Stan terroru - Hillary Rodham Clinton, Louise Penny - ebook
44,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

 

Atak. Strach. Spirala terroru. Gra o najwyższą stawkę

 

Autorki bestsellerów Hillary Clinton i Louise Penny napisały powieść pełną napięcia i wiedzy dostępnej tylko wtajemniczonym.

 

Seria ataków terrorystycznych wstrząsa światem, dając początek międzynarodowej rozgrywce i wyścigowi zbrojeń… Gdy przerażająca skala zagrożenia staje się faktem, nowo powołana sekretarz stanu zdaje sobie sprawę, że była to od początku do końca starannie zaplanowana intryga. By stawić jej czoła, potrzebny jest wyjątkowy zespół zaangażowanych i nieustraszonych ludzi ze zdeterminowaną panią sekretarz na czele. Przychodzi czas wielkiej próby dla nich, nowo zaprzysiężonego prezydenta i całego kraju, kraju osłabionego wewnętrznymi sporami i pozbawionego mocy sprawczej na arenie międzynarodowej…

 

„Stan terroru” to wyjątkowy, fascynujący thriller napisany wspólnie przez Hillary Rodham Clinton, 67. sekretarz stanu USA, i Louise Penny, laureatkę wielu nagród i autorkę bestsellerów New York Timesa, w Polsce znaną z popularnej serii wydawanej przez Poradnię K o inspektorze Armandzie Gamache’u.

 

Najbardziej wyczekiwana premiera według  People, Associated Press, Time’a, Los Angeles Timesa, Parade, Guardiana i Publishers Weekly

 

„Niesamowicie wciągający, przerażająco prawdopodobny thriller, który sprawi, że puls czytelników przyspieszy. Będą zachodzić w głowę, co jest fikcją, a co prawdą.Clinton i Penny są świetne każda z osobna – a wspólnie są nie do pokonania”

 

- Karin Slaughter, autorka bestsellerów New York Timesa

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 558

Oceny
4,2 (51 ocen)
25
18
5
1
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Paraplan

Dobrze spędzony czas

Nieźle się czyta ale im dalej, tym gorzej. Wiadomo, że najmądrzejszy i naj... naj... naj... naród amerykański zawsze będzie " naj ".
00
ajek1_ee

Nie oderwiesz się od lektury

Super intryga/ Polecam
00
twin_mom

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca książka od której nie można się oderwać. rzadko kiedy thriller tak bardzo trzyma w napięciu niemal na każdej stronie serwując nowe niespodzianki
00
smillajasperson1

Nie polecam

Książka w abonamencie na kindle jest tylko fragmentem.
00
AgMorti

Nie oderwiesz się od lektury

zaskakująco dobra i trzymająca w napięciu. Miałam wrażenie że to Clancy i Ludlum wspólnie napisali coś nowego. Polecam.
00

Popularność




Tytuł oryginału: State of Terror
Text Copyright © 2021 by Hillary Rodham Clinton and Three Pines Creations, LLC Published by arrangement with Simon & Schuster and St. Martin’s Publishing Group. All rights reserved.
Copyright © for the Polish translation by Paulina Braiter Copyright © for the Polish edition by Poradnia K, 2021
Redaktor prowadząca: JOLANTA KUCHARSKA
Redakcja: JOANNA CIERKOŃSKA
Korekta: MAGDALENA GERAGA, JOLANTA KUCHARSKA, KATARZYNA WOJTAS
Projekt okładki: DAVID LITMAN
Zdjęcia Autorek na okładce: DOMINIQUE LAFOND (Louise Penny), DEBORAH FEINGOLD (Hillary Rodham Clinton)
Adaptacja okładki, skład i łamanie: MARZENA PIŁKO
Wydanie I
ISBN 978-83-66555-82-2
Wydawnictwo Poradnia K Sp. z o.o. Prezes: Joanna Bażyńska 00-544 Warszawa, ul. Wilcza 25 lok. 6 e-mail: [email protected]
Poznaj nasze inne książki. Zapraszamy do księgarni:www.poradniak.plfacebook.com/poradniaklinkedin.com/company.poradniakinstagram.com/poradnia_k_wydawnictwo
Konwersja: eLitera s.c.

Dla dzielnych mężczyzn i kobiet, którzy chronią nas przed terrorem i stawiają czoło przemocy, nienawiści i ekstremizmowi, niezależnie od ich źródła.

Co dzień dajecie nam przykład, jak być odważniejszymi i lepszymi ludźmi.

Najbardziej zdumiewającą rzeczą, jaka wydarzyła się za mojego życia, nie jest posłanie człowieka na Księżyc ani fakt, że Facebook zdobywał dwa miliardy osiemset milionów aktywnych użytkowników miesięcznie, lecz to, że od czasu Nagasaki minęło siedemdziesiąt pięć lat, siedem miesięcy i trzynaście dni, podczas których nie zdetonowano żadnej bomby jądrowej.

Tom Peters

1

– Pani sekretarz – rzucił Charles Boynton, stąpając pośpiesznie obok swojej szefowej, która pędziła Mahoniowym Korytarzem do gabinetu w Departamencie Stanu. – Ma pani osiem minut, żeby dotrzeć na Kapitol.

– To dziesięć minut stąd. – Ellen Adams puściła się biegiem. – A ja muszę wziąć prysznic i się przebrać. Chyba że... – Zatrzymała się i odwróciła do swojego szefa kancelarii. – Mogę pójść w takim stanie?

Wyciągnęła na boki ręce, by mógł się przyjrzeć jej sylwetce. Widział błagalny wyraz jej oczu, słyszał zdenerwowanie w głosie, nie dało się też ukryć, że wyglądała, jakby ktoś ciągnął ją po polu i błocie.

Twarz mężczyzny wykrzywiła się w uśmiechu, który zdawał się sprawiać mu ból.

Ellen Adams była szczupłą elegancką kobietą przed sześćdziesiątką, średniego wzrostu i budowy. Świetnie skrojone ciuchy i elastyczna bielizna pozwalały jej ukryć upodobanie do eklerek. Subtelny makijaż podkreślał bystre błękitne oczy, nie próbując ukryć wieku. Nie musiała udawać młodszej, niż była, nie chciała też jednak wyglądać starzej.

Jej fryzjerka, nakładając specjalną farbę, nazywała ten kolor majestatycznym blondem.

– Z całym szacunkiem, pani sekretarz, wygląda pani jak bezdomna.

– Dzięki Bogu, że cię szanuje – wyszeptała Betsy Jameson, najlepsza przyjaciółka i doradczyni Ellen.

Miały za sobą dwudziestodwugodzinny dzień pracy, który rozpoczął się od wydanego przez sekretarz Adams śniadania dyplomatycznego w ambasadzie amerykańskiej w Seulu i obejmował rozmowy na najwyższym szczeblu na temat regionalnego bezpieczeństwa i desperackie próby ocalenia nieoczekiwanie zerwanych kluczowych negocjacji handlowych, a na koniec wycieczkę po fabryce nawozów w prowincji Gangwon, stanowiącą przykrywkę dla szybkiej wizyty w strefie zdemilitaryzowanej.

Potem Ellen Adams poszła do samolotu. Gdy tylko wystartowali, zdjęła bieliznę wyszczuplającą i nalała sobie lampkę chardonnay.

Przez kilka następnych godzin wysyłała raporty do swoich zastępców i prezydenta i czytała kolejne informacje. Albo przynajmniej próbowała. Zasnęła z twarzą wtuloną w raport departamentu na temat obsady ambasady w Islandii.

Obudziła się gwałtownie, gdy asystentka położyła jej dłoń na ramieniu.

– Pani sekretarz, zaraz lądujemy.

– Gdzie?

– W Waszyngtonie.

– W stanie? – Wyprostowała się i przeczesała palcami włosy tak nastroszone, jakby się przeraziła albo wpadła na świetny pomysł.

Miała nadzieję, że to Seattle, uzupełnienie paliwa czy może jakaś szczęśliwa, drobna awaria. Natychmiast jednak pojęła, że faktycznie zdarzyła się awaria, choć nie mechaniczna ani nie szczęśliwa.

Polegała na tym, że zasnęła i wciąż musiała wziąć prysznic, i...

– W Waszyngtonie.

– O Boże, Ginny. Nie mogłaś obudzić mnie wcześniej?

– Próbowałam, ale pani tylko coś wymamrotała i znów zasnęła.

Ellen pamiętała to jak przez mgłę. Jeszcze przez chwilę sądziła, że to tylko sen.

– Dzięki, że próbowałaś. Mam czas umyć zęby?

Rozległ się brzdęk, to kapitan włączył sygnał, żeby zapiąć pasy.

– Niestety nie.

Ellen wyjrzała przez okno rządowego odrzutowca, który żartobliwie nazywała Air Force Three. Ujrzała kopuły Kapitolu, gdzie wkrótce zasiądzie.

Zobaczyła też własne odbicie. Potargane włosy. Rozmazany tusz do rzęs. Pogniecione ciuchy. Oczy przekrwione i piekące od szkieł kontaktowych. Dostrzegła pozostawione przez stres i zmartwienia zmarszczki, których nie miała jeszcze miesiąc wcześniej, podczas inauguracji. W ów piękny, jasny dzień, gdy świat był nowy i wszystko zdawało się możliwe.

Och, jakże kocha ten kraj. Ten cudowny, niedoskonały promień nadziei.

Po dziesiątkach lat poświęconych budowaniu i kierowaniu międzynarodowym imperium medialnym, obecnie obejmującym sieci telewizyjne, kanał newsowy, portale sieciowe i gazety, przekazała stery następnemu pokoleniu, córce Katherine.

Po ostatnich czterech latach, gdy patrzyła, jak jej kraj miota się w niemal śmiertelnych drgawkach, teraz w końcu mogła pomóc w procesie uzdrawiania.

Od śmierci nieodżałowanego Quinna Ellen czuła, że jej życie stało się nie tylko puste, ale także dziwnie niedojrzałe. Zamiast maleć z czasem, poczucie to narastało, przepaść coraz bardziej się poszerzała. Z każdą chwilą czuła coraz bardziej naglącą potrzebę, by robić coś więcej. Więcej pomagać. Nie opisywać bólu, lecz go łagodzić. Nie brać, ale dawać.

Szansa, by coś zmienić, zjawiła się z najmniej oczekiwanej strony: prezydenta elekta Douglasa Williamsa. Jak szybko czasem zmienia się życie. Owszem, na gorsze. Ale też na lepsze.

A w tej chwili Ellen Adams znajdowała się na pokładzie Air Force Three jako sekretarz stanu nowego prezydenta.

Teraz mogła odbudować mosty zniszczone przez niemal przestępczą niekompetencję poprzedniej administracji. Mogła naprawić najważniejsze relacje z sojusznikami, przekazać ostrzeżenia wrogim krajom – tym, które żywiły wobec nich złe zamiary i miały dość sił, by wcielić je w życie.

Ellen Adams mogła nie tylko mówić o zmianie, ale także do niej doprowadzić. Zmienić wrogów w przyjaciół, powstrzymać chaos i grozę.

A jednak...

Twarzy, która na nią patrzyła, brakowało jeszcze niedawnej pewności siebie. Przyglądała się nieznajomej. Zmęczonej, potarganej, wyczerpanej kobiecie. Starszej niż wskazywałby jej wiek i może nieco mądrzejszej. Czy raczej cynicznej? Miała nadzieję, że nie, i zastanawiała się, dlaczego nagle tak trudno odróżnić jej jedno od drugiego.

Wyciągnęła chusteczkę, polizała ją i wytarła smugi tuszu. Potem, przygładziwszy fryzurę, uśmiechnęła się do swojego odbicia.

To była maska, którą nakładała przed każdym wyjściem. Tę twarz tak dobrze poznała publika, prasa, koledzy, przywódcy obcych krajów. Pewna siebie, życzliwa sekretarz stanu, przedstawicielka najpotężniejszego państwa na świecie.

Ale to tylko fasada. Ellen Adams dostrzegła coś jeszcze w swojej widmowej twarzy. Coś upiornego, co bardzo starała się ukryć nawet przed sobą. Lecz zmęczenie przełamało wszystkie bariery ochronne.

Dostrzegła strach. I jego bliskiego kuzyna: zwątpienie.

Prawdziwe czy udawane? Nieprzyjazny głos szepczący, że nie jest dość dobra. Nie nadaje się do tej pracy. Że coś schrzani, narażając życie tysięcy, może milionów ludzi.

Odepchnęła ten głos, wiedząc, że tylko jej szkodzi. Ale on nawet cichnąc, wciąż szeptał, iż to nie znaczy, że nie mówi prawdy.

Po lądowaniu w bazie lotniczej Andrews ochroniarze odprowadzili Ellen do samochodu pancernego, w którym znów zaczęła czytać raporty, notatki i maile. Za oknem przesuwał się Waszyngton, ona jednak niczego nie dostrzegała.

Kiedy samochód wjechał do podziemnego garażu wielkiego, monolitycznego budynku Harry’ego S. Trumana, przez wieloletnich pracowników wciąż nazywanego czule Foggy Bottom, Mglistym Dnem, wokół Ellen utworzyła się falanga prowadząca ją jak najszybciej do windy i prywatnego gabinetu na siódmym piętrze.

W windzie czekał już jej szef kancelarii, Charles Boynton, jeden z ludzi przydzielonych nowej sekretarz stanu przez szefową kancelarii prezydenta. Wysoki i kościsty, szczupłą sylwetkę zawdzięczał bardziej nerwowej energii niż ćwiczeniom bądź dobrej diecie. Trudno było zgadnąć, z czym pożegna się wcześniej – z włosami czy z mięśniami.

Boynton przez dwadzieścia sześć lat wspinał się po kolejnych szczeblach politycznej drabiny, aż w końcu został strategiem udanej prezydenckiej kampanii Douglasa Williamsa. Kampanii, która okazała się bardziej brutalna niż większość wcześniejszych.

Charles Boynton w końcu dotarł do sanktuarium władzy i był zdecydowany tam pozostać. Oto jego nagroda za wypełnianie rozkazów. I za to, że dokonał szczęśliwego wyboru kandydata. Wkrótce zaczął tworzyć przepisy mające utemperować niesfornych sekretarzy. W jego opinii każdy z nich był jedynie tymczasowym nominatem politycznym, zbędną ozdobą w całej strukturze władzy.

Teraz wraz z Ellen maszerował szybko wykładanym drewnianą boazerią Mahoniowym Korytarzem w stronę gabinetu sekretarza stanu. Za nimi dreptał szereg adiutantów, asystentów i agentów ochrony dyplomatycznej.

– Nie martw się. – Betsy przyśpieszyła kroku, by nie zostać w tyle. – Opóźnili dla ciebie rozpoczęcie orędzia o stanie państwa, możesz chwilę odetchnąć.

– Nie, nie! – Głos Boyntona wzniósł się o oktawę. – Nie może pani. Prezydent jest wkurzony. A przy okazji, to nie jest oficjalne orędzie o stanie państwa.

– Och, proszę, Charles, nie bądź takim pedantem. – Ellen zatrzymała się nagle, doprowadzając niemal do karambolu, zrzuciła ubłocone szpilki i w samych pończochach pobiegła dalej po miękkiej wykładzinie.

– Poza tym prezydent zawsze jest wkurzony! – zawołała za nimi Betsy. – A, chcesz powiedzieć: wściekły? Zawsze jest wściekły na Ellen.

Boynton posłał jej ostrzegawcze spojrzenie.

Nie lubił Elizabeth Jameson. Betsy. Była intruzką, znalazła się tu tylko dlatego, że od dzieciństwa przyjaźniła się z panią sekretarz. Boynton wiedział, iż sekretarz ma prawo wybrać sobie jednego bliskiego powiernika, doradcę, by z nim pracować. Ale wcale mu się to nie podobało. Ktoś z zewnątrz sprawiał, że w każdej sytuacji pojawiał się element nieprzewidywalności.

W duchu nazywał ją panią Tasak, bo wyglądała jak Barbara Billingsley, matka Beavera z serialu. Wzorcowa gospodyni domowa z lat pięćdziesiątych.

Spokojna. Bezpieczna. Posłuszna.

Tyle że wkrótce się okazało, że pani Tasak nie jest aż tak czarno-biała. Zdawała się wcielać w życie ulubioną zasadę Bette Midler: „Jeśli nie potrafią zrozumieć dowcipu, to jebać ich”. A choć nawet lubił boską pannę M., to zdecydowanie nie w roli doradcy sekretarza stanu.

Mimo to Charles Boynton musiał przyznać, że tym razem Betsy miała rację. Douglas Williams nie przepadał za swoją sekretarz stanu. A stwierdzenie, że odpłacała mu tym samym, byłoby niedopowiedzeniem miesiąca.

Wszystkimi wstrząsnęło, gdy nowo wybrany prezydent mianował na tak wysokie, prestiżowe i wiążące się z ogromną władzą stanowisko swoją przeciwniczkę polityczną, kobietę, która poświęciła ogromne zasoby, wspierając jego rywala do nominacji partyjnej.

Jeszcze większy szok nadszedł, kiedy Ellen Adams przekazała swoje imperium medialne dorosłej córce i przyjęła propozycję.

Wiadomość ta została przeżuta przez ekspertów, komentatorów i kolegów po fachu i wypluta jako plotka. Tygodniami napędzała polityczne programy.

Nominacja Ellen Adams stanowiła ulubiony temat na przyjęciach koktajlowych w Dystrykcie Kolumbii. Nie schodziła z ust bywalców Off the Record, baru w suterenie hotelu Hay-Adams.

Dlaczego przyjęła nominację?

Choć znacznie ważniejsze i bardziej interesujące pytanie brzmiało, dlaczego prezydent elekt Williams zaproponował miejsce w swoim gabinecie najgłośniejszej, najbardziej zaciętej przeciwniczce, i to w dodatku w Departamencie Stanu.

Najpopularniejsza teoria głosiła, że Douglas Williams albo idzie w ślady Abrahama Lincolna, tworząc Ekipę Rywali, albo – co bardziej prawdopodobne – słucha porady Sun Zi, starożytnego stratega wojennego, nakazującego przyjaciół trzymać blisko, a wrogów jeszcze bliżej.

Choć jak się okazało, obie teorie były błędne.

Ze swojej strony Charles Boynton, dla przyjaciół Charles, interesował się szefową tylko dlatego, że jej niepowodzenia mogły zaszkodzić jego karierze. Niech go diabli porwą, jeśli będzie towarzyszył jej w upadku.

A po wyprawie do Korei Południowej szczęście wyraźnie się od niej odwróciło. Dziś zaś opóźniała rozpoczęcie tego cholernego orędzia o stanie państwa.

– No dalej, dalej. Szybciej.

– Dosyć. – Ellen zatrzymała się w poślizgu. – Nie dam się popędzać i zastraszać. Jeśli mam pójść w takim stanie, to trudno.

– Nie może pani! – Boynton spojrzał na nią w panice. – Wygląda pani...

– Tak, już mówiłeś. – Odwróciła się do przyjaciółki. – Betsy?

Zapadła cisza, słychać było tylko niezadowolone parsknięcia Boyntona.

– Wyglądasz dobrze – odparła cicho Betsy. – Może odrobina szminki?

Podała Ellen kosmetyk ze swojej torebki, a także szczotkę do włosów i puderniczkę.

– Szybciej, szybciej – niemal pisnął Boynton.

– Oksymoron wszedł do baru – wyszeptała Betsy, patrząc w przekrwione oczy Ellen.

Sekretarz zastanowiła się chwilę, po czym odpowiedziała z uśmiechem:

– I zapadła ogłuszająca cisza.

Betsy uśmiechnęła się promiennie.

– Super.

Patrzyła, jak jej przyjaciółka oddycha głęboko, oddaje torbę podróżną asystentce i odwraca się do Boyntona.

– Pójdziemy?

Choć sekretarz Adams sprawiała wrażenie opanowanej, serce waliło jej, gdy szła w pończochach, z ubłoconymi szpilkami w dłoniach Mahoniowym Korytarzem do windy, która ruszyła w dół.

– Szybciej, szybciej! – Amir gestem wzywał żonę. – Są pod domem.

Za sobą słyszeli łoskot, rozkazujące krzyki mężczyzn. Słowa wypowiadane z mocnym akcentem, ale wyraźne.

– Doktor Bukhari, proszę wyjść! Natychmiast!

– Idź. – Amir pchnął Nasrin w głąb uliczki. – Biegiem.

– A ty? – spytała, przyciskając do piersi torbę.

Drzwi do ich domu w Kahucie na przedmieściach Islamabadu pękły z ogłuszającym trzaskiem.

– Nie chodzi im o mnie. To ciebie muszą zatrzymać. Odwrócę ich uwagę. Idź już.

Kiedy jednak się odwróciła, chwycił ją za rękę i przyciągnął do siebie, tuląc mocno do piersi.

– Kocham cię. Jestem z ciebie taki dumny.

Pocałował ją tak mocno, że zderzyli się zębami i poczuła krew płynącą z jego skaleczonej wargi. Nadal jednak przywierała do niego, a on do niej. Na dźwięk kolejnych krzyków, jeszcze bliższych, w końcu się rozłączyli.

O mało nie poprosił, by dała mu znać, kiedy bezpiecznie dotrze do celu. Ale tego nie zrobił. Wiedział, że nie będzie mogła się skontaktować.

Wiedział też, podobnie jak Nasrin, że on nie przeżyje tej nocy.

2

W sali rozległ się pomruk, gdy oficer porządkowy zapowiedział przybycie sekretarz stanu. Było dziesięć po dziewiątej, pozostali członkowie gabinetu zajęli już miejsca.

Niektórzy spekulowali, iż Ellen Adams się nie zjawiła, bo jest wyznaczoną ocalałą, która w razie katastrofy zapewni ciągłość rządów, choć większość nie wątpiła, że prezydent Williams na tę funkcję prędzej wybrałby własną skarpetkę niż ją.

Wkraczając do sali, Ellen zdawała się nie zauważać ogłuszającej ciszy.

„Oksymoron wszedł do...”

Podniosła wysoko głowę i ruszyła za eskortą, uśmiechając się jak gdyby nigdy nic do reprezentantów zebranych po obu stronach przejścia.

– Spóźniłaś się – syknął sekretarz obrony, gdy zajęła miejsce w pierwszym rzędzie, między nim a dyrektorem centrali wywiadu. – Opóźniliśmy dla ciebie przemówienie. Prezydent jest wściekły. Uważa, że zrobiłaś to celowo, aby sieci telewizyjne skupiły się na tobie, nie na nim.

– Prezydent się myli – odparł dyrektor Krajowych Służb Wywiadowczych. – Nie ma mowy, żebyś zrobiła coś takiego.

– Dziękuję, Timie. – Ellen zaskoczyło rzadkie wsparcie ze strony jednego z wiernych współpracowników prezydenta Williamsa.

– Biorąc pod uwagę ten syf w Korei Południowej – ciągnął Tim Beecham – nie wierzę, żebyś pragnęła uwagi mediów.

– Na miłość boską, co ty masz na sobie? – spytał sekretarz obrony. – Znów siłowałaś się z kimś w błocie?

Skrzywił się i zmarszczył nos.

– Nie, panie sekretarzu, wykonywałam swoją pracę. A czasami trzeba się przy niej ubrudzić. – Zmierzyła go wzrokiem. – Pan wygląda nieskazitelnie, jak zawsze.

Siedzący po drugiej stronie szef wywiadu parsknął śmiechem, a potem wszyscy wstali, gdy oficer zaanonsował:

– Panie spikerze, prezydent Stanów Zjednoczonych.

Doktor Nasrin Bukhari biegła znajomymi uliczkami, lawirując pomiędzy zaściełającymi ziemię skrzyniami i puszkami, które po potrąceniu mogłyby ją zdradzić.

Nie zatrzymywała się. Nie oglądała się za siebie. Nawet wtedy, gdy zabrzmiały strzały.

Uznała, że jej mąż, z którym żyła od dwudziestu ośmiu lat, uciekł. Przeżył. Uniknął tych, którzy mieli ich powstrzymać. Ją powstrzymać.

Nie został zabity ani – co gorsza – schwytany, by na torturach wyznać, co wie.

Kiedy strzały ucichły, uznała to za znak, że Amir zdołał bezpiecznie uciec. Teraz ona musi zrobić to samo.

Bo wszystko od tego zależy.

Pół przecznicy od przystanku autobusowego zwolniła, chwyciła oddech i spokojnym, miarowym krokiem dotarła na miejsce, dołączając do kolejki. Serce tłukło jej się w piersi, lecz twarz miała pogodną.

Anahita Dahir siedziała przy biurku w Biurze do spraw Południowej i Środkowej Azji w Departamencie Stanu.

Przerwała pracę, żeby podejść do telewizora umieszczonego na przeciwległej ścianie, nastawionego na przemówienie prezydenta.

Była dziewiąta piętnaście. Przemówienie zaczęło się z opóźnieniem – komentatorzy twierdzili, iż sprawiła to nieobecność sekretarz stanu, szefowej Anahity.

Kamera podążała za nowo wybranym prezydentem, gdy przybył do bogato zdobionej sali powitany burzą oklasków zwolenników i skąpymi brawami wciąż obolałej opozycji. Ponieważ Williams został zaprzysiężony zaledwie przed miesiącem, trudno było uwierzyć, że naprawdę orientuje się w prawdziwym stanie kraju. Zresztą czy przyznałby się, nawet gdyby tak było?

Eksperci zgadzali się, że przemówienie będzie starannie balansować między niezbyt ostrą krytyką poprzedniej administracji za totalny chaos, który po sobie zostawiła, a nieprzesadnie optymistyczną nadzieją na przyszłość.

Williams musiał poskromić nieco ekstrawaganckie oczekiwania rozbudzone podczas wyborów, jednocześnie unikając krytyki.

Jego wystąpienie przed Kongresem stanowiło teatr polityczny, coś w rodzaju kabuki. Bardziej liczyły się pozory niż słowa, a Douglas Williams umiał się zachowywać jak prezydent.

Gdy Anahita patrzyła, jak ściskając dłonie, wchodzi do sali, wita z uśmiechem politycznych przyjaciół i wrogów, kamera co chwilę przeskakiwała na twarz sekretarz stanu.

Oto gdzie kryło się prawdziwe napięcie. Prawdziwy temat wieczoru.

Komentatorzy prześcigali się w domysłach na temat tego, co zrobi prezydent Williams, kiedy stanie twarzą w twarz ze swoją sekretarz stanu. Ellen Adams, przypominali radośnie, powtarzając to bez końca, właśnie wysiadła z samolotu po zakończonej katastrofą pierwszej misji, w której zdołała zrazić do siebie ważnego sojusznika oraz zdestabilizować i tak już niebezpieczny region.

Chwili, gdy ta dwójka spotka się w tej sali, będą się przyglądać setki milionów oczu na całym świecie, będzie także odtwarzana raz po raz w mediach społecznościowych.

Cała sala wyczekująco wstrzymywała oddech.

Komentatorzy wychylali się naprzód, próbując rozszyfrować wiadomość, jaką mógł jej przekazać prezydent.

Młoda referentka została przy biurku jako jedyna z całego departamentu, poza siedzącym w narożnym gabinecie przełożonym. Podeszła bliżej ekranu ciekawa, co się wydarzy między nowym prezydentem a jej nową szefową, tak bardzo zafascynowana, że nie usłyszała sygnału nadchodzącej wiadomości.

Podczas gdy prezydent Williams sunął naprzód, zatrzymując się tu i ówdzie, by zamienić parę słów i pomachać, komentatorzy polityczni zabijali czas, omawiając fryzurę Ellen Adams, jej makijaż, ubranie, wygniecione i ubrudzone, mieli nadzieję, że tylko błotem.

– Wygląda, jakby wróciła z rodeo.

– Drogą przez rzeźnię.

Kolejne śmieszki.

W końcu jeden z komentatorów zauważył, że sekretarz Adams zapewne nie planowała przybycia w takim stanie. To dowodzi, jak ciężko pracuje.

– Właśnie wysiadła z samolotu z Seulu – przypomniał im.

– Gdzie, jak dochodzą nas słuchy, rozmowy się załamały.

– Cóż – przyznał – powiedziałem, że pracowała ciężko, a nie że skutecznie.

Ponurymi głosami rozpoczęli dyskusję na temat tego, jak katastrofalne może się okazać jej niepowodzenie w Korei Południowej. Dla sekretarz Adams, dla młodej administracji, dla ich stosunków z tą częścią świata.

Referentka wiedziała, że to także teatr polityczny. Nie ma mowy, by jedno niefortunne spotkanie doprowadziło do trwałego zerwania więzi. Ale przyglądając się swojej nowej szefowej, zrozumiała, że szkoda już się dokonała.

Choć Anahita Dahir była nowa w swoim fachu, wiedziała, że w Waszyngtonie pozory są często ważniejsze niż rzeczywistość. W istocie tak ważne, że czasem tworzyły własną rzeczywistość.

Kamera zatrzymała się na twarzy sekretarz Adams, podczas gdy komentatorzy rozrywali ją na strzępy.

W odróżnieniu od ekspertów Anahita Dahir ujrzała kobietę w wieku jej matki, stojącą prosto, z podniesioną wysoko głową. Uważną. Pełną szacunku. Odwróconą do mężczyzny zmierzającego w jej stronę. Spokojnie czekającą na to, co ją spotka.

Wymięte ubranie w oczach Anahity tylko podkreślało jej godność.

Aż do tej chwili młoda referentka chętnie chłonęła słowa komentatorów i kolegów analityków. Że Ellen Adams to cyniczna polityczna nominacja przebiegłego prezydenta.

Teraz jednak, patrząc, jak prezydent Williams się zbliża, a sekretarz Adams zbiera w sobie, Anahita zaczęła mieć wątpliwości.

Wyciszyła telewizor. Nie musiała więcej słuchać.

Wróciła za biurko i zauważyła nową wiadomość. Po otwarciu w miejscu nazwiska nadawcy dostrzegła zbitkę przypadkowych liter. Samą wiadomość, zamiast słów, tworzyły serie cyfr i symboli.

Gdy prezydent się zbliżył, Ellen Adams pomyślała, że ją ominie.

– Panie prezydencie – rzekła.

Przystanął i spojrzał poza nią, przez nią, kiwając głową i uśmiechając się do ludzi po obu stronach. Potem sięgnął dalej, niemal uderzając ją łokciem w twarz, by uścisnąć dłoń osoby za jej plecami. Dopiero wtedy bardzo powoli spojrzał jej prosto w oczy. Widoczna w nich wrogość była tak wyraźna, że zarówno sekretarz obrony, jak i dyrektor centrali wywiadu cofnęli się o krok.

„Wkurzony” w najmniejszym stopniu nie opisywało jego uczuć i nie chcieli oberwać rykoszetem.

Miliony widzów ujrzały, jak jego przystojna twarz przybiera surowy wyraz bardziej zawodu niż złości. Oto smutny ojciec patrzący na pełne dobrych zamiarów, lecz zbłąkane dziecko.

– Pani sekretarz. – „Ty niekompetentna kretynko”.

– Panie prezydencie. – „Ty arogancki gnojku”.

– Może zajrzy pani do Gabinetu Owalnego rano, przed posiedzeniem gabinetu.

– Z przyjemnością.

Gdy ją minął, odprowadziła go ciepłym wzrokiem. Oto lojalna członkini gabinetu.

Zająwszy miejsce, Ellen słuchała z uprzejmą miną, jak prezydent Williams zaczyna przemowę. Z czasem jednak stwierdziła, że przemówienie ją wciąga. Nie z powodu retoryki, lecz czegoś znacznie głębszego niż słowa.

To był ciężar tego miejsca, historia, tradycja. Porwały ją majestat, ciche dostojeństwo, moc tej chwili. Bardziej nawet symboliki niż treści.

Prezydent posyłał przyjaciołom i wrogom ważną wiadomość. Mówił o ciągłości, o sile, o zdecydowaniu i celu. O tym, że szkody wyrządzone przez poprzednią administrację zostaną naprawione. Że Ameryka wróciła.

Ellen Adams ogarnęły emocje tak silne, że pokonały nawet niechęć do Douglasa Williamsa. Zagłuszyły nieufność i podejrzenia, pozostawiając tylko dumę. I zdumienie. Że w jakiś sposób życie doprowadziło ją tutaj. Że znalazła się w pozycji pozwalającej służyć.

Może i wyglądała jak bezdomna i cuchnęła nawozem, ale zajmowała stanowisko sekretarza stanu USA. Kocha swój kraj i zrobi wszystko co w jej mocy, by go bronić.

Doktor Nasrin Bukhari zajęła miejsce na tylnym siedzeniu autobusu i zmusiła się, by patrzeć wprost przed siebie. Nie wyglądać przez okno. Nie zerkać na torbę na kolanach przytrzymywaną zaciśniętą do białości dłonią.

Nie na innych pasażerów. Unikanie kontaktu wzrokowego to podstawa.

Zmusiła się do przyjęcia znudzonej, obojętnej miny.

Autobus ruszył naprzód i podskakując na wybojach, zaczął się toczyć w stronę granicy. Załatwiono jej lot, ale nie uprzedzając nikogo, łącznie z Amirem, zmieniła plany. Ludzie przysłani, by ją powstrzymać, będą się spodziewać, że zechce jak najszybciej uciec z kraju. Przybędą na lotnisko. W razie potrzeby wywloką ludzi z każdego samolotu. Zrobią wszystko, byle tylko nie dotarła do celu.

Jeśli schwytali i torturowali Amira, ujawni ich plan, toteż musiała go zmienić.

Nasrin Bukhari kocha swój kraj. Była gotowa zrobić wszystko, by go chronić.

A to oznaczało porzucenie wszystkiego, co kiedykolwiek kochała.

Anahita Dahir wpatrywała się w ekran komórki, marszcząc brwi. Po zaledwie kilku sekundach uznała, że wiadomość to spam. Zdarzało się to znacznie częściej, niż ktokolwiek mógł przypuszczać.

Mimo wszystko jednak wolała uzyskać potwierdzenie. Zapukała do drzwi przełożonego i zajrzała do środka. Oglądał przemówienie, kręcąc głową.

– Co jest?

– Wiadomość. To chyba spam.

– Pokaż.

Podała mu telefon.

– Z całą pewnością nie pochodzi z żadnego z naszych źródeł?

– Absolutnie nie.

– Świetnie. Skasuj ją.

Zrobiła to, ale najpierw przepisała wiadomość. Na wszelki wypadek.

19/0717, 38/1536, 119/1848

3

– Gratulacje, panie prezydencie. Wyszło dobrze – powiedziała Barbara Stenhauser.

Doug Williams się zaśmiał.

– Wyszło bardzo dobrze. Lepiej niż mogłem sobie wymarzyć.

Poluzował krawat i położył stopy na biurku. Wrócili już do Gabinetu Owalnego. W pokoju przygotowano napoje oraz lekkie przekąski dla rodziny, przyjaciół i wpływowych popleczników zaproszonych, by uczcić pierwszą mowę prezydenta przed Kongresem.

Williams jednak chciał spędzić kilka minut sam na sam ze swoją szefową kancelarii, by ochłonąć. Przemówienie zadziałało dokładnie tak, jak chciał, a nawet lepiej. Jednak coś innego sprawiło, że czuł się niemal pijany radością.

Splótł dłonie za głową i zaczął się huśtać, a tymczasem ktoś z obsługi przyniósł mu szkocką i talerzyk przegrzebków w bekonie oraz krewetek smażonych w głębokim oleju.

Williams gestem wezwał Barb, by do niego dołączyła, po czym podziękował mężczyźnie, wskazując, że powinien już wyjść.

Barb Stenhauser usiadła i upiła łyk czerwonego wina.

– Uda jej się to przetrwać? – spytał.

– Wątpię. Pozwolimy, by media rozszarpały ją na strzępy. Przed twoim przemówieniem widziałam, że już zaczęli. Nim wróci do domu, będzie trupem. Na wszelki wypadek poinstruowałam kilku naszych senatorów, żeby zaczęli wyrażać ostrożną troskę w kwestii jej kompetencji, biorąc pod uwagę straszliwą wtopę w Korei Południowej.

– Świetnie. Dokąd jedzie teraz?

– Zaplanowałam wyjazd do Kanady.

– O Boże, przed końcem tygodnia wypowiedzą nam wojnę.

Barb się roześmiała.

– Miejmy nadzieję. Zawsze chciałam mieć dom w Quebecu. Pierwsze opinie na temat przemówienia są pozytywne. Cytują twój poważny, dostojny ton i to, że pierwszy wyciągnąłeś rękę. Ale pojawiły się też głosy, panie prezydencie, że mianowanie Ellen Adams, choć było odważnym posunięciem, stanowiło błąd, zwłaszcza po problemach w Korei Południowej.

– Mogliśmy się spodziewać niewielkiego rykoszetu w naszą stronę, byle tylko większość gówna poleciała prosto na nią. Poza tym dzięki temu krytycy będą mogli się na czymś skupić, a my tymczasem zajmiemy się robotą.

Stenhauser się uśmiechnęła. Rzadko widywała równie zręcznych polityków. Zwłaszcza takich, którzy mieli dość odwagi, by znieść lekkie zranienie, jeśli oznaczało to zabicie przeciwnika.

Choć wiedziała, że czeka go coś o wiele poważniejszego niż powierzchowna rana.

Fakt, iż w obecności Douglasa Williamsa czuła dreszcze niepokoju, mogła puścić w niepamięć, jeśli tylko oznaczało to w końcu wprowadzenie w życie planu, w który wierzyła całym sercem.

Przechylając się nad biurkiem, wręczyła mu plik papierów.

– Przygotowałam krótkie oświadczenie wspierające sekretarz Adams.

Przeczytał i odrzucił jej.

– Idealne. Dystyngowane, ale bez konkretów.

– Letnie poparcie.

Zaśmiał się i westchnął z ulgą.

– Włącz telewizor, posłuchamy, co mówią.

Pochylił się i oparł łokcie na blacie. Patrząc, jak rozświetla się wielki ekran, czuł wielką pokusę, by ujawnić szefowej kancelarii, jak przebiegle postąpił w rzeczywistości. Ale się nie odważył.

– Proszę.

Katherine Adams wręczyła matkom – rodzonej i chrzestnej – po lampce chardonnay. Potem chwyciwszy butelkę za szyjkę, wzięła swój kieliszek, podeszła do dużej kanapy i usiadła między nimi. Trzy pary stóp w kapciach spoczęły na stoliku.

Katherine sięgnęła po pilota.

– Jeszcze nie. – Matka powstrzymała ją, kładąc dłoń na przegubie córki. – Udawajmy jeszcze przez chwilę, że wszyscy mówią o moim tryumfie w Korei Południowej.

– I gratulują ci nowej fryzury, i stylowego stroju – dodała Betsy.

– I perfum – podsunęła Katherine.

Ellen wybuchnęła śmiechem.

Gdy tylko dotarła do domu, wzięła prysznic i przebrała się w dres. Teraz trzy kobiety siedziały obok siebie w wygodnym gabinecie. Przy ścianach stały regały pełne książek i zdjęć w ramkach przedstawiających dzieci Ellen i jej nieżyjącego już męża.

Było to prywatne schronienie, sanktuarium zarezerwowane dla rodziny i najbliższych przyjaciół.

Ellen w okularach na nosie wyciągnęła teczkę i zaczęła czytać, kręcąc głową.

– Coś nie tak? – spytała Betsy.

– Rozmowy. Nie powinny się były załamać. Wstępna ekipa spisała się świetnie. – Podniosła papiery. – Byliśmy przygotowani, Koreańczycy także. Wcześniej rozmawiałam z moim odpowiednikiem. To powinna być czysta formalność.

– No to co się stało? – spytała Katherine.

Jej matka westchnęła.

– Nie wiem. Próbuję to ustalić. Która godzina?

– Jedenasta trzydzieści pięć – odparła Katherine.

– Trzynasta trzydzieści pięć w Seulu. Mam ochotę zadzwonić, ale nie, najpierw potrzebuję więcej informacji. – Zerknęła na Betsy, która przeglądała wiadomości. – Masz coś?

– Mnóstwo maili z poparciem i esemesów od rodziny i przyjaciół.

Ellen nadal się w nią wpatrywała, lecz Betsy pokręciła głową, wiedząc, o co pyta i o co nie pyta.

– Mogę do niego napisać – zaproponowała Katherine.

– Nie. Wie, co się dzieje. Gdyby chciał się skontaktować, zrobiłby to.

– Wiesz, że jest zajęty, mamo.

Ellen wskazała pilota.

– No dobra, możesz włączyć wiadomości. Miejmy to z głowy.

Zarówno Betsy, jak i Katherine wiedziały, że to, co pokaże telewizja, jest tylko tematem zastępczym mającym odwrócić uwagę Ellen od wiadomości, która nie pojawiła się w jej telefonie.

Ellen nadal czytała raporty, próbując znaleźć w nich jakieś wskazówki dotyczące tego, co poszło nie tak jak powinno w Seulu. Tylko jednym uchem słuchała tak zwanych ekspertów telewizyjnych.

Dobrze wiedziała, co mówią. Nawet media z jej koncernu, międzynarodowy kanał newsowy, gazety, portale sieciowe rzucą się na swoją byłą właścicielkę.

W istocie, chcąc dowieść, że nie są nieobiektywne, zaatakują pierwsze. I to ostro. Ellen już czuła zapach pierwszych komentarzy.

Kiedy przyjęła stanowisko sekretarza stanu, przekazała cały swój majątek córce z wyraźnym pisemnym poleceniem, by Katherine Adams nie wtrącała się do jakichkolwiek materiałów dotyczących administracji Williamsa w ogólności, a sekretarz Adams w szczególności.

Córka z łatwością złożyła tę obietnicę – ostatecznie nie ona była dziennikarką w rodzinie. Jej wykształcenie, doświadczenie i zainteresowania skupiały się na biznesowym aspekcie pracy. Pod tym względem wdała się w nieżyjącego ojca.

Betsy dotknęła ręki przyjaciółki i skinieniem głowy wskazała telewizor.

Ellen podniosła głowę znad papierów. Przez chwilę patrzyła, po czym się wyprostowała.

– O kurwa! – rzucił Doug Williams. – To jakieś jaja?

Posłał gniewne spojrzenie szefowej kancelarii, jakby się spodziewał, że coś z tym zrobi.

Barb Stenhauser szybko przełączyła kanały. Potem znowu. I znowu. Lecz jakimś cudem między przemówieniem prezydenta Williamsa a jego drugą szklaneczką szkockiej coś się zmieniło.

Katherine zaczęła się śmiać, oczy jej błyszczały.

– Mój Boże, na wszystkich kanałach.

Przeskakiwała po kolei, zostając na każdym na tyle długo, by usłyszeć, jak eksperci i komentatorzy polityczni gratulują sekretarz Adams jej ciężkiej pracy i gotowości zjawienia się na Kapitolu w wymiętym stroju, potarganej, wciąż umazanej brudem swojej pracy.

Owszem, wyprawa zakończyła się nieoczekiwaną klęską, ale ważniejszy przekaz pozostawał taki, że Ellen Adams, a tym samym całe Stany Zjednoczone, pozostają nieugięte. Gotowe ruszyć na front. Pokazać się. Przynajmniej spróbować naprawić szkody po czterech latach chaosu.

O jej klęskę w Korei Południowej obwiniano bałagan pozostawiony przez prezydenta nieudacznika i jego sekretarza stanu.

Nagle Katherine zapiała z zachwytu.

– Spójrzcie na to! – Podsunęła swój telefon matce i Betsy.

W mediach społecznościowych pojawił się nowy mem.

Gdy sekretarz Adams została zaanonsowana i poprowadzona na swoje miejsce, by wysłuchać przemówienia, kamera telewizyjna uchwyciła senatora z partii przeciwnej, który patrzył na nią z pogardą i wymamrotał: „Brudna baba”.

– Co, do diabła?! – warknął Doug Williams, rzucając krewetkę na talerz tak mocno, że odbiła się i spadła na blat, a potem dalej, lądując na dywanie. – Szlag.

Już leżąc w łóżku, Anahita Dahir nagle o czymś pomyślała.

A jeśli ta dziwna wiadomość pochodziła od Gila?

Tak, to mógł być Gil. Może chciał odnowić kontakt. Bliski kontakt.

Wciąż czuła jego skórę wilgotną od potu w upalne, lepkie, gorące, duszne popołudnia w Islamabadzie. Wykradali się do jej pokoiku, niemal dokładnie w połowie drogi pomiędzy jego biurkiem w agencji newsowej a jej w ambasadzie.

Zajmowała tak niskie stanowisko, że nikt nie dostrzegał jej nieobecności. Gil Bahar cieszył się tak wielkim szacunkiem jako dziennikarz, że nikt nie kwestionował jego absencji. Absencji. Zakładali, że podąża jakimś tropem.

W ciasnym klaustrofobicznym świecie stolicy Pakistanu potajemne schadzki odbywały się dniami i nocami. Oficerowie prowadzący i agenci. Informatorzy i ci, którzy handlują informacjami. Sprzedający i kupcy – narkotyków, broni, śmierci.

Personel ambasady i dziennikarze.

Były to miejsce i czas, kiedy w każdej chwili mogło się wszystko wydarzyć. Młodzi dziennikarze i pracownicy agencji pomocowych, lekarze i pielęgniarki, personel ambasady i informatorzy spotykali się i mieszali w podziemnych barach, w maleńkich mieszkaniach. Na przyjęciach. Wpadali na siebie. Ocierali się o siebie.

Życie wokół nich było niebezpieczne i cenne. A oni czuli się nieśmiertelni.

Teraz, w jej pokoju w Waszyngtonie, jej ciało poruszało się rytmicznie, ponownie czując dotyk jego twardych mięśni. Twardości wewnątrz niej.

Kilka minut później Anahita wstała. I choć wiedziała, że prosi się o kłopoty, sięgnęła po komórkę.

Czy próbowałeś wysłać do mnie esemesa?

Zupełnie rozbudzona sprawdziła telefon. Nie było odpowiedzi.

– Idiotka – wymamrotała, choć jej nozdrza znów wypełnił jego piżmowy zapach. Czuła nagą, białą skórę Gila przesuwającą się na jej ciemnym, wilgotnym ciele. Oboje lśnili w promieniach popołudniowego słońca.

Czuła na sobie jego ciężar. Przygniatający serce.

Nasrin Bukhari siedziała w hali odlotów.

Zmęczony strażnik na granicy sprawdził jej paszport i nie zauważył, że jest fałszywy. A może po prostu miał to gdzieś.

Zajrzał do dokumentu, potem spojrzał jej w oczy. Ujrzał wyczerpaną kobietę w średnim wieku; tradycyjny hidżab, sprany i postrzępiony na brzegach, okalał pobrużdżoną twarz.

Z pewnością nie stanowiła żadnego zagrożenia. Ruszył dalej, do następnego pasażera, desperacko próbującego przekroczyć granicę dzielącą niebezpieczeństwo od kruchej nadziei.

Doktor Bukhari wiedziała, że w torbie niesie ową nadzieję. W głowie skrywała zagrożenie.

Dotarła do lotniska trzy godziny przed wyznaczonym odlotem. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że ma za dużo czasu.

Usiadła tak, by kątem oka obserwować mężczyznę opartego o ścianę po drugiej stronie przejścia. Stał przy stanowisku ochrony, kiedy zgłosiła się do odprawy. Była niemal pewna, że przeszedł za nią do poczekalni.

Dotąd szukała wzrokiem Pakistańczyka. Hindusa. Irańczyka. Z pewnością to ich poślą, by ją zatrzymali. Nigdy nie przyszło jej do głowy, że mogliby wysłać białego. Sam fakt, że się wyróżniał, stanowił jego kamuflaż. Doktor Bukhari nie podejrzewała swoich wrogów o takie wyrafinowanie.

Chociaż możliwe, że tylko to sobie wyobrażała. Za mało odpoczynku, za mało jedzenia, zbyt wiele strachu – tak rodzi się paranoja. Czuła, jak powoli opuszcza ją rozsądek. Oszołomiona z niewyspania, chwilami miała wrażenie, że unosi się ponad własnym ciałem.

Jako intelektualistkę i naukowczynię to właśnie przerażało ją najbardziej. Nie mogła już ufać własnemu mózgowi. Ani swoim emocjom.

Płynęła bez celu.

„Nie, nieprawda, miałam wytyczoną drogę. Wyraźny cel. Po prostu muszę tam dotrzeć, pomyślała”.

Nasrin Bukhari zerknęła na poobijany stary zegar na ścianie brudnej poczekalni. Ponownie. Dwie godziny i pięćdziesiąt trzy minuty do startu samolotu do Frankfurtu.

Kątem oka dostrzegła, jak mężczyzna wyciąga telefon.

Esemes przyszedł o pierwszej trzydzieści nad ranem.

Nie pisał. Ciszę się, że ty tak. Może zdasz mi z czymś pomóc. Potrzebuję info o naukowcu.

Ana wyłączyła komórkę. Nawet nie sprawdził literówek przed wysłaniem esemesa.

Sama się w to wpakowała, wiedząc lub przynajmniej podejrzewając, że stanowi dla niego wyłącznie źródło, nic więcej. I pewnie była nim od początku. Cała jej wartość polegała na tym, że miała kontakty w ambasadzie, a teraz w Departamencie Stanu. Była źródłem w Biurze do spraw Azji Południowej i Środkowej.

Anahita zastanawiała się, co naprawdę wie na temat Gila Bahara. Był szanowanym dziennikarzem pracującym dla Reutersa. Ale krążyły też pogłoski. Szepty.

Lecz cały Islamabad opierał się na szeptach i pogłoskach. Nawet weterani nie potrafili odróżnić prawdy od fikcji. Rzeczywistości od paranoi. W tym kotle stapiały się i mieszały, tworząc jedność. Nieodróżnialne.

Wiedziała na pewno, że kilka lat wcześniej Gil Bahar został porwany przez siatkę rodziny Patan i przetrzymywany osiem miesięcy, zanim uciekł. Patanowie, znani jako „rodzina”, byli najbardziej ekstremalnymi i brutalnymi terrorystami na pograniczu pakistańsko-afganistańskim. Blisko powiązani z Al-Kaidą budzili lęk nawet w pozostałych grupach talibów.

Podczas gdy innych dziennikarzy poddawano torturom, a potem zabijano, Gil Bahar wyszedł z tego nietknięty.

Właściwie dlaczego, szeptano, powtarzając to pytanie. Jak udało mu się uciec Patanom?

Anahita Dahir wolała nie słuchać paskudnych sugestii. Ale teraz, gdy leżała w łóżku, pozwoliła myślom powędrować w tamtą stronę.

Ostatnio Gil kontaktował się z nią na długo po przeniesieniu jej z Pakistanu do Waszyngtonu. Zadzwonił na jej numer osobisty i po wymianie miłych słówek poprosił o informację.

Oczywiście nie przekazała mu jej, ale trzy dni później doszło do zabójstwa. Dokładnie tej osoby, o której posunięcia wypytywał Gil.

A teraz chciał kolejnych informacji. O jakimś naukowcu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki