Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
30 osób interesuje się tą książką
W tej fascynującej opowieści o zbrodni, tajemnicach i ludzkich słabościach jedno jest pewne – nic nie jest takie, jakim się wydaje.
Na poznańskim cmentarzu ktoś otworzył grób i sprofanował pochowane w nim szczątki. Czaszkę przeniósł między nogi denatki, a w klatkę piersiową wbił dwie zaostrzone kości.
O sprawie zostaje powiadomiona policja. Na prośbę podkomisarz Natalii Turkot do akcji wkracza Krystian Feusette, wybitny antropolog sądowy, który kilka lat wcześniej pomógł złapać długo nieuchwytnego Złodzieja Czaszek z Pomorza. Wkrótce do podobnego zbezczeszczenia zwłok dochodzi na kolejnym cmentarzu. Okazuje się, że znalezione kości należą do dawnych członkiń poznańskiego kowenu wicca. Wszystko wskazuje na to, że to nie koniec tego typu profanacji, a tajemniczy sprawca stanowi zagrożenie również dla żywych.
Rozpoczyna się wyścig z czasem. Feusette i Turkot, wspierani przez doświadczoną archeolożkę, muszą zmierzyć się z zagadką, która dzień po dniu okazuje się coraz bardziej złożona. Czy odkryją prawdę ukrytą w ciemnościach przeszłości?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 448
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Strzyga – (z mitologii słowiańskiej) upiór przybierający różne postacie, karmiący się ludzką krwią.
Słownik języka polskiego
Prawda o nas samych nie zaczyna się objawiać wraz z ostatnim oddechem czy uderzeniem serca. Umieranie to bardziej skomplikowany proces, przypominający obieranie cebuli ze skórki. W okresie zwanym vita intermedia jesteśmy martwi dla świata, lecz w naszych ciałach toczą się jeszcze ostatnie procesy biochemiczne. Następnie przekraczamy granicę, za którą nie ma już odwrotu.
Od tej pory zaczynamy gasnąć niczym ogień w kominku. Pojawiają się niewątpliwe znamiona śmierci, czyli stigmata mortis: bladość, oziębienie, plamy opadowe i stężenie pośmiertne. Prawda zaczyna wychodzić na jaw.
Rozpadamy się na poszczególne cegiełki, z których zbudowała nas natura. To faza putrefactio, czyli gnicie. W tym dziele mamy do pomocy miliony wygłodniałych bakterii, zarówno tych z zewnątrz, jak i tych wewnątrz nas samych, spuszczonych ze smyczy wraz z ustaniem pracy układu odpornościowego.
Prawda o nas samych ukazuje się żyjącym wraz z ostatnim skutkiem rozkładu – „zeszkieletowaniem”, kiedy pozostają jedynie kości. To właśnie one skrywają szczere historie naszego życia i losu...
Nucą ciche, delikatne pieśni – jedynie dla tych, którzy potrafią wsłuchać się w ich melodię.
Dla wszystkich poszukujących prawdy
Część pierwsza
VITA INTERMEDIA
1
POZNAŃ, 1 LUTEGO 2023 ROKU
Olek Tapik z ręką na sercu przysiągłby, że zajrzał wtedy w otchłań piekieł.
Pracował na cmentarzu Jeżyckim – zabytkowej nekropolii przy zbiegu ulic Nowiny i Szpitalnej. Był grabarzem od dziesięciu lat. Wiosną i latem lubił spacerować alejkami porośniętymi szpalerami klonów i jesionów, czuł się wtedy jak w ogrodzie. Pewnie dlatego w latach sześćdziesiątych zamierzano zmienić to miejsce w park, ale cmentarz objęto ochroną konserwatorską i plany nie wypaliły.
Tapik przychodził do roboty na ósmą, ale dzisiaj się spóźnił. To przez śnieg, który padał obficie od kilku dni. Chodniki mniej więcej odśnieżono, ale ulicami jeździło się jak w tunelach. Na cmentarzu śnieg ułożył się w okazałe wydmy. Od czasu do czasu podmuch wiatru podrywał warstwę białej szaty, rozrzucając jej kryształki między groby. Zimą cmentarz też miał swój urok.
Biuro cmentarne znajdowało się zaraz po lewej stronie głównej bramy. Do kanciapy grabarzy prowadziło osobne wejście na tyłach budynku. Tapik otrzepał buty na progu i wszedł do środka. Od razu uderzyły go ciepło z pieca kaflowego i aromat świeżo palonej kawy, która stała na stole.
Zza rogu wyłonił się kolega, nieco starszy i bardziej przysadzisty. Wypili razem kawę i zamienili kilka słów o tym, jak ohydna zima sparaliżowała miasto. A potem, tak jak wymagała tego rutyna, zapalili papierosa.
O jedenastej zaplanowano pogrzeb. Nie uśmiechało mu się odmrażać sobie dzisiaj tyłka, ale nie miał wyjścia. „Robota czekała”. Koło południa zapowiadali kolejne opady śniegu.
– Pójdę już. – Tapik wziął szpadel z rogu kanciapy. – Odgarnę śnieg, a ty dojedź do mnie ze sprzętem.
Kolega w odpowiedzi uniósł kciuk.
Tapik wziął szpadel i wyszedł. Świadomie wcześniej zapiął kurtkę, wiedząc, że nie uda mu się uniknąć przeszywającego chłodu. Niebo nad drzewami zasnuły chmury o barwie ciemnej porcelany, jakby ktoś pomalował je pędzlem brudnym od białej farby. Minął grobowiec, z którego wystawały rzeźby aniołów pozbawionych rąk. Spoczywał w nim Jan Kulczyk. Jako jeden z najbogatszych Polaków zawsze wydawał mu się ekstrawagancki – nawet po śmierci. Za grobowcem ciągnęła się alejka. Śnieg chrupotał w rytm jego kroków, aż do kapliczki. Dziś odbywały się tu pogrzeby, ale Tapik pamiętał czasy, kiedy kapliczka służyła za miejsce chrztu.
Dziwne, jak życie i śmierć lubią sobie płatać figle – pomyślał.
Przy kolejnym kroku jego stopa ześlizgnęła się po lodzie i stracił równowagę. Upadek był tak nagły, że nie miał szans, aby zareagować. Runął na plecy, wypuszczając szpadel, który poleciał w zaspę.
– Kurwa mać...
To był jeden z tych zimowych upadków, z których się śmiał, oglądając niegdyś Śmiechu warte z Drozdą. A teraz, proszę, „nie śmiej się dziadku z czyjegoś wypadku”. Oprócz kopania grobu trzeba będzie posypać wszystkie alejki ziemią, a najlepiej mieszanką ziemi z solą, żeby nikt nie upadł i nie posądził ich o zaniedbanie.
Podniósł się na łokcie, podparł kolanami i wstał na proste nogi. Sięgnął po szpadel i gdy uniósł wzrok, mimowolnie spojrzał przed siebie na rząd nagrobków odchodzących na prawo od kapliczki.
– Co jest? – mruknął pod nosem.
Na tle bieli odznaczał się placek brunatnej ziemi. Zdziwił się, bo nie było to miejsce przeznaczone na wykopanie dziury. Poza tym tam już stał czyjś grób. Co więcej, był otwarty, a kamienna płyta, która powinna go przykrywać, leżała na środku alejki.
– O mój Boże... – jęknął, kiedy spojrzał do jego wnętrza.
Wyciągnął komórkę i wybrał numer alarmowy.
Collegium Anatomicum znajduje się przy ulicy Heliodora Święcickiego i jest siedzibą Uniwersytetu Medycznego. Początkowo gmach miał służyć za Pałac Sztuki, podczas II wojny światowej naziści zrobili sobie tu kwaterę i skremowali ponad osiem tysięcy ludzi. Dopiero po wojnie budynek trafił w ręce medyków. To oni stworzyli tu Zakład Medycyny Sądowej, znajdujący się w trzewiach uniwersytetu.
Właśnie tam, w sali wykładowej, doktor Krystian Feusette prowadził prelekcję o przydatności antropologii sądowej w dzisiejszych czasach. Nie ulegało wątpliwości, że cieszył się sympatią studentów. Przystojny brunet z widocznymi siwymi włosami, czterdziestopięciolatek, samotny. Ale nie chodziło tylko o aparycję. Jego wykłady przypominały dyskusję równych sobie partnerów. Nie zaglądał do notatek, chodził po sali, a z jego dobrze zbudowanej sylwetki emanował entuzjazm.
Zawsze z uwagą słuchał pytań i nigdy nie zawstydzał studentów, nawet w przypadku braku podstawowej wiedzy. Końcówkę wykładu poświęcał na pytania. Zrobił tak i tym razem.
Brunetka, siedząca w drugim rzędzie, podniosła rękę.
– Powiedział pan, doktorze, że nie zgadza się z określeniem „przestępca doskonały”. Dlaczego?
– Ponieważ jest to nietrafna nazwa – odparł Feusette. – Tak zwani „przestępcy doskonali” mają szczęście, bo nauki sądowe wciąż się rozwijają. Wiele spraw, które były niemożliwe do rozwiązania kiedyś, dzisiaj szybko ujrzałyby finał. Dowody w postaci badań DNA dopuszczono dopiero w połowie lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku. Rekonstrukcja czaszki, badania nad rozwojem larw much w zwłokach czy rozkładu ciała po śmierci to pierwsze kroki na nieznanym lądzie. Dlatego powiedziałbym, że istnieje raczej „przestępca niewykryty”.
Drzwi do sali uchyliły się z delikatnym skrzypnięciem. Feusette zerknął w tamtą stronę i zauważył policjantkę w mundurze. Kobieta uniosła dłoń w przepraszającym geście. Nie chciała przeszkodzić, ale najwyraźniej nie miała wyjścia. Stanęła w kącie sali.
Feusette skinął głową.
Kolejne pytanie zadał chłopak z burzą jasnych włosów na głowie.
– Czy znalazł pan kogoś, kogo nie dało się zidentyfikować?
Feusette zaśmiał się pod nosem.
– Rzadko znajduję kompletne szczątki. Często to jedynie fragmenty. Wtedy faktycznie trudno jest zidentyfikować właściciela, ale kości zdradzą więcej, niż mógłby to zrobić żywy człowiek. Nasze życie, wzloty i upadki, zwłaszcza upadki, pozostawiają ślady, które można odczytać długo po śmierci. Wystarczy przyłożyć ucho i słuchać szeptów zmarłych.
– Nie boi się pan, że przestępcy będą chcieli się zemścić?
To pytanie zadała rudowłosa studentka siedząca w głębi sali. Z powodu bladej skóry i tego, jak się garbiła, Feusette śmiało widziałby ją w roli antropologa sądowego. Przecież antropolodzy najczęściej pracowali w pozycji zgarbionej – jeśli nie nad zwłokami, to nad opiniami dla sądów.
– A czemu mieliby to robić?
Studentka zmarszczyła brwi.
– Pomaga pan ich złapać – odparła, jakby to było oczywiste.
– Jestem naukowcem. Moje ekspertyzy popierają lub przeczą dowodom zebranym przez policję. Nie ode mnie zależy wynik procesu, więc nie mam się o co martwić.
– A co ze Złodziejem Czaszek? – ciągnęła rudowłosa. – Podobno na sali sądowej powiedział, że gdyby nie pan, policja nigdy by go nie złapała.
Miała na myśli złodzieja ludzkich szczątków działającego na Pomorzu, przez niektórych zwanego seryjnym, który był nieuchwytny dla policji od ponad trzech lat. Ponieważ jego charakterystycznym sposobem działania były kradzieże czaszek, media okrzyknęły go Złodziejem Czaszek. Otrzymał też przydomek „Duch”, bo nikt go nie widział, nie znał i nie mógł odgadnąć jego motywów.
– Jeśli myślicie państwo, że antropolodzy sądowi zjawiają się na miejscu przestępstwa i rozwiązują zagadki niczym Sherlock Holmes, to jesteście w błędzie.
– Nie brał pan czynnego udziału w śledztwie? – Rudowłosa nie dawała za wygraną.
– Policja poprosiła mnie o pomoc, to prawda, ale w sprawie Złodzieja Czaszek w ogóle nie ruszyłem się z naszego zakładu. Wszystko, czego potrzebowałem, wysłano mi na pocztę elektroniczną – uciął na chwilę. Na sali zapanowała cisza jak w kościele. Potem dodał: – Czy w ten sposób rozwiałem nieco mit antropologa-detektywa?
Fala śmiechu rozeszła się po sali.
– A teraz się obawiam, że muszę kończyć i wypuścić państwa na kawę. Miłego dnia.
Studenci nagrodzili go brawami, a on wrócił do katedry, żeby spakować rzeczy do torby.
– Przepraszam, doktorze – rzekła policjantka. – Podkomisarz Natalia Turkot. Komenda Miejska Policji. – Wyjęła odznakę. – Potrzebuję pana pomocy.
– Czy to pilne?
– Nie zajmowałabym panu czasu, gdyby sprawa nie była poważna – zapewniła.
Feusette spakował laptopa do torby.
– Zatem czym mogę służyć?
– Znaleźliśmy szczątki.
– To przywieźcie je tu do badania.
– To nie takie proste.
– Dlaczego?
– Nie możemy ich ruszyć.
– Czyżby zalano je betonem? – zażartował Feusette, ale Turkot nie było do śmiechu.
Większość sekcji zwłok przeprowadzał tutaj, w gmachu uniwersyteckim w Zakładzie Medycyny Sądowej. Na miejsce zdarzenia wzywano patomorfologa oraz lekarza, który formalnie stwierdzał zgon.
Feusette nie zajmował się przyczyną i sposobem śmierci, zaczynał tam, gdzie patomorfolog kończył. Jego zadaniem było odtworzenie przebiegu życia zmarłego – połączenie jego tożsamości z tym, co po nim zostało. Dlatego zwykle wkraczał jako ostatni. Czyżby coś miało się zmienić?
– To właśnie znaleźliśmy.
Podkomisarz pokazała mu fotografię z miejsca zdarzenia.
– To nie jest naturalna pozycja ludzkiego szkieletu – stwierdził pewnie.
– Nigdy przedtem nie spotkałam się z czymś takim – przyznała policjantka. – Nie chciałabym powtórki z Pomorza.
Gdy w pogodny listopadowy poranek wezwano policjantów na cmentarz do gdyńskiej dzielnicy Leszczynki, nie spodziewali się oni, że będzie to początek długiego śledztwa, które zszokuje nie tylko opinię publiczną, lecz także ich samych.
Zniszczono grób i wykopano dziurę. W trumnie leżały ludzkie szczątki, ale nie wszystkie. Brakowało czaszki. Policja wszczęła dochodzenie na podstawie kodeksu karnego. I to wszystko. Nie znaleziono żadnych świadków ani podejrzanych.
Dwa miesiące później na tym samym cmentarzu doszło do kolejnej profanacji. Modus operandi był podobny: grób zniszczono nocą, zbezczeszczono szczątki i skradziono czaszkę. To zuchwalstwo było niczym ukłucie w ego policji, dlatego Komenda Miejska Policji w Gdyni nadała sprawie priorytet. Do zespołu kryminalnych dołączyło dwóch kolejnych funkcjonariuszy, a sprawcę nazwali Złodziejem Czaszek.
Uderzył ponownie w Redzie, niewielkim kurorcie za Gdynią. Noc była deszczowa, wiał wiatr. Nikt wtedy nawet nie przechodził obok cmentarza. Mimo niesprzyjających warunków rozbił kamienną płytę – dodatkowo zabezpieczoną zbrojonym betonem, którego używa się do budowy fundamentów – znieważył szczątki i ukradł czaszkę. Do czwartej profanacji doszło na cmentarzu w Wejherowie. Taki sam sposób działania, deszczowa noc, grób blisko ogrodzenia. Tym razem jednak zniszczył jednej nocy dwa groby i zabrał trofea ze sobą.
Połączono siły komendy i komisariatów, a rezultatem współpracy było stworzenie kilku hipotez. Pierwsza zakładała, że dopuścił się tego satanista. Sam fakt niszczenia katolickich grobów i znieważania zwłok przemawiał za tym, że wykorzystuje je potem do odprawiania czarnej mszy. Ta hipoteza upadła już na samym początku. Śledczy zaczęli podejrzewać, że sprawca kradnie czaszki, aby je sprzedawać studentom medycyny. Mało znana tradycja mówiła, że każdy student powinien posiadać ludzką czaszkę, aby dobrze przygotować się do egzaminu z anatomii. Wartość czarnorynkowa wynosiła nawet tysiąc złotych. Era drukarek 3D miała dopiero nadejść – a nawet przy takiej technologii dostępnej w dzisiejszych czasach większość studentów preferuje te prawdziwe, ludzkie czaszki.
Teoria o nekrofilu utrzymała się najdłużej, gdyż okazała się najbardziej wiarygodna. Psycholog z Instytutu Ekspertyz Sądowych w Krakowie stworzył profil, w którym opisał Złodzieja Czaszek jako ofiarę zaburzeń seksualnych i fetyszystę. Bodźcem stymulującym podniecenie miały być ludzkie szczątki, a konkretnie czaszki. Był samotnikiem. Pełną anonimowość odnajdował w noce, zwłaszcza te deszczowe i wietrzne. Przez „działania o charakterze seryjnym”, jak określił je profiler, pragnął dominacji. Miało być to kompensacją deficytów, które odczuwał od wielu lat. W ostatnim zdaniu do specgrupy psycholog z Krakowa powiedział, że „nie przestanie, dopóki go nie złapiecie”.
Złodziej Czaszek pojawił się na cmentarzu w Lęborku na początku kwietnia – dokładnie w noc z niedzieli wielkanocnej na poniedziałek, kiedy policjanci z grupy śledczej zajadali świąteczne potrawy i nie wychodzili z domu. Jak zwykle rozbił płytę nagrobną, dostał się do trumny i zabrał czaszkę. A po tym – ni stąd, ni zowąd – zaprzestał swojej działalności na pół roku.
W ciągu trzech lat poszukiwań sprawcy kierownictwo komendy zmieniło się trzy razy i wydało na działania dziesiątki tysięcy złotych. „Duch” wciąż pozostawał nieuchwytny. Gdyby w tamtym czasie panowała taka sama moda na monitoring jak dziś, nie udałoby mu się ukrywać tak długo. Ale było inaczej. Nie zmieniło się to, że Komenda Wojewódzka chciała sukcesów, którymi mogłaby podzielić się ze społeczeństwem. Przełożeni nie zamierzali wydawać pieniędzy na długotrwałe śledztwo. Złodziej Czaszek przepadł jak kamień w wodę, może zmarł albo skończył w więzieniu za inne przestępstwo. Nie pomagały codzienne raporty i zapewnienia, że prędzej czy później powróci. I kiedy miała paść decyzja o rozwiązaniu specgrupy, uderzył.
Tym razem pojawił się w Rumi i skradł czaszkę emerytki. Lokalni dziennikarze rozdmuchali temat, wygrzebując podobne wydarzenia z Gdyni, Redy i Wejherowa. Wtedy wszyscy o nim usłyszeli. Przez media przetoczyła się fala programów poświęconych profanacjom. Dla ludzi był to szok. Samo zbezczeszczanie jest czymś w rodzaju tabu, a co dopiero seria.
To przelało czarę goryczy. Do śledztwa włączyła się Komenda Główna z Warszawy, otworzyła czek in blanco, angażując najlepszych ekspertów kryminalistyki i medycyny sądowej. Każdego, kto mógł się przydać.
I właśnie tym sposobem trafili do Feusette’a.
Szedł wzdłuż drogi wojewódzkiej numer trzysta siedem. Nie przeszkadzały mu niska temperatura i mroźny wiatr wiejący prosto w twarz. Nie znaczyło to, że nie czuł zimna; przeciwnie – lata w wojsku nauczyły go radzić sobie w trudnych sytuacjach, zaadaptować się do warunków i wykorzystać je na własną korzyść.
Minął go radiowóz, ale policjant nawet na niego nie spojrzał. I dobrze. Lepiej pozostać niewidzialnym, wtedy nie popełnia się błędów. Nie mógł dać się złapać, zanim nie wykona tego, co miał do zrobienia. Nie chodziło tylko o dzisiejszą noc na cmentarzu, lecz o coś, co wydarzyło się ponad czterdzieści lat temu.
Wyszedł z pola przy rondzie, gdzie parkowały tiry, i szedł przed siebie w stronę Niepruszewa. Dochodziła dwunasta. Auta przejeżdżały co jakiś czas za barierkami, ale go nie interesowało, dokąd zmierzają.
Jeden z pojazdów, biały kamper adria twin, zwolnił nieco, kiedy go mijał, po chwili przyspieszył i zniknął za horyzontem. „Ładne autko” – przyznał w myślach. Zawsze marzył o takim kamperze. Jeździłby nim na łono natury i spędzał czas w samotności, którą sobie cenił, albo zamieszkałby w nim na jakiś czas, żeby móc budzić się wraz ze wschodem słońca.
Do celu pozostało mu jeszcze pięć kilometrów. W obozie odpocznie, przede wszystkim odeśpi pracowitą nockę na cmentarzu, a potem przygotuje się do kolejnego wypadu. Tak, jak chciała to zrobić ona. Tak, jak to zaplanowali.
Zawiesił aparat na szyi. Zawsze brał go ze sobą. Robił zdjęcia z miejsca przestępstwa, podobnie jak robi to technik kryminalistyki. Nigdy nie wiadomo, co może się przydać, kiedy nie będzie można powrócić na miejsce zdarzenia. Miał też ze sobą srebrny neseser wzmocniony aluminiowymi łączami. Trzymał tam pędzel, kielnie, strunowe woreczki, a nawet sitko do przesiewania niewielkich kostek.
Przeszły go dreszcze, gdy mroźny wiatr dostał się za kołnierz płaszcza.
– Idzie pan, doktorze? – spytała podkomisarz Turkot.
Feusette się zorientował, że wciąż stoi przed bramą.
– Już idę.
Wziął głęboki oddech i wszedł.
Cmentarz wyglądał na uśpiony. Ziemię, drzewa i nagrobki pokrywały otuliny śniegu. Panowała tu względna cisza przerywana krakaniem wron, które obsiadły nagie, szponiaste gałęzie.
Zawsze bał się takich miejsc. Po śmierci ojca lęk nasilił się wręcz do rozmiarów fobii. Nikt o tym nie wiedział oprócz matki i siostry, które towarzyszyły mu w wizytach u psychiatry i przypominały o braniu leków. Dla antropologa spędzającego większość czasu ze zmarłymi to wstydliwa skaza, dlatego też stała się jego tajemnicą. Na szczęście miał przy sobie leki. Łyknął dwie tabletki xanaxu jeszcze przed wyjściem z uczelni. Benzodiazepiny niedługo miały zacząć działać.
Podążał za policjantką. Śnieg wsypywał mu się do wnętrza lakierków. Na szczęście alejkę odśnieżono i posypano ziemią.
– Gdzie ten grób? – spytał.
– Widzi pan kapliczkę? – Turkot wskazała na ceglaną budowlę przed nimi.
– Tak.
– Zaraz za nią.
Minąwszy kapliczkę, Feusette ujrzał taśmę odgradzającą grób, dwa halogeny, technika kryminalistyki w kombinezonie i kilku policjantów.
Na chwilę jego oddech zrobił się płytszy. Serce zaczęło walić w piersiach. Na moment zrobiło mu się ciemno przed oczami. Oparł się dłonią o drzewo. Tabletki jeszcze nie zadziałały pełną mocą. Musiał sam się z tym zmierzyć. Zamknął oczy, uspokoił oddech i wyobraził sobie baloniki. Najpierw zielony. Wziął kilka płytkich wdechów. Teraz wyobraził sobie żółty balonik, do którego musiał nadmuchać więcej powietrza. Oddychał spokojnie, lecz pełną piersią. Wyobraził sobie niebieski balonik w okolicach przepony. Czuł, że oddech dociera do najgłębszych części płuc.
– Wszystko w porządku? – spytała podkomisarz.
– Potrzebuję chwili – odparł z wciąż zamkniętymi oczami.
– Źle pan się czuje, doktorze?
– Po prostu zaparło mi dech w piersiach – zażartował.
Turkot cofnęła się w jego stronę.
– Przecież jest pan antropologiem – powiedziała ściszonym głosem. – Na co dzień ma pan do czynienia ze zmarłymi.
Otworzył oczy. Nie mógł i nie miał zamiaru powiedzieć jej prawdy. Strach przed cmentarzami. Dobre sobie. Jedna z rzadkich fobii, jaką ludzki umysł potrafił stworzyć. Czasem żałował, że nie cierpiał na arachnofobię albo na lęk przed wysokością. Coś normalnego, typowego i mniej obciachowego.
– Okej. – Wyprostował plecy, gotowy stawić czoła temu, co ma nadejść. – Proszę prowadzić.
Podkomisarz podeszła do swoich kolegów i go przedstawiła.
– Coś nowego? – spytała, ale policjanci tylko wzruszyli ramionami.
Feusette postawił walizkę na śniegu, wyjął i założył kombinezon ochronny. Jego uwagę przykuła kamienna płyta leżąca w całości obok grobu, wykopana dziura i bazgroły na tablicy przedstawiającej informacje o zmarłej osobie. Kiedy przyjrzał się temu dłużej, bazgroły ułożyły się w symbol krzyża, na którego ramionach widniały litery: F, P, M i S.
– Pieprzeni sataniści – skwitowała podkomisarz.
– Ich podejrzewacie?
– A kto inny zrobiłby to wszystko?
– Sataniści namalowaliby tu jakiś pentagram, ale nie krzyż – zauważył Feusette.
Turkot wzruszyła ramionami.
– To zależy od interpretacji. Są krzyże egipskie i celtyckie, które uznaje się za pogańskie. Swastyka też jest krzyżem...
– A co znaczą te litery: F, P, M, S?
– Nie mam zielonego pojęcia.
– Płyta nagrobna jest cała – ciągnął. – Dlaczego po prostu sataniści jej nie zniszczyli, jak to zwykle bywa przy profanacjach?
– Zrobiono to bardzo sprytnie – skomentowała. – Grób ma co najmniej dziesięć lat. Klejenia po bokach były słabe. Sprawca musiał ją podważyć, a potem zsunąć.
– „Musiał?” – wtrącił Feusette.
– Na razie znaleźliśmy jednakowe odciski podeszwy. Numer czterdzieści sześć – wyjaśniła. – Więc zakładamy, że to jeden człowiek, najprawdopodobniej wysoki i krzepki mężczyzna. Ziemia jest zmarznięta jak skorupa lodowca i żeby dostać się do trumny, oprócz łopaty musiał użyć kilofa. Zresztą ślady w ziemi mówią same za siebie.
– Kto o tym zawiadomił?
– Tutejszy grabarz. Gadałam już z nim. Nic nie wie. Nikogo nie widział. Sam natrafił na to przypadkiem.
Feusette spojrzał na fotoceramikę umieszczoną na tablicy w kształcie kwadratu z przylegającym do niej krzyżem. Przedstawiała jasnowłosą kobietę o niebieskich oczach. Lekko uniesiona warga odsłaniała szereg białych zębów. Nazywała się Anna Kruger i w jego ocenie była ładną kobietą.
– Miała zaledwie dwadzieścia lat, gdy zmarła – stwierdził.
– Bardziej mnie interesuje, co takiego się stało, kiedy już nie żyła – powiedziała Turkot. – Zwłaszcza, co stało się tej nocy.
Halogeny na statywach rzucały plamę jaskrawego światła na dziurę w ziemi. W jej kręgu leżały ludzkie szczątki. Wieko trumny zniknęło; rozłożył je czas. Między kośćmi walały się jedynie jego fragmenty.
– Myślałam, że znajdziemy zwłoki napuchnięte i pełne robali. – W głębi duszy podkomisarz Turkot cieszyła się, że stało się inaczej.
Feusette wiedział, że rozkład ciała w grobie wciąż stanowił temat tabu. Nie można było wpakować martwego człowieka do trumny, zakopać i obserwować rozkładu, jak robiono to na przykład na trupich farmach w Stanach Zjednoczonych. W Polsce taką praktykę nazywano zbezczeszczeniem. Na szczęście przy każdym nowym przypadku antropolodzy sądowi zaglądali coraz głębiej za kurtynę śmierci.
– Zakładamy, że po dziesięciu latach powinno dojść do zeszkieletowania – wyjaśnił. – Trumna to nie kapsuła. Z czasem drewno też się rozkłada i wpuszcza do wnętrza ziemię, a z nią całą masę robaków.
– I tyle w temacie wiecznego odpoczynku. – Turkot wsadziła ręce w kieszeń.
Feusette się zaśmiał, chociaż wiedział, że nie była to odpowiednia sytuacja.
– Ale zanim dopadną nas nekrofagi, pierwszym wrogiem jest nasze własne ciało – ciągnął. Czerpał dziwną przyjemność z tego, jak na jego wyjaśnienia reagowali ludzie. – Kiedy system odpornościowy przestaje działać, miliardy bakterii, które pomagały trawić pożywienie, zaczynają zjadać nas od środka. Ucztę rozpoczynają od jelit, przez brzuch, aż zajmą się wszystkimi organami wewnętrznymi. Następnie komórki pozbawione tlenu pękają, a z ciała wylewają się płyny ustrojowe, czyli cuchnąca, tłusta, mydlana substancja. Nazywamy ją trupim woskiem.
Podkomisarz skrzywiła twarz, jakby spróbowała cytryny.
– Śmierć jest przejebana.
– I jest jedyną pewną rzeczą na tym świecie – skwitował Feusette.
– No dobrze, ale nikt mi nie powie, że tak układają się ludzkie szczątki. – Wskazała palcem na dziurę. Czaszka, która powinna znajdować się u wezgłowia trumny, leżała między kośćmi kończyn dolnych. – Może mi to pan wyjaśnić, doktorze?
– Zdarza się, że kiedy zwłoki są rozdzielone, zakłady pogrzebowe przyszywają do tułowia głowy, które podczas transportu mogą poturlać się wzdłuż trumny.
– Nie sądzę, żeby zrobili coś takiego.
Chodziło jej o coś, co przykuło uwagę Feusette’a, gdy pokazała mu zdjęcie na sali wykładowej. Między żebra denatki wbito pionowo dwie kości. Jedna znajdowała się po prawej stronie, między trzecim a czwartym żebrem, druga zaś tam, gdzie niegdyś biło serce Anny Kruger.
– Czemu te kości wystają jak kołki?
– Szczerze mówiąc – odparł – pierwszy raz widzę coś takiego.
Feusette uklęknął na krawędzi grobu, po czym schylił się do jego wnętrza, aby wyciągnąć jedną z wystających kości. Potem na powrót stanął na proste nogi.
– Ta kość została wbita niedawno, więc myślę, że mógł być to sprawca – odparł, po czym zawiesił wzrok na czymś o wiele bardziej zdumiewającym. – Widzi to pani podkomisarz?
– Kość jest zaostrzona na końcu. – Turkot poprawiła okulary i schowała ręce w kieszenie spodni. – Przypomina kołek na wampiry.
– Właśnie.
– Ale przecież to ludzka kość – skomentowała zaskoczona.
Feusette zadumał się na chwilę. Pomyślał o pradawnych zabiegach, które wykorzystywano, aby zmarły nie mógł wrócić po śmierci i męczyć żywych.
Turkot wydawała się skołowana.
– Po co ktoś wbija kołki w przypadkowe szczątki?
Feusette spojrzał na nią posępnym wzrokiem.
– To nie przypadek, pani podkomisarz. To, co widzimy, zostało zaplanowane.
Powieści obyczajowe, kryminały, thrilleryWciągające i niebanalneZaczytaj się!
www.prozami.pl
Księgarnia wysyłkowawww.literaturainspiruje.pl