Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pozwól, by strach przeniknął cię do szpiku kości…
Dokąd uciec przed osobą, która zna cię najlepiej na świecie?
Charlotte wiedzie szczęśliwe życie – ma kochającego męża, zdolną córkę i pracę, w której się spełnia. Ale sielanka nie trwa wiecznie. Po powrocie z wyjazdu służbowego Charlotte zastaje w domu swojego ukochanego męża w łóżku z inną kobietą. Nagą. I martwą.
W jego oczach, w które zwykła wpatrywać się z czułością, dostrzega po raz pierwszy nieznajomy błysk – już wie, że oczy te należą do bezlitosnego mordercy. Na zawsze zapamięta tę ciemność, strach, potworny ból i jego – miłość jej życia – z krwią na rękach.
Charlotte wie jedno: musi za wszelką cenę ukryć siebie i swoją córkę w bezpiecznym miejscu, zanim staną się kolejnymi ofiarami. I musi zrobić to sama, bez niczyjej pomocy. Bo kto uwierzy spanikowanej kobiecie, że ten sympatyczny facet, komendant policji w Reykjavíku, wzorowy mąż i ojciec, zabił z zimną krwią, a teraz ruszył w morderczy pościg za własną żoną? Nawet Charlotte trudno w to uwierzyć.
„Z gardła wydarł jej się jęk, zduszony przez zaklejone taśmą usta.
Uważnie na nią patrzył. Na jej posiniaczoną twarz, podbite prawe oko, ślady podduszania na szyi, przypalenia papierosem na ramionach. Chwycił ją za biodra i wysunął lekko do siebie, jednocześnie napierając na nią swoim ciałem. Tak, aby go poczuła.”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 365
Nareszcie, pomyślała Charlotte, gdy samolot lecący z Houston dotknął płyty lotniska w Keflavíku. Odetchnęła głęboko, patrząc przez okienko na zbliżający się terminal.
Wracała do domu po sześciu pracowitych tygodniach w Teksasie, do którego przybyła na specjalne zaproszenie doktora Spillmana, światowej sławy chirurga ortopedy. Spillman zwrócił na nią uwagę na wiosennym sympozjum ortopedów w Londynie, podczas którego prowadziła wykład na temat uwarunkowań genetycznych występowania skróconych kości udowych u dzieci. Czekał cierpliwie, gdy sala pustoszała, a potem podszedł do niej i wyciągnął dużą dłoń.
– Joe Spillman. – Uśmiechnął się, a wesołe chochliki błysnęły w szarych oczach.
Wysoki, zwyczajnie zbudowany, z gęstą czupryną siwiejących włosów miał w sobie coś, co sprawiało, że budził szacunek.
– Wiem, kim pan jest – odpowiedziała Charlotte i zdała sobie sprawę, że stres towarzyszący jej podczas wykładu to nic w porównaniu z tym, co czuje w tej chwili. Wysunęła szczupłą dłoń do doktora Spillmana, a drugą przejechała po swoich długich jasnych włosach upiętych w ciasny kok. Poczuła, jak robi jej się gorąco, choć sala była klimatyzowana, a ona miała na sobie czarną wizytową sukienkę do kolan. Momentalnie jednak opanowała emocje i obdarzyła swojego rozmówcę profesjonalnym uśmiechem, ukazując swoje białe, idealnie proste zęby.
– Jestem pod wrażeniem pani wiedzy, pani doktor. – Spillman przysiadł na biurku, przed którym Charlotte chwilę wcześniej prowadziła wykład. Skrzyżował ręce na piersi i zmierzył wzrokiem całą jej wysoką, szczupłą sylwetkę. Od stóp ubranych w wysokie szpilki z czerwoną podeszwą przez wąskie biodra i talię, krągłe piersi, wystające obojczyki aż po twarz. Drobną, z uwydatnionymi kośćmi policzkowymi i małym, zgrabnym nosem. Wpatrzył się w jej duże błękitne oczy, a ona pomyślała, że właśnie traci u niej cały szacunek, jakim go wcześniej darzyła. Oto kolejny mężczyzna w jej lekarskiej karierze mierzy ją spojrzeniem, jakby była towarem na półce w sklepie, a nie osławioną panią chirurg. A wtedy on dodał: – Ale jeszcze większe wrażenie robią na mnie pani osiągnięcia. Słyszałem, że składa pani pacjentów nie tylko z Islandii, ale i ze Skandynawii. Niektórzy nazywają panią nordycką mistrzynią skalpela.
– Pan, panie doktorze, jest za to mistrzem na skalę świata. Przecież przyjeżdżają do pana pacjenci z całego globu – odpowiedziała skromnie Charlotte, ale od słów Spillmana zrobiło jej się ciepło na sercu. Zdawała sobie sprawę ze swoich umiejętności, nie sądziła jednak, że jej pracę dostrzeże tak wybitny specjalista.
– Spillman Orthopedic Institute ma dla pani propozycję nie do odrzucenia. – Spillman wstał i spojrzał jej prosto w oczy. – Drugiego sierpnia mam zaplanowaną operację wydłużenia nogi u siedmioletniej dziewczynki. Chciałbym, żebyśmy przeprowadzili ją razem. Co pani na to?
Dwa miesiące później Charlotte poleciała do Teksasu. Przez pierwsze trzy tygodnie asystowała Spillmanowi przy każdym badaniu małej Lenki ze Słowacji oraz każdej rozmowie z jej rodzicami i członkami zespołu, który zajmował się dziewczynką. Zapoznawała się ze sprzętem, procedurami i planem operacji. Po operacji, która przebiegła bez jakichkolwiek problemów, przez nieco ponad trzy tygodnie wspólnie obserwowali dziewczynkę i monitorowali przebieg wzrostu jej nogi. Następnie Charlotte, bogatsza o nowe doświadczenie, z potężnym honorarium na koncie i zaproszeniem na kolejną operację za pięć miesięcy, udała się w podróż powrotną do Islandii, do swoich pacjentów, którzy czekali na nią w szpitalu w Reykjavíku. Choć ostatnie sześć tygodni spędziła w klimatyzowanej, nowoczesnej klinice, to cieszyła się, że opuszcza upalny, suchy Teksas i wraca na swoją chłodną wyspę. Przyspieszyła nawet termin wylotu o jeden dzień, ponieważ podczas jednej z rozmów Jens powiedział jej, że wyjątkowo ma wolny cały weekend. Postanowiła zrobić mu niespodziankę. O niczym go nie informując, przyleciała na Islandię w piątek wieczorem. Wysiadła z samolotu i ciągnąc za sobą dwie walizki, skierowała się do wyjścia z lotniska.
Dobrze, że to całe szaleństwo się skończyło, odetchnęła z ulgą, kiedy przechodziła przez drzwi.
– Dobry wieczór, pani doktor – przywitał ją strażnik, kiwając głową.
No tak, pomyślała i uniosła rękę w geście pozdrowienia. O jej wyjeździe do Spillmana mówiła cała Islandia. Wszyscy byli z niej dumni. Na poniedziałek szpital zaplanował nawet konferencję prasową, żeby mogła opowiedzieć dziennikarzom o minionych sześciu tygodniach i przebiegu operacji. Uśmiechając się pod nosem, Charlotte wsiadła do taksówki i wpatrzona w surowy, dostojny krajobraz za oknem głęboko nabrała w płuca powietrza. Już za chwilę wtuli się w swojego męża. Weźmie długą kąpiel i zamówią coś dobrego do jedzenia. Może steki z jagnięciny? A do kolacji może wypiją jakieś dobre wino? Znając Jensa, przynajmniej jedna butelka chłodzi się w lodówce, czekając na specjalną okazję. A dziś jest właśnie specjalna okazja. To będzie wspaniały wieczór, pomyślała, uśmiechając się jeszcze szerzej.
Gdy taksówka zatrzymała się pod ich białym domem, który wyglądał jak dworek i znajdował się nad samą Zatoką Faxa w Reykjavíku, Charlotte od razu zauważyła, że wewnątrz nikogo nie ma. Albo Jens pojechał jednak do pracy, albo jest w Drangsnes, pomyślała i wyjęła portfel z torebki.
– Nie trzeba, pani doktor – powiedział taksówkarz, a Charlotte dopiero teraz zdała sobie sprawę, że obserwował ją we wstecznym lusterku. – Przyniosła pani dumę naszemu krajowi. Dzisiejszy kurs jest gratis.
To się robi przytłaczające, stwierdziła w myślach, przekręcając klucz w zamku. Obrzuciła spojrzeniem haczyk przy drzwiach i już wszystko wiedziała. Brakowało kluczy na breloczku z wieżą Eiffla, jedynej pamiątce, jaką przywieźli z upojnego weekendu w Paryżu we dwoje pięć lat temu, a to znaczyło, że Jens jest w ich drugim domu. Charlotte zawahała się przez chwilę. Marzyła o tym, żeby się wykąpać po długiej podróży i założyć jakiś wygodny strój. Kiedy żegnała się z pracownikami Spillman Orthopedic Institute, miała na sobie elegancki beżowy kombinezon i wysokie czarne szpilki. Tak wsiadła do samolotu. Teraz myślała już tylko o tym, żeby je zrzucić.
Już zsuwała but, gdy w jednej chwili zmieniła zdanie. Z powrotem włożyła stopę w szpilkę, chwyciła kluczyki od swojego samochodu, wzięła torebkę, którą chwilę wcześniej postawiła na komodzie przy drzwiach, i zamknęła za sobą drzwi. Wykąpie się i przebierze w Drangsnes. A właściwie rozbierze się dla męża, któremu pozwoli się umyć. I wymasować. Długie godziny w samolocie zaczęły jej się dawać we znaki, ale skoro świadomie przyjechała dzień wcześniej bez zapowiedzi, to nie może mieć pretensji do Jensa, że akurat wybrał się do odległego o trzy i pół godziny drogi Drangsnes.
Zmierzchało, gdy Charlotte jechała przez dziewicze tereny Islandii. Na szczęście skończył się już okres ciągłej jasności i teraz wreszcie można było odróżnić dzień od nocy, ale nie była to jeszcze tak ciemna noc, jak te w Teksasie. Charlotte kochała swój kraj. Jego dostojność, dzikość i niezgłębione piękno natury. Jego ciszę i poczucie, że jest się tutaj tak wolnym, jak tylko się tego pragnie. Ale miesiące, gdy dzień trwał nieprzerwanie przez całą dobę, drażniły ją niezmiennie od dziecka. Zwłaszcza gdy wracała wieczorami do domu po dwunastogodzinnym dyżurze, a sąsiedzi wokół, ożywieni wieczorną jasnością, wychodzili z psami na spacer, na jogging albo ruszali na czarną jak smoła plażę, aby posiedzieć na niej w kurtce i czapce i cieszyć się z jasnej nocy. Pod tym względem dobrali się z Jensem idealnie. Nienawidził tego tak samo jak ona.
Jens… Ciekawe, po co pojechał do Drangsnes?, pomyślała i przesunęła dłonią po czole. Może planuje dla niej jakąś niespodziankę na jutro?
Rzuciła okiem na mijane Borgarnes i pogłośniła radio. Zmęczenie dawało jej się coraz bardziej we znaki. Zaczynała żałować, że zdecydowała się na tę podróż.
– Teraz już za późno – mruknęła do siebie i jeszcze bardziej pogłośniła radio, aż Björk śpiewająca I miss you zahuczała jej w uszach.
Było przed dwudziestą trzecią, gdy wreszcie zjechała z trasy, skręcając w prawo, i minęła tabliczkę z napisem Drangsnes. Ich drugi dom. Trafili tu przypadkiem kilka miesięcy po ślubie, gdy pewnej niedzieli wybrali się na zwiedzanie północnej Islandii. Charlotte zachwyciła się widokiem fiordu Steingrímsfjörður, maskonurami, basenami termalnymi i wrażeniem, że czas płynie tutaj trzy razy wolniej. Stojąc na maleńkim podeście, spod którego odpływały motorówki na wysepkę Grimsey, Charlotte zamknęła oczy i wciągnęła w płuca czyste, niemal dziewicze powietrze.
– Chcę tu zamieszkać – szepnęła, a Jens ze śmiechem wziął ją w ramiona.
– No nie – powiedział, czochrając ją żartobliwie po głowie. – Ze wszystkich pustkowi, jakie dzisiaj odwiedziliśmy, ty musiałaś zakochać się akurat w tym, w którym już naprawdę prawie nikogo nie ma.
Charlotte zaśmiała się pod nosem na to wspomnienie. Przejechała obok szkoły i trzech gorących źródełek, w których dostrzegła dwie starsze kobiety w czapkach na głowach, a następnie minęła sklep i skręciła w lewo. W miarę jak jej auto wspinało się pod górę, zabudowa stawała się coraz rzadsza. Ich dom mieścił się na samym końcu tej siedemdziesięcioosobowej miejscowości. Był to jedyny wystawiony wówczas na sprzedaż budynek mieszkalny i choć Charlotte liczyła na coś z widokiem na fiord, to tamtej niedzieli nie wahała się ani chwili. Najważniejsze, że to jest wciąż w Drangsnes. Mieszkanie w tym miejscu zdawało się jej przeznaczeniem. Pojawiła się w Drangsnes, zapragnęła tu zamieszkać i akurat był tu dom na sprzedaż. Wiedziała, że jeśli się od razu nie zdecyduje, to nieprędko trafi się taka okazja.
Samochód Jensa stał pod domem. Brama była zamknięta i tylko słabe światło lampki nocnej przebijało się spod nie do końca zaciągniętej czarnej rolety w ich sypialni na piętrze.
Charlotte zostawiła auto pod bramą i skierowała się do zielonych drzwi wejściowych. Nacisnęła klamkę, ale nie ustąpiły.
– Komendant policji w Reykjavíku boi się spać sam w domu – prychnęła pod nosem i wygrzebała klucze z torebki. Zamykanie domu na klucz to ostatnia rzecz, o jakiej myślą mieszkańcy Drangsnes. – No dobrze, panie policjancie, przyjechał twój ochroniarz – wymamrotała do siebie i delikatnie otworzyła drzwi.
W domu panowały egipskie ciemności spotęgowane przez czarne rolety zewnętrzne zasłaniające wszystkie okna. Nie chcąc zapalać światła, Charlotte sięgnęła do torebki po telefon, ale zdała sobie sprawę, że zostawiła go w samochodzie. Trudno, pomyślała, dotarła do schodów po omacku i zdjęła buty. Pójdzie po telefon rano. Zaczęła wspinać się na paluszkach, a gdy znalazła się na piętrze, skierowała się w stronę drzwi na lewo. Dopiero teraz usłyszała dobiegające od ich strony przytłumione jęki. Spod drzwi sączyło się delikatne światło. Charlotte poczuła falę strachu przechodzącą od czubka głowy aż do palców stóp. Stała tak przez moment, aż odważyła się zrobić pierwszy krok. Jak w transie wędrowała przed siebie z ręką wyciągniętą w stronę klamki, a wtedy do jej uszu doszedł jeszcze jeden dźwięk. Odgłos szamotaniny? Przełknęła z trudem ślinę i cicho otworzyła drzwi swojej małżeńskiej sypialni. Na potężnym łóżku na wprost wejścia, w skotłowanej pościeli zobaczyła nagiego Jensa, który siedział okrakiem na nagiej kobiecie. Jego silne, umięśnione ramiona zaciskały się na jej szyi, dyszał ciężko z obnażonymi zębami jak dzikie zwierzę. Nogi dziewczyny jeszcze lekko wierzgały przygniecione przez ciężkie ciało Jensa, gdy resztkami sił walczyła o życie. Jej oczy były wielkie i przerażone, a usta otwarte w płonnej nadziei złapania oddechu. Wreszcie jej dłonie, którymi próbowała oderwać palce Jensa od swojej szyi, opadły bezwładnie na pościel, a nogi zastygły w bezruchu
Torebka, którą Charlotte wciąż trzymała w ręku, opadła z głuchym łupnięciem na podłogę. Jens błyskawicznie spojrzał w stronę wejścia. Zerwał się z łóżka, a głowa dziewczyny opadła na bok. Jej nienaturalnie wielkie, puste oczy patrzyły teraz wprost na Charlotte. Zanim Jens chwycił żonę pod pachy i zaczął wlec w stronę schodów, zdążyła jeszcze dostrzec zasiniałą szyję.
– Jens! – krzyknęła rozpaczliwie Charlotte, wymachując nogami i próbując się wyrwać. – Jens, kurwa, coś ty zrobił?! Kim jest ta kobieta? Jens! O Boże, nie! Proszę! – wrzasnęła, a zaraz potem mąż pchnął ją jak lalkę na schody.
Charlotte przekoziołkowała na sam dół. Po drodze próbowała się złapać drewnianych barierek, ale siła, z jaką zrzucił ją Jens, była tak wielka, że jej dłonie tylko się ślizgały po wypolerowanym drewnie, a ona sama bezwładnie spadała coraz niżej, obijając całe ciało. Zanim spadła na stojące na podłodze szpilki, uderzyła głową w wystający pierwszy stopień schodów. Z oczu poleciały jej łzy, głowa pulsowała rozrywającym bólem, w uszach jej szumiało, szpilka jednego buta wbijała jej się w policzek, a druga gniotła boleśnie w piersi. Bolały ją poturbowane plecy i ręce powykrzywiane od rozpaczliwych prób zatrzymania się na schodach. Jednak nawet nie drgnęła. Nie wiedziała, gdzie jest Jens. Po chwili usłyszała gorączkową krzątaninę na górze. Trzaskały drzwi szafy, szurały buty, a wreszcie ciężkie kroki zadudniły na schodach. Dreszcz strachu przeszył całe jej ciało, a łzy momentalnie przestały lecieć. Zamknęła oczy i otworzyła je lekko dopiero, gdy usłyszała, jak Jens otwiera drzwi wejściowe. W smudze delikatnego światła z lampy nad drzwiami zobaczyła, jak wychodzi ubrany w swój policyjny mundur z zawiniętą w prześcieradło dziewczyną przerzuconą przez ramię. Usłyszała trzaśnięcie bagażnika, a chwilę później w drzwiach znów ukazała się wielka postać. Charlotte błyskawicznie zamknęła oczy. Powoli, krok za krokiem Jens zbliżał się do niej. Wstrzymała oddech i robiła wszystko, żeby nie drgnął jej choćby najmniejszy mięsień twarzy. Jens kucnął przy niej i odgarnął jej mokre od łez włosy z twarzy. Przerażenie ścisnęło jej serce. Pochylał się tak nad nią w milczeniu, a Charlotte z sekundy na sekundę bała się coraz bardziej.
– Przecież wiem, że żyjesz – szepnął i przejechał palcem po jej policzku. – Doskonale zdajesz sobie sprawę, że nie lubię niezapowiedzianych wizyt, skarbie. No ale skoro chciałaś mi zrobić niespodziankę, to muszę ci się jakoś odwdzięczyć.
Charlotte otworzyła oczy, a twarz Jensa rozświetlił uśmiech szaleńca.
– Ty będziesz następna.
Odszedł w stronę drzwi, ale wrócił się jeszcze i z całej siły kopnął ją w kręgosłup. Charlotte zawyła z bólu, a Jens złapał ją za nogi i zaczął wlec po podłodze do kuchni.
– Jens, przestań! – wydyszała z trudem, kiedy jej podbródek sunął po twardych deskach podłogi. Ramiona miała wyciągnięte przed siebie i próbowała zaczepić się gdzieś paznokciami, ale tylko raniła się jeszcze bardziej. Wreszcie Jens puścił jej nogi, które z łoskotem opadły na zimne płytki w kuchni. – Jens, co ty… – zaczęła przestraszona, unosząc się z trudem na rękach. Zobaczyła, że są obok drzwi do piwnicy. – Błagam, nie! – zdążyła krzyknąć, gdy Jens otworzył je i popchnął ją w dół.
Stoczyła się z sześciu betonowych schodków do maleńkiej piwnicy. Zobaczyła jeszcze tylko, jak Jens wyłącza bezpieczniki umieszczone w szafce elektrycznej, usłyszała przekręcanie i wyszarpywanie klucza z szafki, a potem trzasnęły drzwi i w pomieszczeniu zrobiło się całkowicie ciemno, a wilgotny, ciężki zapach wypełnił jej nozdrza.
Była sparaliżowana strachem. Leżała twarzą na zimnym betonie i bała się choćby głośniej odetchnąć. Ciemność była tak głęboka, że Charlotte nie widziała nawet swojej dłoni. Poczuła, jak coś ciepłego spływa jej z nosa na usta, a po chwili wyczuła na języku metaliczny posmak krwi.
Boże, co się właśnie wydarzyło?, pomyślała przerażona, starając się z całych sił dosłyszeć jakiś dźwięk za drzwiami piwnicy. Czuła się jak zwierzę schwytane w pułapkę. Nie miała pojęcia, ile czasu tak leżała w bezruchu. W pewnym momencie jej wzrok nieco przyzwyczaił się do ciemności. W końcu uniosła dłoń, otarła sobie krew z nosa i z najwyższym wysiłkiem uniosła się na rękach. A wtedy w głowie pojawiło jej się jedno słowo: Kolbrún.
Przerażenie, jakie czuła w obecności Jensa, było niczym w porównaniu do przerażenia, jakie ogarnęło ją teraz. Zaczęła na czworakach przesuwać się w stronę schodów. Choć ich nie widziała, to wiedziała, że tam są. Wymacała dłonią pierwszy stopień i zaczęła się po nich wciągać. Zaledwie sześć stopni, a wysiłek był taki, jakby wspinała się na Mount Everest. Bolały ją plecy, dłonie, nogi, szyja i nos. Wszystko. Chociaż siebie nie widziała, to uważnie rejestrowała każdy ruch, jakby dopiero uczyła się chodzić. Dłoń, łokieć, kolano. Dłoń, łokieć, kolano. Jak wskazówki zegara wprawione w ruch. W końcu uderzyła głową w drzwi prowadzące do kuchni i podciągając się na najwyższy stopień, przesunęła po nich dłonią. Wyczuła klamkę, nacisnęła ją i wpadła tułowiem na zimne kuchenne płytki.
Parter był całkowicie ciemny i cichy. Ale już nie tak upiornie ciemny jak piwnica. Czy Jens jest w domu i obserwuje ją teraz z jakiegoś kąta? A może pojechał z ciałem tej kobiety? W końcu pakował ją do samochodu. W głowie Charlotte kłębiło się mnóstwo pytań.
– Jens – wyrzęziła cicho, aż sama przeraziła się tego szeptu. Odchrząknęła i powiedziała głośniej: – Jens, jesteś tutaj? Zrobię, co tylko chcesz, tylko się pokaż.
Czekała, leżąc połową ciała w kuchni, a połową wciąż na piwnicznych schodach. Nie słyszała nic, ale też nie czuła niczyjej obecności. Przełykając z trudem ślinę, złapała dłońmi drzwi i podciągnęła nogi do siebie. Oddychała ciężko i poczuła napływające do oczu łzy. Och nie, tylko nie to, pomyślała i wystraszyła się jeszcze bardziej. Przecież nie może się teraz załamać. Wzięła trzy oddechy, jak zawsze, gdy pacjent był w stanie zagrożenia życia, a ona była jedyną osobą, która mogła go uratować od śmierci. Teraz ona jest swoim własnym pacjentem.
Zastanowiła się, która może być godzina. Ile czasu spędziła w piwnicy? Pamiętała, że przyjechała około dwudziestej trzeciej, ale która godzina jest teraz? Poczuła nagle na nadgarstku swój złoty zegarek. Klasyczny, elegancki i piękny, ale teraz kompletnie bezużyteczny, bo w tych ciemnościach nie była w stanie nawet go dojrzeć, a co dopiero sprawdzić położenia wskazówek.
Chwyciła dłońmi klamki po obu stronach drzwi i dźwignęła się z trudem na nogi. Drzwi zaskrzypiały przeraźliwie, a ona czuła, jak trzęsą się jej nogi i ręce, gdy próbowała utrzymać się w pozycji pionowej. Ale stała! To najważniejsze. Zrobiła trzy wolne kroki. Chodzi. Otarła palcami nos i usta i czując zimne płytki pod bosymi stopami, poszła powoli w stronę drzwi wejściowych. Były zamknięte na klucz od zewnątrz. Nacisnęła przycisk odsłaniający rolety zewnętrzne, ale nic się nie wydarzyło. Okna w całym domu były szczelnie zasłonięte. Zaczęła się przeklinać w myślach za to, że tak namawiała Jensa, aby zamontowali elektryczne rolety zamiast standardowych. Szarpnęła ze złością klamkę drzwi, ale one ani drgnęły. Odwróciła się do nich plecami i osunęła na podłogę. Nienawidziła się za to, że znowu płacze i że jest taka bezsilna. Przecież musi działać, a nie się mazać! I wtedy sobie o czymś przypomniała. Spróbowała się podnieść, ale zachwiała się i klapnęła ciężko na pośladki. Zaszlochała i ruszyła na czworakach w stronę schodów prowadzących na piętro. Chwyciła się barierki i wstała, a potem, przypominając sobie dokładnie swój upadek z tych schodów, zaczęła powoli wspinać się po nich na górę. Była zła na siebie, że nie może chodzić szybciej, bo nie wiedziała, ile czasu zostało do powrotu Jensa. Z nosa znowu zaczęła jej się sączyć krew. Otarła twarz dłonią i kontynuowała wspinaczkę, czując, że rozmazuje na całej barierce krwawy odcisk dłoni. Odetchnęła głęboko, gdy weszła na piętro. Nogi i ręce drżały jej, jakby przygotowywały ją do ponownego upadku.
– Nie – powiedziała do siebie głośno i poczuła, jak wracają jej czujność i opanowanie, których doświadczała na sali operacyjnej. Oprócz talentu koledzy po fachu podziwiali ją właśnie za zachowywanie zimnej krwi. Nawet w najtrudniejszych momentach, gdy pacjent umierał na stole, Charlotte potrafiła powstrzymać narastające emocje i działać z precyzją i opanowaniem. To podejście pojawiło się po śmierci jej pierwszego, nieformalnego pacjenta. I choć czuła teraz, że ani psychicznie, ani fizycznie nie daje rady, to wiedziała, że nie ma tutaj nikogo, kto mógłby jej pomóc. To nie szpital. Nikt nie przyjdzie na zastępstwo ani nie poda jej żadnego leku. To środek cholernego piekła, w którym niespodziewanie się znalazła.
Na oślep ruszyła przed siebie w stronę sypialni. Wyciągnęła rękę do przodu i z wysiłkiem utrzymywała ją w powietrzu, robiąc krok za krokiem i czekając, aż natknie się na drzwi. Jens musiał zostawić je otwarte, bo choć ich nie dotknęła, to poczuła, że znalazła się w sypialni. W środku unosił się zapach potu zmieszany z zapachem spermy i czymś, czego Charlotte nie potrafiła na początku rozszyfrować.
Strach, usłyszała cichy głos w swojej głowie, a jej ciałem wstrząsnął dreszcz. Teraz zrozumiała. Taki zapach miał strach. Poczuła, jak włoski na karku stają jej dęba, i opadła na kolana. Wzdrygnęła się, gdy jej dłoń natrafiła na jakiś miękki materiał. Ubranie. Chyba majtki. Odrzuciła je od siebie i dalej desperacko przesuwała dłońmi po podłodze. Krzyknęła ze strachu, gdy coś ciepłego opadło jej na dłoń, i usiadła, próbując osłonić twarz.
– Jens?! – powiedziała, oddychając ciężko, ale po chwili zdała sobie sprawę, że to krew z nosa kapnęła jej na rękę.
Słyszała walenie swojego serca, gdy ponownie przeszukiwała na czworakach ciemny jak grobowiec pokój. Miała wrażenie, że sprawdziła każdy kąt, a mimo to wciąż nie znalazła tego, po co tu przyszła. Kolana bolały ją okropnie, gdy ponownie ruszyła przed siebie.
– Au – syknęła, gdy przywaliła głową w ramę łóżka. Usiadła, podpierając się jedną ręką, a drugą przykładając do czoła. I wtedy ją wyczuła. Sięgnęła dłonią głębiej pod łóżko i wyciągnęła swoją torebkę. Jens musiał ją tam kopnąć, zanim wyszedł z pokoju. Charlotte wymacała zamek i otworzyła ją. Wyczuła swój portfel, paszport, wszystkie dokumenty, które tu miała, a nawet jakiegoś batona, którego nie zjadła w samolocie, i wreszcie na samym spodzie znalazła swoje wybawienie. Pęk kluczy.
Zanim wstała, wygrzebała jeszcze z torebki chusteczki higieniczne. Wyjęła jedną i przedarła na pół, a potem zrolowała obie części i włożyła sobie w dziurki od nosa, sycząc przy tym z bólu. Oddychając ciężko przez usta, wstała i z rękami przed sobą skierowała się w stronę schodów. Była zbyt obolała, żeby z nich zejść w ciemnościach. I zbyt przerażona, bo w głowie zobaczyła siebie spadającą z nich wcześniej. Usiadła więc na najwyższym stopniu i trzymając się mocno barierek, zaczęła zsuwać się pośladkami w dół, stopień za stopniem.
Na samym dole wymacała dłońmi swoje szpilki i uklęknęła przed dziurką od klucza. Wyjęła z torebki pęk kluczy i opuszkami palców próbowała wymacać ten właściwy. Był tam jeszcze klucz od domu w Reykjavíku, od mieszkania teściowej, od skrzynki na listy, od jej samochodu, od samochodu Jensa i od jej gabinetu w szpitalu. Zazwyczaj wystarczał jej rzut oka, aby wybrać właściwy klucz. Ale teraz, po ciemku, wszystkie wydawały się takie same. Udało jej się za trzecim razem, a gdy zimne powietrze owiało jej twarz, z oczu po raz kolejny tej nocy potoczyły się łzy. Wsiadła do samochodu, z ulgą dostrzegła na fotelu pasażera swój telefon i ruszyła pustą drogą przed siebie. Przez całą drogę do Keflavíku zerkała nieustannie w lusterka. Obezwładniający strach ogarnął ją, gdy pięćdziesiąt kilometrów przed Reykjavíkiem na desce rozdzielczej zapaliła się kontrolka paliwa. Zjechała na bezobsługową stację benzynową, o tej porze całkiem pustą. Zatankowała tylko tyle, by dojechać do lotniska. Zanim wsiadła do samochodu, sprawdziła tylne siedzenia, choć widziała, że nikogo poza nią tam nie było. Nigdy w życiu się tak nie bała.
Była prawie czwarta nad ranem, kiedy zaparkowała pod lotniskiem, które opuściła kilka godzin wcześniej. Całe szczęście, że nie wyjęła nic z torebki po powrocie do domu z Houston. Zanim weszła do hali odlotów, otworzyła jeszcze bagażnik. Jako lekarz zawsze woziła ze sobą walizeczkę pełną małych buteleczek płynnych leków na różne przypadłości. Przyjrzała im się uważnie i przeanalizowała w głowie różne kombinacje, które jednocześnie mogła bezpiecznie zabrać ze sobą do samolotu. Epinefryna, Xanax, Midol, ibuprofen, lorazepam i mała, pusta, sterylnie zapakowana strzykawka. Dla pozorów włożyła jeszcze do torebki kompresy, bandaż oraz plastry i upewniwszy się, że jej legitymacja lekarska jest w portfelu, zatrzasnęła klapę bagażnika i wzięła głęboki oddech. Była gotowa do wylotu.
Stanęła na środku małej hali z przeszklonym dachem, przez który widać było teraz tylko ciemność. Rozejrzała się, jakby była tu po raz pierwszy, i podeszła do punktu informacji.
– Muszę się dostać do Perth – powiedziała, patrząc na korpulentną starszą panią, która mimo środka nocy uśmiechnęła się do niej promiennie. Momentalnie jednak zmieniła wyraz twarzy i rozszerzyła oczy z przerażenia.
– Czy wszystko z panią w porządku? – Kobieta wstała z czarnego, biurowego fotela i badawczo przyjrzała się Charlotte. Była od niej sporo niższa, więc musiała nieco zadrzeć głowę.
– O co pani, do cholery, chodzi? – zdenerwowała się Charlotte. – Ja chcę kupić… – dodała, ale urwała i przyłożyła dłoń do twarzy.
Zimny dreszcz strachu wstrząsnął jej szczupłym ciałem, gdy uzmysłowiła sobie, że musi wyglądać koszmarnie. Ani razu nie przyjrzała się sobie w lusterku samochodu, odkąd uciekła z Drangsnes. Przez całą drogę co chwilę zerkała we wszystkie trzy lusterka, obawiając się, że zobaczy samochód goniącego ją Jensa. Była na tym tak bardzo skupiona, że nawet przez myśl jej nie przeszło, aby choć raz spojrzeć na siebie. Teraz, patrząc na przerażoną i zmartwioną twarz stojącej przed nią kobiety, wiedziała, że musi wyglądać upiornie. Charlotte odchrząknęła i spróbowała się uśmiechnąć. Skóra na prawym policzku zapiekła ją nieznośnie.
– Potknęłam się, wysiadając z samochodu na parkingu pod państwa lotniskiem. Tam jest pełno dziur, a jeszcze to słabe oświetlenie… Porysowałam sobie całą twarz przez państwa zaniedbanie. Proszę to zgłosić do obsługi.
– Ja panią znam – powiedziała powoli kobieta, ignorując słowa Charlotte. – To pani uratowała mojego syna po wypadku na motocyklu. Addi, siedem lat temu, pamięta pani? Był wtedy o włos od śmierci, a tydzień temu urodził mu się drugi syn. To wszystko dzięki pani.
Charlotte otworzyła usta, chcąc jej przerwać, ale kobieta przechyliła się nad oddzielającym je kontuarem i zapytała cicho:
– Na pewno wszystko w porządku?
– Muszę się dostać do Perth – niemal wykrzyknęła Charlotte, a kobieta natychmiast zamilkła, usiadła i szybko zaczęła stukać w klawiaturę.
Charlotte przestępowała z nogi na nogę, bo stanie w szpilkach to była dla niej teraz istna tortura, a jednocześnie rozglądała się z niepokojem po lotnisku, w każdej chwili spodziewając się Jensa. Nie miała wątpliwości, że od razu domyśli się, dokąd ucieka.
– Najlepszy lot jest jutro o piętnastej – odezwała się kobieta z punktu informacji, patrząc na nią ze swoim promiennym uśmiechem, którym przywitała ją na początku.
W Charlotte aż się zagotowało. Najwyraźniej opanowanie i zimna krew, które pozwoliły jej uciec z Drangsnes, wyparowały z niej wraz z przekroczeniem progu lotniska.
– Proszę pani – zaczęła najspokojniej jak umiała, ale z każdym słowem mówiła coraz głośniej – gdybym chciała lecieć jutro, to bym sobie kupiła bilet przez internet. Muszę lecieć TERAZ!
Uśmiech zniknął z twarzy kobiety. Zmarszczyła brwi i ponownie zaczęła stukać w klawiaturę.
– Siódma rano, ale są cztery przesiadki i lot potrwa pięćdziesiąt cztery godziny.
Charlotte poczuła ogarniającą ją panikę. Dochodziła czwarta. Do odlotu pozostały trzy godziny. Lotnisko w Keflavíku było tak małe, że nie miałaby się gdzie schować. Jeśli Jens się tutaj pojawi, wszczynanie alarmu nie będzie miało najmniejszego sensu. Kto uwierzy w oskarżenia przeciwko komendantowi policji?
Odchrząknęła.
– A jaki samolot odlatuje najwcześniej?
– Najwcześniej do Perth? – Kobieta patrzyła na nią zdezorientowana.
– Nie. – Charlotte uśmiechnęła się samymi ustami. – Dokądkolwiek.
Kobieta zmarszczyła brwi, zerknęła na monitor i powiedziała:
– Berlin, czwarta czterdzieści pięć.
– Doskonale, poproszę bilet.
Miała niewiele ponad pięćdziesiąt minut. Przeszła obok kontroli bezpieczeństwa i zniknęła w damskiej toalecie. Była tam sama. Spojrzała w duże lustro nad dwiema umywalkami, a z jej gardła wydobyło się głośne westchnienie. Dłonie jej drżały, gdy sięgała nimi po białe ręczniki jednorazowe i moczyła je wodą. Przez cały czas patrzyła na swoje odbicie w lustrze, jakby nie mogła uwierzyć, że kobieta, którą tam widzi, to ona sama. Miała czerwoną żyłkę na prawym oku i rozmazany czarny tusz pod rzęsami. W dziurkach od nosa i nad ustami widać było zaschniętą krew. Prawy policzek, lekko spuchnięty, miał czerwony ślad po wbitym obcasie. Na podbródku i szyi ujawniały się już zasinienia, a włosy, zamiast pozostawać w koku, sterczały z niego we wszystkich kierunkach. Na odsłoniętych przedramionach widać było pełno siniaków, na łokciach zaś zdartą do krwi skórę. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, czego doświadczyło jej ciało. Na kombinezonie, na wysokości brzucha dostrzegła krwawy odcisk dwóch palców. Nie wiedziała, kiedy wytarła dłonie o materiał. Być może stało się to, gdy wchodziła na piętro domu? Albo już w sypialni, gdy desperacko szukała na podłodze swojej torebki? Zastanawiała się, co powinna zrobić, żeby nie wezwano policji, gdy stanie przed bramką samolotu. Zerknęła na zegarek. Czterdzieści osiem minut od odlotu. Nie ma czasu się nad sobą użalać.
Przyłożyła zmoczone ręczniki do nosa i ust i otarła krew. Potem usunęła rozmazany tusz pod oczami i rozpuściła spięte w kok włosy. Starała się zakryć nimi jak największą część twarzy, a potem, przykładając sobie torebkę do brzucha, wyszła z łazienki i skierowała się do kontroli bezpieczeństwa.
Siedziała pod bramką, z nikim nie nawiązując kontaktu wzrokowego. Wciąż się bała. Ta niewiedza, gdzie on teraz jest, doprowadzała ją do szaleństwa. Czuła się, jakby była w pokoju pełnym ukrytych kamer – nie wiadomo, gdzie są, ale wiadomo, że nic im nie umknie. Wyśledzenie jej to dla niego bułka z masłem. Jedyne, co ona musi zrobić, to dotrzeć pierwsza do Perth, a potem jak najszybciej stamtąd uciec. Odetchnęła głębiej dopiero wtedy, gdy samolot zaczął kołować po płycie lotniska. Jak na razie jej się udało. Żyje.
Na lotnisku w Berlinie kupiła bilet do Perth. Dwie przesiadki i dwadzieścia dwie godziny lotu. Jedna w Stambule, druga w Singapurze. Charlotte w ogóle nie czuła zmęczenia, choć miała za sobą dziewięć godzin w samolocie ze Stanów, potem podróż samochodem do Drangsnes i z powrotem, a następnie ponad trzygodzinny lot z Keflavíku. Siedziała w kawiarni naprzeciwko bramki samolotu do Stambułu, a obok niej stał wielki kubek parującej miętowej herbaty. Nie piła jej. Przyszła do kawiarni, ponieważ były w niej bezprzewodowe ładowarki do telefonu, a ona z zaskoczeniem odkryła, że nie ma własnej w torebce. Musiała ją schować do bagażu podręcznego. Albo do dużej walizki. Nie wiedziała. Patrzyła tępym wzrokiem na swój telefon, gdy uzmysłowiła sobie, że w poniedziałek miała być w pracy. Musiała komuś dać znać, że nie przyjdzie. Wokół jej osoby było zbyt dużo szumu, aby mogła zostawić szpital bez żadnej wiadomości.
Dzień dobry, Panie Ordynatorze, moja matka miała rozległy zawał. Muszę pilnie lecieć do Vancouver i się nią zaopiekować. Mam kilka dni zaległego urlopu za zeszły rok i cały za ten. Wezmę wszystko naraz. Z matką jest bardzo źle.
Kliknęła „wyślij” i podziękowała sobie w duchu, że w szpitalu nikt nie wiedział o tym, że rozmawia z własną matką tylko na Wielkanoc i Boże Narodzenie. Suche życzenia, pytanie, jak się masz, i koniec rozmowy. Niezmiennie od osiemnastu lat.
Wtedy też była straszna noc, choć zegar wskazywał popołudnie. Matka od tygodni namawiała ich, żeby pojechali całą rodziną na Boże Narodzenie do jakiegoś domku w pobliżu arboretum Hallormsstaður, na drugim końcu Islandii. Zarówno Charlotte, jak i ojcu ten pomysł wydawał się absurdalny.
– Naprawdę chcesz spędzić Boże Narodzenie w lesie, Torfey? Jest zimno i ciemno, więc i tak przez większość dnia będziemy siedzieć w pomieszczeniu – próbował przekonać matkę ojciec.
– Ale przez te kilka godzin, gdy będzie jasno, będziemy mogli sobie spacerować w pięknym otoczeniu i rozkoszować się swoim towarzystwem. Tak mało ostatnio mamy czasu dla siebie – nie dawała za wygraną matka.
Charlotte była uczennicą liceum o profilu medycznym. Sprecyzowała sobie plany na przyszłość po tym, jak jako dziesięcioletnia dziewczynka wylądowała w szpitalu z atakiem kolki nerkowej. Gdy następnego ranka obudziła się na sali szpitalnej, uważnie rozejrzała się po pomieszczeniu. Potężny ból, jaki przeżyła dzień wcześniej, odszedł w zapomnienie i choć czuła się jeszcze bardzo osłabiona, to jednocześnie przepełniała ją fascynacja miejscem, w którym się znalazła. Siedziała na łóżku i przyglądała się wszystkiemu w sali. Przysunęła sobie dłoń pod oczy i analizowała, pod jakim kątem jest wbity w nią wenflon. Przypomniała sobie, jak wczoraj była podłączona do niego kroplówka, przez którą wpływało do jej ciała zbawienne lekarstwo. To jest jak magia, pomyślała i zsunęła nogi z łóżka. Założyła kapcie i wyszła na korytarz do łazienki. Minęła otwarte drzwi do gabinetu, w którym siedziało trzech lekarzy. Cofnęła się i oparła o framugę. Dwóch siedziało po obu stronach biurka, a trzeci stał pochylony nad nimi i cała trójka o czymś dyskutowała. W tym, który stał, Charlotte rozpoznała miłego, młodego pana doktora, który przyjął ją wczoraj na oddział. Nagle spojrzał w stronę drzwi i wyprostował się z uśmiechem.
– Dzień dobry, młoda damo. Jak się dzisiaj czujemy?
– Co pan tam czyta? – zapytała, zbliżając się do biurka.
Lekarz podszedł do niej i położywszy jej dłoń na plecach, wyprowadził ją z gabinetu i zamknął za nimi drzwi.
– Dokąd się wybierałaś? – zapytał, pochylając się tak, że ich oczy były na jednym poziomie.
– Do łazienki – powiedziała.
– To idź z niej skorzystać i wracaj do łóżka. Zaraz będzie śniadanie, a potem przyjdę do ciebie na obchód.
– A co to jest obchód?
Lekarz uśmiechnął się szeroko.
– Dużo nowych rzeczy? Będę miał dla ciebie dziesięć minut ekstra za to, jaką dzielną pacjentką wczoraj byłaś. Wtedy ci powiem, co to jest obchód. A teraz zmykaj.
Wyprostował się i położył dłoń na klamce.
– A powie mi pan, co pan tam czytał? – Charlotte spojrzała na niego błagalnie.
– Nie mogę ci tego powiedzieć, bo to dotyczy innego pacjenta, ale za to przeanalizuję z tobą twoje wyniki badań. Umowa stoi?
– Stoi – powiedziała Charlotte, czując w brzuchu ekscytację. Nigdy wcześniej się tak nie czuła. I zaczęła żałować, że ból minął, bo to znaczyło, że nie będzie mogła zostać tutaj dłużej.
Właśnie wtedy zakiełkowała w niej myśl, żeby zostać lekarzem. Każdego roku była bliżej swojego celu, a medyczne liceum miało jej pomóc w dostaniu się na wymarzony kierunek. Zadanie nie było łatwe, bo tylko jedna islandzka uczelnia kształciła przyszłych lekarzy i do tego liczba miejsc, jakie oferowała, była naprawdę ograniczona. Háskóli Íslands, czyli Uniwersytet Islandzki, każdego roku przyjmował w swoje progi zaledwie sześćdziesięciu studentów medycyny. Charlotte w liceum harowała jak wół, żeby mieć jak najlepsze wyniki. Zbierała najwyższe oceny, brała udział w konkursach, wspólnych projektach i kursach, była też sekretarzem samorządu uczniowskiego. Dlatego gdy tylko nadszedł grudzień, zaczęła odliczać dni do przerwy świątecznej. Cieszyła się, że trochę odsapnie i wreszcie spotka się z przyjaciółkami. Tak jak ojciec wolała zostać w Reykjavíku, ale nie byli w stanie przekonać matki.
Pierwszego dnia przerwy świątecznej ojciec zamknął swoją księgarnię w pobliżu kościoła Hallgrímura, będącego, zdaniem Charlotte, najpiękniejszym budynkiem na całej Islandii. Strzelisty, z potężną wieżą, która płynnie obniżała się w dwa boczne skrzydła, był widoczny z każdego miejsca w mieście. A Charlotte, ilekroć widziała ten cud architektury, myślała tylko o jednym. Tuż obok, w małej księgarni, pracował jej ukochany tata. I właśnie z nim oraz mamą zapakowali się w samochód i udali w ośmiogodzinną podróż do wynajętego przez matkę domu w Hallormsstaður.
Na początku było fajnie. Długie rozmowy przy kominku, grzane wino i ciepłe ciasto. Okazało się, że matka wzięła trzy opasłe albumy z rodzinnymi zdjęciami, więc pochyleni całą trójką nad fotografiami zaśmiewali się co chwilę, przypominając sobie uchwycone na nich momenty. A właściwie to rodzice przypominali te momenty Charlotte. Siedzieli na kanapie wśród zapachu cynamonu i wesołego trzaskania drewna palącego się w kominku. Charlotte w środku, a rodzice po bokach. Ojciec obejmował ją ramieniem, a matka niemal cały czas trzymała jej dłoń i z przejęciem opowiadała historie związane z kolejnymi zdjęciami. Puszczała ją tylko po to, aby przerzucić duże białe stronice albumu, ale nawet wtedy wciąż była tak blisko, że Charlotte czuła ciepło jej ciała. W Charlotte budziły się wspomnienia i, siedząc na kanapie wśród radosnego trajkotania mamy i rzucanych od czasu do czasu komentarzy taty, myślała wówczas, jaką jest szczęściarą. Miała kochających się rodziców, którzy swoją córkę kochali równie mocno jak siebie nawzajem. Choć jej relacja z ojcem była wyjątkowo głęboka, to swojej mamy nie zamieniłaby na żadną inną. Charlotte była córeczką tatusia, więc Torfey siłą rzeczy musiała pełnić czasami rolę złego policjanta w ich małej, trzyosobowej społeczności. Ale zarówno od ojca, jak i od matki dostawała mnóstwo miłości, wsparcia i poczucia, że jest ważna. Nie mogłaby sobie wymarzyć lepszych rodziców.
Gdy o jedenastej rano robiło się jasno, wychodzili do lasu. Wracali, gdy się ściemniało, czyli tuż po trzeciej po południu, by wskoczyć pod koc i dalej beztrosko leniuchować. Charlotte była wdzięczna matce za ten pomysł, bo dzięki niemu spędzali wszyscy naprawdę cudowny, rodzinny czas, a co najważniejsze, Charlotte miała ojca non stop przy sobie. Był dla niej ideałem mężczyzny, najlepszym przyjacielem i osobistym kucharzem. Kochała go do szaleństwa. Od dziecka, gdy ojciec był obok, matka mogła nie istnieć. To jego szukała, gdy obtarła sobie kolano albo gdy pokłóciła się z koleżanką, gdy zezłościła się na coś czy wręcz przeciwnie – była tak szczęśliwa, że czuła, jakby unosiła się nad ziemią. To on jej szykował najlepsze śniadania na świecie. To on przychodził do niej z kubkiem gorącej czekolady, gdy uczyła się do późna. I to on delikatnie jej sugerował, aby przeprosiła mamę, gdy się pokłóciły. Charlotte zawsze patrzyła na niego z uwielbieniem i była dumna, że jest córką tak wspaniałego, dobrego i mądrego człowieka. Był piękny w środku i na zewnątrz. Postawny blondyn o dużych niebieskich oczach. Sama jego sylwetka dawała jej poczucie bezpieczeństwa. Matka była niska, miała lekko rude włosy i zdecydowanie zbyt dużo kilogramów. Ojciec mimo upływu lat wciąż lubił ją nazywać „moja pięknotka”. Charlotte nie przypominała matki ani trochę. Była kopią swojego ojca, co dodatkowo napawało ją dumą.
To się wydarzyło dzień przed sylwestrem. Tego dnia wybrali się na spacer dopiero po czternastej. Miał być krótki, ale tak zawzięcie analizowała z ojcem wybór swojej specjalizacji, że nawet nie zauważyli, kiedy się ściemniło.
– Gdzie my jesteśmy? – zapytała w pewnym momencie matka.
Choć było przed szesnastą, nad ich głowami górowały wysokie drzewa, a spomiędzy ich koron prześwitywała wroga ciemność.
– Poczekaj. – Charlotte pogrzebała w kieszeni puchowej kurtki i wyjęła małą latarkę.
Ojciec obrócił się dookoła własnej osi i wskazując palcem na prawo, rzekł:
– Musimy iść tam.
Zrobił zaledwie kilka kroków, gdy poślizgnął się na lodzie. To, co się wydarzyło potem, przypominało film odtwarzany w zwolnionym tempie. Ojciec zamachał rękami, próbując utrzymać równowagę, ale było zbyt ślisko. Runął na plecy, a jego upadkowi towarzyszyło głuche łupnięcie.
– Eggert! – krzyknęła Torfey.
Charlotte złapała ją za łokieć. To właśnie wtedy poczuła, jak ogarniają ją opanowane i jasność umysłu, choć sytuacja była dramatyczna.
– Stój spokojnie i go nie ruszaj – powiedziała cicho do matki, a ta zaszlochała głośno.
Charlotte poświeciła latarką na ojca i zobaczyła, jak śnieg dookoła jego głowy szybko zmienia kolor. Krew. Ojciec się nie ruszał. Skierowała snop światła na tył jego czaszki i zaczęła delikatnie odsuwać śnieg leżący dookoła niej. Uderzył głową w wystający kamień. Charlotte zdjęła rękawiczki i położyła je obok głowy ojca.
– Tato, słyszysz mnie? – zapytała, rozchylając mu powieki i świecąc latarką w źrenice.
Oczy lekko się poruszyły pod naporem światła. Puls bił, choć był słabo wyczuwalny. Krwi robiło się coraz więcej. Charlotte zdjęła swój płaszcz i położyła go na śniegu obok ojca. Potem kucnęła przy jego głowie, przyłożyła łokcie po obu jej stronach i łapiąc ojca pod pachami zdecydowanym ruchem, uniosła jego ciało znad kamienia i ułożyła w pozycji bocznej na swoim płaszczu.
– Podaj mi latarkę – powiedziała cicho do matki, a Torfey rzuciła się na śnieg, żeby podnieść urządzenie. W tym czasie Charlotte wyjęła z kieszeni płaszcza ojca paczkę chusteczek i wyciągnęła wszystkie.
Torfey podała jej latarkę i Charlotte skierowała snop światła na głowę ojca. Potem poświeciła na kamień. Eggert upadł głową wprost na wystający ostry kant. Charlotte przyłożyła wszystkie chusteczki do rozcięcia w potylicy ojca, z którego leciała krew.
– Masz więcej chusteczek? – Spojrzała na matkę, czując, jak te, które przykłada do głowy ojca, natychmiast robią się mokre.
Torfey zaczęła grzebać szaleńczo w swoich kieszeniach i błyskawicznie podsunęła jej paczkę pod nos.
– Trzymaj je – poleciła matce – i spróbuj wyjąć jeszcze paczkę z mojego płaszcza. Powinny być w tej kieszeni przy nogach taty. Tylko ostrożnie.
Torfey płakała, ale posłusznie włożyła rękę pod płaszcz, na którym leżał jej mąż.
– Tu nic nie ma, Charlotte.
– Cholera, są w drugiej kieszeni. On na nich leży. – Charlotte zamyśliła się chwilę. – Chodź tutaj z tymi chusteczkami i przyłóż je do jego głowy.
Charlotte rzuciła w śnieg zakrwawione chusteczki, a Torfey zajęła jej miejsce przy ojcu.
– Co ty wyprawiasz?! – Matka patrzyła zszokowana, gdy Charlotte zdejmowała wełniany sweter, a potem podkoszulek. Zrolowała go, a potem unosząc delikatnie głowę ojca, owinęła ją i zawiązała mocno na czole. Narzuciła na siebie sweter i kucnęła przy twarzy ojca, świecąc mu ponownie latarką w oczy. Zareagowały na światło.
– Tato – powiedziała do niego cicho – zostaniesz teraz z mamą, a ja pobiegnę do domu i zadzwonię po pogotowie. Pomoc zaraz tu będzie. Musisz być silny.
– Charlotte, to wszystko przecieka – powiedziała matka przerażonym głosem.
Charlotte chwyciła leżące przy głowie ojca rękawiczki i podała je matce wraz z latarką.
– Przyłóż je do jego głowy i trzymaj. Musi być stały ucisk. Wrócę tu z pogotowiem.
Rzuciła na nich ostatnie spojrzenie i puściła się pędem przez las w kierunku, który zdaniem ojca prowadził do domu. Biegła, potykając się o wystające ze śniegu konary drzew, ślizgając się na oblodzeniach, niepewna, czy podąża we właściwą stronę. Miała wrażenie, że ten bieg nigdy się nie skończy. W pewnym momencie, gdy wciąż nie widziała żadnej znajomej drogi w oddali, zatrzymała się i rozejrzała dookoła, tak jak ojciec, zanim upadł. Mroźne grudniowe powietrze raniło jej płuca, jakby ktoś wbijał w nie igły, serce łomotało jej w klatce od szaleńczego pędu, a ona próbowała rozpoznać jakikolwiek fragment tego cholernego lasu, który przez ostatni tydzień przemierzali wzdłuż i wszerz. Zapatrzyła się w prawą stronę i rozpoznała ścieżkę. Odetchnęła z ulgą i ruszyła biegiem. Była blisko. Nie zwolniła nawet wtedy, gdy przebiegała przez bramę. Wpadła do domu, a ciepło ze środka uderzyło ją w zmarzniętą twarz. Ogień wesoło trzaskał w kominku, a ona chwyciła za telefon i wykręciła numer na pogotowie.
– Dzień dobry – powiedziała, zanim dyżurny z pogotowia zdążył się przedstawić. – Mój ojciec miał wypadek. Upadł w lesie, kamień wbił mu się w czaszkę, nie mogłam zatamować krwotoku. Puls wyczuwalny, ale słaby, oczy reagują na światło.
– Gdzie jest teraz tata? – zapytał dyżurny.
– W lesie, arboretum Hallormsstaður.
– Proszę o dokładne współrzędne, wyślemy helikopter.
Charlotte uzmysłowiła sobie, w jak beznadziejnym są położeniu.
– Nie wiem, wracaliśmy ze spaceru, on upadł, ja przybiegłam do domu, żeby zadzwonić. On tam leży dalej, moja mama z nim jest.
Dyżurny westchnął ciężko.
– Mają państwo latarkę?
– Tak! Znaczy moja mama ma, ona jest z tatą w lesie.
– Proszę tam wrócić i świecić latarką w górę. Helikopter państwa zobaczy.
Biegnąc z powrotem na miejsce, Charlotte nienawidziła się za pewność, jaką w tamtej chwili czuła. Była przekonana, że jeśli zastanie ojca żywego, to on umrze albo w drodze do szpitala, albo już w szpitalu.
Nie zdążyli nawet rozpocząć operacji, gdy lekarz wyszedł do nich i powiedział:
– Bardzo mi przykro, pacjent zmarł.
Matka szalała. Płakała, krzyczała, przewracała krzesła i biła pięściami w ścianę. A Charlotte siedziała skulona na jedynym krześle, którego matka nie przewróciła, i nienawidziła się za to jeszcze bardziej.
Podróż powrotną do Reykjavíku spędziły w ciszy. Gdy dotarły późnym popołudniem do domu, miasto szykowało się do świętowania Nowego Roku. Charlotte przesiedziała sylwestra w swoim pokoju, wpatrzona w pokaz fajerwerków na wybrzeżu, choć tak naprawdę go nie widziała. Wysiłek, jaki podjęła w lesie, żeby uratować swojego tatę, zaczął jej się mocno dawać we znaki. Czuła ból w całym ciele. Siedząc w fotelu, zapatrzona w okno, starała się go jednak ignorować. Traktowała go jako karę za własną nieudolność. Matka nie zajrzała do niej ani razu. Charlotte nawet nie wiedziała, czy matka jest w domu. Nie obchodziło jej to. Czuła się jak tykająca bomba. Jeden niewłaściwy ruch i wybuchnie, siejąc spustoszenie. Wydawało jej się niepojęte, że ludzie w swoich domach mogą świętować nadejście nowego roku, podczas gdy jej zawalił się świat. Wszystko wydarzyło się tak szybko, że nie miała nawet możliwości, aby się na to psychicznie przygotować. W jednej chwili miała swojego ukochanego tatę obok, a zaraz potem już go nie było. Wciąż czuła w sobie ten strach, gdy biegła przez las i nie mogła znaleźć drogi do domu. Wciąż słyszała ogłuszający huk lądującego helikoptera i widziała las rozświetlony jego ostrym światłem. Wracały do niej wspomnienia tego, jak lecieli do szpitala, a ona tuliła do siebie płaczącą matkę i zapewniała ją, że wszystko będzie dobrze. Jej nikt nie tulił. Była silna do momentu, gdy zobaczyła lekarza wychodzącego z bloku operacyjnego i usłyszała jego spokojny, cichy głos, mówiący, że tata zmarł. Wtedy jej siła zniknęła, nie zostało z niej absolutnie nic.
Nie ma już siły. I nie ma taty. Co ona ma teraz zrobić? Jak ma się bez niego odnaleźć? Jak ma żyć w domu tak bardzo przesiąkniętym jego obecnością? W domu, w którym czuć jego zapach. Jak ma sobie zrobić herbatę z goździkami, ich ulubiony jesienno-zimowy napój, widząc jego kubek obok? Jak ma iść do salonu i usiąść na kanapie, wiedząc, że jego silne ramiona już jej nie obejmą i nikt jej nie zapyta, czego nowego się tego dnia nauczyła na biologii? Czy powinna przestać chodzić do cukierni nieopodal księgarni ojca, w której w każdy czwartek czekały na nią dwa kawałki sernika ze skyru? Zawsze szła z nimi do księgarni, jedli je razem z ojcem, a po zamknięciu sklepu wracali razem okrężną drogą do domu. Żeby spalić kalorie i bez grymaszenia zjeść kolację, którą przygotowała matka. Bo to był ich sekret od lat. I już go nie ma. Nie ma ojca. Nie ma wspólnych sekretów. Nie ma wspólnych rozmów. Nie ma już szczęścia, radości. Nie ma już nic.
Poczuła nagle tak wielki ból, że aż zabrakło jej tchu. Wydawało jej się, że zaraz się udusi. Wstała i chwyciła z parapetu wazon z przyschniętymi już różowymi różami, które ojciec wręczył jej, zanim pojechali do arboretum. Wzięła potężny rozmach i rzuciła wazonem o podłogę. Trzask rozbijanego szkła ją ogłuszył, a na widok rozsypanych po całym pokoju kawałków wazonu i uschniętych kwiatów odniosła wrażenie, że patrzy na swoje serce. Tak się teraz czuła. Niespodziewanie rozsypała się na kawałki. Opuściła ramiona, nabrała w płuca powietrza i zaczęła głośno płakać. Matka do niej nie przyszła, choć na pewno słyszała huk rozbijanego wazonu. Charlotte położyła się na łóżku i objęła się ramionami. Została ze swoim bólem sama.
Ostatnia dłuższa rozmowa, jaką odbyła z matką, nastąpiła dzień później.
– Przełożyłam pogrzeb o tydzień, tak aby ciocia Thea mogła dolecieć z Vancouver.
Charlotte na te słowa wypuściła z rąk kubek świeżo zaparzonej kawy. Płyn rozbryzgał się po białej kuchni i beżowych legginsach Charlotte. Skóra na nogach mocno ją piekła, ale ona po prostu stała w miejscu i patrzyła na matkę.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki