Stachura. Biografia i legenda - Marian Buchowski - ebook

Stachura. Biografia i legenda ebook

Marian Buchowski

3,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!

Publikowane po raz pierwszy fragmenty dzienników pisarza. Nieznane szczegóły życiorysu. Kulisy powstawania "Siekierezady". Ciemne strony blasków legendy. 137 fotografii.

[opis okładkowy]

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Książka dostępna w zasobach:

Miejska Biblioteka Publiczna w Mszanie Dolnej

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 523

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

MARIAN BUCHOWSKI

WYDANIE II

 

 

Okładkę i kartę tytułową projektował

Jacek. Laskowski

Fotografie pochodzą ze zbiorów Muzeum Literatury im. A. Mickiewicza w Warszawie orazz archiwów prywatnych: Danuty Pawłowskiej, Marka Gałązki, Janusza Kuklińskiego,Wiesława Niesiobędzkiego, Jana Potiszila i Leszka Rojka.

Autorzy zdjęć:

Jan Bebel(fot. 131,132)

Marek Borawski (fot. 121,128,129)

Jarosław Busz (fot. 130)

Erazm Ciołek (fot. 56,57)

Roman Kwaśniewski (fot. 41)Tadeusz Kwaśniewski (fot. 37) Janusz Lachowicz (fot. 137,138)

Wydanie I MAGNES, OPOLE 1992

Wydanie II © COPYRIGHT BY KAMERTON, OPOLE 1993

Fotoskład: VOGARDruk i oprawa: Cieszyńska Drukarnia Wydawnicza

ISBN 83-85971-00-9

 

Joasi i Jędrkowi

Biografia

Jak miał na imię Edward Stachura, używający w kontaktach z przyjaciółmi przydomka STED, utworzonego z połączenia pierwszych dwóch liter nazwiska i imienia?

Na 5 lutego 1984 r. telewizyjna Wielka gra wyznaczyła eliminacje do teleturnieju zatytułowanego Współczesna legenda literacka: Bursa, Wojaczek, Stachura. Termin finałowej rozgrywki wielokrotnie przekładano, a na telefoniczne pytania uczestników o datę finału - ludzie pani Ryster odpowiadali usprawiedliwiająco: Główny ekspert od Stachury wyjechał na dłużej za granicę i nagranie finałowe odbędzie się dopiero po jego powrocie.

Za najlepszego znawcę biografii i twórczości Edwarda Stachury uważany jest dr Krzysztof Rutkowski (praca magisterska: Próba całości i poezja świata. O koncepcji twórczości Edwarda Stachury, doktorat: Romantyczna koncepcja „Poezji czynnej” Mirona Białoszewskiego i Edwarda Stachury). W czasie kiedy oczekiwano na finał teleturnieju o współczesnej legendzie literackiej i Edwardzie Stachurze, Krzysztof Rutkowski - wówczas pracownik Uniwersytetu Warszawskiego - przebywał na stypendium we Francji. Wcześniej, we wstępie do pięciotomowego wydania poezji i prozy Edwarda Stachury, Krzysztof Rutkowski napisał: Edward Jerzy Stachura urodził się 18 VIII 1937 roku w Pont-de-Cheruy, Departament Isere, we Francji.

Tylko datę, nazwę departamentu i Francję można przyjąć bez żadnego „ale”.

Drugie dziecko małżeństwa Stanisława i Jadwigi Stachurów urodzone 18 sierpnia 1937 roku otrzymało imiona: Jerzy Edward, a w merostwie zapisano to jako: Georges Edouard. Właśnie w takiej kolejności - Jerzy Edward. Taką też urzędową kolejnością imion posługiwał się później sam poeta w różnych okolicznościach życiowych („Jerzy Edward Stachura” widnieje m.in. w skróconym odpisie aktu urodzenia, na świadectwie maturalnym, w oficjalnych pismach do urzędów, a także w książeczce wojskowej - seria C 228094, wydanej 2 X 1957 r. przez WKR Aleksandrów Kujawski i w dowodzie osobistym - seria SJ 2510125, wydanym 6 VII 1963 r. przez KD MO Warszawa Praga-Południe).

Urzędowa zmiana kolejności imion (na: Edward Jerzy) nastąpiła na mocy „Decyzji o ustaleniu brzmienia imion” wydanej 18 IV 1974 r. przez Urząd Dzielnicowy Warszawa Praga-Południe (sygnatura: WSW -11-77-34/74). Urzędowa decyzja była efektem pozytywnego rozpatrzenia pisemnej prośby poety, wniesionej 5IV 1974 r. do właściwego, ze względu na ówczesne miejsce zamieszkania Stachury, organu administracji państwowej.

Oto treść tego pisma:

Wydział Spraw Wewnętrznych Warszawa 5-IV-1974 r.

Dzielnicowej Rady Narodowej

Warszawa Praga-Płd.

PODANIE

Uprzejmie proszę o spowodowanie przestawienia kolejności imion w moim dowodzie osobistym. Zamiast: Jerzy, Edward ma być: Edward, .Jerzy. Zawsze używałem imienia Edward i tak wszyscy na mnie wołają. Również rodzice nigdy nie nazywali mnie Jerzy, lecz Edward.

Jestem pisarzem. Wydałem dotychczas 9 (dziewięć) książek i wszystkie są podpisane: Edward Stachura. W związkach twórczych, do których należę, figuruję jako Edward Stachura, nie: Jerzy, Edward Stachura. Kiedy wyjeżdżam za granicę, a zdarza się to dość często, otrzymuję paszport z wpisanym jednym imieniem, tym pierwszym według dowodu, to znaczy Jerzy. Powstają w związku z tym ciągłe nieporozumienia.

Bardzo więc proszę w celu uniknięcia dalszych nieporozumień o przestawienie mi w dowodzie (właśnie czynię starania o nowy dowód) kolejności imion, względnie usunięcie imienia Jerzy, którego nigdy nie używałem. Jednocześnie przepraszam za kłopot i za to, że do tej pory tej sprawy nie załatwiłem.

Do podania załączam: legitymację Związku Literatów Polskich, legitymację Związku Autorów i Kompozytorów ZAiKS, Książeczkę Wojskową oraz egzemplarz ostatniej mojej powieści podpisanej, jak wszystkie inne moje książki: Edward Stachura. Na skrzydełku tej powieści jest mój krótki życiorys według którego można sprawdzić, że Jerzy, Edward Stachura (z dowodu osobistego) i Edward Stachura - autor książki - to jedna i ta sama osoba.

Uprzejmie proszę o możliwie szybkie pozytywne rozpatrzenie mojego podania. Łączę wyrazy poważania

Edward Stachura

Bezpośredni impuls do podjęcia urzędowych starań o zmianę imienia był - wg informacji starszego brata pisarza, Ryszarda Stachury - następujący. Ryszard Stachura ma syna (urodzonego w 1951 r.) o imieniu Jerzy. Bratankowi, o identycznym z pisarzem imieniu i nazwisku, kiedy wszedł w wiek młodzieńczy, zdarzały się różne przygody, a wśród nich była i taka, która zakończyła się tzw. spisaniem przez funkcjonariusza MO. Pisarz Edward Stachura (mając w dowodzie osobistym, jako pierwsze, imię Jerzy) był bardzo wyczulony na punkcie swego honoru. Po przygodzie bratanka doszedł do wniosku, że należy na przyszłość wykluczyć sytuacje polegające na tym, że ktoś o identycznych personaliach mógłby mimo woli rejestrować swoje poczynania na cudzym koncie. I stąd wystąpienie pisarza w 1974 r. o urzędową zmianę imienia (dodajmy, że bratanek, kiedy sam zaczął w prasie publikować utwory literackie, podpisywał je: Jerzy Stachura-Junior).

Również miejsce urodzin pisarza podane przez Krzysztofa Rutkowskiego (Pont-de-Cheruy) nie jest sprawą tak oczywistą. Rutkowski, drukując w „Miesięczniku Literackim” (nr 2/1981) tekst wstępu do pięciotomowego wydania utworów Stachury, wymieniał jako miejsce urodzenia poety miejscowość Charvieu. Sam Stachura, przy różnych urzędowych okazjach, podawał jako miejsce swego urodzenia trzy różne nazwy: Reveil, Charvieu i Pont-de-Cheruy. Autor noty bibliograficznej w „Roczniku Literackim” (1979) napisał nawet w związku z tym (s. 776), że Stachura w każdym ze swych życiorysów fantazjował trochę inaczej. Kiedy Edward Stachura w 1973 r. odwiedził tereny swego francuskiego dzieciństwa - tak zanotował we Wszystko jest poezja: Przedtem zmokłem doszczętnie (...) zanim z Charvieu przez Reveil czyli Wieżę Babel, doszedłem do Pont-de-Cheruy, ale nie tą drogą, gdzie miał sklep Velou, i potem w dół wzdłuż muru fabryki Pereliego (...) Więc nie tą drogą zaszedłem do Pont-de-Cheruy na ulicę de Lyon, tylko tą drogą, jak się szło do Albańczyków, i potem w prawo, jak się szło do Grochali, i potem w dół na ulicę du Travail, obok akacjowego lasku, gdzie zbieraliśmy po deszczu ślimaki, sprzedając je Francuzom - stałym klientom, albo w restauracji miasteczkowej, zależy kto więcej nam płacił. Ale jednak zabłądziłem trochę (za daleko zaszedłem, musiałem się cofnąć) w tych moich urodzinowych Delfinatu stronach.

Ryszard Stachura: - Edek początkowo, rzeczywiście, pisał różnie w rubryce „miejsce urodzenia”. Pont-de-Cheruy to jest nazwa kantonu, takiego francuskiego odpowiednika naszego powiatu. Nie wiem, dlaczego podawał jako miejsce urodzenia nazwę kantonu. Może żeby lepiej, poważniej brzmiało? My, nasza rodzina, w czasie, kiedy Edek przychodził na świat, mieszkaliśmy w miejscowości Charvieu. Pisało się urzędowo: „commune de Charvieu”, bo tu była siedziba władz gminnych i tu urzędował mer. We francuskiej Książeczce rodzinnej (to się nazywało Livret de familie), przy zapisie o urodzinach Edka, jest napisane: Reveil-Charvieu. Reveil to było osiedle fabryczne należące administracyjnie do Charvieu i na tym osiedlu stał blok fabryczny, w którym mieszkaliśmy. Więc tak: kiedy Edek się urodził, to nasz, a więc i jego adres brzmiał: quartier du Reveil 31, ale szpital, w którym Edek przyszedł na świat, jest w samym Charvieu. Lubił też Edek dodawać do miejsca urodzenia określenie: Delfinat. Delfinat to nazwa historyczna dla tamtej krainy. Gdyby szukać jakiegoś porównania z polskimi określeniami, to można powiedzieć, że jest to jakby odpowiednik sytuacji, że ktoś pisze np: urodziłem się w Krakowie (Galicja). Ta Galicja to byłby odpowiednik Delfinatu.

Wg Wielkiej Encyklopedii Powszechnej PWN (t. 2, s. 864) Delfinat to kraina historyczna w południowo-wschodniej Francji, w dorzeczu Isery, między Rodanem a granicą włoską, zajmująca środkową część Alp Francuskich oraz ich przedgórza; nazwa pochodzi od tytułu (delfin) rodu Albon władającego tym krajem; pierwszy przedstawiciel rodu, hr. Guigne, zjednoczył państwo Delfinat w 1130 r.; po sprzedaniu Delfinatu królowi Francji przez Humberta II - tytuł delfina przeszedł na następców tronu francuskiego; w 1890 r. Delfinat został podzielony na departamenty i przestał istnieć jako jednostka administracyjnego podziału.

Na ogólnie dostępnych w Polsce mapach Francji miejscowość Pont-de-Cheruy nie figuruje, a Charvieu (w zapisie: Charvieu-Chavagneux) widnieje jako miasto oznaczone symbolem określającym miejscowości liczące 10-25 tys. mieszkańców. Wg superdokładnego atlasu francuskiego (Guide de la route, Reader’s Digest, Paris) - Pont-de-Cheruy to maleńka miejscowość odległa od Charvieu o około 3 km, leżąca przy drodze do Cremieu.

Przyjmując za miejsce urodzenia Stachury miejscowość Pont-de- Cheruy, Marek Badtke - w drugim odcinku szkicu Słowo o szlaku Stachury („Fakty” nr 11/1983) - zwrócił uwagę na podobieństwo brzmienia tej nazwy z nazwiskiem bohatera pierwszej powieści Stachury - Edmunda Szeruckiego (nasuwają mi się - pisze Badtke analizując postać Szeruckiego - dźwiękowe analogie z nazwą francuskiej miejscowości Pont-de-Cheruy). Hipoteza ciekawa, ale chyba nietrafna: jak wynika z relacji osób bliskich Stachurze - poeta, indagowany o rodowód bohatera Całej jaskrawości, wyjaśnił, że nazwisko Szerucki wziął z książki Leopolda Buczkowskiego Czarny potok, Stachura był zafascynowany osobowością Buczkowskiego, przez pewien czas traktował go jak drugiego ojca; przeniesienie Szeruckiego z Czarnego potoku do Całej jaskrawości (gdzie Szerucki jest wyraźnym alter ego autora) miało być wyrazem hołdu dla „ojca Paldo” - jak o Buczkowskim mawiał Stachura - i podkreśleniem duchowego pokrewieństwa.

Jedno nie ulega wątpliwości: zarówno w skróconym odpisie aktu urodzenia, jak i we wszystkich podstawowych dokumentach (np. w dowodzie osobistym), jako miejsce urodzenia pisarza figuruje miejscowość Charvieu.

Rodziców pisarza wygnała do Francji polska bieda początku lat dwudziestych i gwałtowny ubytek siły roboczej we Francji, spowodowany stratami z I wojny światowej.

Jadwigę Stępkowską (córkę Franciszka i Jadwigi Chlewickiej, ur. 17 kwietnia 1907 r. w peryferyjnej dzielnicy Aleksandrowa Kujawskiego - Łazieńcu) ściągnęła do Francji w 1922 r. jej siostra Żurawska, prowadząca w północno-zachodnim skupisku polskiej emigracji zarobkowej rodzaj pensjonatu, w którym stołowali się robotnicy. Jednym z nich był Stanisław Stachura (syn Wincentego i Marianny Lambor, ur. 12 sierpnia 1903 r. w Dobiesławicach, w powiecie pińczowskim) zwerbowany z kieleckiej wsi do pracy w gospodarstwie francuskiego „bambra”. Francuskie parobkowanie szybko znudziło zawadiackiego emigranta i - za namową poznanych we Francji Polaków - trafił do kopalni. Tu był świadkiem wielu groźnych wypadków. Zarobki, mimo pracy na kolanach, nie były oszałamiające, toteż przeniósł się do zakładów metalurgicznych. W stołówce prowadzonej przez panią Żurawską - poznał pracującą tu Jadwigę Stępkowską. Ślub odbył się 21 sierpnia 1926 r. w Dives sur Mer (okręg Pont-de-Wegne, departament Calvados, Normandia).

Na narzeczeńskim zdjęciu Jadwigi i Stanisława Stachurów on - w jednorzędowym garniturze, skórzanych rękawiczkach i kaszkiecie, ona - w raglanowym płaszczyku ozdobionym futrzanym kołnierzem, na głowie modny wówczas toczek. Codzienność nowożeńców była znacznie mniej okazała. Z opowieści Jadwigi Stachurowej, zanotowanej przez Roberta Pasiecznego („Fakty” nr 20/1983): Dwadzieścia sześć lat byliśmy we Francji, a sześć pierwszych wędrowaliśmy po niej. Ta wędrówka nauczyła mnie pokory, wiele wycierpiałam. Wiele pracowałam. Ale był jeszcze czas na inne. Było tam, w Lyonie, dużo Polaków, dużo młodych. Po pracy zawsze brałam książkę i szliśmy plażą. Usiedliśmy na piasku, ja jako „królowa”, a naokoło tylu chłopaków. Przeważnie tam ja im czytałam Trędowatą, Ogniem i mieczem, Krzyżaków i wiele innych, przeważnie historycznych. Jak byłam młoda, to jak dwie noce spałam na tydzień, to dobrze, no nie było czasu. Czytaliśmy, a czasem szliśmy na tańce.

Wspomnienie to należy odnieść raczej do panieńskiego okresu francuskiego życiorysu Jadwigi Stachurowej i pobytu na normandzkim wybrzeżu. Z Normandii Stachurowie przenoszą się w okolice Lille (departament Pas-de-Calais), gdzie w Carvin-Libercourt 26 listopada 1928 r. rodzi się pierwszy syn - Ryszard. W 1929 r. Stachurowie przenoszą się do Charvieu, niedaleko Lyonu. Osiem lat później przychodzi na świat drugi syn - Jerzy Edward, na którego od początku wołają „Edziu”.

O wczesnym dzieciństwie Edwarda Stachury wiemy niewiele.

Bibiana Jaślarowa w książce Wśród zagadnień psychologii twórczości literackiej (Katowice, 1972) pisze, że realizacja uzdolnienia jest uwarunkowana zespołem cech psychicznych i osobowościowych uaktywniających twórcze działania. Składają się nań: fantazja twórcza; charakter, którego jednak niektóre tylko właściwości działają efektywnie na realizację uzdolnienia; popęd do aktywności w przedmiocie, do którego twórca wykazuje skłonności; inteligencja jako czynnik integrujący poszczególne zdolności. Czy Stachura wykazywał w dzieciństwie jakieś uzdolnienia artystyczne?

Jadwiga Stachurowa twierdzi, że syn Edward dość wcześnie objawiał „smykałkę do rysunków”. Na dowód przytacza zdarzenie z czasów pobytu we Francji, kiedy to dziewięcioletni Edzio wraz z rówieśnym Włochem, za przyzwoleniem właściciela kawiarni, wymalowali ściany lokalu tak pięknie, że wystrój wnętrza zachwycał bywalców kafejki.

Wspomnienie z dzieciństwa, zawarte w opowiadaniu Jak mi było na Mazurach (prawdziwość opisu potwierdza rodzina pisarza): 14 lipca w święto wielkie narodowe, na placu w Pont-de-Cheruy, wypełnionym ciasno tłumem świętujących, wchodziłem na słup wysoki śliski, posmarowany parafiną naumyślnie, żeby było trudniej, a ja przed wchodzeniem plułem na ziemię i wycierałem w tym błotku bose stopy, żeby było trochę łatwiej, i zaczynałem wspinanie, nie patrząc w dół, bo to mogło zaszkodzić, a na dole chłopaki i starszy brat krzyczeli: „Vas-y, Edziu, vas-y”, i osiągnąłem w końcu to koło żelazne dookoła słupa wysoko, na którym wisiały butelki wina, pęki kiełbasy i inne dobre rzeczy, i miałem prawo coś sobie zerwać, a ja zrywałem butelkę wina dla starszego brata, który stał na dole i krzyczał: „Fais attention, Edziu, fais attention”, bo strasznie się o mnie bał, a ja go też kochałem strasznie.

Dzieciństwo i francuskie lata chłopięce Edwarda Stachury upłynęły w otoczeniu różnojęzycznej mieszaniny emigrantów zamieszkujących ten sam co Stachurowie wielki budynek, pamiętający ponoć jeszcze czasy Napoleona. Fragment z Całej jaskrawości: Na emigracji, gdzie urodziło się wielu ludzi, między innymi i ja, mieszkaliśmy w specjalnej kolonii dla cudzoziemców, w takiej wielkiej kamienicy-babel, gdzie prócz Polaków, którzy wodzili rej, pełno było Greków, Albańczyków, Armeńczyków, Włochów, Arabów i innych przedstawicieli narodów.

Jadwiga Stachurowa: - Język polski moje dzieciaki tam we Francji też umieli. Tam we czwartki nie było nauki, tylko była religia i polska szkoła: konsul nam przysłał nauczyciela i była polska szkoła. To język umieli.

Ryszard Stachura: - Edek był bardzo ładnym chłopaszkiem, a jako dzieciak - bardzo grzeczny, uczynny, łubiany. Ale też szybko okazało się, że jest wyjątkowo uparty. Od młodych lat. My, starsze chłopaki, chodziliśmy kąpać się do Rodanu, to było dobrych parę kilometrów. A te brzdące, pod wodzą Edka, wlokły się za nami, choć ich odpędzaliśmy, bo potem trzeba było te szkraby nieść w powrotnej drodze na plecach. Zawsze, od najmłodszego, interesowały go książki, takie kolorowe, komiksy. W szkole francuskiej był bardzo dobrym uczniem. Był twardy, lał się z koleżkami, czasami obrywał od starszych i musiałem go bronić, bo do starszych też się stawiał. Warunki życia były tam twarde, jak to w środowisku robotniczym. W szkole nauczyciele ganili go za zachowanie, zresztą później było tak samo w Polsce. U niego była taka jakby chęć wywyższania się. Są niektórzy ludzie, którzy coś przeczytają i uważają to za święte. On taki był w dzieciństwie. Często w szkole poprawiał nauczycieli, bo twierdził, że on w jakiejś książce przeczytał inaczej niż nauczycielka mówiła. Ja uważam, że to było niedelikatne i nie świadczyło to o wielkiej inteligencji.

11 stycznia 1939 r. rodzi się Stachurom córka Elżbieta (we francuskich dokumentach zapisana jako Eliane Christine), a 17 marca 1943 r., również w Charvieu, przychodzi na świat trzeci syn - Jan (Jean Francois; do dziś rodzina zwraca się doń: Żano). Stachurowie z czwórką dzieci wrócili do Polski w listopadzie 1948 r. i osiedlili się w jednoizbowym, krytym strzechą domu w Łazieńcu (Aleksandrówek nr 12). Wspomnienie tamtej podróży, zawarte w książce Wszystko jest poezja: (...) udaliśmy się całą wieloosobową familią z całym majdanem, wszystko razem, ludzie, stosy gratów i żywy inwentarz (klatki z królikami), w jednym bydlęcym wagonie, w Niesamowitą Podróż przez Europę podnoszącą się z gruzów i popiołów, i dotarliśmy po dwóch tygodniach (...) do Nowożytnej Itaki - na Kujawy Białe.

Komentarz Ryszarda Stachury, który w czasie podróży do Polski miał dwadzieścia lat: - Ta podróż trwała w zasadzie trzy dni. W Lyonie podstawili wagony, dali nam samochód do przewiezienia sprzętu i mebli, załadowaliśmy się i po kilku dniach byliśmy na granicy w Międzylesiu. Wyjeżdżaliśmy jako jedni z ostatnich, z końcowym transportem. Ojciec przed wyjazdem z Francji pracował w fabryce metalurgicznej, dostał więc skierowanie do Gliwic. Dotoczyli nas do tych Gliwic i odstawili na bocznicę. Rano pojechaliśmy z ojcem do huty w Gliwicach, do kadr, żeby się rozpytać o warunki pracy i zarobki. Nawet nie bardzo chcieli tam z nami rozmawiać. „Chce pan pracować, to pracuj pan”. „Za ile?” - pyta ojciec. „500 złotych miesięcznie”. A jak przekraczaliśmy polską granicę, to za trochę chleba i kiełbasy zapłaciliśmy 150 złotych. Tb ojciec mówi: - Za 500 złotych miesięcznie pomrzemy z głodu. Jedziemy do Aleksandrowa! Mama miała w Aleksandrowie, na Łazieńcu, domek po dziadku i kawałek pola. Mieszkała też na Łazieńcu siostra matki, Maria Potęga, opiewana później przez Edka. Niektórzy nasi z francuskiego transportu pojechali do Elbląga. Jak nas tak przyjęli w tych Gliwicach, to ja mówię do ojca: „Wy jedzcie do Aleksandrowa, a ja skoczę do Elbląga”, bo tam nasza grupa miała skierowanie. Poza tym chciałem jechać, bo w transporcie zapoznałem dziewczynę. I oni do Aleksandrowa Kujawskiego, a ja do Elbląga. W Elblągu była całkiem inna organizacja. Poszedłem do Państwowego Urzędu Repatriacyjnego, dali adres do naszych. Przychodzę, są eleganckie mieszkania, trzy-czteropokojowe. Pojechałem do Aleksandrowa, mówię rodzicom, jakie w Elblągu dobre warunki na nas czekają, ale ojciec nie chciał się zdecydować i tak zostaliśmy w Aleksandrowie. To znaczy rodzina została, bo ja zaraz pojechałem do Gdyni, do ciotki Żurawskiej, która dorobiwszy się we Francji pieniędzy wróciła przed wojną do Polski, właśnie do Gdyni, i kupiła sobie kamienicę.

Po przyjeździe do Aleksandrowa Stanisław Stachura podejmuje pracę w tamtejszym PZGS-ie jako klasyfikator skór. Jadwiga Stachura zajmuje się domem i dziećmi, a również ogrodem i kawałkiem pola (1 ha i 12 arów).

Jedenastoletni Edward trafia do czwartej klasy Szkoły Podstawowej nr 2 w Aleksandrowie Kujawskim. Jest uczniem średnim. Matka twierdzi, że nie lubił szkoły, ale bardzo się starał: - Był za mądry, nigdy nie chcieli go pytać, choć się wyrywał do odpowiedzi.

W katolickiej rodzinie Stachurów nikt nie wykazywał skłonności do dewocji. Edward uczęszczał na lekcje religii, przystąpił w Aleksandrowie do Pierwszej Komunii Świętej, ale nadmiernie pobożny, nawet na chłopięcy sposób, nie był.

Wspomina Maciej Zegarowski, kolega Stachury z podstawówki, potem pracownik PIH w Bydgoszczy: - Byłem bardzo zdziwiony, kiedy w twórczości Edka zacząłem doszukiwać się jakiegoś posłannictwa, to się nasiliło w końcowej fazie jego twórczości. Niemalże posłannictwo boże. Byłem tym bardzo zdziwiony, ponieważ Edek nie należał do pobożnych. Ja miałem bardzo tolerancyjnych rodziców,

 

1. Pierwszy z prawej Stanisław Stachura, Francja, ok. 1924 r.

 

3. Jadwiga (pośrodku) i Stanisław (trzeci z prawej) Stachurowie wśród polskich emigrantów w Reveil, ok. 1932 r.

 

4. Jadwiga i Stanisław Stachurowie z dziećmi; od lewej: Elżbieta, Edward i Ryszard, Pont-de-Cheruy, ok. 1940 r.

 

5. Niedziela w Reveil - Stachurowie z dziećmi: Janem (na rękach matki), Elżbietą i Edwardem, ok. 1944 r.

 

6. Elżbieta, Jan i Edward, Reveil, ok. 1944 r.

 

 

7 i 8. Polscy emigranci przed kościołem w Pont-de-Cheruy, ok. 1944 r.

9. Rodzina Stachurów przed wyjazdem do Polski (Edward - pierwszy z prawej w dolnym rzędzie), Pont-de-Cheruy, ok. 1948 r.

 

u Edka była trochę inna sytuacja. Ale też poza tym, że matka w niedzielę chodziła do kościoła, a ojciec przestawał mszę przed kościołem, i że w domu święty obraz wisiał, to nic ponadto, przynajmniej w sensie zewnętrznym. Edek na pewno nie był pobożny. Jak był raz w roku u komunii, to było dobrze. Często razem nie szliśmy na religię, tylko do parku, razem nie chadzaliśmy na mszę, tylko do lasu. Z jego ostatnich notatek wynika, że jego matka była nieomal dewotką. Ja o pani Stachurowej tak nie mogę powiedzieć, bo nic takiego nie zauważyłem i nie zapamiętałem. Nie pamiętam, żeby w jego domu sprawy związane z religią stały bardzo wysoko. Owszem, chodzenie do kościoła, uczestniczenie w obrzędach, normalne sprawy, jak w wielu, wielu rodzinach.

Jadwiga Stachurowa: - Potem, gdy Edziu był starszy, robił takie rzeczy, jakby chciał zwrócić uwagę na siebie. Potrafił iść boso na odpust albo latem ubierał się w futro, szalik i czapkę. W domu mało siedział. Chodził po łąkach, po polach. Ja mu mówię nieraz: „Edziu, przyjdź trochę do domu”. A on: „Mamuś, dla mnie słońce to jest wszystko. Muszę żyć słońcem”. Miałam krowę, to on sobie ją na łąkach pasał. Brat mu czasem coś kazał zrobić w domu czy coś. Bratowa mówi: „Węgla, Edziu, przynieś z piwnicy”. A jemu się nie podobało. I później, jak brat przyszedł z pracy, to: „Dlaczego ty nie chciałeś przynieść węgla z piwnicy?” A on się nie odezwał, często tak się zacinał w sobie. W szkole w Aleksandrowie przeskakiwał w roku dwie klasy. Wiedzieli, że on umie. Z początku jemu było trudno z językiem. Język umiał, ale już nie tak wykwalifikowany jak w szkole potrzeba. O, jak później wpoił, to ho ho. Jak widziała nauczycielka, że on umie, to co będzie siedział. Skończył tą szkołę podstawową w 1952 roku i zaraz poszedł do Ciechocinka, do liceum. Najpierw dojeżdżał. A potem był w Ciechocinku w internacie. Wtedy nie dojeżdżał do domu, tylko był na internacie.

Do ulubionych zajęć Stachury-licealisty, kiedy wracał z Ciechocinka do domu, należało wyskakiwanie (dla skrócenia drogi) z pociągu w okolicach stawu zwanego Trzeciakiem. Skargi pracowników PKP były przyczyną obniżonych not z zachowania. Matka wymieniła inne powody: - W Ciechocinku Edziu mieszkał w internacie z siostrzeńcem profesorki od wf, która poleciła synowi, żeby pomagał mu w nauce. A chłopak takiej pomocy nie chciał, to syn odmówił. Potem ta profesorka miała pretensje do Edzia i stopień ze sprawowania był taką jej zemstą.

Może i prawdą jest, jak twierdzi matka poety, że Stachura brał się za czytanie już jako czterolatek. Natomiast wiersze zaczął w wieku typowym, mając lat siedemnaście. Kto wtedy nie pisze wierszy? Wprawdzie zachowane ślady młodzieńczego poezjowania Stachury są trochę późniejsze, ale tym wyraźniej dowodzą, że nie był to przypadek ujawniania się talentu pisarskiego zdumiewającego już od pierwszych pociągnięć pióra:

 

*

W małym wazoniku

umierające tulipany

żółte tulipany

o szyjkach smukłych i wątłych

jak szyjki chorych dzieci

Ach dlaczego więdną te tulipany

W małym wazoniku

woskowe róże

czerwone róże

o płatkach mocnych i giętkich

jak gumowe piłeczki

Ach dlaczego nie więdną te róże

Poślijmy to redaktorowi „poczty literackiej” w którymś z tygodników - oni mają wprawę w dostrzeganiu iskry bożej u początkujących. Odpisze najprawdopodobniej, że owszem, autorka może i zdradza wrażliwość i szlachetne tęsknoty za autentyzmem w życiu, ale literacki wyraz tej życiowej tęsknoty jest banalny, sentymentalizm rywalizuje z egzaltacją, którą widać nie tylko w dwukrotnym użyciu nieszczęsnego „ach”, ale także w skłonności do zdrobnień zdradzających pensjonarkę.

A to jest wiersz dziewiętnastoletniego Stachury, przy czym o utworze tym autor napisał w liście do przyjaciela: Cenię go najwyżej ze swoich wierszy.

W licealnym wieku poczucie wyjątkowości własnych przeżyć ma chyba każdy, a byle impuls wystarcza, aby się brać za dokumentowanie. W przypadku Stachury było podobno tak, że postanowił przystąpić do grona piszących wiersze na znak solidarności z licealnym przyjacielem, któremu zdrowa część szkolnej społeczności dokuczała wyzwiskami typu „poeta”.

Bardzo to jest znamienne. Jak również to, co mówiłeś na spotkaniach autorskich. To, że zacząłeś pisać zupełnie przypadkowo. Ze był w liceum jeden piszący wiersze chłopak, z którego wielu kolegów drwiło: „poeta, tylko głowa nie ta” i temu podobne, więc wziąłeś się też za pisanie wierszy, żeby przejąć na siebie połowę drwin i w ten sposób ulżyć mu w niedoli. (Edward Stachura, Fabula rasa).

Tym chłopakiem był przyjaciel Stachury z liceum - Janusz Kwiatkowski-Żernicki. Żernicki pochodził z nauczycielskiej rodziny (jego ojciec był kierownikiem szkoły podstawowej w Ciechocinku), już jako licealista korzystał z księgozbioru biblioteki uniwersyteckiej w Toruniu, górował nad Stachurą oczytaniem i ogólną ogładą, pewnie mu trochę swą inteligenckością imponował i - sam mając artystyczne ambicje - oswajał młodego Stachurę z możliwością zostania „artystą”.

Żernicki twierdzi, że pierwszy wiersz Stachury powstał 11 listopada 1954 r., liczył kilkanaście linijek, był opisem jesieni, a jedno z porównań, które Żernicki zapamiętał, zestawiało liście i szypułki ze zziębniętymi nogami gołębi. W prozie-wyznaniu zatytułowanym Która jest jak oliwa na wodę („Kamena” nr 1/1960) Stachura napisze: Mój pierwszy wiersz mówił o pracy pająka. Pamiętam go, jak wszystko to, co napisałem.

We wczesnych wierszach Stachury, zwłaszcza tych, które nie weszły do żadnej książki (nawet do wydania pięciotomowego) szlachetne porywy uczuć i niepokoje wieku młodzieńczego przysłania młodopolska rekwizytornia i metaforyka, zgrzytają klingi uczuć, połyskuje poetycki blichtr w postaci fioletowej rosy kolczykami drżącymi na krzakach głogu przysiadłej, sporo poezjopodobnej tandety (Kiedy przestanie kapać deszcz bo ja chcę płakać też); tu i tam mignie sygnał „nowoczesnego” oczytania (tęsknił za Ojczyzną Whitman), pojawi się szokująca dedykacja (Panu Bogu poświęcam). Trzeba jednak sporo dobrej woli i cierpliwości, aby w zalewie płaczliwej metaforyki doczytać się celniejszych poetycko fragmentów (pod mostami byłyby tylko przęsła a na bezdrożach tylko wiatr, zmierzch rykiem zapomnianej krowy się zaniósł)... Naprawdę trudno, czytając Stachurowe juwenilia poetyckie, wróżyć ich autorowi rychły druk, tym bardziej karierę literacką.

W okresie nauki w ciechocińskim liceum Stachura planował podjęcie studiów wyższych z zakresu elektroniki, był pupilem nauczyciela fizyki - Brzezickiego, lubił biologię i goegrafię. Ale rozbudzone przez Janusza Żernickiego zainteresowania artystyczne i podjęcie pierwszych prób literackich spowodowały zmianę planów życiowych, a w szkole zaowocowały zaniedbywaniem się w nauce i coraz liczniejszymi skargami nauczycieli. Mieszkając w internacie przygarnął Stachura bezdomną sukę Norę, co było kolejnym naruszeniem regulaminu.

Nie obywało się też bez konfliktów i spięć, zwłaszcza z ojcem. Kończyły się ucieczkami z domu. W czasie takich ucieczek przed gniewem i ręką ojca - młody Stachura często nocował u mieszkającej w pobliżu swej ciotki Marii Potęgowej. Rodzina dość szybko uznała Edzia za odmieńca, zwłaszcza kiedy rozwiał marzenia rodziców o przewidywanej dla niego pewnej drodze życiowej i karierze inżyniera lub lekarza.

Wiele wskazuje, że istotną rolę w formowaniu się osobowości przyszłego pisarza odegrał wczesny konflikt z ojcem. Zwracali na to uwagę różni autorzy tekstów o Stachurze, posuwając się niekiedy do daleko idących wniosków lub przypuszczeń:

Marek Badtke: - Konflikt z ojcem trzeba uznać za imperatyw, który pchnął go na drogę twórczości. Światowa literatura zna zresztą wiele innych przypadków, żeby powołać się na twórczość Franza Kafki, Sylwii Plath i Malcolma Lowry’ego, gdzie kompleks dzieciństwa w zasadniczy sposób wpłynął na podrażnienie ambicji i wyzwolenie sił twórczych. („Fakty” nr 10/1983).

Zygmunt Trziszka: - Srogość ojca, wczesne odejście z domu, brak więzi sprawił, że odczuwał absolutny głód ojca (...) Duszoznawcy twierdzą, że czynniki wymienione wyżej powodują zbytnią sublimację popędu (libido) i wyłączną jego realizację w sferze ducha. Sublimacja ta powoduje, że bardziej się kocha sam wyraz swoich uczuć i nie odczuwa się potrzeby realizacji cielesnej. Platoniczność, w sensie greckim. Platoniczny głód mężczyzny-ojca sprawia, że uczucia kieruje się do tej samej płci. Grozi to ostracyzmem, stąd ukrywanie się i narastające poczucie winy tragicznej, a przy tym niemożność skierowania agresji na zewnątrz. Pozostaje agresja skierowana do samego siebie. („Miesięcznik Literacki” nr 7/1983).

Do jedenastej klasy szkoły średniej Edward Stachura uczęszczał już nie w Ciechocinku, lecz w Gdyni.

Ryszard Stachura: - Przyjechał do mnie. Wiem, że miał kłopoty w Ciechocinku, był nawet bodaj zawieszony w prawach ucznia i mu-siał zmienić szkołę. Szczegółów nie znam, ale tak najogólniej, to aroganckość i krnąbrność, wagary, karty, papierosy... Przeniósł się więc do Gdyni, załatwiłem mu tu internat.

Za prasowy debiut Edwarda Stachury krytycy (np. Krzysztof Rutkowski we wstępie do pięciotomowego wydania poezji i prozy) przyjęli druk dwóch wierszy (Metamorfoza i Odnalazły się marzenia) w gdańskim dwutygodniku społeczno-kulturalnym „Uwaga” (nr 6/1957). Wiersze te ukazały się na kolumnie „Młoda poezja Gdańska”. Stachura występuje tu (wraz z Kiejstutem Bereźnickim'i Mieczysławem Czychowskim) jako członek grupy poetyckiej „Kontrasty” (grupę poetycką „Seledyn” reprezentował Bolesław Fac).

Ale nazwisko Stachury jako poety pojawia się w druku już wcześniej. W dwutygodniku studentów i inteligencji Wybrzeża „Kontrasty” (nr 5/1956) grupa poetycka o tej samej nazwie publikuje rodzaj manifestu, a Stachurze drukują tu dwa wiersze. Ponieważ nie weszły one do żadnej książki (nawet do pięciotomowego wydania), a ten druk w październikowym numerze „Kontrastów” uznać trzeba za debiut prasowy Stachury, przytoczmy tu oba utwory:

***

Motto:

Ludzie umierają i nie są szczęśliwi

Albert Camus

 

Brudny pijak

stuka w lustro

pełnym kieliszkiem.

Stara baba

czarne kuleczki różańca przesuwa.

Czarne kuleczki jak minuty godziny mijają

czarne kuleczki jak słowa-słowa mijają

Jakiś ogrodnik

smukłe tulipany

blaszaną konewką podlewa.

Którego z tych ludzi

śmierć choć trochę oddali. A więc

babka może stukać w lustro kieliszkiem

ogrodnik przesuwać czarne kuleczki

pijak podlewać tulipany.

***

Daltonistom z potrzeby

Tępymi nożami

kroili słowa jak kiełbasę.

Zakładali towarzystwo ochrony zwierząt

O litościwi ofiarni mecenasi.

A w pokoju

w czterech ścianach

trzepocąc skrzydłami

umierał motyl

nadziany na szpilkę.

 

Grupa poetycka „Kontrasty” miała raczej charakter sytuacyjny niż programowy (Nie mamy zamiaru występować z jakimś programem działania czy założeń artystycznych), a Stachura został do niej dopisany przez Mieczysława Czychowskiego (rocznik 1931, ur. w Dzbeninie na Kurpiach, późniejszy absolwent wydziału malarstwa sztalugowego PWSSP w Gdańsku, a dziś - podobnie jak Kiejstut Bereźnicki - profesor tej uczelni, autor pięciu tomów poetyckich; w okresie prasowego debiutu Stachury - sam był przed debiutem książkowym).

Czychowskiego poznał Stachura będąc uczniem gdyńskiego liceum. Ten malarz i poeta odegrał ważną rolę w początkach literackich zmagań Stachury. Zresztą nie tylko jego. - Gdańsk w moich czasach miał cechy czegoś pięknego, na podobieństwo czystej natury. Było silne, maksymalne środowisko. W środku był „Żak” z Cybulskim, Kobielą. Dokoła poeci, malarze, muzycy (...). Przewinęli się Justynowicz i Stachura. Działali i tworzyli Afanasjew, Krechowicz. Kto był nieformalnym przywódcą cyganerii? Bezwzględnie przodował Mietek Czychowski. Stwarzał atmosferę i jako malarz, i jako poeta, i jako człowiek. (Bogdan Chorążuk w rozmowie z Janem Z. Brudnickim, „Poezja” nr 11/1985).

W Gdyni Edward Stachura mieszka w internacie Szkoły Budowy Okrętów. Jest uczniem Szkoły Ogólnokształcącej Stopnia Podstawowego i Licealnego TPD (tzw. Szkoła - Pomnik), gdzie zdaje maturę.

Na świadectwie dojrzałości Edwarda Stachury, uzyskanym w 1956 roku, widnieją następujące oceny:

język polski

- dostateczny

język rosyjski

- dostateczny

język niemiecki

- dobry

historia

- dostateczny

nauka o Konstytucji

- dobry

biologia

- dobry

geografia

- bardzo dobry

astronomia

- bardzo dobry

matematyka

- dostateczny

logika

- bardzo dobry

fizyka

- dobry

chemia

- bardzo dobry

rysunek

- bardzo dobry

wychowanie fizyczne

- dobry

przysposobienie wojskowe

- dobry

 

Wypełniając na początku jedenastej klasy (wrzesień 1955 roku) „Ankietę Indywidualną Kandydata na I rok studiów” Stachura napisze w rubryce „Przynależność”: Związek Młodzieży Polskiej, TPPR, LPŻ, SKOW. Natomiast w rubryce „Nazwa szkoły wyższej i miejscowość” widnieje zapis: Uniwersytet Mikołaja Kopernika w Toruniu; wyrazy te są przekreślone, a obok dopisano: PWSSP w Sopocie.

Opinia Rady Pedagogicznej gdyńskiego LO o Edwardzie Stachurze jako kandydacie do studiów na wydziale malarstwa sztalugowego Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych w Gdańsku-Sopocie:

Ogólnie dostatecznie przygotowany do studiów. Zdolny, ale pracuje niesystematycznie. Podczas pobytu w naszej szkole przejawiał pewne zdolności artystyczne. Wystawiał rysunki ha wystawie szkolnej, pisuje wiersze. Na uroczystościach szkolnych występował w częściach wokalnych. W osiąganiu lepszych wyników w nauce przeszkadzała mu wada w wymowie. W pracach społecznych szkoły brał aktywny udział. Światopogląd materialistyczny nieskrystalizowany.

Start do kariery dyplomowanego artysty-malarza okazuje się nieudany: Wyobraź sobie, że nie dopuszczono mnie do egzaminów ze względu na słabe prace domowe. Widocznie mieli rację. Pociesza mnie tylko fakt, że oprócz mnie nie dopuszczono kilkudziesięciu innych. Rok zmarnowany. Postaram się jednak zużytkować go jak najlepiej. Będę dużo pisał i malował. (8 VII 1956 r. — z listu Stachury do M.Czychowskiego)

Zwłaszcza w początkowym okresie przyjaźni Czychowski i Stachura często pisywali do siebie, załączając do listów nowe wiersze. Czychowski był wówczas dla Stachury autorytetem w sprawach artystycznych (Rady Twoje są dla mnie jak pochodnie, które pomagają mi przejść przez las szarej codzienności - pisał Stachura Czychowskiemu w jednym z listów). Ale prócz zapewnień o przyjaźni Stachura niemal w każdym liście mniej lub bardziej dyskretnie przymawiał się o pomoc w debiucie:

Drogi Mój posyłam Ci kilka nowych moich rzeczy. Napisz, które Ci się podobają (jeżeli w ogóle jakiś Ci się będzie podobać). Może z tego coś wybierzesz co się da przepchnąć.

Jak tam moje rzeczy? Chyba nie zapomnisz o nich i pójdą w „Kontrastach” jak mi obiecałeś.

Posyłam Ci kilka nowych rzeczy! Napisz, które chciałbyś przepchnąć.

Po ukazaniu się w druku „programu” grupy „Kontrasty” z nazwiskiem Stachury u spodu - ten pisze do Czychowskiego (10 XI 1957 r.): Drogi Mój, teraz połączeni, wyspólnymi siłami walczyć będziemy o prawdziwą poezję nie sztandarową sloganową socrealistyczną ale poezję której dziećmi byli Norwid, Czechowicz i Jesienin. Naszym zadaniem winno być prowadzenie dalej ich chwalebnego i pięknego dzieła.

Skromnością, jak by nie czytać, ten fragment listu nie grzeszy. Zresztą nie tylko on dowodzi wielkiej wiary w siebie, we własne zdolności i powołanie. Już ten wstępny okres literackiego terminowania ujawnił cechy, które z czasem stawały się coraz widoczniejsze: wiarę w siebie, pisarską pracowitość i upór. Kto chce, może tę pewność siebie nazwać megalomanią. Typowym przykładem takiej pewności siebie jest późniejszy list Stachury do Czychowskiego pochodzący już z okresu lubelskiego: Wsadź to do jakiegoś pisma. Wiem, że są to rzeczy dobre. Jeśli jednak uważasz moją prośbę za bezsensowną, to możesz sobie tymi rzeczami wytrzeć dupę. Twój wielki statek może minąć moją maleńką żaglówkę. Ja i tak trafię na wybrzeże umarłych. Możesz mi nie odpisywać, jeśli nie czujesz ochoty 1 .

Po nieudanym starcie na studia plastyczne Stachura wraca do rodzinnego domu w Aleksandrowie Kujawskim. Z zapowiadaną w listach do Czychowskiego realizacją zamierzeń twórczych sprawa nie wygląda tak prosto: Bardzo mało piszę ostatnio, gdyż pracuję od 7.00 do 17.00. Zbijam skrzynki w spółdzielni ogrodniczej. Żadnej innej pracy nie mogę otrzymać, a muszę koniecznie zarobić parę groszy, by ubrać się na zimę. (Z listu do M. Czychowskiego, 8 X 1956 r.). Miesiąc później informuje Czychowskiego: Poszukuję znowu jakiejś roboty. Tymczasem dużo pracuję w domu. Noszę wodę ze studni, chodzę po drzewo do lasu itp. słowem staram się jak mogę, by przetrwać zimę. Ojciec oświadczył mi, że jeśli nie będę pracował, wyrzuci mnie z domu. Ej, gdyby było lato, nie bardzo bym się zmartwił tym stwierdzeniem. Ale teraz jest zima i mróz-drapieżca, przed którym wróbelki uciekają do stodoły. Trudno jest żyć i kochać jak kochać i żyć się powinno.

W tym okresie Stachura odnawia bliski kontakt z Januszem Żernickim, który jest teraz na uniwersyteckiej polonistyce w Toruniu. Z Toruniem zwiąże się na jakiś czas również Stachura, uczęszczając - jako wolny słuchacz - na zajęcia Wydziału Sztuk Pięknych Uniwersytetu Mikołaja Kopernika. Bierze coraz aktywniejszy udział w przedsięwzięciach młodoliterackiego środowiska tego miasta.

Stachura niemal od pisarskich początków i w ocenie własnych tekstów był, jak we wszystkim, maksymalistą. Ale to, co wspomina Mirosław Derecki („Kamena” nr 24/1986), nawet czytającym Stachurę na klęczkach musi wydać się przynajmniej odrobinę zawyżoną samooceną. Otóż Derecki miał 2 lutego 1960 r. czytać utwory Stachury na jego wieczorze autorskim w lubelskim klubie „Nora”. Próbę robili na pięterku kawiarni „Lublinianka”:

Na górce panował spokój, o tej porze nie bywał tu jeszcze nikt. Czytałem strofę za strofą, a Stachura w skupieniu, przymknąwszy oczy, towarzyszył szeptem, prawie bezgłośnie - jakby się modlił... W pewnym momencie posłyszałem, że coś głośno mówi.

„Co takiego?” - podniosłem głowę znad kartki.

„To - godne Homera! To - Homer, to - Homer!...” - powtarzał Sted z upojeniem.

Zatkało mnie. Nie wiedziałem, jak się zachować, co powiedzieć. Był śmieszny, ale i jakoś... wzniosły zarazem w tej swojej egzaltacji, w tym bezgranicznym zachwyceniu...

To i podobne mu wspomnienia, nawet jeśli wziąć poprawkę na zawarte w nich przerysowania, dowodzą sprawy zdumiewającej: Stachura - trawestując tytuł jednego z jego opowiadań - stał się pisarzem siłą woli. Startował nie demonstrując w zakresie uzdolnień literackich niczego wielkiego, ba - nawet nie było to średnie: dziesiątki lepszych wierszy zapełniają dziś kosze w redakcjach czasopism literackich. W samym fakcie bardzo nieefektownego startu nie ma jeszcze nic nadzwyczajnego, różne bywają początki pisarskich karier i różne tempa robienia optymalnego pożytku z ogólnych uzdolnień artystycznych. Stachura postanowił zostać artystą - to widać już w liceum. I, jak to Stachura, nie jakimś tam artystą, ale artystą wielkim. Dziedziny nie był jeszcze pewien. Chwalono go za talenty do rysunków - wybrał malarstwo, nie przebrnął pierwszej fazy eliminacji do uczelni plastycznej. Wprawdzie pisarzem zostaje się bez pieczątek urzędowych, liczy się talent i jego efekty, ale Stachura w liceum nie należał nawet do gatunku tych uczniów, których polonistki chwalą za ładne wypracowania i zachęcają do studiów filologicznych. Z pisaną polszczyzną literacką zetknął się późno, nie był orłem z przedmiotu „język polski”. Po wydrukowaniu pierwszego wiersza pisał Czychowskiemu: Wyobrażam sobie moją polonistkę z liceum, która mówiła mi, że ze mnie nigdy nic nie będzie.

O własnych brakach w polszczyźnie dyplomowanej wspominał potem Stachura w głośnym ataku (który jednocześnie i przede wszystkim był obroną własnej godności i dowodzeniem wysokiej jakości swoich przekładów Borgesa) na krakowskie Wydawnictwo Literackie: W wielu miejscach recenzent wytknął mi niezręczności i nie-poprawności z domeny gramatyki języka polskiego, w którym wiem, nie jestem, mówiąc łagodnie, ortem. Z językiem polskim zetknąłem się dopiero w dwunastym roku życia. Polską Szkołę Podstawową przeleciałem w trzy lata dzięki mojej wyniesionej ze szkoły francuskiej wiedzy arytmetycznej, ale też to przeskakiwanie z klasy do klasy odbiło się ujemnie na mojej znajomości gramatyki języka polskiego, którego reguł już sobie nigdy nie przyswoiłem. (Edward Stachura, Historia jednego przekładu).

A jednak Stachura, mimo tylu pozornych przeciwności, zdecydował, że będzie pisarzem. Wielkim pisarzem. I jak pisał w jednym z listów poprowadzi dalej chwalebne i piękne dzieło Norwida, Czechowicza i Jesienina.

Program, owszem, niczego sobie, ale najpierw nieźle by było debiutować na łamach prasy. Marek Badtke (kiedyś kolega Stachury, potem dziennikarz „Trybuny Ludu”) pierwszy publicznie w bydgoskich „Faktach” zwrócił uwagę, że z debiutem prasowym autora Całej jaskrawości sprawa nie wygląda tak jednoznacznie, jak to pisze Rutkowski i inni krytycy, bo przecież przed numerem 6 „Uwagi” z 1957 r. był toruński „Helikon”, w którym są trzy utwory Stachury. „Helikon” ukazał się z datą 3 grudnia 1956 roku. Był to numer pierwszy i zarazem ostatni, ponieważ pismo upadło na skutek różnic programowych w zespole redakcyjnym (do którego należeli Jerzy Leszin, Jerzy Żelazny, Jan Jerzy Czarnecki, a z tzw. skrzydła kujawskiego Żernicki, Stachura, Głażewski i Gryszkiewicz).

Rej w młodoliterackim środowisku Torunia roku 1956 wodził Jerzy Leszin-Koperski, student polonistyki Uniwersytetu Mikołaja Kopernika. To Leszin powołuje w UMK Klub Młodych Twórców, w ramach którego organizowano liczne spotkania literackie. Przychodzi polski Październik, ożywienie obejmuje nie tylko polityczny fragment ówczesnej rzeczywistości. Również w literaturze odbywają się spieszne obrachunki, pęka socrealistyczny gorset, dyskutuje się dużo, głośno, o wszystkim. Także młodzi adepci literatury z Torunia szukają gorączkowo tradycji, do których chcieliby się odwoływać w swoich bojach o nową sztukę. Wspomina Leszin („Poezja” nr 12/1986): Żernicki był wtedy zwolennikiem poezji Juliana Przybosia, ja uznawałem Tadeusza Peipera za najwybitniejszego teoretyka i poetę XX wieku, Stachura wyśmiewał wielu poetów polskich, a inspiracji szukał w poezji francuskiej. Ale także mówił: A mnie jest wszystko jedno kto.

Mimo awangardowych preferencji w zespole redakcyjnym - powołany do życia „Helikon” opatrzony zostaje wstępem ze „Skamandra”. Leszin twierdzi, że oponował przeciwko nawiązywaniu do skamandryckich tradycji. Wyjaśnia: Myślę, że Stachurze i Żernickiemu chodziło o te fragmenty manifestu Skamandra, w których mowa jest o pozostawieniu przez tamtych poetów śladów, których nikt nie zetrze, i o tym, że sztuka ma zasadniczy sens w życiu człowieka.

Manifest otwierający „Helikon” i zawierający hasła skamandrytów był pióra Jana Jerzego Czarneckiego. Leszin wspomina po latach, że to Czarnecki, Żernicki i Stachura uczynili wszystko, abym był kolporterem „Helikonu”, nie redaktorem naczelnym. Ale Leszin do organizowania miał (i ma) talent wyjątkowy. Reaktywował toruński Klub Młodych Twórców, który potem przemianował na Pomorski Klub Literacki, a osobista znajomość z ówczesnym naczelnym „Współczesności”, Jerzym Czajkowskim, zaowocowała na warszawskich łamach kolumną „Młode Pomorze”. Miał tam swój wiersz {Zabawy dziecięce) również Stachura.

Kiedy wracam do Torunia, dowiaduję się, że Żernicki i Stachura rozwiązali klub literacki... Żernicki ukrywa list, który otrzymał od Przybosia - nie tylko przed Stachurą, ale i przede mną. List ten znajduje się obecnie w Muzeum Literatury w Warszawie. Pisał w nim Julian Przyboś, że talentem czystej krwi jest Żernicki (natychmiast opublikował jego wiersze w „Przeglądzie Kulturalnym”, gdzie był kierownikiem działu literackiego), o mnie napisał, że jestem także poetą bardzo utalentowanym; natomiast o Stachurze - że to grafoman i nic z niego nie będzie. (Jerzy Leszin w rozmowie z Piotrem Duninem, „Poezja” nr 12/1986).

Leszin jest tu (podobnie jak wielu „okołostachurowych” wspominkarzy) co najmniej niedokładny. Po pierwsze - takiego listu w warszawskim Muzeum Literatury nie ma. Po drugie - w liście do Żernickiego Przyboś nie tylko nie uważa Leszina za „bardzo utalentowanego poetę”, ale po prostu Leszina (nawet pod jego prawdziwym nazwiskiem - Koperski) w ogóle nie wymienia. Oryginał listu J. Przybosia do J. Żernickiego jest do przeczytania w Bibliotece Narodowej w Warszawie. Oto treść tego listu:

22/XH 56

Młody Przyjacielu

List Pana był miły i - wśród wielu listów dostawanych od początkujących poetów - ten swoim tonem żarliwej szczerości zachęcał mnie do lektury wierszy. Przeczytałem je wszystkie zamieszczone w „Helikonie” i nie zawiodłem się. Zwłaszcza w dwu lirykach: W polach i w 1956 usłyszałem wyraźną zapowiedź autentycznej poezji. Ma Pan lat 17, ma Pan przed sobą życie i poezję własną do odkrycia - i jeśli nie opuści Pana jej gorące umiłowanie, z pewnością ją Pan odkryje. Wiem, wiem, ile Was kosztowało wydanie pierwszego numeru Waszego pisemka, bo ja tak kiedyś ze swoimi kolegami uniwersyteckimi taki pierwszy (i jedyny) zeszycik ogłosiłem. Nie wiem więc, czy Wam życzyć dalszych numerów, bo nie widzę zadatków poetyckich w bezkształtnych felietonach Głażewskiego czy Stachury, a wstęp „programowy” pisma jest humorystyczny i nijaki. Radziłbym raczej Panu - zamiast poświęcać czas i energię na wydawanie pisma bez przyszłości - starać się publikować w istniejących już wielu tygodnikach literackich. Proszę po pewnym czasie przysłać mi kilka wierszy - będę się starał ułatwić Panu debiut w pismach warszawskich.

Ściskam serdecznie dłońi życzę pięknych wierszy

Julian Przyboś

Jerzy L. Koperski po ukazaniu się mojego tekstu w „Życiu Literackim” nadesłał mi wyjaśnienie:

Wyjaśnienie

W nrze „Życia Literackiego” z dnia 4 paźdź. 1987 r. ukazał się reportaż Mariana Buchowskiego zatytułowany „Rozbieg Edwarda Stachury”. Wyjaśniam. Kiedy w 1956 roku ukazał się na UMK w Toruniu „HELIKON”, zredagowany m.in. przez niżej podpisanego, Janusza Żernickiego i Edwarda Stachurę - numer ten J. Żernicki przesłał do oceny Julianowi Przybosiowi. Autor Śrub był wówczas w „Przeglądzie Kulturalnym” redaktorem odpowiedzialnym za druk poezji. Odpowiedź - jak twierdzi J. Żernicki - nadeszła dość szybko, a w liście do Janusza Żernickiego J. Przyboś miał ocenić wiersze naszej trójki. W tekstach J. Żernickiego dostrzegł bezwzględny talent, Stachurę uznał za „grafomana”. A o Koperskim - no właśnie. O mnie nie wspomniał ani słowem. A moje pysznienie się, jakoby J. Przyboś w moich wierszach (Rozmowa z samym sobą, Cmentarzysko) dostrzegł co najmniej zapowiedź własnej wyobraźni - powtarzałem za J. Żernickim, który nie chciał (w tamtych latach) pokazać listu od Przybosia, twierdząc, że byłoby nietaktem pokazać go Stedowi. Mnie zapewne zbyt sprzyjał, co wcale nie umniejszyło starań autora Trzynastu miesięcy aby rozwiązać założony przeze mnie Klub Literacki Młodych na UMK. Wyjaśniając powyższe, chciałbym serdecznie podziękować Panu za ujawnienie całego listu J. Przybosia do J. Żernickiego, a dotyczącego „Helikonu” i w nim pomieszczonych wierszy.

Wierzę, że to wyjaśnienie uchroni mnie od dalszych nieprzyjaznych spekulacji. Wstyd mi.

Jerzy Koperski

Burzliwe wydarzenia roku 1956 nie znajdują odbicia w korespondencji Stachury ani w jego wierszach z tamtego okresu. Raz tylko, w liście do M. Czychowskiego, napisze: Mietku, posyłam Ci jeden wiersz, który być może zagubiłeś, a który wydaje mi się bardzo odpowiedni na czasie.

Oto ten wiersz, który Stachura uznał za rymujący się z atmosferą tamtych dni w Polsce:

*

Wsadzili nas

do czworokątnej klatki

ucięli nam skrzydła

i kazali śpiewać o miłości

A kiedy ktoś

przyprawiwszy sobie skrzydła,

które sam

mozolnie woskiem zlepiał

uciekł z klatki

by śpiewać o miłości

ogłosili go wariatem.

Z początku śmiali się wesoło

a potem

zaczęli kierować lusterka

na jego skrzydła.

I... stopił się wosk.

A kiedy niesforne dziecko wróciło do klatki

zaczęli opowiadać z słodkim uśmiechem

jak to niedobry król

nie chciał puścić Dedala i jego synka

do ojczystych Aten.

Lecz pamiętajcie –

wy, o twarzy małpio-kreciej

nie wszystko topi się od blasku lusterek.

Studia podejmuje Stachura w roku akademickim 1957/58. Uczelnia: Katolicki Uniwersytet Lubelski. Nie udało mi się ustalić w sposób jednoznaczny motywów, które skierowały poetę na KUL. Oprócz względów zasadniczych (np. światopoglądowych) mógł tu istotną rolę odegrać fakt, że wobec niezdecydowania w wyborze kierunku i miejsca studiów - przesądził termin egzaminu wstępnego na romanistykę w KUL. W archiwum uczelni zachowało się podanie (bez daty) do Rektoratu Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego:

Uprzejmie proszę o warunkowe dopuszczenie mnie do egzaminów wstępnych na filologię francuską. Oświadczam, że wszystkie dokumenty dostarczę dn. 26 bm. Równocześnie oświadczam, że w bieżącym roku nigdzie nie starałem się o przyjęcie na studia wyższe.

Na podaniu tym jest urzędowy dopisek z nieczytelnym podpisem: Dopuścić warunkowo i data: 24 września 1957 roku.

Na pisemnym egzaminie wstępnym Stachura z trzech tematów wybiera pierwszy: Mon livre prefere (Moja ulubiona książka).

Praca oceniona zostaje na dostateczny, a obok oceny egzaminator dopisał: Duże oczytanie; poprawny styl i bogate słownictwo. Tekst mówiony byłby niemal bez zastrzeżeń. Rażące błędy ortograficzne.

Zostaje przyjęty na studia i otrzymuje (data wystawienia: 26 X 1957 r.) indeks Wydziału Nauk Humanistycznych Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego z numerem albumu 16.208.

Z listu Stachury do Czychowskiego (25 X 1957 r.): Inaczej wyobrażałem sobie moje studia. Nie mam akademika, ani stypendium (...). Nie mam złamanego grosza przy duszy, i nie mam gdzie spać. Mieszkam gdzie się da, raz tu, raz tam trafiając najczęściej na dworzec. Wyciąganie forsy od kobiet napawa mnie już wstrętem. Czynię to jednak nadal, gdyż inaczej umarłbym z głodu, albo musiałbym zrezygnować ze studiów, co niechybnie się stanie, jeśli coś się nie zmieni.

4 listopada 1957 r. składa wniosek o stypendium, a na gotowym blankiecie, w punkcie czwartym („Dokładniejsze uzasadnienie prośby”) wpisuje:

Prośbę motywuję dosłownie tragiczną sytuacją. Mieszkam „na waleta” w akademiku UMCS-u. Żadnej pomocy znikąd się nie spodziewam, oprócz nędznych honorariów z pism za wiersze. Nie posiadam również kart żywnościowych. Od dwóch dni żywię się suchym chlebem ze stołówki. Nie ma w tym ani odrobiny przesady.

Do akademika KUL przy ul. Sławińskiego sprowadza się legalnie dopiero na początku grudnia 1957 r. Mieszka w zbiorowej sali z piętrowymi łóżkami, a mimo to potrafi zorganizować sobie warunki do pisania. Pisze dużo. Dużo też drukuje. Literacko-redakcyjnych kontaktów szuka również podczas częstych wypadów do Warszawy (był tu przed paru tygodniami Stachura, z którym się Pan zapewne w Toruniu zobaczył, bo tam się wybierał — pisał z Warszawy 20 listopada 1958 r. Julian Przyboś do Żernickiego). Jest w archiwum KUL kilka zaświadczeń z redakcji warszawskich czasopism; są to prośby o usprawiedliwienie nieobecności Stachury na uczelnianych zajęciach. Najzabawniejsze jest (napisane ręką Stachury, ale podpisane nieczytelnie przez kogoś innego) zaświadczenie na blankiecie firmowym „Współczesności”:

Redakcja dwutygodnika literackiego „Współczesność” uprzejmie prosi o usprawiedliwienie nieobecności studenta Edwarda Stachury na zajęciach w dn. 24 XI i 25 XI 1958 r. W tych dniach odbywały się w naszej redakcji posiedzenia Teatru Poezji, na które zaprosiliśmy pana Edwarda Stachurę.

O ile wiem, to w redakcji „Współczesności” nie było Teatru Poezji, choć bezwątpienia - zważywszy, kto tam pracował i przychodził - jestem pewien, że swoisty teatr poezji odbywał się w lokalu redakcji prawie każdego dnia.

Stachura bardzo wierzył w siebie, ale też szybko, jeszcze za toruńskich czasów, nauczył się, że na starcie, nie mając spopularyzowanego drukiem lub pilotowanego liczącą się rekomendacją nazwiska, trzeba szukać wsparcia. Nie żebrać, nie klamkować, ale upominać się o swoje, przepychać przez tłum kandydatów na pisarzy, z których zapewne połowa uważa, że są przynajmniej genialni.

Skromny Stachura nigdy nie był. Ale też skromność w fachu, którego wytwory podpisuje się nazwiskiem i nadaje im sens poprzez możliwie szeroki kontakt z odbiorcą, jest cechą podejrzaną, a w każdym razie lepiej lub gorzej udawaną.

Stachura był przypadkiem o tyle szczególnym, że już na starcie znał swoją literacką wartość, tyle że - mówiąc żartobliwie - nie miał dowodów (poza własnym przeświadczeniem). Potem, kiedy tych dowodów trochę nagromadzi, nie da w swoich tekstach ruszyć przecinka. Można na to patrzeć jak na dowód przeświadczenia o nieomylności i zadufkostwo, ale da się w takiej postawie dostrzec kolejny przejaw bardzo poważnego traktowania przez Stachurę twórczości w ogóle, a swojej - w szczególności. Kiedy dziennikarz „Życia Warszawy” w roku 1973 zaproponuje Stachurze, aby opisał (z przeznaczeniem do specjalnej, 22-lipcowej kolumny w gazecie) swój jeden lipcowy dzień, Stachura tak we Wszystko jest poezja odnotuje ten epizod: Ma być tego tekstu najwyżej jedna strona. Jakby mi wyszło więcej, to mam się nie martwić, oni skrócą i przeredagują. Powiedziałem po namyśle, że napiszę tą stronę, jedną stronę, tak żeby oni nie skracali i nie przeredagowywali. Bo od tego, to znaczy od poczynań we własnym tekście, jestem ja.

Można sobie nie tylko wyobrazić, ale również wyczytać z Historii jednego przekładu, jak oburzająco dla Stachury musiała zabrzmieć listowna informacja Wydawnictwa Literackiego, że w celu uwypuklenia wartości poetyckich przekładu Redakcja postanowiła powierzyć Ewie Lipskiej (skądinąd poetce cenionej przez Stachurę) pieczę nad Pana tekstem. Stachura tak to skomentował na łamach „Literatury” (nr 12/1974):

Bo poza tym nie pojmowałem, jakim prawem mógłbym podpisać moim nazwiskiem (w wypadku udzielenia wydawnictwu carte blanche na ostateczną redakcję przekładów) nie moje zdania, zwroty, określenia czy choćby jedno tylko słowo. A dalej wyjaśnia, że jedyny wyjątek, kiedy pozwala sobie na własnoręczne położenie swojego imienia i nazwiska pod nie swoimi słowami, robi tylko wówczas, kiedy podpisuje własne zeznania spisane ręką funkcjonariusza MO.

Ale to było dużo, dużo później.

Lublin, rok 1958. Stachura w poglądach na niezbywalność praw autorskich i przejawianiu hardości na zapleczach redakcyjno-wydawniczych bliższy jest raczej sobie z listu do Czychowskiego (1957 r.), kiedy to - skonstatowawszy zmiany we własnym wierszu - napisze: Chyba dobrze zrobiłeś usuwając tę zwrotkę, może nie tak nieszczęśliwie udaną ile gmatwającą niepotrzebnie sens wiersza. Zgoda na ingerencję, ale warunkowa. To pełne rozterek chyba jakże dużo musiało Stachurę kosztować.

Tak więc od grzebania w tekstach - wara. Jeśli już cudze ręce mają grzebać w maszynopisach, to jedynie po to, aby wybrać coś do druku.

W Lublinie ukazywała się mająca długą, jak na nasze warunki, historię i nie najgorsze na prasowym rynku notowania, literacka nie tylko z nazwy i podtytułu „Kamena”. Ale debiut w tym mieście „wychodził” Stachura w redakcji „Sztandaru Ludu”: w redagowanym wówczas przez Zygmunta Mikulskiego dodatku tygodniowym „Kultura i Życie” (nr 15/1958) ukazał się wiersz Nachylcie plecy wasze. W tym samym roku Stachura wydrukuje tu jeszcze kilka wierszy {Kochankowie i Wybuchają na mostach twoje oczy - nr 19, Skandynawia i Lato w Alpach - nr 24, Zapach wosku i Na bransoletach u Metysek - nr 26, Kompozycja - nr 31) i opowiadanie Piękna przygoda (nr 42). Rok 1958 przynosi również publikacje w pismach o zasięgu ogólnopolskim („Tygodnik Powszechny” nr 3; „Więź” nr 7; „Współczesność” nr 13 i 29; „Odra”, nr 48). W Lublinie miał też miejsce pierwszy „oficjalny”, poprzedzony prasowym anonsem wieczór autorski Edwarda Stachury. W „Sztandarze Ludu” z 18 II 1959 r. ukazała się następująca notatka: Wieczór autorski Edwarda Stachury. Dnia 18 II 1959 r. o godz. 18°° w lokalu klubu-kawiarni „Piwnica” na Starym Mieście odbędzie się wieczór autorski Edwarda Stachury. Młody poeta odczyta nie drukowane wiersze oraz fragmenty prozy poetyckiej. Klub zaprasza wszystkich chętnych do wzięcia udziału w wyżej wymienionym wieczorze.

Wspomina Mirosław Derecki: Stachura jako poeta był wówczas w środowisku lubelskim właściwie zupełnie nieznany. Jedna (? dop.— M.B) publikacja w „Sztandarze Ludu” w listopadzie ubiegłego roku stanowiła tyle co nic. Mało kto więc pokwapił się na imprezę, na którą trzeba było maszerować przez cały skuty mrozem i zawalony śniegiem Lublin. Na dodatek organizatorzy przedobrzyli sprawę: przewidując niewielką frekwencję, postanowili „napompować” salę, sprowadzając jakąś wycieczkę kombatantów wojennych, czy też starszych wiekiem nauczycieli zwiedzających Stare Miasto. Kto zna pierwsze utwory Stachury oraz jego wyjątkową drażliwość na temat własnej poezji i własnej osoby, może sobie wyobrazić jak ów wieczór wyglądał...

Dopóki jeszcze Stachura czytał swoje wiersze, wszystko szło gładko. Burza wybuchła dopiero wtedy, gdy zaczęła się - przewidziana „porządkiem dziennym” - dyskusja.

Dość powiedzieć, że wywody dyskutantów, przyzwyczajonych dotąd głównie do odbioru utworów Marii Konopnickiej czy Teofila Lenartowicza, były druzgocące. Sted - do żywego dotknięty - przebił obecnych argumentem, iż jeśli w ogóle zniżył się on, Poeta, do poziomu obecnego na sali audytorium, to tylko ze względu na honorarium, które jest mu niezbędne do zapłacenia za obiad i butelkę wina, i że dyskutować dalej nie ma zamiaru! O reszcie - lepiej nie wspominać („Kamena” nr 23/1986 r.).

Również w „ Kamenie” zaczyna Stachura drukować wiersze i prozę. Na szczególną uwagę zasługuje tekst Która jest jak oliwa na wodę (nr 1/1960 r.; opowiadanie to nie weszło potem do żadnej książki). Ma - jak to u Stachury - charakter wyznania. Narrator i bohater opowiada o przebiegu nauki w szkole średniej, o tym, że jeszcze w dziesiątej klasie chciał zostać fizykiem jądrowym, ale w jedenastej klasie mnie naszło (...) Zacząłem zaniedbywać fizykę. Wszystkie inne przedmioty. Wszystko inne nużyło mnie szybko, jeśli nie nudziło jeszcze prędzej. „Co się z nim dzieje? Taki zdolny chłopiec!” Polubiłem milczenie. Wkrótce uciekłem z domu. Potem narrator zwierza się, że zaczął pisać wiersze: Starałem się zawsze, by mój ostatni wiersz był lepszy od najpiękniejszego wiersza świata, to znaczy od mojego poprzedniego wiersza.

Pierwsza literacka fascynacja bohatera opowiadania Która jest jak oliwa ... - to Norwid. Myślę teraz, że to źle być zafascynowanym jednym facetem nawet jeśli to Rilke. Z początku porównywałem siebie do Największych. Myślę teraz, że dobrze jest ustawiać siebie od razu najwyżej. To zobowiązuje. Człowiek stara się wtedy najwięcej, najlepiej, najwyżej, żeby nie przynieść im wstydu i sobie również.

Stachurze mającemu w Lublinie kłopoty mieszkaniowe udziela przez jakiś czas gościny lubelski oddział Związku Literatów Polskich; w lokalu ZLP przy ul. Granicznej początkujący poeta nocował niejeden raz. Bardzo polubiła go sekretarka oddziału ZLP; wpisze jej potem Stachura do swojej pierwszej książki następującą dedykację: Drogiej i Szanownej Pani Oldze Gajewskiej za dobre serce i wiarę w Stachurę - Edward Stachura.

Stachura nawiązał w Lublinie sporo serdecznych związków koleżeńskich (m.in. z popularnym później piosenkarzem Kazimierzem Grześkowiakiem), także ze środowiskiem literackim, w którym Zygmunta Mikulskiego tytułowano „ Mistrzem”. Właśnie Zygmunt Mikulski zabiera głos po ukazaniu się Listów Edwarda Stachury na łamach „Kameny” (lipiec i sierpień 1960 r.). Listy te, z nagłówkiem Drogi Przyjacielu! były impresjami z podróży po Polsce, miały typowy dla Stachury, bardzo osobisty charakter, a stylistykę identyczną jak w jego ówczesnych opowiadaniach. Mikulski zatytułował swą odpowiedź („Kamena” nr 15-16/1960 r.) Nie mniej drogi!, podpisał: Attikus, a zaczął tak: Otrzymałem twój list. Nieoczekiwanie w kiosku Ruchu. Czyżby brak 60 gr na znaczek wzbogacił cię o ten pomysł epistolograficzny i ... redakcyjne honorarium w „Kamenie’"? Dalej Mikulski powołuje się na liczne i długie dysputy ze Stachurą (których tematem była oczywiście literatura) i zgłasza zastrzeżenia wobec językowo-stylistycznych pomysłów Stachury: Czy sądzisz, że 1) konwencja stylistyczna odgrywa decydującą rolę filozoficzną, 2) prawidła gramatyczne gubią adekwatność przekazu, 3) nowe widzenie świata staje się faktem, kiedy dokonane są perturbacje w dziedzinie przyjętych związków słownych? Żadna poezja — pisał Mikulski — nie zaczęła się od poetyki, a to, co się tak zaczęło, poza poetykę nie wyjdzie...

Stachura od początków literackiej działalności był bardzo wyczulony na wszelkie uwagi krytyczne o swym pisarstwie. W kolejnym (i jak się okazało - ostatnim) Liście wydrukowanym w „Kamenie” (nr 21/1960 r.) odpowiedział Mikulskiemu, ale z nie ukrywaną nutą goryczy: Ale otrzymałem Twój list, Drogi Mój! Przeczytałem go kilka razy. Długi jest i trochę ponury i tak niewiele jest w nim słów dla mnie, a prawie wszystko nie do mnie, a także między słowami nie potrafiłem nic odszukać, żadnych sfumato, prócz trochę znaków gorzkich piołunowych.

Na łamach „Kameny” (nr 15-16/1960 r.) doczeka się Stachura jeszcze innego listu do siebie: od Tadeusza Kłaka. Będzie to Do Edwarda Stachury list prywatny. Ów list to właściwie „pełnospektaklowa” recenzja, rzadki w praktyce naszego życia literackiego wypadek, kiedy krytyk serio i mądrze pisze o wierszach autora będącego przed debiutem książkowym. Warto ten głos przytoczyć w całości, zwłaszcza że Tadeusz Kłak już wówczas trafnie rozpoznawał zasadnicze cechy i wartości późniejszego dorobku Stachury, zachęcał, ale i jakże celnie przestrzegał przed pisarskimi pułapkami. Ujawnia też ten list T. Kłaka jedną z obsesji Stachury: przeświadczenie, wielokrotnie potem powracające w listach i rozmowach, że inni dokonują na jego wierszach plagiatu, „zrzynają” metafory, całe wersy i wiersze:

Obiecałem Panu kiedyś, że napiszę o Pana wierszach. Była to obietnica całkowicie niefrasobliwa i trudniejsza do spełnienia, niż mi się wtedy wydawało. Byłem pod wrażeniem Pańskich wierszy, zwłaszcza po wieczorze autorskim w klubie „Nora”... Do dziś pamiętam te wzruszenia, jakie obce są lekturze większości bieżącej produkcji poetyckiej, bo tak to trzeba nazwać. Zadziwiła mnie delikatność i czułość niemal tych wierszy. I tęsknota, tak zresztą daleka od sentymentalizmu i łatwego wzruszenia. Przeżyciem była dla mnie Róża, którą czytałem później wiele razy. Temperatura tego utworu w dalszym obcowaniu nie stygła, przeciwnie.

a mnie to już nikt dawno tak bardzo

dawno tak bardzo już nikt

nie pielęgnował.

Tajemnicą poety pozostaje, dlaczego słowa bez wartości poetyckiej (zaimki, spójniki itd) nabierają tutaj takiej muzyki, skąd nagle ta ich poetycka wartość? To fragment nie najlepszy, ale charakterystyczny. Przyznam się: byłem bezsilny wobec tej poezji, nie potrafiłem sformułować, co tu jest nowego, choć to nowe było dla mnie oczywiste. Wyczuwałem jej melodię, ale nie potrafiłem określić, co się na to składa. Dziś dla mnie sprawa jest już jaśniejsza. Przypomnę tylko prośbę Pana, żeby powiedzieć, iż wiersze Barbary Sadowskiej drukowane we „Współczesności” są plagiatem Pańskich. Podobieństwo okazało się istotnie zadziwiające. U Sadowskiej jak i u Pana widać było, że słowo nie ma samoistnej wartości, podporządkowane zostaje rytmowi, muzyce, melodii. Niefrasobliwie obchodzicie się z gramatyką i prostą logiką zdania. Po murzyńsku faworyzujecie bezokolicznik i pierwszy przypadek. Pozorujecie ubóstwo składni, stwarzacie zdania okaleczone, eliptyczne, kapryśnie połamane, ale to wszystko wiąże i łagodzi bezbłędna śpiewność waszych wierszy. Chętnie odwołujecie się do składni i języka staropolskiego. To dodaje wam powagi, koturnu, patosu. Dlatego Pan tak chętnie korzysta z retoryki, ze stylu biblijnego. Teraz nie posądzałbym Sadowskiej o plagiat. Mam dowody, w tekstach, że Pańskie wiersze są przejawem jakiejś nowej poetyckiej tendencji. Proszę przeczytać jeszcze Berenais Czycza, wiersze bodaj Grześczaka, czy z lubelskiego podwórka biorąc przykład - Pająka. Nie da się ona jeszcze skodyfikować, nie wszystkie składniki tej budowy są widoczne. Mnie się wydaje, że waszym, jakże młodym!, poprzednikiem jest Grochowiak.

O wyprowadzenie całego rodowodu należałoby poprosić chyba Kazimierza Wykę. Bierzecie od Grochowiaka składnię, technikę, odrzucacie jego brutalizm i kult naturalistycznej brzydoty. Przynajmniej pan. Pan się tego boi, dlatego Pan tak tęskni do czułości.

Ciebie nie będąc będzie już tkliwość

która jest we mnie na pewno ten dar

„My to nie wiem co chcemy” - tak u Pana napisane. Ale to nieprawda, bo Pan wie. Należy Pan do ludzi, którzy czują się dobrze tylko w krainie poezji. A jednak widzę zbieżność tej postawy, odczytanej z tych utworów, z postawami rówieśników. Wszyscy jesteście samotni, czujecie się zagrożeni, boicie się kontaktu ze światem, który was otacza. Pan jest może tylko bardziej od innych autentyczny.

To nie zarzut, to moja obserwacja, być może myląca, oparta na fałszywym rozumieniu poezji. Obawiam się tylko, żeby Pan nie zatrzymał się na początku drogi. Żeby nie żyć odkryciami raz dokonanymi, bo tego na długo nie starczy. W poezji, bardziej niż gdzie indziej, liczą się prototypy, nie odbitki. A u Pana czytam: „a tyle się kwiatów widzi jak schną jakby to jakiś Dante umierał albo ogrodnik”. I drugi raz: „gdzie sale największe jak łóżka oddzielnie jakby co najmniej Homer miał spać albo i lepiej”. Odkrycie powtórzone o jeden raz za dużo. W przeciwnym wypadku ileż zostaje porównań do dyspozycji?

Ale to margines. Wypada kończyć. W tylu słowach nie powiedziałem właściwie nic. Ktoś może mi zarzucić, że tak wynoszę poezję dopiero co poczynającą się. Czynię to z całą odpowiedzialnością i z przekonaniem, że na taką poezję można stawiać. Napisałem zapewne mało o jej minusach, „ale czy to może być źle”? Daruje mi Pan ten cytat, lepszego nie widzę.

Proszę przyjąć najlepsze życzenia.

Tadeusz Kłak.

Na temat przebiegu studiów Stachury w roku akademickim 1957/58 i przyczyn ich przerwania krążą różne wersje, których nie udało mi się w sposób jednoznaczny zweryfikować. Dlatego trzymam się informacji oficjalnych, urzędowych. Za takie trzeba przyjąć zapisy w indeksie. Otóż widnieje tam, że Edward Stachura uzyskał wszystkie zaliczenia wykładów i ćwiczeń przewidzianych programem pierwszego semestru i semestr zaliczył. Zajęć przewidzianych w programie drugiego semestru roku akademickiego 1957/58 w indeksie nie wpisano.

Przerwawszy studia, Stachura zdaje ponownie egzamin wstępny na filologię francuską Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego w dniu 2 lipca 1958 roku. Wybiera ten sam co poprzednio temat. Znowu otrzymuje z pracy pisemnej ocenę dostateczną. Nawet dopisek egzaminatora jest podobny: Bogate słownictwo, fatalna ortografia.

Mirosław Derecki w „Kamenie” (nr 22/1986 r.), opisując egzamin wstępny Stachury na KUL w lipcu 1958 r.: Neli Słomkowska-Strzałkowska, która w gronie kilkudziesięciu innych kandydatów mozoliła się nad pisemnym tekstem egzaminacyjnym, zauważyła w pewnej chwili, że jeden z chłopców, blondyn o kędzierzawych włosach, siedzi z założonymi rękami nad pustą kartką papieru, jakby egzamin jego nie dotyczył. W pewnym momencie podszedł do niego obecny na sali asystent, mgr Alfons Pilorz, człowiek, który był w tamtych latach postrachem studentów romanistyki, a jeszcze większym - kandydatów na studia, i groźnym głosem zapytał: „Dlaczego pan nic nie pisze?” „Ponieważ nie mam pióra” - odparł Sted najczystszą francuszczyzną, głosem, w którym czaiło się wyzwanie. A potem dorzucił jeszcze kilka następnych zdań. Pilorz najpierw zaniemówił z oburzenia, a potem... machinalnie sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wręczył Stachurze swoje własne wieczne pióro... To był właśnie początek uczelnianej legendy Steda.

Do takich wspomnień, w których niemal po trzydziestu latach pamięta się, że Stachura powiedział do magistra Pilorza głosem, w którym czaiło się wyzwanie, trzeba podchodzić z dużą dozą sceptycyzmu. Lubelski dziennikarz Mirosław Derecki, opisując lubelskie lata Edwarda Stachury („Kamena” nry 22, 23, 24, 25 i 26/1986 r.), słusznie poprawia Krzysztofa Rutkowskiego, który we wstępie do pięciotomowego wydania ogranicza pobyt pisarza w Lublinie do stwierdzenia: W roku 1959 przebywał w Lubelskiem, ale równocześnie Derecki stwierdza niezgodnie z prawdą, że Stachura studia romanistyczne rozpoczął w Lublinie nie w roku akademickim 1959/60, ale rok wcześniej. Wtedy też, jesienią 1958 roku... itd. Nic więc dziwnego, że Derecki, przytaczając cudzą relację z przebiegu egzaminu wstępnego Stachury z lipca 1958 roku, nie wie, iż w poprzednim roku akademickim (1957/58) Stachura miał na pierwszym semestrze zajęcia z magistrem Pilorzem (historia literatury francuskiej - wykład i ćwiczenia z tego przedmiotu zaliczone na plus dostateczny oraz na taką samą notę zaliczone ćwiczenia językowe) i nie był dla tego wykładowcy na ponownym egzaminie wstępnym specjalnym zaskoczeniem, które objawiło się zaniemówieniem z oburzenia. Nie znajduje też potwierdzenia w indeksie inna wiadomość podana przez Mirosława Dereckiego, jakoby Stachura oblał egzamin z etyki u ks. prof. Olejnika. Poszedł na ten egzamin nie przygotowany, a że jeszcze zachowywał się podczas zdawania nonszalancko i był wobec egzaminatora zbyt pewny siebie, skończyło się to w ostateczności, „zawaleniem’9 przez niego roku. Pierwszego roku studiów nie można było repetować. Nic natomiast nie stało na przeszkodzie, aby jeszcze raz starać się o przyjęcie na pierwszy rok romanistyki. Otóż w indeksie egzamin z etyki (u ks. dr. S. Olejnika) jest wpisany na stronie 29 i widnieje tam nota dostateczny. Natomiast ocenę niedostateczną otrzymał Stachura (podczas ponownych studiów na I roku) z przedmiotu „historia literatury francuskiej” zdawanego 25 czerwca 1959 r. 9 października 1959 r. (a więc już w roku akademickim 1959/60) pisze-Stachura w tej sprawie do Dziekanatu Wydziału Nauk Humanistycznych KUL jedno ze swych niekonwencjonalnych pism urzędowych:

Podanie

Uprzejmie proszę o dopuszczenie mnie do egzaminu z historii literatury francuskiej. Zdaję sobie sprawę z wszystkich moich nierozważnych czynów i boleję nad nimi jak mądry. Chciałbym, bardzo chciałbym zaliczyć ten rok i przenieść się na inny Uniwersytet. Ja się mogę wydawać rozmaicie, ale nie posiadam tego talentu, proszę mi wierzyć. Ja myślę, że nikt nie powinien mi tego zabraniać, bo mimo wszystko, jestem czysty naprawdę i trochę czułości mnie też się należy, bo to jest jak oliwa na wodę. Uprzejmie proszę o przychylne załatwienie mej prośby.

Na podaniu tym widnieje, z nieczytelnym podpisem, następująca adnotacja: Opinia Sekcji. Należałoby chyba umożliwić zdawanie. Poprawkowy egzamin z historii literatury francuskiej zdaje Stachura 13 października 1959 r. i otrzymuje ocenę dostateczną.

Z okresu ponownego zdawania na I rok studiów w Katolickim Uniwersytecie Lubelskim pochodzi najmniej konwencjonalny życiorys, napisany przez Stachurę na urzędowym formularzu „Życiorys kandydata”:

Urodziłem się 18 VIII 1937 r. w Pont de Cheruy (dep. Isere) we Francji. Dzieciństwo miałem spokojne i piękne.

Mając jeszcze 7 lat śniło mi się, że posiadam zdolność lotu. W tym czasie zacząłem uczęszczać do francuskiej szkoły elementarnej i sny zaczęły się zmieniać jak nowe obrazy w fotoplastykonie. Drugą wojnę światową pamiętam tylko ze smaku czekolady, którą obdarowywali nas Amerykanie. Pamiętam jeszcze pająka na suficie naszej piwnicy, w której musieliśmy się ukrywać przez dwa tygodnie. Kiedy miałem 11 lat, rodzice doszli do wniosku, że należy opuścić słodką Francję i powrócić do jeszcze słodszej Polski. Nie rozumiałem jeszcze wtedy słowa: nostalgia. Teraz dopiero rozumiem, ileż smutku się w nim zawiera. Z opowiadań i książek słyszałem dużo o wilkach grasujących w Polsce. W listopadzie 1948 r. przyjechaliśmy do Polski. Nie widziałem nigdzie wilków, ale nie mogłem się spodziewać, że tak małe będzie moje rozczarowanie. Osiedliliśmy się w ponurym miasteczku w Aleksandrowie Kuj. Było to kiedyś graniczne miasteczko i słynęło szeroko z przemytu. Tutaj skończyłem szkołę podstawową. Ponieważ wykazywałem wysokie zdolności, oddano mnie do „Gimnazjum” w Ciechocinku, żeby zrobić ze mnie „inżyniera” lub „doktora”. Po trzech latach przeniosłem się do liceum ogólnokształcącego w Gdyni, które ukończyłem i gdzie do tej pory otoczony jestem legendą, jak wyczytałem na tamtejszej szkolnej gazetce. Jeden rok, tzn. 1956, włóczyłem się po Polsce napotykając wszędzie ślady wilków, a nigdy ich samych. Potem zacząłem studiować filologię francuską na KUL-u, gdzie doskonała dobroć kilku osób wzruszyła mnie do głębi. Studia przerwałem przede wszystkim z własnej winy, a może z winy wierności tradycji moich wielkich „ancetres”.

W późniejszych latach Stachura kilkakrotnie wracał na krótko i przy różnych okazjach do Lublina, ale zawsze wspominał to miasto bez specjalnego sentymentu. Temu brakowi sentymentu trudno się dziwić: Stachura w Lublinie najzwyczajniej biedował.

Z listów do M. Czychowskiego:

„Mietek, powtarzam jestem w okrutnej biedzie, przy której nawet ta nasza dawniejsza blednie (25 X 1957 r.).

Mój pobyt w Lublinie prawdopodobnie dobiega końca. Miałeś jednak rację mówiąc mi kiedyś, że nie potrafię studiować, gdyż jestem włóczęga z urodzenia. Wyobraź sobie, że mam teraz kupę kolokwi których się nie obawiam absolutnie (a nie mam jeszcze wyrobionego indexu). Nie wyobrażasz sobie jaką męką jest dla mnie załatwianie tego rodzaju formalności. Poza tym, cholerny kłopot z łaciną. Nie byłem na żadnym lektoracie. Lektoraty z łaciny są zawsze o wpół do ósmej. Trzeba jeszcze przed tym zjeść śniadanie w stołówce. A więc zdążyć trzeba wstać przynajmniej za 15 siódma. (...) Nadal żyję jak nędzarz (13 I 1958 r.).

Kurwa jego mać, żebyś Ty zobaczył jak chodzę ubrany. Spodnie wytarte i brudne do maximum. Nędzny płaszczyk z koca jeszcze bardziej. Cieszę się tylko, że nie może się bardziej zabrudzić (13 VII 1958 r.).

Na pomoc z domu Stachura nie mógł liczyć. Zachowało się w archiwum KUL pismo ojca, Stanisława Stachury, wysłane do uczelni z Aleksandrowa Kujawskiego 4 V 1959 r.:

Niniejszym zaświadczam, że syn mój Edward Stachura nie otrzymuje ode mnie żadnej pomocy pieniężnej i materialnej. Niezmiernie mi przykro o tym pisać. Ale ja nie mogę nic dopomóc.

6 V 1959 r. Edward Stachura wypełnia formularz podania o stypendium żywnościowe, a w rubryce: „Dokładniejsze uzasadnienie prośby” - pisze wielkimi literami: WSTYDZĘ SIĘ.

Ale nie tylko bieda i czytanie książek do świtu przeszkadzały w pilnym studiowaniu. Nie udało mi się dociec, czego dotyczyło (datowane 7 VII 1959 r., a więc sporządzone w okresie wakacji) pismo Kancelarii Rektorskiej KUL do Wydziału Nauk Humanistycznych tejże uczelni:

Z polecenia Przewodniczącego Senackiej Komisji Dyscyplinarnej uprzejmie zawiadamiam, że przeciwko studentowi Edwardowi Stachurze zostało wszczęte postępowanie dyscyplinarne.

Sekretarz Kancelarii Rektora

Po zdaniu egzaminu z historii literatury francuskiej Stachura przerywa studia w Lublinie i podróżuje po kraju, by wreszcie zakotwiczyć się w Warszawie.

Na razie nie podejmuje nauki. Dopiero 3 maja 1960 r. prosi listownie Kazimierza Zająca (pracownika dziekanatu KUL) o przysłanie „papierów” na warszawski adres Stanisława Grochowiaka (ul. Morszyńska 3/7):

Wróciłem przed dwoma dniami z Wrocławia, w którym przebywałem miesiąc chyba, i dobrze przebywałem, bo miałem gdzie spać i co jeść i pisałem dużo i wspaniale. Czasami tęsknię do Lublina, choć było to dla mnie miasto przecież przeklęte, w którym spadały na mnie co jakiś czas, bardzo często, nieszczęścia jedno po drugim jak z puszki Pandory. Będę próbował dostać się [na] Uniwersytet Warszawski, choć nie potrafię zupełnie takich rzeczy, i choć wiem, że dla mnie akademia, to są wiatry przestronne: i ja wśród nich jestem ulubieniec.

Więc niech Pan mi niezwłocznie, bardzo proszę, papiery owe, bez których było mi wcale nie smutno, ale teraz są mi potrzebne. Cóż?

Pozdrawiam serdecznie