Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bohaterowie codzienności, którzy narażają własne życie, aby ocalić setki innych istnień. Ruszają do akcji, nie wiedząc, czy z niej wrócą. Podejmują szybkie decyzje w chwili zagrożenia. Praca strażaka to poświęcenie, które nie zna granic.
Odgłos wyjącej syreny.
Ogień, brud, duszący dym, sadza, krew, ulatniający się gaz, niezidentyfikowane substancje chemiczne, smród spalenizny, płacz, porozrzucane fragmenty pojazdów, fekalia, cierpienie, śmierć.
Jeden wielki bałagan. Obrazy, których nie da się łatwo wymazać z pamięci.
Praca strażaka to nie tylko walka z ogniem. To również między innymi ratowanie życia ofiar wypadków drogowych czy zabezpieczanie terenu działań ratowniczych. W tym zawodzie najważniejsza jest pasja. Bez niej nie uda się długo wytrzymać. Bo to życie w ciągłej gotowości, w ciągłej akcji. To strażacy, pierwsi na miejscu zdarzenia, dają szansę na nowy początek tym, którzy tego potrzebują.
Waldemar Pruss, strażak z kilkunastoletnim doświadczeniem, opowiada o swojej pasji i drodze, często ciężkiej i wyboistej. Pokazuje zaskakujące i nieznane dotąd kulisy tej pracy. Oddaje najbardziej niebezpiecznie i zatrważające akcje, które wyznaczają rytm życia. Zadaje w końcu pytanie: Czy warto było zostać strażakiem?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 194
Projekt okładki
Tomasz Majewski
Redaktor prowadzący
Barbara Czechowska
Redakcja
Lena Marciniak-Cąkała/Słowne Babki
Redakcja techniczna i skład wersji elektronicznej
Robert Fritzkowski
Korekta
Renata Kuk, Aleksandra Zok-Smoła/Lingventa
Zdjęcia
© Waldemar Pruss, Łukasz Rutkowski, Michał Osięgłowski
Zdjęcia na okładce
© Michael Stifter/iStock by Getty Images
© Waldemar Pruss
Grafiki użyte w książce:
macrovector/pl.freepik.com
© for the text by Waldemar Pruss
© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2022
ISBN 978-83-287-2382-5
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2022
– fragment –
Ludzie są ważniejsi niż sprzęt.
Jakość jest lepsza niż ilość.
Nigdy nie zostawiaj swoich.
Zawsze bądź człowiekiem.
Bądź zawsze przygotowany.
Prostota jest ostatnim etapem sztuki.
To był dzień jak każdy inny. Pobudka, śniadanie i przeglądanie zapisanych zadań oraz listy zakupów. W tym dniu była jeszcze jedna sprawa do załatwienia: wizyta u lekarza, by wykonać mało znaczące badania. Pogoda za oknem ładna, chociaż był już październik. Nic nie zwiastowało, że zbieg wielu wydarzeń wpłynie dziś znacząco na życie innych osób.
Wychodząc z domu, sprawdzam – oczywiście ze względu na zboczenie zawodowe – czy potencjalnie groźne pod kątem pożarowym urządzenia są wyłączone i czy w plecaku mam nie tylko dokumenty, które dziś będą niezbędne w załatwianiu spraw, lecz także inne najpotrzebniejsze rzeczy, mogące się przydać w codziennym dniu. Mam na myśli tzw. EDC[1].
Moje EDC to multitool, mała apteczka, ładowarka do telefonu oraz niewielka szpulka taśmy monterskiej.
Pierwsze sprawy udaje się załatwić bez problemów, ruch na drodze, choć nie jest to duża miejscowość, jest niewielki. Zostało jeszcze tylko jedno zadanie, czyli badania u lekarza, który przyjmuje w lokalnej przychodni przy jednej z głównych ulic. Podjeżdżam samochodem pod budynek i parkuję na wolnym miejscu. Wysiadając z auta, myślę, ile czasu zajmie mi czekanie w kolejce, ilu historii życia, problemów rodzinnych, podróży wakacyjnych lub opowieści miłosnych wysłucham. W środku okazuje się, że nie ma zbyt wielu oczekujących, jakieś pięć, sześć osób. Pierwsza myśl: pójdzie sprawnie. Niestety, pomyliłem się, z gabinetu długo nikt nie wychodzi. Wszyscy siedzą i czekają. Cóż robić. Trzeba czekać. W tamtym czasie smartfony były nowością na rynku, a Internet mobilny dopiero raczkował, więc przeglądanie newsów i Facebooka nie wchodziło w grę. Pozostało spokojnie oczekiwać na swoją kolej. Niedługo później okazało się jednak, że trzeba wybrać jedną z dwóch możliwości – tę ważniejszą – i szybko przekalkulować plusy i minusy.
Najpierw odezwał się schowany w kieszeni kurtki pager[2], chwilę potem usłyszałem umieszczoną na dachu wspinalni syrenę. Pagery były słabo rozpowszechnione w systemie ochrony przeciwpożarowej, w tej jednostce Ochotniczej Straży Pożarnej miał je jednak chyba każdy strażak. Mankamentem urządzeń stosowanych w tej jednostce był brak dokładnych danych o zdarzeniu: nie wyświetlała się informacja, czy mamy do czynienia z pożarem, czy innym nagłym wypadkiem. Pojawiał się tylko komunikat ALARM. Jedno i drugie urządzenie wzbudziło zainteresowanie znajdujących się w poczekalni, tym bardziej że dla mieszkańców syrena zawsze była sygnałem, że coś się dzieje i prawdopodobnie czyjeś życie jest zagrożone lub ktoś właśnie traci cały swój dobytek. Udało mi się wyłączyć alarm, pager przestał więc wydawać głośne dźwięki, ale to był dopiero pierwszy krok. W mojej głowie szalała teraz burza myśli. Musiałem porównać sytuację, w której akurat byłem, z prawdopodobnymi zagrożeniami, na jakie odpowiadał ogłoszony alarm. Czy chodzi tylko o coś mało znaczącego, jak rozlana na jezdni ciecz ropopochodna, gniazdo os, które ktoś znalazł na strychu, czy może palące się w małym śmietniku przy przystanku autobusowym śmieci? A może to coś większego, jak pożar domu, wybuch gazu w budynku lub też poważny wypadek samochodowy, jakich nie brakowało w okolicy? Mogłem tylko domniemywać, co nie pomagało w podjęciu decyzji, czy opuścić kolejkę i udać się do remizy[3], czy też zostać i załatwić swoją sprawę. Syrena zwykle szybko milkła, bo po dwóch, trzech minutach wyłączali ją pierwsi strażacy-ochotnicy, mieszkający najbliżej remizy. W tym przypadku jednak tak się nie stało, urządzenie nadal wydawało z siebie donośne dźwięki, co tylko powiększało moje rozterki. Czy nikt nie dotarł jeszcze do remizy, czy to tylko awaria syreny? A może sytuacja jest na tyle poważna, że druhowie nie wyłączyli sygnału, żeby jeszcze więcej strażaków zgłosiło się do remizy? Co robić? Czekać, jechać do remizy, a może jednak nie…?
W którymś momencie trzeba było podjąć męską decyzję. Decyzję na tak: tak, zostawiam kolejkę w przychodni i jadę do remizy. Zawsze można się umówić na inny termin, przecież miejscowy lekarz zrozumie sytuację, bywają takie okresy, kiedy odgłosy syreny słyszy każdego dnia. Zrozumie, że tam, w remizie, mogą potrzebować kogoś z większym doświadczeniem (w tamtym czasie byłem już strażakiem służącym od kilku lat w Państwowej Straży Pożarnej i miałem doświadczenie zdobyte w jednej z najbardziej zapracowanych jednostek strażackich w Wielkopolsce i kraju).
Dobiegnięcie z poczekalni do samochodu zaparkowanego tuż przy przychodni, około dziesięciu metrów, jest jak maraton, każdy metr zaczyna się dłużyć, sekundy stają się minutami, a potem, już przy samym samochodzie, otworzenie drzwi za pomocą wsuwanego kluczyka przypomina walkę z zapalnikiem czasowym w bombie. Pewnie ze dwa razy nie trafiłem w dziurkę od klucza, tylko w karoserię. Ostatecznie trzecie podejście okazało się skuteczne. Odpaliłem samochód i ruszyłem prosto do remizy. Do pokonania miałem mniej więcej osiemset metrów, niby nic, ale wśród myśli: czy bez problemu dotrę do remizy, czy może będzie już za późno i wyjadą beze mnie, jak pokonam najbardziej ruchliwe skrzyżowanie w mieście, na którym jest też sygnalizacja świetlna, każdy metr ciągnął się jak guma. Świat robi wszystko, żebyś tylko zrezygnował. No i czy jedziesz samochodem, czy rowerem, czy też biegniesz do remizy, serce wali jak pojebane. A ciągle wyjąca syrena jeszcze bardziej to nakręca. Odcinek od przychodni do skrzyżowania był, o dziwo, pusty. Żadnych samochodów, rowerzystów – udało mi się go pokonać w niespełna piętnaście, może dwadzieścia sekund. Oczywiście miałem wrażenie, jakby już minęło pięć minut. Skrzyżowanie również przejechałem szybko – akurat było zielone. Został tylko odcinek do remizy, około dwustu metrów. Ostatnia prosta, ale przed samą remizą znajdowała się sygnalizacja świetlna przejścia dla pieszych. Znów jednak miałem farta – nikt nie przechodził przez pasy, a światło było zielone.
Gdy już podjechałem pod remizę, od razu zauważyłem, że coś jest nie tak. Brakowało osób, i to sporo. W pobliżu nie widziałem żadnego innego samochodu, podobnie jak dojeżdżających druhów na horyzoncie. Jedynie przy skrajnej prawej bramie, która była otwarta (zresztą w momencie zadziałania syreny otwierała się automatycznie, aby zminimalizować czas wejścia do remizy), stał jeden z młodszych wtedy druhów, a dokładnie druhna. Już na pierwszy rzut oka było widać, że jest zdenerwowana. Coś tu nie grało.
Szybko wysiadłem z auta i biegiem udałem się przez otwartą bramę do garażu, gdzie znajdowało się moje „umundurowanie bojowe” (prawidłowo: odzież ochronna; środki ochrony indywidualnej). Po drodze rzuciłem druhnie szybkie pytanie: „Co jest?”. „Wypadek na obwodnicy przy McDonaldzie”. Znowu ruszyła gonitwa myśli: czy to jedna z tych akcji, gdzie tylko doszło do delikatnego zderzenia aut i rozlało się trochę oleju, czy też sytuacja jest poważniejsza? W głowie miałem co najmniej dziesięć różnych scenariuszy, ale co się stało faktycznie, okaże się po dotarciu na miejsce. Szybko włożyłem „zbroję”, wydawało mi się jednak, że chyba jesteśmy jedynymi strażakami w remizie. W takim momencie dokonuje się dalszej analizy. Mierzy się siły na zamiary, zadania na liczbę ratowników, ustawia priorytety. Możesz liczyć, kalkulować, wstępnie oceniać, ale sytuacja na miejscu zdarzenia może się okazać całkowicie inna i będzie trzeba wszystko układać od nowa. Tak też miało być w przypadku tego zdarzenia.
Nadal nie widziałem nikogo innego, więc zapytałem, czy jest ktoś jeszcze. „Jedzie właśnie jeden młody strażak, powinien być za maksymalnie minutę”. I znów te kilkadziesiąt sekund wydaje się wiecznością. Już wiadomo, że będzie nas tylko troje i nie ma co dłużej czekać. „Bierz ubranie i wskakuj do auta, ubierzesz się po drodze” – rzucam do nowo przybyłego. Młody chwyta sprzęt i w cywilnych ciuchach wsiada do auta. Do zdarzenia jedziemy małym samochodem ratownictwa technicznego, mamy jednak w nim wszystko, co niezbędne, żeby móc nieść ratunek na drogach.
Młody ubierał się w trakcie jazdy, dziewczyna prowadziła pojazd, ja zaś za pomocą radiotelefonu przewoźnego[4] próbowałem powiadomić dyspozytora w Komendzie Powiatowej, że wyjechaliśmy do zdarzenia. Niestety, odległość dzieląca nas od dyspozytorni (około dwudziestu pięciu kilometrów) uniemożliwiła nawiązanie połączenia. Na szczęście wziąłem ze sobą telefon komórkowy, zadzwoniłem więc na numer alarmowy 998 i powiadomiłem dyspozytora PSP, że jesteśmy w drodze. Od nigo otrzymałem informację o sytuacji na miejscu. Doszło do zderzenia dwóch samochodów osobowych, byli poszkodowani. I znowu kołowrotek w głowie: ilu jest tych poszkodowanych, jakie mają urazy, co zrobić w pierwszej kolejności oraz czy uda nam się ich uratować. Wieści przekazałem załodze samochodu. Panowało wśród nas napięcie, bo było nas tylko troje, a roboty na miejscu mogło być dla sześciu, dziewięciu lub dwunastu osób. Zresztą ogólnie w profesjonalnych, bezpiecznych i skutecznych działaniach na drodze powinno uczestniczyć co najmniej osiem osób.
Zostało około stu metrów, gdy zobaczyliśmy pierwsze szczegóły. Do zdarzenia doszło nie przy samej restauracji, a na skrzyżowaniu drogi miejskiej z krajową, czyli mniej więcej sto pięćdziesiąt metrów bliżej. Tu właśnie często zdarzały się kolizje i wypadki. Na samym skrzyżowaniu zastaliśmy chaos. Dwa rozbite samochody osobowe, przy czym jeden z nich znajdował się na środku skrzyżowania, drugi zaś w rowie tuż obok. Wszędzie walały się elementy pojazdów, pełno było też cieczy, które wyciekły z aut. Kilka osób kręciło się wokół samochodów, a między tym wszystkim przejeżdżały auta osobowe, ciężarowe i cały inny jeżdżący sprzęt, zamiast się zatrzymać, żeby umożliwić nam sprawne działanie i nikogo przypadkiem nie potrącić. Każdemu się spieszyło, szczególnie kierowcom ciężarówek. Głównym zadaniem straży pożarnej tuż po dotarciu na miejsce zdarzenia jest zabezpieczenie terenu działań przed postronnymi oraz przed innymi pojazdami, które mogą utrudniać akcję i powodować zagrożenie. Niestety, było nas tylko troje, a kierowcy mieli nas w dupie, więc było to cholernie trudne, wręcz niemożliwe. Zatrzymywaliśmy auta gestem, ale gdy tylko odwracaliśmy wzrok lub zaczynaliśmy robić coś innego, kierowcy natychmiast ruszali dalej. Taka zabawa w kotka i myszkę. W tej sytuacji zabezpieczenie zdarzenia zleciłem pozostałym członkom załogi. Sam natomiast podszedłem bliżej, by szczegółowo się dowiedzieć, ilu jest rannych, jakie są ich obrażenia, kto jeszcze znajduje się w pojazdach i czy są jakieś inne zagrożenia.
Szybkie obejście terenu i już wiedziałem, jaka jest sytuacja. Autami poruszały się cztery osoby: dwoje dorosłych oraz dwoje dzieci (w wieku trzech i dwóch lat). Wszyscy znajdowali się poza pojazdami. Kobieta z dziećmi była przy swoim samochodzie. To młodsze stało obok matki wystraszone. Starsze kobieta trzymała na rękach. Była zapłakana. Od razu było widać, że coś jest nie tak z dzieckiem. Mając już doświadczenie w zakresie udzielania pierwszej pomocy i pojęcie o mechanizmach urazów, byłem świadomy, że jeżeli uraz jest poważny, to nasze działania mogą nie przynieść pożądanego skutku i dziecko umrze.
Gdy tylko podszedłem, matka bez zastanowienia „wcisnęła” mi malucha w ręce i wśród łez zdołała wykrztusić: „Proszę ratować moje dziecko”. Maluch był nieprzytomny i siny, a po szybkiej wstępnej ocenie okazało się, że nie oddychał. Na pewno sposób, w jaki kobieta trzymała dziecko, nie polepszał jego stanu. Trzymając dziecko na rękach, trzymasz tak właściwie całe jego życie. Stanąłem teraz przed sprawdzianem, czy w rzeczywistej sytuacji potrafię zastosować wiedzę zdobytą podczas nauki, powtarzaną kilka razy w miesiącu na ćwiczeniach. Tutaj trzeba zimnej krwi i protokołów ratowniczych. Poleciłem załodze przynieść zestaw ratownictwa medycznego oraz nosze typu deska. Nosze położono na asfalcie, ja zaś ułożyłem na nich dziecko i zacząłem po kolei wdrażać protokół ratowniczy. Najpierw udrożnienie dróg oddechowych przez podłożenie dłoni pod plecy, dzięki czemu głowa odchyliła się ku tyłowi. Następnie ocena oddechu, która trwała kilkanaście, może dwadzieścia–dwadzieścia pięć, a nie zalecane dziesięć sekund. Przyniosło to skutek. Dziecko zaczęło łapać oddech, aż w końcu odetchnęło i się rozpłakało. Nie otworzyło natomiast oczu, co wskazywało, że mogło dojść do wstrząśnienia mózgu. Chwilę po tym członek załogi podał mi maseczkę do tlenoterapii, którą nałożyliśmy maluchowi na twarz, oraz folię termoizolacyjną. To kilka prostych, ale skutecznych technik, które pozwoliły ocalić ludzkie życie.
Nasza radość była niezmierna. Matka, stojąca obok i wierząca, że uratujemy jej dziecko, była szczęśliwa jeszcze bardziej. A dla mnie i towarzyszącej mi załogi liczył się osiągnięty sukces. Chwilę po tym na miejsce zdarzenia dotarły kolejne zastępy strażackie, zespoły ratownictwa medycznego, śmigłowiec Lotniczego Pogotowia Ratunkowego oraz policja. Pamiętam, że lekarz LPR potwierdził wstępnie wstrząśnienie mózgu i uznał nasze działania za prawidłowe. Teraz, już po wszystkim, zeszło z nas ciśnienie, można więc było odetchnąć. Nieoczekiwany zbieg wielu wydarzeń i decyzji w tym dniu pozwolił na uratowanie czyjegoś życia. Czasami jednak to się nie udaje.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
[1]Every Day Carry – angielskie określenie wyposażenia, sprzętu lub gadżetów, które zgodnie z nazwą nosimy zawsze ze sobą i które są pomocne w codziennych sytuacjach. Najpopularniejszym sprzętem EDC jest nóż składany lub multitool.
[2] Pager – małe, elektroniczne, bezprzewodowe urządzenie pracujące w sieciach radiowych, służące do komunikowania się przez krótkie informacje tekstowe. Ogólnie pagery były czymś w rodzaju elektronicznego odbiornika SMS-ów, zanim na rynek weszły telefony komórkowe.
[3] Remiza to siedziba OSP. Budynki JRG Państwowej Straży Pożarnej nazywa się strażnicami.
[4] Radiotelefon przewoźny – to urządzenie nadawczo-odbiorcze, służące do porozumiewania się głosem na odległość kilkunastu kilometrów. W uproszczeniu to rodzaj CB-radia, tyle że używany na częstotliwościach przeznaczonych dla straży pożarnej.
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Dział zamówień: +4822 6286360
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz