów itp.
Nadeszła godzina działania Hissena Habre, ale ta godzina wybiła nieco wcześniej dla ludu Tubu, z którego pochodził. Hissene Habre włączył się w pewnym okresie w nurt walki, jaką od wielu lat prowadzili mieszkańcy Tibesti, ale i ich walka była tylko jednym z przejawów antykolonialnych dążeń ludności Czadu, broniącej swego prawa do pełnej wolności i niepodległości.
Kim są Tubu i kim jest Hissene Habre, którego nazwisko pojawiło się na wiosnę 1974 roku w związku ze sprawą pani Claustre?
Badaczka struktury społecznej Tubu, Annie Lebeuf pisze o nich: „Jest to wielka homogeniczna społeczność rozproszona na bardzo dużym obszarze, którego centrum jest masyw Tibesti. Ten obszar ciągnie się od oaz Fezzan, Kowar i Dżado do Ennedi na wschodzie”.5 Przez obszar ten przebiegają dziś granice Czadu, Libii, Nigru, ale Tubu przechodzą przez nie, kontaktują się między sobą, mają żywe poczucie swej etnicznej tożsamości. Są jakby Kurdami tego rejonu.
Nazwa Tubu pochodzi z języka ludu Kanuri, mieszkającego w Nigerii i Nigrze. Znaczy dosłownie: „mieszkańcy Tu”, a „Tu” w tymże języku oznacza masyw Tibesti. Liczbę Tubu ocenia się na około 128 tysięcy, przy czym niewielka ich część zamieszkuje czy raczej koczuje w Tibesti. Większość ludności skupia się bądź w innych rejonach Czadu, głównie na północy kraju, bądź w sąsiednich państwach afrykańskich (Niger, Libia).
Oni sami nazywają siebie: Tedagada i Dazagada, tzn. „ci, którzy mówią językiem tedaga” i „ci, którzy mówią językiem dazaga”.
Teda znaczy mieszkaniec Tibesti, żyjący w górach. Kiedy ktoś opuszcza góry i schodzi na równiny, prowadząc tam również koczownicze życie, staje się Daza.6 Każda z tych dwu grup dzieli się na podgrupy, klany. U Teda jest np. około 20 klanów, z których część należy do tzw. autochtonicznych, zamieszkałych od czasów najdawniejszych, część napłynęła później, ale dostatecznie dawno, by za swoją ojczyznę uznać Tibesti. Życie Teda jest ściśle związane z Tibesti.
Tibesti to największa górska forteca świata, otoczona zewsząd pustyniami, najbardziej nieprzenikniona, gdzie życie ludu od tysiącleci podlegało tym samym prawom wytrwania i przetrwania w ciągłej walce z naturą, która jest tu wyjątkowo surowa. Masyw Tibesti o trójkątnym kształcie i powierzchni około 100 tys. km2 składa się z wielu piętrzących się tarasami wzgórz — tarso, grot i bazaltowych szczytów, poprzedzielanych od siebie głębokimi dolinami. Jego długość wynosi 400 km, szerokość — 200 km. Na południowym wschodzie Tibesti wznosi się najwyższy szczyt Sahary — Emi Kussi (3415 m) i Tarso Ahou (3325 m). Dzięki usytuowaniu, w Tibesti częściej występują opady deszczów niż w innych rejonach Sahary. Pastwiska są tu więc obfitsze niż gdzie indziej, a woda podziemna zalega stosunkowo płytko pod powierzchnią i wydobywana jest przy pomocy starodawnych kół, podobnych do tych, jakich używano jeszcze do niedawna w oazach algierskiej Sahary i w Egipcie nad Nilem. Umożliwia to nawadnianie pól i ogrodów.
Ludzie Teda-Daza są Sahary jeżykami i jako lud pustynny podlegają pewnym ustalonym od wieków prawom — respektowania granic pastwisk i źródeł wody, prawu dia, czyli zemsty w wypadku zabicia kogoś z klanu. Wszyscy oni są ze sobą spokrewnieni, choć zarazem ludy Sahary surowo przestrzegają hierarchii społecznej i prawa starszeństwa.
Koczownicy i wojownicy spoglądali zawsze z pewną wyższością na rolników zajmujących się uprawą ziemi w oazach, aczkolwiek lubią się tam zatrzymywać w gorące i skwarne lato, gdy temperatura sięga 50 stopni w cieniu. Razzai, czyli najazdy, były od wieków głównym zajęciem najstarszych i najwyżej w hierarchii stojących klanów Teda-Daza.
Celem tych razzai było między innymi zdobycie czarnego niewolnika kamaje i osadzenie go w należących do Tubu oazach, by uprawiał ziemię. Ludy Teda-Daza nie zajmują się jednak wyłącznie pasterstwem, ale łączą dwa główne zajęcia ludów pustyń i pół-pustyń, choć pasterstwo zawsze ceniły wyżej niż uprawę ziemi. Od liczby kóz, wołów, wielbłądów zależał prestiż i bogactwo człowieka Tubu. Prawdziwy Tubu mieszka w dwóch miejscach — w szałasie w górach, gdzie wypasa bydło, a żona zajmuje się gospodarstwem, przygotowuje mu posiłki, wypieka placki z prosa, robi masło. Ma też drugą, solidniejszą, glinianą chatę w oazie, gdzie przebywa część rodziny, np. druga żona z dziećmi. Rodzina Tubu jest zazwyczaj liczna, często poligamiczna. Dzieci rodzi się dużo, ale prawo naturalnej selekcji działa w całej rozciągłości. Przy życiu pozostają tylko najsilniejsze, które przetrwają najtrudniejszy okres niemowlęctwa. Jedynym „lekarstwem” na choroby są zioła, kamienie i piasek, jad węży i skorpionów oraz cudowne zaklęcia znachorów.
Ludzie klanów Teda-Daza mają zazwyczaj jaśniejszy odcień cery, z wyglądu podobni są do Somalijczyków. Widać wśród nich jednak również ludzi o ciemniejszym kolorze skóry i typowo negroidalnych rysach twarzy. To dawni niewolnicy, dziś formalnie równi wobec prawa. 100 lat temu byli przedmiotem kupna i sprzedaży. Uważają się za Tubu, choć wychowani zostali w przeświadczeniu o swej niższości wobec prawdziwego koczownika. Wśród Teda-Daza przestało istnieć wiele dawnych klanowych przesądów i ograniczeń, zwłaszcza dotyczących małżeństw, które mogły być kiedyś zawierane tylko w określonych grupach klanów. Ciągle jednak zakaz ten dotyczy klanów pasterskich, czystej krwi Tubu i kamaje — byłych niewolników. Nawet ludzie z niżej stojących w hierarchii klanów Teda-Daza, rzemieślników, np. kowali, nie wiążą się związkiem małżeńskim z córkami kamaje.
W takiej społeczności, w wielkiej poligamicznej rodzinie klanu Anakaza przyszedł na świat w 1942 roku Hissene Habre. Ojciec był nomadą, który wędrował wiecznie ze stadami bydła od pastwiska do pastwiska, jak czyni to większość Daza, ,Judzi, którzy zeszli z gór Tibesti”, ale pozostali wierni zwyczajom i prawom rządzącym pastersko-rolniczą społecznością. Wyrastał wśród licznych przyrodnich braci i sióstr. Razem z nimi biegał boso po stepie i piasku, nie lękając się skorpionów, bo jeszcze w niemowlęcym wieku znachor zaaplikował mu pewną dawkę jadu, aby uodpornić go przeciwko ukąszeniom. Biegał nago, jak wszystkie dzieci Tubu, z amuletem na szyi strzegącym przed „złym okiem”, z ostrzyżoną głową. Jedynie na czubku pozostawiono mu kępkę włosów, jak to praktykują szczepy etiopskie czy somalijskie. Potem, gdy był większy, pasał ze starszymi braćmi i kuzynami owce i kozy, i jak na dobrego muzułmanina przystało, kiedy skończył 12 lat przeszedł inicjację połączoną z obrzezaniem.
Uczył się prawa muzułmańskiego w szkole koranicznej. Wszyscy Teda-Daza są muzułmanami, choć zarazem pozostają wierni swoim rodowym zwyczajom, znacznie starszym niż islam. Obchodzą pewne święta, połączone z zabawami, jak choćby festiwal ku czci plonów, który wywołuje zgorszenie u mieszkających w Tibesti prawowiernych Arabów. Islam nałożył się tu bowiem na pradawne animistyczne wierzenia, kulty ziemi i zwierząt, z którymi pozostałe w dalszym ciągu, podobnie jak przed wiekami, związane ekonomiczne i co za tym idzie społeczne życie Tubu. Tę więź z ziemią, bydłem podkreślają pewne obrzędy np. związane z urodzeniem dziecka: kładzie się je na ziemi między porożami wołu lub kozy. Po urodzeniu dziecka pępowina jest grzebana pod kilkoma skałami, by nie dostała się w ręce złych duchów-dżinów, które mogłyby zrobić z niej użytek i zaszkodzić człowiekowi w przyszłości. Na skałach kobieta przygotowuje posiłek z daktyli, prosa, masła, wygłaszając przy tym zaklęcia i prośby o pomyślność dziecka. Nadaje dziecku pierwsze imię związane zawsze z okolicznościami, w których się narodziło, bądź zgodne z wymogami klanu. Duchom przodków składa się ofiarę z kozy, przy czym ojciec nie może widzieć syna przed upływem ósmego dnia po urodzeniu ani dotknąć go ręką przed upływem miesiąca — mogłoby to obrazić duchy i zaszkodzić zdrowiu i przyszłości dziecka.
Młody Hissene przygotowywał się więc do kariery pasterza i rolnika, jak inni jego ziomkowie, ale jako niezwykle bystry i inteligentny uczeń zwrócił uwagę mallamów, wiejskich nauczycieli. Czad szykował się do niepodległości, administracja potrzebowała kadr. Kształcono je w dużym pośpiechu. Młody Hissene miał szczęście — nauczyciele lokalnej szkoły postanowili zająć się chłopcem. Dostał francuskie stypendium i oto syn pasterzy z dziada pradziada, potomek starego saharyjskiego rodu rozpoczął studia na paryskim uniwersytecie. Studiował prawo, a następnie uczęszczał do Instytutu Studiów Zamorskich oraz Instytutu Nauk Politycznych.7