46,00 zł
SERIALOWA EKRANIZACJA DOSTĘPNA NA APPLE TV+ OD 11.10.2024! Wyjątkowo dobra psychologiczna powieść suspensu. Dokładnie taki powinien być doskonały thriller! LEE CHILD Catherine Ravenscroft prowadzi wygodne, dostatnie życie. Oboje z mężem odnoszą zawodowe sukcesy – on w branży prawniczej, ona w telewizji. Pewnego dnia na stoliku nocnym Catherine znajduje książkę. Przygląda się jej z zaciekawieniem i nie potrafi sobie przypomnieć, jak znalazła się w domu. Postanawia zacząć ją czytać i… przeżywa wstrząs. Odkrywa bowiem, że główna bohaterka powieści przypomina ją samą, a kluczowy wątek fabuły toczy się wokół pewnego wakacyjnego zdarzenia sprzed lat... Kobieta wpada w panikę, gdyż to oznacza, że ktoś zna jej sekret, którego tak pilnie strzegła. Nie śpi po nocach, przestaje normalnie funkcjonować i popada w depresję. Czeka na kolejny ruch tajemniczego prześladowcy, którego celem jest sprawić, by cierpiała… Niezwykle skonstruowana i pełna zwrotów akcji opowieść. Niesamowicie wciągająca. “New York Times” Autorka świetnie steruje uczuciami czytelnika, konstruuje rozmaite narracje i mistrzowsko je ze sobą przeplata, tworząc wciągającą powieść porównywalną do "Zaginionej dziewczyny" i "Dziewczyny z pociągu”. "London Sunday Times" Wysublimowana fabuła i udana kreacja postaci utrzymują opowieść w ciągłym ruchu. Klimatyczna, pełna zwrotów akcji i wciągająca – jednym słowem uzależniający thriller psychologiczny. Kirkus Reviews
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 347
Rok wydania: 2024
Disclaimer
Copyright © Renée Knight 2015
Copyright © 2015, 2024 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2015 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga
Adaptacja okładki: Piotr Pucher
Zdjęcie na okładce: © Apple TV+
Zdjęcie autorki: © Colin Hutton
Redakcja: Mariusz Kulan, Dorota Szatańska
Korekta: Iwona Wyrwisz, Joanna Rodkiewicz, Izabela Sieranc
ISBN: 978-83-8230-875-4
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail:[email protected]
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga
E-wydanie 2024. Wydanie II
Wiosna 2013
Catherine zbiera się w sobie, ale na próżno. Chwyta się zimnej umywalki i spogląda w lustro. Twarz, która na nią patrzy, nie jest tą, z którą poszła spać. Widziała ją już wcześniej i miała nadzieję, że nigdy więcej jej nie zobaczy. Uważnie przygląda się sobie w nowym, ostrym świetle, moczy ręcznik, ociera usta, a potem przyciska go do oczu, jakby mogła zetrzeć z nich strach.
– W porządku?
Głos męża zaskakuje ją. Miała nadzieję, że będzie spał. Że zostawi ją samą.
– Już lepiej – kłamie, wyłączając światło. I ciągnie, dalej kłamiąc: – Pewnie to wczorajsze jedzenie na wynos mi zaszkodziło. – Odwraca się do niego w ciemności niczym cień. – Wracaj do łóżka. Nic mi nie jest – szepcze.
Robert, mimo że wciąż nie całkiem wybudzony, wyciąga rękę i kładzie dłoń na jej ramieniu.
– Na pewno?
– Na pewno. – Choć pewna jest tylko tego, że chce zostać sama. – Robert. Serio. Zaraz się położę.
Chwilę się ociąga, następnie spełnia jej prośbę. Sama wraca do sypialni dopiero wtedy, gdy jest pewna, że zasnął.
Spogląda na książkę leżącą grzbietem do góry, wciąż otwartą w miejscu, w którym przerwała czytanie. Książka, której zaufała. Pierwsze rozdziały uśpiły jej samozadowolenie, sprawiły, że poczuła się swobodnie z lekkim dreszczykiem emocji przed czymś, co miało nadejść, więc czytała dalej, nie mając pojęcia, co ją czeka. Książka przyzywała ją, wabiła kolejnymi stronami, aż Catherine zdała sobie sprawę, że wpadła w pułapkę. Wtem słowa odbiły się rykoszetem od jej mózgu, jedno po drugim uderzały ciężarem w klatkę piersiową. Tak, jakby cała kolumna ludzi wysypała się na tory, a ona, bezradny maszynista, nie mogła zapobiec śmiertelnemu zderzeniu. Za późno na hamowanie. Nie było już odwrotu. Catherine mimowolnie natknęła się na siebie wciśniętą w karty książki.
„Wszelkie podobieństwo do osób żyjących lub zmarłych…” Klauzulę zrzeczenia się odpowiedzialności podkreślono starannie na czerwono. Kiedy sięgnęła po książkę, nie zwróciła na nią uwagi. Podobieństwo do niej jest nie do pomylenia. Jest kluczową postacią, głównym graczem. Chociaż imiona zostały zmienione, okoliczności się zgadzają, najdrobniejszy szczegół, nawet opis tego, co tamtego popołudnia miała na sobie. Kawałek jej życia, który trzymała w ukryciu. Tajemnica, z której nie zwierzyła się nikomu, nawet mężowi i synowi – dwóm osobom przekonanym, że znają ją lepiej niż ktokolwiek inny. Nikt pod słońcem nie wymyśliłby tego, co właśnie przeczytała. A jednak każdy mógł to zobaczyć wydrukowane czarno na białym. Myślała, że schowała to głęboko. Że z tym koniec. Ale teraz znów wypłynęło. W jej sypialni. W jej głowie.
Próbuje wyprzeć to wspomnieniami poprzedniego wieczoru, wszystkiego, co się działo, zanim sięgnęła po książkę. Rozkosze zadomowienia się w nowym miejscu: wino, kolacja, zwijanie się na kanapie, drzemanie przed telewizorem, a potem wspólne zanurzenie się w pościeli. Ciche szczęście, które wydawało się oczywistością, ale zbyt ciche, by czuła się komfortowo. Nie może zasnąć, więc wstaje z łóżka i schodzi na dół.
Tu też mają parter, niewielki, ale mają. To już nie dom, jedynie dwupoziomowe mieszkanie. Przed trzema tygodniami wyprowadzili się z willi. Dwie sypialnie zamiast czterech. Dwie sypialnie to lepsze rozwiązanie dla niej i Roberta. Jedna dla nich. Druga zapasowa. Postawili na otwartą przestrzeń. Żadnych drzwi. Nie muszą się teraz zamykać, skoro Nicholas się wyprowadził. Zapala światło w kuchni, wyjmuje z szafki szklankę i napełnia ją wodą. Nie z kranu. Zimną wodą z nowej lodówki, która bardziej przypomina szafę. Z przerażenia ręce ma śliskie od potu. Jest rozpalona, jak w gorączce, błogosławi chłód świeżo położonej wapiennej posadzki. Woda przynosi nieco ulgi. Pijąc ją duszkiem, wygląda przez wielkie okna na tyłach nowego, jeszcze obcego domu. Za szybą jest tylko czerń. Nic nie widać. Jeszcze się nie postarała o żaluzje. Jest jak na widelcu. Na widoku. Każdy może ją zobaczyć. Ona – nikogo.
Dwa lata wcześniej
Naprawdę było mi bardzo przykro z powodu tego, co się wydarzyło. W końcu był tylko dzieckiem: miał siedem lat. A ja byłem, że się tak wyrażę, in loco parentis1, chociaż dobrze wiedziałem, że żaden z rodziców nie chciałby, żebym był w jakikolwiek sposób loco. Do tego czasu upadłem już dość nisko. Stephen Brigstocke, najbardziej znienawidzony nauczyciel w szkole. Z pewnością tak myślały dzieci i tak myśleli ich rodzice, choć nie wszyscy. Mam nadzieję, że niektórzy pamiętali mnie jeszcze z czasów, gdy uczyłem ich starsze potomstwo. W każdym razie nie byłem zaskoczony, gdy Justin wezwał mnie do siebie. Czekałem na to. Decyzja zajęła mu więcej czasu, niż się spodziewałem, ale tak to wygląda w prywatnych szkołach. Są samorządnymi lennami. Rodzice mogą sobie roić, że mają kontrolę, bo wykładają pieniądze, ale oczywiście tak nie jest. Spójrzcie choćby na mnie – ledwo przeprowadzono ze mną rozmowę kwalifikacyjną. Byliśmy z Justinem razem w Cambridge i wiedziałem, że potrzebuje nauczyciela angielskiego, a on wiedział, że ja potrzebuję pieniędzy. Prywatne szkoły płacą więcej od państwowych, wiem coś o tym, miałem za sobą lata nauczania w państwowym gimnazjum. Biedny Justin, bardzo musiał się natrudzić, zanim mnie zwolnił. Co za niezręczna sytuacja, rozumiecie. I zostałem zwolniony, nie wyrzucony. Zachował się porządnie, doceniam to. Nie mogłem sobie pozwolić na utratę świadczeń, bo zbliżałem się do wieku emerytalnego, więc Justin tylko przyspieszył proces. Powiem więcej, obaj mieliśmy przejść na emeryturę, tyle że on pożegnał się z pracą w całkiem innej atmosferze niż ja. Słyszałem, że niektórzy uczniowie nawet uronili łzę. Ale za mną nikt nie płakał. Bo zresztą niby czemu? Nie zasługiwałem na tego rodzaju wzruszenia.
Nie chcę, by to źle zabrzmiało, ale nie jestem pedofilem. Nie zabawiałem się z tym brzdącem. Nawet go nie tknąłem. Nie, nie, nigdy nie tknąłem dziecka. Rzecz w tym, że uważałem te dzieciaki za cholernie nudne. Czy to potworność, powiedzieć coś takiego o siedmiolatkach? Pewnie w przypadku nauczyciela tak. Niedobrze mi się robiło od czytania nijakich wypracowanek, nad którymi część z nich pewnie wylewała siódme poty, ale i co z tego, po prostu nie mogłem znieść tego ich przekonania, że w wieku siedmiu lat, na litość boską, siedmiu…! mogą mieć coś ciekawego do powiedzenia. I przyszedł taki wieczór, że po prostu miarka się przebrała. Katharsis czerwonego długopisu przestało działać i kiedy zabrałem się za zadanie domowe tamtego chłopca, nie pamiętam jego imienia, zjechałem je od góry do dołu, wyjaśniając, dlaczego mam serdecznie w dupie jego wakacje z rodzinką w południowych Indiach, gdzie pocili się pod strzechą. No cudnie, niech ich cholera jasna. Oczywiście, strasznie to przeżył. Oczywiście, że musiało do tego dojść, i bardzo mi przykro z tego powodu. I oczywiście, poleciał z tym do rodziców. Z ich powodu wcale nie jest mi przykro. To przyspieszyło moje rozstanie ze szkołą i bez wątpienia dobrze, że tak się stało, zarówno ze względu na mnie, jak i na nich.
Tym sposobem wylądowałem w domu i delektowałem się bezmiarem wolnego czasu. Emerytowany belfer angielskiego z drugorzędnej prywatnej szkółki. Wdowiec. Dręczy mnie, że może byłem nazbyt szczery – że to, co do tej pory powiedziałem, może wydać się trochę odstręczające. Może stworzyć wrażenie, że jestem okrutnikiem. Bo to, co zrobiłem tamtemu chłopcu, było okrutne, zgoda. Z zasady nie jestem taki. Ale od śmierci Nancy trochę rozlazłem się w szwach. Dobra, niech będzie: bardzo.
Trudno uwierzyć, że kiedyś wybrano mnie na Ulubionego Nauczyciela Roku. Nie w tamtej prywatnej szkółce, ale jeszcze w gimnazjum, wcześniej. I to nie był jednorazowy uśmiech losu, zdarzyło się to kilka lat z rzędu. Raz, chyba w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym drugim, zdobyliśmy tę nagrodę oboje, Nancy i ja, każde w swojej szkole.
Ja wprowadziłem Nancy w proces nauczania. Ona wprowadziła w niego naszego syna, gdy zaczął podstawówkę. Uczyła pięcio- i sześciolatków w szkole Jonathana, a mnie przydzielono czternasto- i piętnastolatków gimnazjum nieopodal. Wiem, że zdaniem niektórych kolegów ta grupa wiekowa to dopust boży, ale mnie to nie przeszkadzało. Wiek dojrzewania nie jest zbyt zabawny, więc uznawałem, że trzeba dać biednym smarkom trochę luzu. Nigdy nie zmuszałem ich do czytania, gdy książka im nie leżała. W gruncie rzeczy liczy się sama opowieść. Nie musi pochodzić z książki. Są inne formy wypowiedzi, jak film, telewizja, sztuka teatralna – tam też jest narracja, którą da się prześledzić, zinterpretować, polubić. Tyle że wtedy byłem zaangażowany. Przejęty. Ale co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr. Już nie jestem nauczycielem. Jestem emerytem. Jestem wdowcem.
Wiosna 2013
Catherine się potyka, obwiniając o to wysokie obcasy, ale wie, że po prostu za dużo wypiła. Robert chwyta ją za łokieć, w porę ratując przed wywinięciem orła na betonowych stopniach. Drugą ręką przekręca w zamku klucz, otwiera frontowe drzwi i nadal mocno trzymając żonę pod ramię, prowadzi ją do środka. Catherine zrzuca przeklęte szpilki i usiłuje godnym krokiem przemaszerować do kuchni.
– Jestem z ciebie taki dumny – mówi Robert, podchodząc od tyłu i obejmując ją ramionami. Całuje Catherine w zagłębienie szyi.
Ona odchyla głowę.
– Dziękuję – mówi, przymykając powieki. Ale krótkie poczucie szczęścia się rozpływa.
Jest noc. Są w domu. A ona nie chce iść do sypialni, chociaż jest rozpaczliwie zmęczona. Wie, że nie zaśnie. Od tygodnia dobrze nie spała. Robert niczego nie podejrzewa. Catherine z powodzeniem utwierdza go w przekonaniu, że wszystko jest w porządku. Udaje, że śpi, leżąc obok niego, samotna ze swoimi myślami. Teraz musi znaleźć wymówkę, dlaczego nie pójdzie za nim prosto do sypialni.
– Marsz na górę. Zaraz przyjdę. Muszę sprawdzić maile. – Uśmiecha się do Roberta zachęcająco, ale jemu nie trzeba wiele. Musi wcześnie wstać, więc Catherine tym bardziej docenia, że podczas wieczoru okazywał autentyczne zadowolenie, gdy to ona była w centrum zainteresowania, a on tylko milczącym, uśmiechniętym partnerem. Ani razu nie dał do zrozumienia, że czas iść. Nie, pozwolił jej błyszczeć i cieszyć się chwilą. Oczywiście sama wiele razy wcześniej udzielała mu wsparcia w podobnych sytuacjach, a dzisiaj to on z wdziękiem odegrał swoją rolę.
– Przyniosę ci wodę – mówi Robert.
Wrócili z przyjęcia po ceremonii rozdania nagród telewizyjnych. Nagród za robotę na serio. Nie żadne tam seriale czy telenowele. Tylko filmy dokumentalne. Catherine zdobyła nagrodę za dokument o dzieciach uwodzonych w celach seksualnych. O dzieciach, które powinny być otoczone opieką, ale nie były, bo nikomu na nich nie zależało, nikomu nie chciało się nimi zajmować. Jury uznało film za odważny. Ona została uznana za odważną. Nie mają pojęcia. Nie wiedzą, jaka jestem naprawdę. To nie była odwaga, tylko determinacja. Choć może jednak było w tym trochę odwagi. Potajemnie robiła zdjęcia. Mężczyzn drapieżców. Ale teraz nie ma w niej odwagi. Nie, gdy jest w domu. Boi się, że ktoś ją obserwuje nawet przez nowe żaluzje.
Wieczorami na siłę wypełniała sobie głowę rzeczami mającymi odwrócić uwagę od nieuniknionego – leżenia w ciemnościach z otwartymi oczami. Uznaje, że chyba zdołała oszukać Roberta. Poty, które ją oblewały przed udaniem się do łóżka, wyśmiała jako menopauzę. Owszem, ta dawała o sobie znać, ale na inne sposoby. Chociaż była zadowolona, że Robert poszedł spać, teraz wolałaby, żeby został przy niej. Żałuje, że nie była na tyle odważna, by mu o tym powiedzieć. Żałuje, że nie była na tyle odważna, by powiedzieć mu o tym wtedy. A teraz jest za późno. To było dwadzieścia lat temu. Gdyby powiedziała mu teraz, nie zrozumiałby. Byłby zaślepiony faktem, że przez cały ten czas ukrywała to przed nim. Zataiła coś, o czym miał prawo wiedzieć. Słyszy jego głos: na litość boską, on jest naszym synem.
Nie potrzebowała cholernej książki, żeby odtworzyć, co się stało. To wryło się jej w pamięć. Jej syn omal nie zginął. Chroniła Nicholasa przez wszystkie te lata. Strzegła, by się nie dowiedział. Dzięki niej egzystował w błogiej nieświadomości. Nie miał pojęcia, że niewiele brakowało, a nie dożyłby dorosłości. A gdyby jednak zachował jakiś strzęp wspomnień tego, co się wydarzyło? Czy sytuacja byłaby inna? Czy ich stosunki byłyby inne? Ale miała absolutną pewność, że niczego nie pamięta. Przynajmniej niczego, co uzmysłowiłoby mu rzeczywistość. Dla Nicholasa to było zwykłe popołudnie z jego dzieciństwa, które zlało się z wieloma innymi. Niewykluczone, że nawet zapamiętał je jako szczęśliwe, pomyślała.
Gdyby Robert tam był, wszystko potoczyłoby się inaczej. No, oczywiście, że inaczej. Nie doszłoby do tego. Tyle że go nie było. Nie powiedziała mu, bo nie musiała – miał nigdy się nie dowiedzieć. I tak było lepiej. Tak jest lepiej.
Otwiera laptop i googluje inicjały autora. To niemal rytuał. Robiła to już wcześniej w nadziei, że coś znajdzie, trafi na jakiś trop. Ale nic nie ma. Po prostu nazwisko „E.J. Preston”. Pewnie zmyślone. „E.J. Preston Idealny nieznajomy, pierwsza i prawdopodobnie ostatnia książka…” Nie ma nawet żadnej wskazówki co do płci. Jako wydawca figuruje „Rhamnousia”. Kiedy szukała firmy, jej podejrzenia się sprawdziły. Wydane nakładem autora. Wcześniej nie miała pojęcia, co znaczy „Rhamnousia”. Teraz wie. Bogini zemsty alias Nemezis.
To jakaś wskazówka, prawda? Przynajmniej jeśli chodzi o płeć. Ale to niemożliwe. Nikt inny nie znał szczegółów. Nikt żyjący. Oczywiście poza tymi, którzy tam byli – anonimowymi ludźmi. Ale to zostało napisane przez kogoś, kto za nic nie chce odpuścić. To coś osobistego. Catherine sprawdza, czy pojawiły się jakiekolwiek recenzje. Żadnych. Może tylko ona to przeczytała. A nawet jeśli inni to zrobią, nigdy się nie dowiedzą, że to ona jest kobietą, wokół której toczy się ta historia. Ktoś jednak wie. Ktoś wie.
Jakim cudem książka wylądowała w jej domu? Nie pamięta, żeby ją kupowała. Wygląda to tak, jakby po prostu pojawiła się na stosie innych przy jej łóżku. No, ale podczas przeprowadzki zrobił się jeden wielki chaos. Pudła pełne książek nadal czekają na rozpakowanie. Być może sama je tam położyła. A tę wyjęła z pudła zachęcona okładką. Mogła należeć do Roberta. Miał niezliczone ilości tomów, których nigdy nie czytała i nie potrafiłaby rozpoznać. Książek sprzed lat. Wyobraża go sobie przeczesującego Amazona, tytuł i okładka książki wpadają mu w oko i zamawia ją online. Szczęśliwy traf lub chory zbieg okoliczności.
Zaczyna jednak podejrzewać, że ktoś inny ją podłożył, i utwierdza się w tej myśli. Ktoś wszedł do ich domu, czy raczej czterech ścian, które jeszcze nie sprawiają wrażenia domu. Znalazł się w ich sypialni. Ktoś, kogo nie zna, położył książkę na półce obok jej łóżka. Ostrożnie. Niczego nie naruszając. Po jej stronie łóżka. Wiedząc, że tam śpi. Aranżując to tak, jakby sama ją tam położyła. Jej myśli się piętrzą, zderzają ze sobą, aż stają się poskręcane i poszarpane. Wino i niepokój, niebezpieczne połączenie. Powinna już na tyle zmądrzeć, by nie mieszać swoich trucizn. Ściska bolącą głowę. Coraz częściej pękającą z bólu. Zamyka oczy i widzi płonącą białą kropkę słońca na okładce. Jak, do cholery, ta książka znalazła się w jej domu?
Dwa lata wcześniej
Od śmierci Nancy minęło siedem lat, a ja wciąż nie uporządkowałem jej rzeczy. W szafie zalegały jej ubrania. Buty, torebki. Miała filigranowe stopy. Rozmiar trzydzieści trzy. Jej dokumenty, listy nadal leżały na biurku, w szufladach. Lubiłem je przeglądać. Lubiłem sięgać po jej listy, nawet gdy nadawcą była gazownia, patrzeć na jej imię, nazwisko i nasz wspólny adres umieszczone na kopercie. Jednak po przejściu na emeryturę nie miałem już wymówki. Po prostu weź się za to, Stephenie, powiedziałaby. Więc się wziąłem.
Zacząłem od ubrań, zdejmując je z wieszaków, od opróżniania szuflad, układania na łóżku gotowych do podróży poza dom. Wszystko zrobione, myślałem, dopóki nie zobaczyłem kardiganu, który ześliznął się z wieszaka i ukrył w kącie szafy. Miał wrzosowy kolor. Tak naprawdę dużo kolorów. Niebieski, różowy, purpurowy, szary, ale dominował wrzosowy. Kupiliśmy go w Szkocji, zanim się pobraliśmy. Nancy nosiła go jak szal, rękawy zwisały jej luźno po bokach. Zachowałem go, trzymam teraz w rękach. To kaszmir. Mole się do niego dobrały i w ściągaczu jest dziura, że można palec wsadzić. Nie pozbyła się go przez czterdzieści lat. Przeżył ją i przypuszczam, że przeżyje i mnie. Jeśli nadal będę się kurczył, co niewątpliwie nastąpi, wkrótce się w niego zmieszczę.
Pamiętam Nancy narzucającą go na siebie, gdy w środku nocy wstawała, by nakarmić Jonathana. Rozpięta nocna koszula, drobne usta syna wokół jej sutka i ciepły kardigan na jej ramionach. Gdy widziała, jak patrzę na nią z łóżka, uśmiechała się, a ja wstawałem i robiłem herbatę dla nas obojga. Zawsze starała się mnie nie obudzić, mówiła, że woli, bym spał, i wcale nie ma nic przeciwko temu, że musi się zrywać. Była szczęśliwa. Oboje byliśmy szczęśliwi. Wchodziliśmy w wiek średni i spotkała nas radość, niespodzianka, pojawiło się dziecko, gdy zupełnie straciliśmy na nie nadzieję. Nie kłóciliśmy się, kto powinien wstać, kto komu kradnie sen. Chociaż nie twierdzę, że było po równo. Dawałbym z siebie więcej, ale Jonathan potrzebował przede wszystkim Nancy, nie mnie.
Uwielbiała ten kardigan nawet przed tamtymi pobudkami w środku nocy. Wkładała go, czytając, na letnią sukienkę, na bluzkę, na nocną koszulę. Zerkałem znad biurka i obserwowałem ją stukającą na maszynie do pisania. Luźne rękawy kołysały się jej po bokach. Tak, zanim zostaliśmy nauczycielami, pisaliśmy. Nancy dała sobie z tym spokój wkrótce po urodzeniu Jonathana. Powiedziała, że straciła ochotę, a gdy Jonathan zaczął chodzić do przedszkola2, zdecydowała ubiegać się o pracę w jego placówce. Ale się powtarzam.
Ani Nancy, ani ja nie odnieśliśmy większych sukcesów jako pisarze, chociaż od czasu do czasu zdarzyło się nam opublikować jakiś tekst. Po zastanowieniu powiedziałbym raczej, że Nancy powiodło się bardziej niż mnie. Gdy jednak sama się poddała, nalegała, bym kontynuował. Wierzyła we mnie. Była głęboko przekonana, że któregoś dnia się przebiję. Cóż, może miała rację. Wiara Nancy zawsze dodawała mi sił. Ale to ona była twórcą z prawdziwego zdarzenia. Nigdy nie straciłem tego faktu z oczu, nawet jeśli ona tego nie przyznawała. Wspierała mnie przez całe lata, gdy wystukiwałem słowo po słowie, rozdział po rozdziale, kilka książek. Wszystkie odrzucono. Aż, dzięki Bogu, w końcu zrozumiała, że nie chcę więcej pisać. Miałem dość. Poczułem, że to nie dla mnie. Trudno było jej uwierzyć, kiedy powiedziałem, że doznałem ulgi po rzuceniu pisania. Ale to właśnie czułem. Ulgę. Wiecie, zawsze bardziej lubiłem czytać niż pisać. Żeby być pisarzem, dobrym pisarzem, potrzeba odwagi. Gotowości do obnażenia się. Musisz być odważny, a ja zawsze byłem tchórzem. To Nancy była odważna. Wtedy zacząłem uczyć.
Jednak uprzątnięcie rzeczy mojej żony wymagało odwagi. Poskładałem jej ubrania i umieściłem je w kartonach. Jej buty i torebki powkładałem do skrzynek, w których kiedyś trzymałem wino. Kiedy wino pojawiło się w domu, ani myślałem, że pudełka, w których przyjechało, znikną z rzeczami mojej zmarłej żony. Spakowanie wszystkiego zabrało mi tydzień, pozbycie się tego z domu jeszcze dłużej.
Nie mogłem znieść faktu, że wszystko może zniknąć od razu, więc moje wycieczki do sklepu organizacji dobroczynnej rozłożyłem w czasie. Dość dobrze poznałem dwie kobiety, które ją prowadziły. Wyznałem, że rzeczy należały do mojej żony, i odtąd, gdy tam wpadałem, przerywały pracę i całkowicie poświęcały mi swój czas. Jeśli zdarzyło mi się przyjść, kiedy piły kawę, robiły ją też dla mnie. Przebywanie w sklepie pełnym ubrań umarłych dziwnie podnosiło na duchu.
Martwiłem się, że gdy skończę sortować rzeczy Nancy, znów wpadnę w letarg, który ogarnął mnie od przejścia na emeryturę, ale tak się nie stało. Choć było to smutne, wiedziałem, że zrobiłem coś, co Nancy by pochwaliła. Podjąłem decyzję: od tej pory dam z siebie wszystko i będę zachowywać się tak, że gdyby Nancy weszła do pokoju, poczułaby przypływ miłości, nie wstydu. Będzie moją redaktorką, niewidzialną, obiektywną, dbającą o moje dobro.
Pewnego ranka, niedługo po fazie sprzątania, obudziłem się z poczuciem celu. Wstałem, ogoliłem się, ubrałem, zjadłem śniadanie i o dziewiątej byłem gotów do wyjścia. Przepełniał mnie dobry nastrój, szykowałem się na dzień w British Library. Myślałem o powrocie do pisania. Nie beletrystyki, ale czegoś sensowniejszego, opartego na faktach. Nancy i ja czasem spędzaliśmy wakacje na wybrzeżu Anglii Wschodniej i pewnego lata wynajęliśmy wieżę Martello3. Zawsze chciałem dowiedzieć się więcej o tym miejscu, ale każda książka na jego temat była tak sucha, tak pozbawiona życia. Nancy też starała się kupić mi coś na kolejne urodziny, ale zdołała wygrzebać tylko nudne tomy pełne dat i statystyk. W każdym razie jako cel pisarski wyznaczyłem sobie ożywienie tamtego cudownego miejsca. Jego mury przez setki lat były przesiąknięte oddechem innych ludzi i byłem zdeterminowany, by się dowiedzieć, kto przebywał w wieży od tamtych czasów aż do dzisiaj. Tak więc rano wyruszyłem z domu dziarskim krokiem. I zobaczyłem ducha.
Nie widziałem jej wyraźnie. Dzielili nas ludzie. Kobieta z dziecięcym wózkiem. Para spacerujących nastolatków, palących papierosy. Wiedziałem jednak, że to ona. Poznałbym ją wszędzie. Szła szybko, zaaferowana, i starałem się dotrzymać jej kroku, ale była ode mnie młodsza, miała silniejsze nogi, a moje serce zaczęło walić z wysiłku i musiałem przystanąć. Dystans między nami urósł i nim odsapnąłem, zniknęła w podziemiach metra. Szedłem za nią, niezdarnie pokonując bramki, przestraszony, że ją zgubię, gdy wsiądzie do pociągu. Schody były strome, zbyt strome, bałem się, że upadnę, gnając na złamanie karku, aby dopaść ją na peronie. Chwyciłem się poręczy i przeklinałem moją słabość. Ona wciąż tam była. Podchodząc do niej, uśmiechnąłem się. Myślałem, że na mnie czeka. Odwróciła się i spojrzała wprost na mnie. Nie odwzajemniła uśmiechu. Na jej twarzy malował się niepokój, może nawet strach. Oczywiście to nie był duch. To była młoda kobieta, może trzydziestoletnia. Miała na sobie płaszcz Nancy, ten, który oddałem organizacji dobroczynnej. I włosy tego samego koloru, co Nancy w jej wieku. Przynajmniej tak mi się wydało. Kiedy jednak podszedłem bliżej, dostrzegłem, że jej włosy zupełnie nie przypominają tych Nancy. Owszem, kolor się zgadzał, ale to był sztuczny, płaski, martwy brąz. Nie miał wibrującego, żywego odcienia włosów mojej żony. Zdałem sobie sprawę, że mój uśmiech zaniepokoił kobietę, więc się odwróciłem z nadzieją, że zrozumie, iż nie miałem zamiaru zrobić jej nic złego, że to pomyłka. Kiedy pociąg wjechał na stację, nie wsiadłem, tylko poczekałem na następny – nie chciałem, aby nieznajoma pomyślała, że ją śledzę.
Doszedłem do siebie dopiero w połowie poranka. Spokój biblioteki, jej piękno, podnoszący na duchu trud lektury, robienie notatek i poczyniony postęp przeniosły mnie z powrotem tam, gdzie byłem na początku dnia. Zanim wczesnym wieczorem wróciłem do domu, znów poczułem się sobą. Kupiłem gotowe danie na wynos, niewymagającą pracy kolację, i otworzyłem butelkę wina, ale wypiłem tylko kieliszek. Obecnie nie folguję sobie z piciem, wolę zachować kontrolę nad myślami. Zbyt dużo alkoholu sprawia, że pędzą w złym kierunku, jak rozbrykane szkraby, które dopiero co nauczyły się chodzić.
Zależało mi na przejrzeniu notatek, zanim pójdę spać, więc podszedłem do biurka, by przyszykować je do pracy. Papiery Nancy wciąż zaścielały blat. Przejrzałem biuletyny i stare rachunki, z góry wiedząc, że nie znajdę nic naprawdę ważnego. Gdyby miało być inaczej, czy nie natrafiłbym na coś do tej pory? Zgarnąłem wszystko do kosza na śmieci, wyjąłem z szafy maszynę do pisania i postawiłem ją na środku biurka, przygotowaną do pracy.
Kiedy Nancy pisała, miała własne biurko, małe dębowe, które teraz stoi w mieszkaniu Jonathana. Gdy przestała pisać, uzgodniliśmy, że równie dobrze możemy dzielić się moim. Korzystała z szuflad po prawej stronie, ja – z tych po lewej. Swoje rękopisy przechowywała w dolnej szufladzie i mimo że na regale z książkami leżały inne, z trzema spoczywającymi w biurku wiązała największe nadzieje. Chociaż wiedziałem, że tam są, ponowne ich zobaczenie wstrząsnęło mną. Widok morza, Koniec zimy i Wyjątkowy przyjaciel, wszystkie nieopublikowane. Sięgnąłem po Wyjątkowego przyjaciela i zabrałem go ze sobą do łóżka.
Musiało minąć prawie czterdzieści lat, odkąd czytałem te słowa. Napisała to latem, przed urodzeniem Jonathana. Czułem się tak, jakby Nancy leżała obok mnie w łóżku. Słyszałem wyraźnie jej głos – wtedy młodej kobiety, jeszcze nie matki. Były w nim energia, nieustraszoność. Cofnął mnie do czasów, w których przyszłość nas podniecała, kiedy rzeczy, które jeszcze się nie wydarzyły, raczej ekscytowały, niż przerażały. Zasypiając, byłem szczęśliwy, doceniłem to, że chociaż jej już nie miałem, to szczęście, że pojawiła się w moim życiu. Otworzyliśmy się na siebie. Dzieliliśmy się wszystkim. Wydawało mi się, że wiedzieliśmy o sobie wszystko.
Wiosna 2013
Zaczekaj… wyjdę z tobą – woła Catherine ze szczytu schodów.
Robert zawraca od drzwi i patrzy na nią.
– Przepraszam, skarbie, obudziłem cię?
Catherine wie, jak bardzo się starał: wziął krótki prysznic, a ubierając się, chodził na palcach. Jednak i tak nie spała cały ten czas. Leżała tam z półprzymkniętymi oczami. Przyglądała mu się z miłością, wdzięczna za troskliwość. Odczekała, ile się dało. Gdy tylko wyszedł z pokoju, zwlokła się z łóżka, ubrała i popędziła za nim na dół. Jeszcze nie potrafiła być sama. Może później, nie teraz.
Siada na stopniu, wbija stopy w adidasy.
– Głowa mi pęka. Najlepsze, co mogę zrobić, to wyjść i ją oczyścić – mówi, wiążąc sznurówki drżącymi palcami. Słyszy swój ton, brzmi tak normalnie, tak wiarygodnie. Rozdygotane palce to może skutek kaca. Wzięła tydzień wolnego, by rozpakować i porozkładać rzeczy – zamienić ich nowe lokum w dom, ale tego ranka nie potrafiła sprostać obowiązkom. I to prawda, że głowa jej pęka. Tyle że to nie ma żadnego związku z wczorajszym świętowaniem.
Widzi, że Robert spogląda na zegarek. Musi być wcześnie w pracy.
– Już idę, już idę – mówi w drodze do kuchni, pospiesznie napełnia butelkę wodą, bierze iPoda i z powrotem biegnie do męża.
Zamykają za sobą drzwi i idą razem do metra. Sięga po jego dłoń i chwyta mocno, a on patrzy na nią i się uśmiecha.
– Fajnie było wczoraj wieczorem – mówi. – Dostałaś dużo miłych maili?
– Kilka – odpowiada, choć nie zadała sobie trudu, by to sprawdzić. Zupełnie nie miała do tego głowy. Przejrzy pocztę, gdy wróci do domu, kiedy przejaśni jej się w głowie.
Robert głaszcze ją po policzku, mówi, że nie powinien wrócić późno, i wyraża nadzieję, iż jej stan się poprawi, po czym znika w metrze. Catherine zaraz potem się odwraca, wkłada słuchawki do uszu i zaczyna biec. Tą samą drogą, którą szli, w kierunku jedynej zielonej przestrzeni w okolicy. Jej stopy uderzają w rytm muzyki.
Mija ich dom i biegnie dalej. Serce jej dudni, pot już spływa między łopatkami, nie jest w formie. Powinna szybko maszerować, nie biec, ale chce dać sobie w kość, potrzebuje tego. Dobiega do wysokiej cmentarnej bramy z kutego żelaza i mija ją. Udaje się jej zrobić jedną rundkę, po czym zatrzymuje się, dysząc, pochyla się i wspiera dłonie na kolanach. Powinna się porozciągać, ale czuje się skrępowana. Nie jest sportowcem, jedynie kobietą w biegu.
Dalej, dalej. Prostuje się i rusza ponownie przed siebie, łagodnym truchtem, niewyczerpującym, pobudzającym myślenie. W połowie dystansu zwalnia do marszu, ale utrzymuje żwawe tempo, by jej serce nie przestawało pompować. Z nagrobków unoszą się ku niej imiona: Gladys, Albert, Eleanor, imiona dawno zmarłych ludzi. Jej uwagę najbardziej jednak przyciągają nagrobki dzieci – to przy nich się zatrzymuje i czyta. Początki i zakończenia krótkich żywotów. Czyż nie wszyscy tak robią? Przystają przy grobach dzieci ułożonych na wieczność w ich trawiastych posłaniach? Zajmują mniej miejsca niż ich dorośli sąsiedzi, a mimo to nie da się zignorować ich obecności, wołają: „Proszę, zatrzymaj się na chwilę”. I Catherine to robi. I wyobraża sobie kamienną płytę, która mogłaby tu leżeć, ale jej nie ma.
Nicholas Ravenscroft
ur. 14 I 1988, odebrany nam 14 VIII 1993
Ukochany syn Roberta i Catherine
I wyobraża sobie, że to ona musiałaby powiedzieć Robertowi o śmierci Nicholasa. I słyszy jego pytania: Gdzie byłaś? Jak to się mogło zdarzyć? Jak to możliwe? I w jednym wybuchu wyrzuciłaby z siebie wszystko, a on zatonąłby, zmiażdżony ciężarem jej opowieści. Catherine widzi, jak walczy, stawia opór, unosi głowę znad głębin, łapczywie chwyta oddech, ale nie udaje mu się wyjść z tego cało.
Jednak Nicholas nie umarł. Żyje, a ona nie musiała nic Robertowi mówić. Wszyscy przeżyli, wyszli z tego bez szwanku.
Dwa lata wcześniej
Po lekturze Wyjątkowego przyjaciela obudziłem się rano wypoczęty. Paliłem się do pracy i planowałem rzucić okiem na notatki, zanim sporządzę z nich maszynopis. Wiedziałem, że w wysokiej komodzie jest papier maszynowy. Wygląda na to, że wszystko na koniec lądowało w komodzie, ewentualnie na niej. Wyobraziłem sobie ryzę papieru leżącą pod planszami do scrabble’a albo tryktraka, ale kiedy próbowałem ją wyciągnąć, szuflada nie chciała się otworzyć. Papier był uwięziony w tylnej części komody. Coś utknęło między nią a ścianą. Sięgnąłem głębiej i dotknąłem czegoś miękkiego. Była to stara torebka Nancy. Podstępna, nie podzieliła losu rzeczy, które wylądowały w sklepie organizacji dobroczynnej.
Usiadłem przy ścianie, wyprostowałem nogi na podłodze i położyłem torebkę na kolanach. Była z czarnego zamszu, z dwiema splecionymi perłami imitującymi zapięcie. Otarłem ją z kurzu i zajrzałem do środka. Były w niej klucze do mieszkania Jonathana, szminka oraz zaprasowana w kwadrat chusteczka. Odkręciłem i powąchałem szminkę. Straciła woń, ale zachowała skośny kształt z lat, gdy gładziła wargi Nancy. Przytknąłem do nosa chusteczkę, a jej zapach wzbudził wspomnienia wieczoru w teatrze. Znajdowało się tam jeszcze coś, czego zupełnie się nie spodziewałem. Zdjęcia w żółtej kopercie z grubym, czarnym napisem KODAK. To było cenne znalezisko i zasługiwało na należytą oprawę.
Zrobiłem sobie kawę i usiadłem na sofie, spodziewając się napływu szczęśliwych wspomnień. Założyłem, że to zdjęcia z wakacji. Chyba nawet miałem nadzieję na ujęcia wieży Martello. Liczyłem na to, że znalezienie torebki Nancy w jakiś sposób pomoże mi w moim przedsięwzięciu. I poniekąd tak się stało, ale nie w tym, który sobie wyobrażałem tamtego ranka.
Moja głowa, tak czysta jeszcze na początku dnia, teraz czuła się tak, jakby wrzucono do niej zawartość innej. Nie potrafiłem rozróżnić, które myśli są moje, a które obce, które są prawdą, a które kłamstwem. Kawa wystygła, wachlarz zdjęć wciąż zalegał na moich kolanach. Spodziewałem się fotografii, które rozpoznam, ale zobaczyłem coś, czego nigdy wcześniej nie widziałem.
Patrzyła prosto w obiektyw. Flirtowała? Tak myślę. Tak, flirtowała. To były kolorowe zdjęcia. Niektóre zrobione na plaży. Leżała tam uśmiechnięta, wakacyjna ukochana w czerwonym bikini. Miała wypchnięte piersi, jak jakaś pin-up girl, i wyglądała, jakby uważała się za bardzo pożądaną kobietę. Pewną siebie. Tak, właśnie to. Pewną swojej seksualnej atrakcyjności. Inne zdjęcia zrobiono w hotelowym pokoju. Były bezwstydne. Ona była bezwstydna. Ale nie mogłem oderwać od nich wzroku. Nie mogłem przestać patrzeć. Przeglądałem je raz za razem, katowałem się nimi i im dłużej patrzyłem, tym większy był mój gniew, bo im dłużej patrzyłem, tym więcej rozumiałem.
To, co najbardziej mnie dręczyło, to fakt, że wiem, kto trzymał aparat. Znałem już przystojną twarz za obiektywem, chociaż nie potrafiłem jej znaleźć na tych fotografiach. I choć przeglądałem je bez końca, zdołałem wypatrzyć tylko cień na brzegu jednego ujęcia. Przejrzałem nawet negatywy, unosząc je pod światło na wypadek, gdyby jakiś kadr nie został wywołany. Negatywów było więcej niż odbitek, więc miałem nadzieję, że któraś z nich go ujawni, ale były rozmyte, nieostre, bezużyteczne.
Jak Nancy mogła przynieść te fotografie do naszego domu? Jak mogła ukrywać je przede mną, pozwalając, by gniły pod naszym dachem? Musiały leżeć tu lata. Czy o nich zapomniała? Czy też zaryzykowała, że któregoś dnia mogę na nie trafić? Ale było za późno. Zanim się to stało, umarła. Nigdy nie było mi dane porozmawiać z nią na ich temat. Powinna je zniszczyć. Jeśli nie zamierzała o nich powiedzieć, powinna była to zrobić. A zamiast tego pozwoliła mi je znaleźć, gdy byłem już żałosnym starcem; długo po czasie, kiedy mogłem cokolwiek z tym zrobić.
Do cech Nancy, które najbardziej ceniłem, należała uczciwość. Ile razy przeglądała w ukryciu te zdjęcia i znów je chowała? Wyobrażałem sobie, jak czeka, abym wyszedł, i je ogląda, chowa je, gdy przychodzę do domu. Za każdym razem, gdy wyjmowałem coś z tej komody, za każdym razem gdy graliśmy w scrabble, przypominała sobie, że tam są, i nie pisnęła słowa. Zawsze jej ufałem, ale teraz zdjął mnie lęk na myśl o tym, co jeszcze mogła ukrywać.
To niebywałe, ile siły może dać gniew. Wywróciłem wszystko do góry nogami, szukając innych jej sekretów. Zaatakowałem nasz dom, jakby był moim wrogiem. Chodziłem od pokoju do pokoju, zrywając, rozsypując, przewracając, robiąc koszmarny bałagan, lecz nie znalazłem niczego więcej. Kiedy skończyłem, miałem wrażenie, że sięgnąłem do zatkanego zlewu i grzebałem w ściekach, próbując odblokować odpływ. Ale nie wymacałem niczego, czego mógłbym się uchwycić. Tylko miękki brud, który wżarł się w skórę i pod paznokcie, a jego smród wdarł się do moich nozdrzy, przesiąknął moje włosy, przesączył się do naczynek krwionośnych, zanieczyszczając cały mój organizm.
Wiosna 2013
Pyłek kurzu ląduje na poduszce. Nikt inny by tego nie usłyszał. Catherine – tak. Słyszy wszystko – jej uszy są szeroko otwarte. Widzi też wszystko. Nawet w smolistych ciemnościach. Jej wzrok się przyzwyczaił. Gdyby Robert się teraz obudził, byłby ślepy, Catherine – nie. Obserwuje jego zamknięte oczy: drgające powieki, mrugające rzęsy, zastanawia się, co się za nimi dzieje. Czy on coś przed nią ukrywa? Czy jest w tym równie dobry jak ona? Jest jej bliższy niż ktokolwiek inny, a jednak udało jej się, przez te wszystkie lata, trzymać go w niewiedzy. Bliskość nie ma znaczenia, Robert zwyczajnie niczego nie widzi i ta myśl napawa ją lękiem. Ukrywając wszystko tak długo, doprowadziła do tego, że jej sekret urósł do takich rozmiarów, że nie można go już odsłonić; jak dziecko, które urosło zbyt duże, by urodzić się naturalnie, i będzie musiało zostać wycięte. Utrzymywanie tajemnicy stało się czymś większym niż sama tajemnica.
Robert przewraca się na plecy i zaczyna chrapać, więc Catherine łagodnie przepycha go, by odwrócił się na drugi bok, plecami do niej. Ostrożnie, aby go nie obudzić – w środku nocy nie może ryzykować rozmowy – przysuwa się tak blisko, że czuje jego zapach.
Pamięta chwilę sprzed dwudziestu laty, kiedy objął ją ramieniem i spytał: „Wszystko w porządku?”. Wcale nie było, ale nie chciała, by się dowiedział, dlaczego nie jest w porządku; a wtedy nie była równie dobra w maskowaniu się jak teraz. Powiedziała: „Nie, nie za bardzo”, i chociaż czuła w oczach łzy, powstrzymała się od płaczu, bo wiedziała, że w przeciwnym razie wyzwoliłaby potok słów. Gdyby się rozpłakała, nie zdołałaby ukryć całej reszty, wyszłaby ona na jaw. Nie zapłakała, nakłamała, wyznała tylko coś, co nie było prawdziwe.
– Chcę wrócić do pracy. Już mówiąc to, czuję się paskudnie. Wiem, że mam szczęście, mogąc sobie pozwolić na pozostanie w domu, zarabiasz wystarczająco dużo na nas oboje, ale… jestem samotna. Czuję się przygnębiona… – Tak zaczęła kopać tunel, którym uciekała przed sobą samą, i przed Nicholasem. Syn był stałym przypomnieniem, chociaż nie powiedziała tego Robertowi. Nie mogła się przyznać, że pozostawanie sam na sam z Nicholasem doprowadza ją do szaleństwa, że jego obecność przywołuje wspomnienia, które chciała wyprzeć. – Rozumiesz? – spytała. I pamięta, że spojrzała Robertowi w oczy, i zadała sobie pytanie, czy zdoła ją przejrzeć.
– Oczywiście, że rozumiem – rzekł, przyciągając ją do siebie i całując.
Mimo to poczuła jego zawód. Próbował ukryć go pocałunkiem, zamaskować swój żal, że wyznała, że nie jest w stanie być matką, jakiej pragnął dla ich syna. Nigdy tego nie powiedział, nie wyraził swojego rozczarowania, ale ona to czuła.
Był moment, że mało brakowało, a wyznałaby mu prawdę. Zamiast się na nią zdobyć, znów skłamała i powiedziała, że jedzie na weekend do dawnej szkolnej koleżanki. Nie znał jej dobrze, mieszkała poza Londynem; nigdy się nie dowie. Powiedziała mu, że to sytuacja alarmowa – koleżanka przeszła załamanie. Spakowała się do jednej torby i pojechała w piątek, prosto z pracy, zrzucając na nową opiekunkę obowiązek zabrania Nicholasa ze szkoły, i zniknęła, zanim Robert wrócił z pracy do domu. Wzięła taksówkę, nie skorzystała z metra – nie chciała ryzykować, że wpadnie na kogoś znajomego.
Kiedy wróciła do domu w niedzielę wieczorem, Nicholas już był w łóżku. Robert powiedział jej, że jest blada, a ona oznajmiła, że ma za sobą upiorny weekend i pada z nóg. Wszystko było prawdą.
– Muszę wcześniej się położyć, to wszystko – dodała i natychmiast zmieniła temat, pytając o nową opiekunkę.
– Wygląda na to, że idzie jej dobrze. Kiedy wróciłem do domu w piątek, Nick był w wyśmienitym nastroju.
– To świetnie – powiedziała.
Następnego ranka zadbała o to, żeby być w formie. Na jej policzkach pojawił się lekki rumieniec. Przed wyjściem do pracy musiała wyekspediować Nicka do szkoły, tak więc było mało czasu na rozmowę, na to, by zauważył, że jest rozkojarzona. Miała mnóstwo obowiązków, co jej pasowało. Była tak zajęta, by w głowie brakowało już miejsca na wspomnienia. I udało się jej opróżnić umysł z przeszłości. To ją napędzało. A teraz przeszłość wróciła, odsuwając wszystko inne na bok – stojąc tam, z wypiętą klatką piersiową, domagając się jej uwagi.
Książka wciąż leży na stoliczku przy łóżku. Nie mogła jej skończyć. Za każdym razem, gdy próbowała, wycofywała się jak tchórz, w kółko czytając te same słowa – uwięziona w połowie. Odsuwa się od Roberta i wstaje z łóżka, bierze książkę i skrada się po schodach na palcach jak włamywacz.
Rzuca z impetem książkę na kuchenny stół i odwraca się do niej tyłem w wątłym akcie buntu. Dzisiaj jest niedziela, dzień odpoczynku, ale nie dla niej. Parzy herbatę, zabiera ją na górę do wolnego pokoju i siada na podłodze. Czeka na nią pięć nierozpakowanych kartonów: dwa podpisane „Nicholas”, trzy – „wolny pokój”. Nie pamięta, co w nich jest. Czuje się oszołomiona brakiem snu, a jej ręce się trzęsą, gdy wyciąga rzeczy, rozrywając i rozdzierając gazety, rozpakowując bibelot za bibelotem, wszystkie bezsensowne, bezużyteczne rzeczy. Miała nadzieję na jakąś wskazówkę – notatkę, kopertę, cokolwiek związanego z książką, co pomogłoby prześledzić drogę, którą trafiła do jej domu – nie ma niczego. Próbuje szczęścia z kolejnym kartonem. Umieszcza książkę za książką na pustych półkach, nie zawracając sobie głowy ustawianiem, pozwalając im się osuwać, ślizgać, spadać z hukiem na podłogę.
Patrzy na kartony Nicholasa. Tydzień temu miał przyjść przejrzeć swoje rzeczy, ale się nie zjawił i chciała zrobić to za niego, lecz Robert ją powstrzymał. To rzeczy Nicka, nie jej. I Catherine była sfrustrowana, bo cholernie dobrze wiedziała, że Nicholas nie zrobi tego porządnie. Chodziło o to, że nie ma tu już sypialni. Teraz mają wolny pokój. Dla gości. Nicholas może wpadać, kiedy chce. Oczywiście, że może. A gdyby chciał się przespać, nie byłoby żadnego problemu. W wolnym pokoju. Teraz ma własne mieszkanie. Sam płaci czynsz. I dobrze. Ma dwadzieścia pięć lat. Poszło mu lepiej, niż mogliby zamarzyć. Ma pracę. Niezależność. I tego Catherine dla niego chciała. Szansy, żeby pokazał, na co go stać. Natłok myśli odbiera jej oddech, jakby wypowiadała je na głos.
– Kochanie?
Głos Roberta jest łagodny, mimo to sprawia, że Catherine podskakuje na jego dźwięk. Patrzy na niego znad swojego gniazda podartych gazet, z rękami czarnymi od farby drukarskiej. Dochodzi dziewiąta i jest na nogach już od czterech godzin. Dostrzega troskę na jego twarzy, bo jego żona wygląda jak cień człowieka. Kiedy się ma czterdzieści dziewięć lat, trudno liczyć na to, że niewyspanie nie odbije się na wyglądzie. Oczywiście Robert zauważa jej bladość i sińce pod oczami.
– Chciałam zacząć, zanim Nicholas przyjdzie. Żeby mu było łatwiej – kłamie i rozgląda się po bałaganie.
– To może poczekać. Nie ma pośpiechu. Niech sam się tym zajmie. – Kładzie dłoń na jej ramieniu. – Jajecznica?
Kiwa głową. Umiera z głodu. Zawsze tak jest, gdy nie śpi. Idzie za nim na dół, po czym bezsilnie, ciężko opada na krzesło przy stole.
– Mam przygotować lunch? – pyta Robert. Nicholas przychodzi na niedzielny posiłek, a ona kupiła kurczaka.
– Nie, nie, ja się tym zajmę – mówi Catherine. Wie, że poczuje się lepiej, odgrywając swoją rolę i kryjąc się w oparach smażonego mięsa.
Widzi książkę na drugim końcu kuchennego stołu. Miała nadzieję, że wynosząc ją z sypialni, zazna trochę spokoju. Robert przygląda się żonie, rozważa po cichu pytania. Czy ma depresję? Czy chodzi o przeprowadzkę? Już otwiera usta, ale ona odzywa się pierwsza. Zajęta formułowaniem swojego pytania, nie zauważyła, że Robert, biorąc wdech, szykuje się do powiedzenia czegoś. Gdyby zauważyła, może nie zdobyłaby się na odwagę, by spytać:
– Czy to twoja książka?
Celowo zadała pytanie z pełnymi ustami, chciała sprawiać wrażenie rozluźnionej, kiedy skinieniem głowy wskazywała koniec stołu. Robert spogląda na książkę, sięga po nią i przysuwa do siebie. Potrzebuje chwili na odpowiedź. Gdy ta pada, jest pogardliwa. Robert kręci przecząco głową.
– Dobra? – Podnosi książkę, odwraca, czyta tekst z tyłu okładki.
Catherine przełyka ślinę.
– Nie bardzo. Nudnawa.
Patrzy, jak odwraca ją ponownie i spogląda na front okładki.
– Idealny nieznajomy – czyta. – O czym jest?
Catherine wzrusza ramionami.
– Och, bzdura. Słaba fabuła. Niewiarygodna.
I Robert odkłada książkę niedbale. Beztrosko. Bez zastanowienia. Traktuje ją tak, jak Catherine sama chciałaby traktować.
– Czemu pytasz?
– Myślałam, że może jest twoja – zaryzykowała sugestię.
– Dzięki – odpowiada, ale ona nie dostrzega rozbawienia w jego głosie.
– Po prostu nie pamiętam, żebym ją kupowała. Zastanawiałam się, skąd się wzięła… – urywa, wstaje i wkłada talerz do zmywarki.
Robert zbywa temat wzruszeniem ramion, zadaje sobie pytanie, dlaczego Catherine jest tak zainteresowana książką, i uznaje, że tylko chce odwrócić uwagę od czegoś, co ją naprawdę martwi. Jest przekonany, że Catherine usiłuje nawiązać rozmowę, i napawa go to niepokojem. Nie są takim małżeństwem. Nie muszą „nawiązywać rozmowy”. Są sobie bliscy – teraz bardziej niż kiedykolwiek w ostatnich kilkunastu latach. To dla niej typowe: siedzi w domu i ma zbyt dużo wolnego czasu – na analizowanie, na myślenie o sobie.
– Cath. Odwaliłaś tu wspaniałą robotę, już można się czuć jak w domu. Ale za dobrze cię znam. Nie możesz się doczekać powrotu do pracy, mam rację?
Ona patrzy na niego. Robert szczerze wierzy w to, co mówi.
– Uwielbiam to, że nie jesteś idealną panią domu. Powinnaś kręcić kolejny film, nie tkwić tutaj, rozpakowując kartony i urządzając dom.
Jej oczy wypełniają się łzami, co utwierdza Roberta w przekonaniu, że ma rację. On jest jej opoką. Pozwala mu w to wierzyć.
– Masz rację, wiem, że byłam rozkojarzona… – Catherine nie wyprowadza go z błędu.
Przerywa jej.
– Więc wracaj… nie ma potrzeby, żebyś brała dwa tygodnie urlopu. Zresztą większość roboty tu już odwaliłaś i resztę zrobimy razem wieczorami, w weekendy. Zostało tylko kilka paczek. Czemu nie?
– Tak. Czemu nie. – Udaje się jej wykrzesać uśmiech.
I nagle jej