Telepata - Adrian Ksycki - ebook + audiobook + książka

Telepata ebook

Ksycki Adrian

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Debiutujący w Czarnej Owcy Adrian Ksycki zaprasza do brutalnego i pełnego tajemnic Poznania.

Z placu zabaw w Poznaniu bez śladu znika mała dziewczynka. Policja próbuje ustalić, czy dziecko zostało porwane, ale niespodziewanie dowody doprowadzają śledczych do morderstwa sprzed lat. W tym czasie w mieście dochodzi do kolejnego zaginięcia.

Bezsilna policja postanawia zaangażować w sprawę znanego jasnowidza. Jego pomoc może być jedyną szansą na rozwiązanie tajemniczej zbrodni sprzed lat i uratowanie zaginionych dzieci.

Adrian Ksycki – autor powieści kryminalnych i thrillerów. Absolwent Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu. Z wykształcenia filolog angielski i metodyk. Pisał dla magazynu „The Teacher”. Przygodę z pisaniem rozpoczął od debiutanckiej powieści Przysięga Pięciu, która ukazała się w 2020 roku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 385

Oceny
4,4 (353 oceny)
204
103
39
7
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
beataw74

Dobrze spędzony czas

👍
30
Mike781

Dobrze spędzony czas

Mam ochotę na ciąg dalszy z powstającym Archiwum X
10
ecencia

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka.
10
natellie

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja, polecam!
10
paulinajozwiak84

Nie oderwiesz się od lektury

Swietny debiut, wciągająca, z ciekawym motywem zbrodni. Lektor w audiobooku zrobił świetna robotę.
10

Popularność




STA­TUS QUO

Zagi­nię­cie dziecka to dla rodzi­ców naj­więk­szy dra­mat. Jeśli ni­gdy się ono nie odnaj­dzie, jest chyba nawet gor­szy od jego śmierci.

Z roku na rok na całym świe­cie liczba zagi­nięć wzra­sta. O dziwo, naj­wię­cej dzieci ginie w kra­jach naj­bar­dziej roz­wi­nię­tych gospo­dar­czo, takich jak Stany Zjed­no­czone, Wielka Bry­ta­nia czy Niemcy. Dla­czego? Naj­czę­ściej z powodu nie­wła­ści­wej opieki rodzi­ców, któ­rzy pozo­sta­wili pocie­chy na podwórku lub pozwo­lili im na samo­dzielny powrót ze szkoły. Odno­to­wuje się rów­nież coraz licz­niej­sze przy­padki tak zwa­nych porwań rodzi­ciel­skich, kiedy to dziecko staje się przed­mio­tem walki pomię­dzy rodzi­cami – dosłow­nie „przed­mio­tem”, gdyż wtedy ani matka, ani ojciec nie myślą o jego dobru. Naj­bar­dziej jed­nak szo­kują sprawy, w któ­rych mało­letni stali się ofiarą upro­wa­dze­nia, pedo­fi­lii lub mor­der­stwa. Zni­kają nagle, ni­gdy się nie odnaj­dują – lub odnaj­dują się mar­twi. W więk­szo­ści kra­jów stwo­rzono sys­tem poszu­ki­wa­nia osób zagi­nio­nych, wpro­wa­dzono pro­ce­dury postę­po­wa­nia i meto­dykę czyn­no­ści poszu­ki­waw­czych. Wywo­dzący się ze Sta­nów Zjed­no­czo­nych i funk­cjo­nu­jący tam od 1996 roku sys­tem Child Alert (zwany także za oce­anem Amber Aler­tem – od imie­nia pierw­szej poszu­ki­wa­nej w ten spo­sób dziew­czynki – dzie­wię­cio­let­niej Amber Hager­man) staje się coraz bar­dziej powszechny także w kra­jach Unii Euro­pej­skiej. W wielu z nich poli­cja stwo­rzyła bazy danych grup, czę­sto spe­cja­li­stycz­nych, ratow­ni­czo-poszu­ki­waw­czych, które współ­pra­cują przy poszu­ki­wa­niach, nie­raz w skraj­nie trud­nych i nie­przy­ja­znych warun­kach.

W wypadku zagi­nięć bar­dzo pomocne są media spo­łecz­no­ściowe, któ­rych użyt­kow­nicy mogą udo­stęp­niać zdję­cia i wia­do­mo­ści o zagi­nio­nym dziecku, co spra­wia, że rośnie praw­do­po­do­bień­stwo jego odna­le­zie­nia.

W Pol­sce działa Fun­da­cja ITAKA, do któ­rej wciąż zgła­szają się rodzice, któ­rzy nie stra­cili nadziei. Wie­rzą, że każda infor­ma­cja rzuci nowe świa­tło albo że dzien­ni­ka­rze wrócą do ich histo­rii; a może wtedy – jakimś cudem – odnajdą utra­cone dziecko. Prze­wa­ża­jąca liczba, bo aż dzie­więć­dzie­siąt pięć pro­cent mało­let­nich zagi­nio­nych, wraca do domu, naj­czę­ściej dość szybko. To kwe­stia godzin albo kilku dni. Jed­nak pię­ciu pro­cent dzieci nie udaje się odna­leźć ni­gdy.

I to wła­śnie im dedy­kuję tę powieść.

Podobno ptaki prze­stały śpie­wać, a tem­pe­ra­tura gwał­tow­nie spa­dła. Zupeł­nie jakby samemu Bogu zabra­kło tchu. Nikt nie odwa­żył się mówić o swoim wsty­dzie czy smutku. Odko­py­wali ciała jedne po dru­gich. Oczy zmar­łych dzieci były zamknięte, jakby cze­kały na pozwo­le­nie, żeby je otwo­rzyć. Czy dalej marzyły o lodach i pla­cach zabaw? A może o tor­cie uro­dzi­no­wym i bez­tro­skiej przy­szło­ści? Może razem z życiem ode­brano im nie­win­ność i pogrze­bano ją w zim­nej ziemi? Zda­wało się, że nawet Bóg nie pozwo­liłby na tak okrutny los. A może te skrzyw­dzone młode dusze odra­dzają się na nowo, gdy świat nie patrzy?

Bar­dzo chcę wie­rzyć, że ist­nieje prawda tak głę­boko ukryta, że tylko naj­bar­dziej wraż­liwe oczy są w sta­nie ją dostrzec. Nie­koń­cząca się pro­ce­sja dusz – coś, czego nikomu nie uda się znisz­czyć.

Chcę wie­rzyć, że boska kara i nagroda wymy­kają się naszemu poj­mo­wa­niu. Że nie potra­fimy dostrzec tej prawdy. Że to, co rodzi się i żyje, nie może być pogrze­bane w ziemi. Czeka jedy­nie na znak od Boga, by odro­dzić się na nowo. By w pra­daw­nym świe­tle gwiazd zna­leźć uko­je­nie.

Z Archi­wum X

PRO­LOG

Jeżyce w Pozna­niu, 17.31

– Fajny miś.

Dziew­czynka przy­glą­dała się plu­sza­kowi, nie wie­dząc za bar­dzo, dla­czego spo­czywa w dło­niach kobiety.

„Zabawki są dla dzieci”, pomy­ślała. „Nie dla doro­słych. Na pewno nie dla star­szych ludzi”.

Miś był brą­zowy. Stary. Jeden z tych, które od zawsze walają się po domu jako pamiątka dzie­ciń­stwa rodzi­ców. Miś z opad­nię­tym lewym uszkiem, który poja­wiał się w bajce z zającz­kiem, pro­siacz­kiem i parą kró­licz­ków. Nie dorów­ny­wał pod żad­nym wzglę­dem kucy­kom Pony czy lal­kom Mon­ster High.

Dziew­czynka patrzyła raz na niego, raz na jego wła­ści­cielkę i nagle naszło ją dziwne uczu­cie.

„Ja znam tę panią”.

Kobieta sie­działa na wózku inwa­lidz­kim nie­całe dzie­sięć kro­ków dalej. Palce słońca doty­kały jej pomarsz­czo­nej twa­rzy. Była chuda. Być może dla­tego okryła nogi kocem. Na nosie miała oku­lary prze­ciw­sło­neczne. Nie­wi­doczne oczy obser­wo­wały dziew­czynkę uważ­nie, ale ona nie mogła o tym wie­dzieć. Była jedy­nie dziec­kiem.

– Ładny jest, co nie? – Kobieta pochy­liła się, potrzą­sa­jąc misiem jak grze­chotką. – Chcia­ła­byś się nim poba­wić?

Dziew­czynka zro­biła kilka kro­ków w przód, po czym zatrzy­mała się na chwilę.

Z tyłu głowy ode­zwał się głos. Głos roz­sądku, który powta­rzał słowa mamy, żeby zawsze pytać o pozwo­le­nie, infor­mo­wać, nie odcho­dzić daleko. Ten sam głos prze­strze­gał ją przed innymi ludźmi. „Ni­gdy nie roz­ma­wiaj z nie­zna­jo­mymi”, „Nie bierz żad­nych cukier­ków od obcych”, „Zawsze pil­nuj się mamy i taty”.

Dzi­siaj ten głos był inny, nie­wy­raźny i pra­wie nie­sły­szalny.

– Możesz się nim poba­wić. – Sta­ruszka uśmiech­nęła się do niej jak stara przy­ja­ciółka.

Dziew­czynka zro­biła kolejny krok, chwy­ciła plu­szaka w dło­nie i roz­cią­gnęła wargi w uśmie­chu.

– Skąd go pani ma?

– To pamiątka – powie­działa kobieta na wózku. – Każdy ma po kimś pamiątkę, prawda, Mary­siu?

Dziew­czynka nie wie­działa, co odpo­wie­dzieć. Dzi­wiła się, że kobieta nazwała ją po imie­niu, ale jakoś się jej nie bała. Nie wia­domo dla­czego czuła do niej zaufa­nie.

– Mam jesz­cze kilka zaba­wek w aucie. Chcia­ła­byś zoba­czyć?

Mary­sia potwier­dza­jąco kiw­nęła głową.

Jej tata sie­dział na ławce pochło­nięty roz­mową z jakimś innym tatą. Nie patrzył nawet w jej stronę. Nor­mal­nie poszłaby do niego i zapy­tała o pozwo­le­nie. Głos z tyłu głowy powstrzy­małby ją przed wyj­ściem z nie­zna­jomą poza wyzna­czony teren, wyjąc na alarm gło­śno jak syrena.

Dziś go nie usły­szała.

1

Nie było przed nią ucieczki.

Spo­kojne dotąd morze wznio­sło falę na wyso­kość trzy­dzie­stu metrów i pędziło w jego kie­runku.

– Ucie­kaj! – krzyk­nął dam­ski głos zza jego ple­ców.

Chciał to zro­bić, ale nogi odmó­wiły mu posłu­szeń­stwa. Były jak mar­mu­rowe rzeźby przy­twier­dzone do pod­łoża.

– Ucie­kaj!

Nie zro­bił tego, za to spoj­rzał przed sie­bie. W uszach mu zapisz­czało, w oczach odbi­jał się obraz bia­łej grzywy mon­stru­al­nej fali. Szła pro­sto na niego, poły­ka­jąc kutry i statki pasa­żer­skie. Zie­mia zatrzę­sła się pod jego nogami. Wciąż sły­szał pisk. Za chwilę kil­ka­set ton wody ude­rzy w niego siłą pędzą­cego boeinga. Umrze naj­gor­szą z moż­li­wych śmierci.

Kiedy ponow­nie uniósł głowę, masa wody spa­dała wprost na niego. Zdą­żył zakryć się rękami.

Michał Pakul­ski otwo­rzył oczy. Budził się zwy­kle, gdy znaj­do­wał się już pod wodą, ale tym razem było ina­czej. Kosz­mar skoń­czył się wcze­śniej, cho­ciaż jeden dźwięk prze­do­stał się do rze­czy­wi­sto­ści. Pisk w uszach zmie­nił się w dźwięk tele­fonu.

Pakul­ski wyma­cał komórkę na noc­nej szafce i spoj­rzał na ekran. Bły­ska­wica bólu od razu roze­szła się po czaszce. Musiał zmru­żyć oczy. Ktoś o nie­zna­nym nume­rze pró­bo­wał się z nim skon­tak­to­wać. Nie miał ochoty odbie­rać. Wyci­szył dźwięk bocz­nym przy­ci­skiem i odło­żył tele­fon na miej­sce. Ponow­nie zapa­no­wała błoga cisza.

W pokoju było ciemno, jedy­nie wąska smuga świa­tła prze­ci­skała się do wnę­trza przez szparę w zasło­nach. Poczuł pod sobą chłodną lnianą pościel, w sam raz na żar sza­le­jący za oknem. Z pew­no­ścią nie obu­dził się u sie­bie.

Pakul­ski usiadł na łóżku i prze­tarł twarz, szo­ru­jąc po kil­ku­dnio­wym zaro­ście w górę i w dół. Wyda­rze­nia ostat­nich godzin pamię­tał jak przez mgłę: duża sala, pełno ludzi. Przy­po­mniał sobie sma­głą kobietę z moc­nym ukra­iń­skim akcen­tem, która wrę­czyła mu klu­cze od pokoju, potem jazdę windą i… Pustka.

Jego smar­twatch wska­zy­wał dzie­więt­na­stą zero dwie. Wyma­cał włącz­nik lampki i pstryk­nął.

Świa­tło roz­ja­śniło wszystko oprócz wspo­mnień. Na noc­nej szafce stała bute­leczka po absyn­cie i szklanka, z łyżeczką w kształ­cie liścia. Wła­śnie to spo­wo­do­wało łupiący ból głowy. Pokój miał wystrój hote­lowy: nad sto­li­kiem wisiał tele­wi­zor, a w kącie stał mini­ba­rek. Po lewej stro­nie znaj­do­wała się duża prze­szklona łazienka z prysz­ni­cem i toa­letą. Wszystko dla osób o wyso­kich wyma­ga­niach i gru­bym port­felu. Pakul­ski miał na sobie biały szla­frok z wyha­fto­wa­nymi na piersi sło­wami: ANDER­SIA HOTEL. Poni­żej wyszyto dwa try­ka­jące się rogami koziołki.

„Czy jesz­cze śpię?”, pomy­ślał. „Czy wła­śnie obu­dzi­łem się w Pozna­niu?”

Zmu­sił obo­lałe mię­śnie, żeby wstać, i pod­szedł do okna. Gdy roz­su­nął zasłony, do pokoju wlała się fala świa­tła, uci­na­jąc spe­ku­la­cje, czy ostat­nie minuty były jawą, czy snem. Z wyso­kiego pię­tra roz­ta­czała się pano­rama mia­sta.

Ulica u stóp hotelu pro­wa­dziła w górę, obok wiel­kiego gma­chu kształ­tem przy­po­mi­na­ją­cego śpiącą jasz­czurkę. Było to nowo­cze­sne cen­trum han­dlowe, pod któ­rego dachem mie­ściły się także dwa dworce: kole­jowy i auto­bu­sowy. Kiedy wysiadł tam dziś w połu­dnie z pociągu, nie­mal zgu­bił się w gąsz­czu skle­pów i restau­ra­cji.

Strzępki wspo­mnień powró­ciły.

Kilka godzin wcze­śniej znaj­do­wał się w auli Uni­wer­sy­tetu im. Adama Mic­kie­wi­cza. Zapro­szono go, aby opo­wie­dział o współ­pracy z poli­cją. Jako jasno­widz brał udział w wielu spra­wach kry­mi­nal­nych. Nie było mu obce poszu­ki­wa­nie zagi­nio­nych czy loka­li­zo­wa­nie zwłok. Zło­dzieje, mor­dercy, psy­cho­paci – poma­gał ich łapać wyłącz­nie za pomocą umy­słu.

Pakul­ski nie spo­dzie­wał się tłu­mów, jakie zastał. Jego pro­fe­sja nie nale­żała do naj­bar­dziej powa­ża­nych, a samo poja­wie­nie się na wyż­szej uczelni wywo­ły­wało mie­szane uczu­cia. Naj­bar­dziej dotknięci czuli się scep­tycy. Wyra­ża­jąc sprze­ciw w róż­nego rodzaju pismach, żądali odwo­ła­nia tego wyda­rze­nia, a nawet gro­zili blo­kadą spo­tka­nia. Na szczę­ście nie zda­rzyło się jesz­cze, by dotrzy­mali obiet­nicy.

Zda­wał sobie sprawę, że na widowni znaj­dzie kilku z nich, i czuł się jak tore­ador przed walką z bykiem. Serce waliło mu jak młot, krew pędziła wzdłuż tęt­nic. Gdy zna­lazł się na estra­dzie, poczuł, jak nie­wi­dzialna ręka ści­ska mu żołą­dek do wiel­ko­ści orzeszka.

Ostat­nio czuł się podob­nie, kiedy czło­nek fun­da­cji bada­ją­cej zja­wi­ska para­nor­malne umie­ścił go w pierw­szej dzie­siątce naj­słyn­niej­szych jasno­wi­dzów ostat­nich stu lat. Jego nazwi­sko zna­la­zło się obok Ste­fana Osso­wiec­kiego, Wolfa Mes­singa i ojca Kli­muszki. Ważne wyróż­nie­nie, ale Pakul­ski twier­dził, że nie zasłu­guje na nie. Prze­ciw­nicy poszli o krok dalej, a falę nie­na­wi­ści wylali w komen­ta­rzach:

„Taki jasno­widz, a nie prze­wi­dział powo­dzi?”

„Kie­dyś takich palono na sto­sach, a teraz bry­lują w Inter­ne­cie. Świat scho­dzi na psy”.

„Dzi­wak, oszust, kuglarz, nie­nor­malny. Tylko wyciąga pie­nią­dze”.

Albo: „Pakul­ski to okul­ty­sta i czer­pie moc od Sza­tana”.

Dzi­siaj, trzy­sta kilo­me­trów od domu, musiał skon­fron­to­wać się ze swoją wąt­pliwą sławą. Zwłasz­cza po wstę­pie redak­torki maga­zynu „Wie­dza i Życie”.

– Mam ogromną przy­jem­ność popro­wa­dzić spo­tka­nie z naj­słyn­niej­szym pol­skim jasno­wi­dzem z Dar­łowa – obwie­ściła uro­czy­ście. – Chyba nie muszę go pań­stwu przed­sta­wiać. Znany z gazet i mediów, przede wszyst­kim dzięki udzia­łowi w gło­śnych spra­wach kry­mi­nal­nych, pan Michał Pakul­ski.

W odpo­wie­dzi na jej słowa roz­le­gły się grom­kie brawa.

– Pan Pakul­ski opo­wie nam dzi­siaj o nie­zwy­kłym i trud­nym zawo­dzie, o suk­ce­sach, poraż­kach, ale także o samym feno­me­nie tele­pa­tii.

Puka­nie do drzwi wyrwało go z zamy­śle­nia.

Co za licho? Zapul­so­wało mu w skro­niach.

Pró­bo­wał przy­po­mnieć sobie, czy nie miał umó­wio­nego spo­tka­nia, ale nie przy­cho­dziło mu nic do głowy. Poza tym nie miał ochoty nikogo przyj­mo­wać. Skoro zna­lazł się w tak eks­klu­zyw­nym miej­scu, chciał roz­ko­szo­wać się chwilą – sam, bez zbęd­nego otwie­ra­nia ust. Nie codzien­nie noco­wał w czte­ro­gwiazd­ko­wym hotelu.

Wale­nie w drzwi powtó­rzyło się ze zdwo­joną siłą. Ktoś po dru­giej stro­nie nie miał zamiaru odpu­ścić.

Co zro­bić, scho­wać się? Udać, że nikogo nie ma?

– Kto tam? – wychar­czał w końcu.

– Poli­cja – oznaj­mił stłu­miony męski głos. – Pro­szę otwo­rzyć.

Poli­cja? Spoj­rzał ponow­nie na swój smar­twatch. Nie była to ani pora, ani miej­sce na spo­tka­nie z mun­du­ro­wymi.

Uchy­lił drzwi. Łań­cuch zawie­szony mię­dzy skrzy­dłem a futryną naprę­żył się i wyzna­czył prze­strzeń, w któ­rej zna­la­zła się teraz twarz jego gościa. Nie­zna­jomy prze­wyż­szał go pra­wie o głowę, na pierw­szy rzut oka przy­po­mi­nał jed­nego z kafa­rów, któ­rzy popo­łu­dnia spę­dzają na siłowni, lecz jego musku­la­tura była bar­dziej natu­ralna, wyglą­dała na uzy­skaną bez pomocy sztucz­nych przy­spie­sza­czy.

– Panie Pakul­ski, muszę z panem poroz­ma­wiać. – Niski ton głosu i grube brwi suge­ro­wały twardy cha­rak­ter. – Aspi­rant Krzysz­tof Pod­rez, wydział kry­mi­nalny. Niech mnie pan wpu­ści.

– Ale co się stało? – Pakul­ski wolał ogra­ni­czyć kon­takt do nie­wiel­kiej szcze­liny w drzwiach.

– Chciał­bym poroz­ma­wiać o tym w środku.

– Nawet nie wiem, czy fak­tycz­nie jest pan z poli­cji.

Męż­czy­zna poka­zał mu odznakę.

– Teraz mi pan wie­rzy?

– Czy mogę wie­dzieć, w jakiej spra­wie przy­cho­dzi pan do mnie w sobotę po połu­dniu?

– Zagi­nęła dziew­czynka, panie Pakul­ski.

– Dziew­czynka?

– Tak. Jed­nak wolał­bym, żeby o szcze­gó­łach nie dowie­dzieli się wszy­scy miesz­kańcy tego pię­tra.

Głowę Michała zbom­bar­do­wała kolejna fala bólu. Prze­tarł czoło, jakby chciał go siłą zetrzeć, po czym zapro­sił gościa do środka. Wie­dział, po co mun­du­rowy tu przy­szedł. Współ­praca z poli­cją zawsze spro­wa­dzała się do jed­nego.

– Pro­szę dać mi chwilę. Muszę się ubrać. Ma pan ze sobą jakąś rzecz zagi­nio­nej?

Pod­rez spoj­rzał na niego zdzi­wiony.

– Tak wła­ści­wie to mam pana zabrać na miej­sce.

Pakul­ski odwró­cił się w jego stronę.

– Na miej­sce? Gdzie? To nie­moż­liwe – zaopo­no­wał. – Za godzinę mam kolejne spo­tka­nie.

Gdy wspo­mnie­nia powró­ciły, przy­po­mniał sobie także, że o dwu­dzie­stej ma poja­wić się gdzieś w cen­trum mia­sta, jakieś dwa i pół kilo­me­tra od hotelu. To spo­tka­nie przy­go­to­wy­wano przez kilka mie­sięcy. Pakul­ski miał sta­nąć twa­rzą w twarz z naukow­cami i deba­to­wać z nimi nad zagad­nie­niem uży­wa­nia tele­pa­tii w docho­dze­niach kry­mi­nal­nych. Wyda­rze­nie przy­cią­gnie na pewno wielu scep­ty­ków, dla­tego dobrze się do niego przy­go­to­wał.

Nie znał na tyle mia­sta, żeby samo­dziel­nie się tam dostać, ale zamó­wiono mu tak­sówkę, która miała za kwa­drans cze­kać przed wej­ściem do hotelu.

– Za godzinę może być za późno – powie­dział aspi­rant Pod­rez.

– Mógł pan zadzwo­nić wcze­śniej.

– A pan mógłby ode­brać w końcu tele­fon.

2

Mary­sia leżała na mate­racu, z głową opartą na lewej skroni. Na ręce miała różową opa­skę z imie­niem, którą zało­żyła, zanim spoj­rzała na misia. Przy­po­mi­nała śpiącą kró­lewnę. Jej powieki były zamknięte, szczel­nie bro­niąc dostępu do snów. Nie był to jed­nak ani sen, ani jawa.

Smu­kła postać sta­ruszki poja­wiła się w rogu pomiesz­cze­nia, w któ­rym nie­gdyś znaj­do­wała się wielka hala. Dziś było to zapusz­czone miej­sce. Ściany pokry­wało graf­fiti, na pod­ło­dze pię­trzyła się sterta gła­zów, spod któ­rej od czasu do czasu wysta­wiały łebki cie­kaw­skie szczury. Okna były dziu­rami bez szyb. Krótko mówiąc: kom­pletna ruina.

Sta­ruszka usia­dła na krze­śle, prze­cze­sała pal­cami włosy w poszu­ki­wa­niu spi­nek. Gdy zna­la­zła je wszyst­kie, bez pro­blemu oddzie­liła siwi­znę od reszty, odkry­wa­jąc gęstwinę czar­nych wło­sów. Następ­nie zro­biła to samo z twa­rzą, dotknęła pal­cami miej­sca za uszami i unio­sła nimi skórę, nacią­ga­jąc ją do gra­nic moż­li­wo­ści. Ta zaczęła odkle­jać się od policz­ków i osta­tecz­nie zsu­nęła się jak maska, spod któ­rej poja­wiło się zupeł­nie inne obli­cze – o wiele młod­sze i męskie. Nie było też pro­blemu ze ścią­gnię­ciem dam­skiego ubra­nia. Sukienka ześli­zgnęła się po chu­dym ciele jak po lodo­wej tafli – nie­ba­wem wszystko, co sta­no­wiło dzi­siej­sze prze­bra­nie, leżało na pod­ło­dze.

Obok sta­nął pół­nagi męż­czy­zna w sli­pach. Roz­cią­gnął mię­śnie ple­ców i karku, po czym usiadł na krze­śle.

„Faza pierw­sza roz­po­częta”.

Klik­nię­cie w kla­wia­turę oży­wiło ekran lap­topa i oświe­tliło obli­cze męż­czy­zny. Podłużny kształt twa­rzy z pro­stym nosem i bar­dzo wąskimi ustami, które w zesta­wie­niu z bar­dzo wydatną szczęką przy­po­mi­nały nacię­cie brzy­twą. Lap­top doma­gał się hasła. Męż­czy­zna wpi­sał cztery litery pseu­do­nimu, który sam sobie nadał: „Pan B”. Na ekra­nie poja­wiła się piasz­czy­sta wydma sma­gana wia­trem i samotna ikonka fol­deru. Poziom bate­rii infor­mo­wał, że pozo­stało jesz­cze dzie­więć­dzie­siąt osiem pro­cent.

„Wystar­czy”, pomy­ślał pan B. „Nie możemy się spie­szyć”.

Było duszno. Nawet koń­cówka dnia nie chciała przy­nieść uko­je­nia. Prze­po­cone ubra­nie kle­iło się cały czas do ciała, a pot spły­wał po krę­go­słu­pie niczym gór­ski stru­myk. Nawet teraz, gdy nie­mal nic nie miał na sobie. Jedy­nym ratun­kiem miały być burze, które zapo­wia­dali od początku tygo­dnia.

Mało praw­do­po­dobne, że ktoś dzi­siaj wybie­rze się na spa­cer po mie­ście, nie mówiąc już o zapusz­cza­niu się do tego miej­sca.

Pan B rozej­rzał się po pomiesz­cze­niu.

Było w nim coś fascy­nu­ją­cego. Coś, co przy­wo­dziło na myśl los czło­wieka. Nie­gdyś wło­żono w jego powsta­nie wiele wysiłku, stwo­rzono coś fan­ta­stycz­nego, coś, co miało słu­żyć dobremu celowi, ale ludzka pycha dopro­wa­dziła do tego, że miej­sce, choć piękne, pozo­sta­wione zostało samo sobie. Miało odejść w zapo­mnie­nie i osta­tecz­nie roz­le­cieć się w nie­byt.

Ludzie chęt­nie two­rzą, ale jesz­cze chęt­niej nisz­czą.

Pan B wstał od lap­topa i zbli­żył się do dziew­czynki.

– Obudź się, kocha­nie.

Pstryk­nię­cie pal­cami spro­wa­dziło jej świa­do­mość. Otwo­rzyła powoli oczy. Leżała spo­koj­nie jak owieczka, ze wzro­kiem utkwio­nym w sufit. Nie chciała na niego spoj­rzeć. Nie wie­działa, że tego chce. Nie wie­działa nawet, że kuc­nął tuż obok.

– Ludzie chęt­nie two­rzą, ale jesz­cze chęt­niej nisz­czą – zwró­cił się do Marysi. Spo­cone żyla­ste dło­nie pogła­skały włosy dziew­czynki. – Ja też stwo­rzę dziś coś wspa­nia­łego, tylko po to, żeby to znisz­czyć.

3

Czarny opel insi­gnia prze­ciął skrzy­żo­wa­nie i prze­mknął obok budynku Tar­gów Poznań­skich.

To było jedno z tych miejsc, któ­rymi Poznań mógł poszczy­cić się w sfe­rze biz­nesu. Od wschodu wcho­dziło się do oszklo­nego holu, tak wyso­kiego i sze­ro­kiego, że przy­po­mi­nał ogromne akwa­rium; i taką nazwą się posłu­gi­wano. Nad holem góro­wała iglica. Zbu­do­wana w for­mie masyw­nego prze­szklo­nego walca z nito­wymi połą­cze­niami, stwo­rzo­nymi na wzór tych z wieży Eif­fla. Mało kto wie, że kom­pleks powstał na tere­nie daw­nych sta­rych cmen­ta­rzy. Kiedy zbu­do­wano pierw­sze pawi­lony, głosy zmar­łych zostały zagłu­szone przez żywych, przed­się­bior­czych biz­nes­me­nów.

Na chod­niku po dru­giej stro­nie ulicy grupka nasto­lat­ków pole­wała się wodą, matka i jej trójka dzieci szu­kały odro­biny ochłody w lodach na patyku, a zako­chana para w japon­kach szła powoli spa­cer­kiem przed sie­bie, nie zwra­ca­jąc uwagi na cięż­kie powie­trze sierp­nio­wego wie­czoru.

Wnę­trze opla sta­no­wiło oazę. Z kra­tek deski roz­dziel­czej wydo­by­wał się chłodny powiew. Zimny prysz­nic orzeź­wił tro­chę Pakul­skiego, choć tele­pata wciąż czuł się tak, jakby wle­czono go przez pole kak­tu­sów. Odbi­cie twa­rzy w bocz­nym lusterku tylko to potwier­dzało. Wyglą­dał dokład­nie tak, jak się czuł. Krót­kie włosy miał zmierz­wione, zarówno te ciemne na czubku głowy, jak i te na skro­niach, przy­pró­szone przez czas siwi­zną. Nie dbał spe­cjal­nie o fry­zurę. Zresztą po co, skoro łyse zakola z roku na rok coraz bar­dziej pozba­wiały go dumy. W hotelu wrzu­cił na sie­bie pierw­sze lep­sze ciu­chy. Gra­na­towa koszula, w któ­rej wystą­pił w auli uni­wer­sy­tec­kiej, była pomięta i prze­po­cona, dżin­sowe spodnie nie nada­wały się na taką pogodę. Na szczę­ście miał na nogach zwy­kłe teni­sówki. Nie prze­pa­dał za ele­ganc­kimi pół­bu­tami, cho­ciaż powi­nien wyka­zać się odro­biną ele­gan­cji i wło­żyć je na tego typu spo­tka­nie.

Aspi­rant Pod­rez nie kła­mał. Histo­ria połą­czeń potwier­dzała to, że dzwo­nił co naj­mniej dzie­sięć razy. Jeden tele­fon po dru­gim. Pakul­ski współ­pra­co­wał z poli­cją od lat i wie­dział, że mogą go z łatwo­ścią odna­leźć. Spo­tka­nie w auli i panel naukowy zostały z pew­no­ścią roz­re­kla­mo­wane, więc wystar­czył jeden tele­fon do orga­ni­za­to­rów, aby dowie­dzieć się, gdzie aktu­al­nie prze­bywa, i „mach­nię­cie bla­chą” przed twa­rzą Ukra­inki, która wska­zała jego pokój. Pyta­nia do poli­cjanta były więc zbędne.

– A więc potrafi znaj­do­wać pan ludzi – ode­zwał się Pod­rez.

– W więk­szo­ści przy­pad­ków – odparł Pakul­ski.

– I wystar­czy panu jedy­nie rzecz zagi­nio­nej osoby albo foto­gra­fia?

– Tak.

– Bez tego się nie da?

– Jest trud­niej. To jakby pan przy­szedł z dole­gli­wo­ścią do leka­rza, ale nie chciał zdra­dzić, co pana boli. W końcu lekarz odkryje prawdę, ale to wymaga wię­cej czasu i badań.

Pod­rez uśmiech­nął się w odpo­wie­dzi.

– Wielu z nas uważa pana za kłamcę, ale wielu też w pana wie­rzy – powie­dział i wyjął z kie­szonki drzwi książkę, którą rzu­cił mu na kolana.

Pakul­ski nie musiał nawet patrzeć na okładkę. Adwo­kat umar­łych. Auto­bio­gra­fia Michała Pakul­skiego.

To wła­śnie z powodu tej książki przy­je­chał do Pozna­nia. Opi­sał w niej naj­waż­niej­sze sprawy kry­mi­nalne z dwu­dzie­stu pię­ciu lat swo­jej pro­fe­sji. Na okładce pięć­dzie­się­cio­letni, krót­ko­włosy Michał Pakul­ski pochyla się nad zwło­kami leżą­cymi w szu­wa­rach. Czas go nie oszczę­dził, na szczę­ście obszedł się łaska­wie z oczami. Podobno nie zmie­niają się przez całe życie. Jego oczy były nie­bie­skie niczym bez­kres oce­anu i nie­od­gad­nione jak jego dno. Dzięki obróbce kom­pu­te­ro­wej udało się wygła­dzić zmarszczki, ale nawet naj­lep­szy pro­gram nie był w sta­nie wyma­zać z twa­rzy zmę­cze­nia. Podob­nie jak nie­wiel­kiej bli­zny prze­ci­na­ją­cej prawą brew. Gra­fik co prawda mógłby ją usu­nąć, ale Pakul­ski nie wyra­ził na to zgody. Prze­szłość nie jest kra­iną, którą można tak łatwo opu­ścić.

„Przy­da­łyby ci się waka­cje”, pomy­ślał, spo­glą­da­jąc na swo­jego bliź­niaka na okładce. „Samotny urlop gdzieś daleko stąd”.

Białe obwódki wokół tytułu roz­ma­zy­wały szary kolor okładki niczym wycie­raczki poranną rosę. Pochy­lone litery ukła­dały się w słowa: Adwo­kat umar­łych. Wydawca dora­dzał mu, żeby jako tła użyć dwóch głów połą­czo­nych falami, które miały sym­bo­li­zo­wać tele­pa­tię. Pakul­ski jed­nak się nie zgo­dził. Uwa­żał, że to nie­praw­dziwe i pre­ten­sjo­nalne. Nikt prze­cież nie wie­dział, jak to naprawdę wygląda.

W ciągu sze­ściu mie­sięcy Adwo­kat umar­łych wspiął się na listy best­sel­le­rów. Recen­zenci pisali, że książkę czyta się jak dobry kry­mi­nał; z tą róż­nicą, że to nie fik­cja, ale czy­sta prawda. Pakul­ski nie spo­dzie­wał się takiego zain­te­re­so­wa­nia. W kato­lic­kim kraju tele­pa­tia budziła prze­cież bar­dzo mie­szane uczu­cia. Media także dole­wały oliwy do ognia, a słowo „hochsz­ta­pler” stało się dla więk­szo­ści dzien­ni­ka­rzy ulu­bio­nym okre­śle­niem czło­wieka, który opi­sał w swo­jej książce ponad ćwierć wieku życia pomię­dzy żywymi a umar­łymi.

– A pan, aspi­ran­cie, po któ­rej stro­nie bary­kady stoi?

– Twardo stą­pam po ziemi, panie Pakul­ski – odparł Pod­rez. – Łapa­nie prze­stęp­ców to żmudna praca, dzie­siątki godzin nad aktami, setki roz­mów i tro­chę szczę­ścia. Ktoś coś widział, ktoś sobie coś przy­po­mni albo poczuje wyrzuty sumie­nia.

– Nie wie­rzy pan w szó­sty zmysł?

– Żeby uwie­rzyć, muszę zoba­czyć.

– To po co przy­je­chał pan po mnie?

– Ofi­cer pro­wa­dzący mnie o to popro­sił.

– Ofi­cer?

– Star­szy aspi­rant Wyka – popra­wił się Pod­rez. – Pro­wa­dzi sprawę i wszystko wyja­śni panu na miej­scu.

Kry­mi­nalni nie mieli wyczu­cia czasu. Skła­dali mu zwy­kle nie­za­po­wie­dziane wizyty. Potra­fili dzwo­nić nad ranem albo w środku nocy. Pakul­skiego ni­gdy nie cią­gnęło do mun­duru, ale czuł się jak na służ­bie. Świą­tek, pią­tek, sobota – zawsze gotowy do dzia­ła­nia.

W końcu usta­lił zasady savoir-vivre’u. Wyma­gał naj­pierw roz­mowy tele­fo­nicz­nej, żeby się umó­wić na kon­kretny, wygodny dla niego ter­min, a następ­nie pro­sił o prze­sła­nie rze­czy. W końcu wyko­ny­wał wizję, zapi­sy­wał wszystko na kartce i odsy­łał zain­te­re­so­wa­nym. Z bie­giem lat pro­sił już tylko o foto­gra­fię, nawet wysłaną eme­me­sem. Tak się przy­jęło i nikt nie zmie­niał pro­to­kołu.

Aż do dzi­siaj.

– Może mi pan powie­dzieć coś wię­cej o tej dziew­czynce?

Pod­rez rzu­cił mu krót­kie spoj­rze­nie.

– Dziew­czynka ma sie­dem lat.

– I?

– I tyle wiem… – Roz­ło­żył ręce.

Zatrzy­mali się na świa­tłach.

– Ale sprawa jest poważna – cią­gnął Pakul­ski.

– Ina­czej nie szu­ka­li­by­śmy pomocy u jasno­wi­dza.

– Jed­nak nie włą­czył pan koguta.

Pod­rez wrzu­cił pierw­szy bieg i ruszył natych­miast, gdy krwi­sta czer­wień sygna­li­za­cji ulicz­nej zmie­niła się w bursz­tyn.

– Po co wywo­ły­wać panikę? Zagi­nię­cia dzieci to zawsze deli­katna sprawa. Rozu­mie pan.

Pakul­ski zro­zu­miał, także dru­gie dno tych słów.

Jego obec­ność miała pozo­stać tajem­nicą. W razie porażki nikt nie miał się o niej dowie­dzieć. W razie suk­cesu dosta­nie od poli­cji podzię­ko­wa­nie. Kolejne potwier­dze­nie tego, że jego dar jest praw­dziwy. Kolejna kro­pla w oce­anie walki o dobre imię tele­pa­tii.

– Wie­cie cho­ciaż, gdzie zagi­nęła? – Pakul­ski pod­jął ostat­nią próbę zdo­by­cia infor­ma­cji.

– Wiemy – odparł Pod­rez – ale to bar­dziej kom­pli­kuje sprawę. Na wszyst­kie pyta­nia odpo­wie aspi­rant Wyka – dodał. – To eks­pert od zagi­nięć.

Pakul­ski ode­tchnął ciężko.

– Mam nadzieję.

Wje­chali teraz w labi­rynt wąskich uli­czek, wzdłuż któ­rych stały sty­lowe kamie­nice. Ogródki kawiar­niane zapeł­niły się gośćmi gaszą­cymi pra­gnie­nie schło­dzo­nym piwem i innymi zim­nymi napo­jami. Starsi miesz­kańcy cho­wali się w cie­niu. Nie­któ­rzy sie­dzieli na bal­ko­nach i korzy­stali z ostat­nich pro­mieni słońca. Wyda­wało się, że czas pły­nie tu leni­wie, a sama dziel­nica odpo­czywa po upal­nym sierp­nio­wym dniu. I może tak było, ale zapar­ko­wany obok traw­nika samo­chód poli­cyjny zde­cy­do­wa­nie zakłó­cał idyl­liczną atmos­ferę.

Pod­rez zatrzy­mał auto zaraz za wozem pre­wen­cji. Sil­nik zwol­nił obroty, aż w końcu zamarł.

– Jeste­śmy na miej­scu.

Pakul­ski popa­trzył przez szybę sze­roko otwar­tymi oczami.

– Chyba pan żar­tuje! Tutaj zagi­nęła?

Brwi poli­cjanta pod­sko­czyły.

– Mówi­łem, że miej­sce tylko kom­pli­kuje sprawę.

4

Howard Phil­lips Love­craft mawiał, że źró­dłem ludz­kich lęków jest strach przed nie­zna­nym.

Jakub Mar­kotny nie mógł się z tym nie zgo­dzić. Jako nasto­la­tek zaczy­ty­wał się w budzą­cych grozę opo­wia­da­niach mistrza hor­roru, w któ­rych boha­te­ro­wie byli świad­kami dziw­nych zja­wisk nie z tego świata. Prze­świad­cze­nie, że w mro­kach eonów, pod­wod­nych miast, nie­prze­by­tego kosmosu czają się Wielcy Sta­rzy Bogo­wie i że wcale nie są nam przy­chylni, potę­go­wało dresz­czyk eks­cy­ta­cji. Jed­nak ten strach był kon­tro­lo­wany. Wystar­czyło zamknąć książkę, by powró­cić do czte­rech kątów pokoju, a świat ponow­nie sta­wał się miły i bez­pieczny.

W tam­ten desz­czowy dzień rodzice roz­ma­wiali w salo­nie o babci. Nie wie­dzieli, że Jakub sie­dzi cicho na scho­dach i sły­szy każde ich słowo. Wanda, albo bab­cia Wan­dzia, wyszła pew­nego dnia rano i ni­gdy nie wró­ciła. Dziwne było to, że kilka osób spo­tkało ją w dro­dze do pracy, ale nikt nie widział, jak do niej wcho­dziła. Miesz­kała wtedy w Suchym Lesie, nie­da­leko Pozna­nia. W tam­tych cza­sach gra­so­wał tam słynny mor­derca Pluta. Tak o nim mówiono, bez imie­nia, jedy­nie krót­kie, cha­rak­te­ry­styczne nazwi­sko. Uciekł ze szpi­tala psy­chia­trycz­nego, wymor­do­wał rodzinę w Pąchach i Suchym Lesie. Był tam, kiedy zagi­nęła bab­cia. Jej ciała jed­nak ni­gdy nie zna­le­ziono i nie udało się powią­zać jej znik­nię­cia z Plutą. On sam, oto­czony przez Mili­cję Oby­wa­tel­ską, popeł­nił samo­bój­stwo. Nie­któ­rzy twier­dzą, że MO upo­zo­ro­wała jego śmierć. Jak­kol­wiek było, Pluta zabrał ze sobą prawdę do grobu.

Jakub Mar­kotny był prze­ko­nany, że ni­gdy nie poznał babci, ponie­waż umarła. Teraz uświa­do­mił sobie, że przez pięt­na­ście lat modlił się do pustego grobu. I wtedy zro­zu­miał. Demony nie przy­cho­dzą z kosmosu, jako szka­radne mon­stra. Spo­kojny chło­pak może pew­nego dnia wejść do szkoły i zastrze­lić kil­ku­dzie­się­ciu uczniów, porządny oby­wa­tel oka­zuje się gwał­ci­cie­lem prze­trzy­mu­ją­cym córkę w piw­nicy, a mafiozo ginie z rąk zroz­pa­czo­nego chło­paka, któ­rego brata pobito do nie­przy­tom­no­ści. Zło ist­nieje w każ­dym z nas, jest na wycią­gnię­cie ręki i kieł­kuje, kiedy na to pozwa­lamy. Takie zło intry­go­wało Mar­kot­nego bar­dziej niż potwory Love­cra­fta.

Po gim­na­zjum dostał się do jed­nego z naj­lep­szych liceów w Pozna­niu, zwa­nego „Mar­cin­kiem”. Dla nasto­latka nastą­pił okres inten­syw­nej nauki, pierw­szych uży­wek oraz wyjąt­kowo aktyw­nych kon­tak­tów z dziew­czy­nami. Oceny świad­czyły o jego ponad­prze­cięt­nej inte­li­gen­cji. Gdyby chciał, mógłby dołą­czyć do szkol­nej sek­cji spor­to­wej. Był wysoki, chudy i umiał tra­fiać piłką do kosza. Mar­kotny posłu­chał jed­nak intu­icji i wstą­pił do zespołu gazetki szkol­nej, którą pro­wa­dził pro­fe­sor Ryszard Knap. Pięć­dzie­się­cio­dwu­letni polo­ni­sta nosił mary­nar­skie boko­brody połą­czone z wąsami, oku­lary i starą czapkę Prinz Hein­rich. Miał wydatny brzuch i otwarty umysł.

– Nasz gatu­nek pod­bił świat dzięki języ­kowi – tłu­ma­czył na pierw­szym spo­tka­niu kan­dy­da­tów do gazetki. – Homo sapiens poko­nali nean­der­tal­czy­ków nie siłą mię­śni, lecz komu­ni­ka­cji. Potra­fi­li­śmy stwo­rzyć pro­ste kody typu „uwaga, tygrys”, „potrze­bu­jemy drewna do ognia” czy „chodźmy na ćmika”. – Na twa­rzach nasto­lat­ków poja­wił się uśmiech. „Ćmi­kami” pozna­niacy nazy­wali papie­rosy. – Dzięki komu­ni­ka­cji stwo­rzy­li­śmy mity, a dzięki mitom cywi­li­za­cje. To zapew­niło nam prze­trwa­nie.

Jakub Mar­kotny słu­chał go z sza­cun­kiem. W tonie głosu pro­fe­sora było coś, co budo­wało auto­ry­tet i przy­cią­gało uwagę.

– Cho­ciaż was nie znam – kon­ty­nu­ował Knap – wiem, że posłu­gu­jemy się tym samym języ­kiem. Stąd gdy­by­śmy poszli na polo­wa­nie i powie­dział­bym, żeby­ście rzu­cili dzidą w mamuta, to nie mie­li­by­ście pro­ble­mów ze zro­zu­mie­niem. Mogę prze­ka­zać wam wszystko, co wiem, od tego, jak ludzi pory­wają dzieła lite­rac­kie, do tego, jak mogą ich znu­dzić, kiedy trzeba je czy­tać w szkole. Wy jeste­ście nato­miast w sta­nie wytłu­ma­czyć mi wasz obraz świata. Jako auto­rzy tek­stów będzie­cie wyko­rzy­sty­wać język, pisząc dla dru­giego czło­wieka. Nie ma chyba na świe­cie nic pięk­niej­szego.

– Będziemy nieść dobrą nowinę – ode­zwał się z tyłu pie­go­waty rudzie­lec.

– Ow­szem – odparł pro­fe­sor Knap. – Ale zgłę­bimy rów­nież tajem­nicę, która przy­szła na świat wraz z naro­dzi­nami pierw­szego czło­wieka. – Wszy­scy obecni nasta­wili uszy. W powie­trzu zawi­sła cisza, która doda­wała sce­nie dra­ma­tur­gii. – Pro­szę pań­stwa, będziemy badać zło.

Mar­kotny poczuł dresz­czyk emo­cji. Na ten temat wie­dział dużo, a chciał wie­dzieć jesz­cze wię­cej.

– Mamy opi­sy­wać wam­piry, demony czy coś takiego? – zapy­tała sie­dząca obok niego dziew­czyna o jasnych pro­stych wło­sach. W dłoni trzy­mała notat­nik i dłu­go­pis, dzięki czemu już przy­po­mi­nała dzien­ni­karkę.

– Jeśli to cię prze­raża, możesz o tym pisać – zgo­dził się pro­fe­sor. – Jakie jesz­cze potwory was prze­rażają?

– Wil­ko­łak – wyrwał się rudy oku­lar­nik.

– Wiedźma z Blair.

– Fran­ken­stein.

– Homo sapiens – ode­zwał się Mar­kotny. Teraz wszy­scy patrzyli na niego. – A wła­ści­wie to, co może uczy­nić.

Pro­fe­sor prych­nął i oparł ręce na brzu­chu.

– Widzę, że ktoś chciałby zostać dru­gim Rober­tem Gray­smi­them. – Uśmiech­nął się.

– Kim?

– Robert Gray­smith, dzien­ni­karz śled­czy, zaj­mo­wał się sprawą Zodiaka. Sta­rał się pomóc poli­cji go zła­pać.

– I zła­pał? – zapy­tała blon­dynka.

– Nikt nie zła­pał Zodiaka – odparł pro­fe­sor. – Zda­rzają się cza­sem tacy, któ­rych nie udaje się ni­gdy schwy­tać.

Mar­kotny sie­dział pod­eks­cy­to­wany. Pomóc zła­pać nie­uchwyt­nego. Tam­tego dnia szes­na­sto­la­tek odna­lazł swoje powo­ła­nie. Został redak­to­rem pierw­szej sek­cji kry­mi­nal­nej w szkole. Co mie­siąc opi­sy­wał histo­rię wybra­nej zbrodni z prze­szło­ści. Wszystko pod czuj­nym okiem pro­fe­sora, a wła­ści­wie jego cen­zury. Nie­które sprawy były kon­tro­wer­syjne, wręcz zbyt bru­talne, by opo­wia­dać o nich nasto­lat­kom. Nie mówiąc już o tym, jak zare­ago­wałby dyrek­tor.

Mar­kotny w ciągu trzech lat roz­wi­nął skrzy­dła i w 2008 roku, po matu­rze, posta­no­wił roz­po­cząć stu­dia na świeżo otwar­tym Wydziale Nauk Poli­tycz­nych i Dzien­ni­kar­stwa Uni­wer­sy­tetu im. Adama Mic­kie­wi­cza. Na jedno miej­sce przy­pa­dało dwu­dzie­stu chęt­nych. Suk­ces to ciężka praca, ale też łut szczę­ścia. Jemu szczę­ście dopi­sy­wało. Nie dość, że dostał się tam, gdzie chciał, to już pod­czas stu­diów dora­biał, pisząc dla maga­zynu śled­czego. Miał legi­ty­ma­cję pra­sową i dostęp do wszyst­kiego.

Może zro­bił to dla zabawy, a może z nudów. Pew­nego wie­czora usta­wił kamerkę przed ekra­nem i nagrał pierw­szy fil­mik o Józe­fie Plu­cie i jego mor­der­stwach. A potem wrzu­cił go na YouTube. Następ­nego dnia miał ponad dwie­ście polu­bień. Pierw­szego wie­czora jego mono­log obej­rzało pra­wie ćwierć tysiąca osób.

Był pod wra­że­niem. Mógł robić to, co lubi, i jesz­cze czer­pać z tego korzy­ści. Wystar­czyła kamera, umie­jęt­ność mon­tażu i ory­gi­nal­ność. I tak naro­dził się pomysł na Cri­mi­na­lis. Pierw­szy pol­ski kanał inter­ne­towy doty­czący spraw kry­mi­nal­nych.

Każde nagra­nie – a było ich ponad trzy­dzie­ści – trwało nie­całe pół godziny i dostar­czało infor­ma­cji, któ­rych nie było łatwo zna­leźć w sieci. Obraz z kamery inter­ne­to­wej prze­pla­tał się z wyre­ży­se­ro­wa­nymi zdję­ciami z miej­sca zbrodni, akt poli­cyj­nych i wycin­ków z gazet. Dobra dyk­cja, barwa głosu i wyra­zi­sty styl, rodem z pro­gra­mów Bogu­sława Woło­szań­skiego, hip­no­ty­zo­wały coraz więk­sze grono inter­nau­tów. Przy dru­gim nagra­niu liczba wyświe­tleń prze­kro­czyła dwa­dzie­ścia tysięcy, przy pią­tym trzy­dzie­ści tysięcy, aż kolejny fil­mik przy­cią­gnął uwagę stu tysięcy osób.

Naj­now­szy odci­nek, który obej­rzano ponad trzy­sta tysięcy razy, poświę­cony był współ­pracy poli­cjan­tów z jasno­wi­dzami. Poli­cjanci od wie­ków zwra­cali się do nich o pomoc. To nie ule­gało wąt­pli­wo­ści. Znaki zapy­ta­nia nato­miast poja­wiały się, kiedy cho­dziło o ich efek­tyw­ność. Każdy jasno­widz był pewny swo­jego daru, począw­szy od znaj­do­wa­nia zwłok ofiar, przez typo­wa­nie poten­cjal­nych mor­der­ców, a skoń­czyw­szy na ziden­ty­fi­ko­wa­niu Kuby Roz­pru­wa­cza czy pomocy w schwy­ta­niu Syna Sama. Gło­śne sprawy przy­cią­gały ich niczym lep muchy. Czy mieli rację, czy nie – zdo­by­wali sławę i budo­wali na niej kariery.

Byli rów­nież tacy, któ­rzy nie chcieli w zamian pie­nię­dzy. Choć Wolf Mes­sing zara­biał na wystę­pach, nie przy­jął zapłaty od matki, która przy­szła z listem od wal­czą­cego na fron­cie syna, roz­pa­cza­jąc, że od kilku tygo­dni nie otrzy­mała żad­nej wia­do­mo­ści. Ste­fan Osso­wiecki i ojciec Kli­muszko podej­mo­wali współ­pracę z poli­cją w spra­wach zagi­nięć, jed­nak nie zale­żało im ani na pie­nią­dzach, ani na sła­wie. No i pozo­sta­wał jesz­cze kon­tro­wer­syjny Michał Pakul­ski. Praw­dziwy feno­men. Współ­pra­co­wał z poli­cją przez dwa­dzie­ścia lat za darmo, pro­sząc jedy­nie o pisemne potwier­dze­nie udziału w spra­wie. Gło­śne prze­stęp­stwa uczy­niły z niego naj­słyn­niej­szego jasno­wi­dza w kraju. Dwa lata temu poma­gał rodzi­nie w zna­le­zie­niu chłopca, który zagi­nął nad jezio­rem pod­czas waka­cji. W tym przy­padku jego infor­ma­cje nie potwier­dziły się w ogóle, mar­nu­jąc czas wszyst­kich służb zaan­ga­żo­wa­nych w poszu­ki­wa­nia – jak to ujął rzecz­nik pra­sowy poli­cji. Zasy­pał Pakul­skiego oskar­że­niami i stwier­dził, że jego hipo­teza przy­czy­niła się do tego, że chłopca ni­gdy nie odna­le­ziono. Gazety pod­ła­pały tę iskrę i wznie­ciły prze­ciwko jasno­wi­dzowi ogień. Pakul­ski podobno popadł wów­czas w depre­sję i od tam­tej pory nie wysta­wiał nosa poza mia­steczko, w któ­rym miesz­kał.

Było duszno i zano­siło się na burzę. Mar­kotny szedł w dół przez Jeżyce. Miesz­kał nie­da­leko sta­rego rynku, ale zamiast tram­waju wybrał wyjąt­kowo spa­cer. Oku­lary zaszły mu mgłą, pot per­lił się na czole, na które padały ostat­nie pro­mie­nie słońca. Z torby na ramię wyjął chu­s­teczkę i prze­tarł zapa­ro­wane szkła.

Jego wzrok przy­kuł zapar­ko­wany przy chod­niku poli­cyjny volks­wa­gen. Pomy­ślał, że poli­cjanci pew­nie spi­sują jakichś bez­dom­nych.

W tym momen­cie nad­je­chał czarny opel insi­gnia i zatrzy­mał się za pojaz­dem pre­wen­cji. Wysia­dło z niego dwóch męż­czyzn. Jed­nego z nich Mar­kotny znał bar­dzo dobrze.

– Ja pier­dolę – wyrwało mu się. Naj­słyn­niej­szy pol­ski jasno­widz w towa­rzy­stwie poli­cji.

Nie mógł prze­ga­pić takiej oka­zji.

5

– Prze­cież to plac zabaw. – Michał Pakul­ski miał nadzieję, że pomy­lili miej­sca.

– Jeden z naj­star­szych w Pozna­niu – wyja­śnił Pod­rez i zawie­sił na szyi poli­cyjną odznakę. – Zróbmy swoje, zanim poja­wią się dzien­ni­ka­rze.

Plac zabaw nie róż­nił się niczym od innych podob­nych miejsc. Dzie­ciaki miały w czym wybie­rać: pia­skow­nica, zjeż­dżal­nia z most­kiem lino­wym, karu­zela, tablica do pisa­nia kredą i konik na sprę­ży­nie. Pia­sek koń­czył się w obrę­bie trawy i bru­ko­wa­nej alei z ław­kami, krze­wami i drze­wami.

Aleja pro­wa­dziła do wbu­do­wa­nego w zie­mię stołu do ping-ponga. W pra­wym rogu usta­wiono zewnętrzną siłow­nię, a całość ogro­dzono meta­lo­wym pło­tem.

Kiedy prze­cho­dzili pod wiszą­cym mostem, Pakul­ski zoba­czył stary dąb, przy któ­rym stało dwoje ludzi. Kobieta patrzyła na męż­czy­znę, skrzy­żo­wane dło­nie trzy­mała na pier­siach. Słu­chała, co chwilę przy­ta­ku­jąc ski­nie­niem głowy i macha­jąc kucy­kiem w górę i w dół. Męż­czy­zna był wysoki i chudy. Przy­po­mi­nał okrę­towy maszt, który wygina się pod wpły­wem wia­tru, na jego twa­rzy malo­wało się jed­nak opa­no­wa­nie wyćwi­czone zapewne przez lata służby. Tłu­ma­czył coś kobie­cie. To musiał być aspi­rant Wyka. Wbrew zapew­nie­niom Pod­reza nie wyglą­dał na eks­perta od zagi­nięć.

Pod­rez poma­chał ręką, czym przy­kuł uwagę tam­tych dwojga.

Pakul­ski wyło­nił się zza jego ple­ców i pod­szedł do męż­czy­zny.

– Dzień dobry. – Podał mu dłoń. – Michał Pakul­ski. Sły­sza­łem o zagi­nię­ciu dziew­czynki. Chciał pan, żebym wam pomógł.

– Tak – ode­zwała się kobieta. – Star­szy aspi­rant Wik­to­ria Wyka. – Wycią­gnęła rękę w geście powi­ta­nia. Jej dłoń była cie­pła i gładka, ale szczu­płe palce zaci­snęły się na jego pal­cach mocno jak ima­dło. – To ja po pana posła­łam.

Pakul­ski był zdez­o­rien­to­wany.

– To pan Mazur­kie­wicz – cią­gnęła – ojciec zagi­nio­nej.

– Prze­pra­szam. Zało­ży­łem, że…

– Nic nie szko­dzi. – Mach­nęła ręką. – Nie spo­tka­li­śmy się tu towa­rzy­sko, tylko żeby zna­leźć Mary­się.

W jej gło­sie sły­chać było pew­ność sie­bie i nie­ugię­tość, co nie współ­grało z jej deli­katną urodą, którą pod­kre­ślał jesz­cze lekko zadarty nos. Przy­po­mi­nała łabę­dzia suną­cego po tafli wody. Zie­lone oczy były jed­nak zimne i bez­względne.

– Czego pan potrze­buje? – spy­tała.

– Dla lep­szej współ­pracy mówmy sobie po imie­niu.

– W porządku. Czego potrze­bu­jesz?

– Cze­goś, co nale­żało do dziew­czynki.

Mazur­kie­wicz podał mu bluzę z kap­tu­rem.

– Wzią­łem ją na wszelki wypa­dek – powie­dział. – W razie gdyby padało.

– Kiedy była prana?

– Kilka dni temu, jeśli się nie mylę.

– Dobrze. Im dłu­żej w niej cho­dziła, tym lepiej. Ile lat ma Mary­sia?

Pakul­ski znał już wiek dziew­czynki, jed­nak wolał otrzy­mać tę infor­ma­cję z pierw­szej ręki.

– Sie­dem.

– Kiedy zagi­nęła?

– Gdzieś o wpół do szó­stej. Nie wiem, jak to się stało. Było tu mnó­stwo ludzi. – Jego wargi zadrżały. – Sie­dzia­łem tu na ławce i roz­ma­wia­łem ze zna­jo­mym. Stra­ci­łem ją z oczu tylko na chwilę…

Pakul­ski spoj­rzał na smar­twatch.

– Pół­to­rej godziny temu?

– Tak.

– Może wró­ciła do domu?

– Spraw­dza­li­śmy.

– Albo do dziad­ków?

– Mary­sia ma tylko jed­nego dziadka, ale on nie mieszka w Pozna­niu. Nie miała dokąd pójść – tłu­ma­czył męż­czy­zna.

– Może zgu­biła się w jakiejś uliczce? – inda­go­wał Pakul­ski.

Kie­dyś dzie­ciaki zni­kały na całe dnie i nie można było ich utrzy­mać w domu. Rowe­rowe wycieczki, wspi­na­nie się po drze­wach, ewo­lu­cje na trze­paku i skoki do wody wyda­wały się atrak­cyj­niej­sze niż cztery ściany pokoju. Obec­nie rodzice zaczy­nali trak­to­wać pocie­chy jak domowe psy. Spa­cer, a potem reszta dnia w miesz­ka­niu.

„Spa­cer”, pomy­ślał, roz­glą­da­jąc się dookoła ogro­dzo­nego pło­tem placu. „Już od małego trzy­mamy dzie­ciaki w nie­woli”.

Wik­to­ria Wyka wbiła w niego lodo­waty wzrok.

– Dzieci nie zni­kają ot tak z placu zabaw. – Jej ton rów­nież mro­ził. – Wszyst­kie komi­sa­riaty w mie­ście zostały powia­do­mione, nasi ludzie ana­li­zują moni­to­ring, patrole obsta­wiły dziel­nicę. W ciągu godziny będzie jej szu­kać cały Poznań, ale tak naprawdę nie ma po niej śladu. A ty masz dar, który może nam się przy­dać.

– Tak mówią.

– To wyko­rzy­staj go, bo czas gra na nie­ko­rzyść Marysi.

Oczy poli­cjantki prze­wier­cały go na wylot. W zie­lo­nych tęczów­kach dostrzegł to, co widział już nie­raz: obawę przed czymś nie­zna­nym. Strach i nadzieję w jed­nym.

– Więc nie ma czasu do stra­ce­nia – odparł.

Wziął bluzę dziew­czynki w obie ręce. Obej­rzał ją. Opusz­kami pal­ców zba­dał fak­turę mate­riału. Fio­le­towe ser­duszko z filcu po pra­wej stro­nie, nie­dbale wykoń­czone szwy świad­czyły o ama­torsz­czyź­nie – pew­nie przy­szył je ktoś z rodziny. Po chwili przy­ło­żył bluzkę do czoła. Zamknął oczy i wcią­gnął powie­trze nosem. Jego noz­drza wypeł­niły się zapa­chem proszku do pra­nia zmie­sza­nego z let­nim słoń­cem, wia­trem, trawą i pia­skiem. Wcią­gnął powie­trze ponow­nie i poczuł lek­kie mro­wie­nie na środku czoła. O to mu cho­dziło.

Przy­szedł mu na myśl samo­chód. Nie typowa oso­bówka, ale auto do prze­wo­że­nia towa­rów: biały kolor, przy­ciem­nione szyby. Wnę­trze było puste. Dziew­czynka znaj­do­wała się z tyłu, razem z wóz­kiem inwa­lidz­kim. Kon­tury budyn­ków odbi­jały się w szy­bie. Dokądś ją wie­ziono.

Otwo­rzył oczy.

– Mary­sia żyje – obwie­ścił, po czym opo­wie­dział wszystko, co poczuł.

Wik­to­ria wycią­gnęła notat­nik i zaczęła spi­sy­wać jego słowa.

– Jaki samo­chód?

– Biały, dostaw­czy, van albo fur­gon. Z tyłu jest sporo miej­sca. Odnio­słem wra­że­nie, że opróż­niono go spe­cjal­nie.

– I przy­ciem­nione szyby? – spy­tała Wik­to­ria.

– Tak.

– Coś jesz­cze?

Pakul­ski nie odpo­wie­dział. Ponow­nie zamknął oczy i przy­ło­żył bluzę w oko­licę nosa. Poczuł nacisk na środku czoła, potem fale mro­wie­nia. Trwał tak w bez­ru­chu przez dłuż­szą chwilę, sku­pia­jąc się na tym, co ma nadejść.

– Ktoś z nią jest – powie­dział w końcu. Gałki oczne pod przy­mknię­tymi powie­kami tań­czyły jak sza­lone. – Kie­rowca. To ta sama osoba, którą Mary­sia spo­tkała tu na placu.

– Kobieta czy męż­czy­zna?

– Nie wiem. Nie widzę.

– Może jakieś szcze­góły? Pier­ścionki, tatuaż, wąsy lub broda…

– Nie widzę kie­rowcy.

Pakul­ski wie­dział, że wszy­scy cze­kają na kon­krety. Sku­pił się po raz trzeci. W tej chwili ostry ból prze­szył mu skro­nie i roz­lał się po całym wnę­trzu czaszki. Zamiast wizji usły­szał war­kot prze­jeż­dża­ją­cych aut. Zakrę­ciło mu się w gło­wie. Tra­wiły go upał i zmę­cze­nie.

– W tej chwili nie czuję nic wię­cej.

– Wiesz, gdzie jest Mary­sia?

Bluza z wyszy­tym ser­dusz­kiem wylą­do­wała w dło­niach Wik­to­rii.

– Szu­kaj­cie bia­łego vana z ciem­nymi szy­bami.

6

Oczy Wik­to­rii Wyki były puste i jakby wypa­lone.

Jeśli wcze­śniej tliła się w niej nadzieja na szyb­kie roz­wią­za­nie sprawy, to wypa­ro­wała wraz z ostat­nimi sło­wami jasno­wi­dza. Zaczęła żało­wać, że spro­wa­dziła go na plac Asnyka.

– A oto nasz psia­rek – oznaj­mił Pod­rez, macha­jąc w stronę poli­cyj­nego tre­sera, który szedł do nich z psem na smy­czy.

Wik­to­ria rzu­ciła szyb­kie spoj­rze­nie w stronę wej­ścia na plac zabaw, po czym bły­ska­wicz­nie odwró­ciła głowę w drugą stronę. Zamknęła powieki i wypu­ściła powie­trze przez nos, przy­go­to­wu­jąc się na nie­zręczną kon­wer­sa­cję.

Męż­czy­zna nosił krót­kie spodenki, spod któ­rych wysta­wały nogi niczym umię­śnione tłoki. Pła­ski brzuch, wyrzeź­bione ręce i natu­ralna opa­le­ni­zna była efek­tem codzien­nych kil­ku­na­sto­ki­lo­me­tro­wych bie­gów z czwo­ro­no­giem. Robert Sokół miał w sobie coś z Ado­nisa. Może to, w jaki spo­sób się poru­szał, a może kla­syczne rysy twa­rzy z mocno zary­so­wa­nym pod­bród­kiem. Odszedł z poli­cji dzie­sięć lat temu, ale na­dal szko­lił dla nich psy. Był jed­nym z naj­lep­szych i naj­bar­dziej doświad­czo­nych tre­se­rów w kraju. Jakimś magicz­nym spo­so­bem, zare­zer­wo­wa­nym jedy­nie dla sam­ców alfa, spra­wiał, że pies odda­wał mu cał­ko­wi­cie swoją wolną wolę i wyko­ny­wał wszyst­kie pole­ce­nia. Gdyby Robert Sokół kazał psu sko­czyć w ogień, ten zro­biłby to bez jed­nego szczek­nię­cia.

Wik­to­ria przy­po­mniała sobie, że pew­nego wie­czoru także dla niego sko­czyła w ogień.

– Cześć, Wiki. – Robert wyszcze­rzył w uśmie­chu białe zęby.

– Cześć – odpo­wie­działa chłodno.

Czarno-biały coc­ker-spa­niel sko­czył na nią, mer­da­jąc ogo­nem i wywa­la­jąc obśli­niony jęzor. Cie­szył się, jakby zoba­czył dawno nie­wi­dzia­nego przy­ja­ciela. Minęły już cztery mie­siące od ich ostat­niego spo­tka­nia, ale naj­wy­raź­niej nie robiło to psu róż­nicy.

– Arnold, noga! – rzu­cił Sokół.

Pies bły­ska­wicz­nie poja­wił się obok niego.

– Sły­sza­łem, że zagi­nęło dziecko.

Wik­to­ria ski­nęła głową.

– Dla­tego tu jesteś.

– Zasko­czy­łaś mnie tym tele­fo­nem.

– Wciąż pra­cu­jemy dla jed­nej firmy, co nie?

Sokół ponow­nie obda­rzył ją uśmie­chem. W tym samym momen­cie skie­ro­wał wzrok na Pakul­skiego.

– Pro­szę, pro­szę. Pan Michał Pakul­ski. Jasno­widz. Podobno pomógł pan dorwać tego psy­chola, jak mu tam, Zło­dzieja Cza­szek. Nie mylę się?

Pakul­ski patrzył na niego z kamienną twa­rzą.

– Tak piszą media. Poza tym nie jestem jasno­wi­dzem, bar­dziej tele­patą.

– A to jest jakaś róż­nica?

– Ogromna.

Brwi Sokoła pod­sko­czyły z nie­do­wie­rza­niem.

– Można wie­dzieć jaka?

– Nie potra­fię prze­wi­dzieć przy­szło­ści, za to odbie­ram prze­ży­cia od innych ludzi.

– I potrafi pan kon­tak­to­wać się z duchami, prawda? Widzia­łem pań­ską książkę. Oso­bi­ście nie wie­rzę w coś, czego nie da się zba­dać.

Pakul­ski spoj­rzał na Arnolda.

– Ale wie­rzy pan, że pies potrafi wyczuć cho­roby?

Sokół par­sk­nął śmie­chem.

– Wiem, do czego pan zmie­rza. – Pogła­skał Arnolda po łebku. – Tak zwany szó­sty zmysł psów, zdol­ność do wykry­wa­nia raka albo cukrzycy. Ale ten mecha­nizm jest stricte mate­rialny, pro­szę pana, i nie w nim nic magicz­nego. Psy mają sto tysięcy razy sil­niej­szy węch niż ludzie. Wykry­wają związki che­miczne w naszym zapa­chu, potem segre­gują je na dobre i złe i tak dalej. Umieją wska­zać chore miej­sce, zanim nasz orga­nizm zacznie się bro­nić. Nawet naj­lep­sza maszyna medyczna tego nie potrafi.

Pakul­ski potarł dło­nią zarost na bro­dzie.

– Twier­dzi pan, że w zapa­chu zawarte są infor­ma­cje o nas samych?

Z uśmie­chu Sokoła biły pew­ność sie­bie i pogarda, z jaką trak­to­wał ludzi. Samiec alfa musi prze­cież poka­zać, kto tu rzą­dzi.

– Oczy­wi­ście. Zapach to bodźce wywo­łu­jące wra­że­nia.

– Jest pan pewien?

– Panie Pakul­ski, zaj­muję się tym całe życie. Może mi pan zaufać.

– Do tego wła­śnie zmie­rza­łem – odparł Pakul­ski. – Zapach to infor­ma­cja. Dla­tego zawsze wącham ubra­nie pod­czas wizji. Ener­gia to rów­nież infor­ma­cja. Ja po pro­stu mam sto tysięcy razy bar­dziej wyczu­lony umysł niż inni i potra­fię odczy­tać to, co po nas pozo­staje. Może mi pan zaufać. Zaj­muję się tym całe życie.

– Zgłę­bi­cie ten temat póź­niej – ucięła Wik­to­ria. Sta­nęła mię­dzy nimi i zwró­ciła się do Pakul­skiego. – Czy chcesz dodać coś jesz­cze do swo­jej wizji?

– Nie czuję nic wię­cej. – Roz­ło­żył ręce.

Wik­to­ria zwró­ciła się teraz do Sokoła.

– A więc zaczy­najmy. – Podała mu bluzkę dziew­czynki. – Mary­sia Mazur­kie­wicz zagi­nęła w tym miej­scu.

Robert Sokół zbli­żył bluzkę do nosa Arnolda. Chwila wystar­czyła, aby setki recep­to­rów prze­two­rzyły miliony danych i wyod­ręb­niły tę wyjąt­kową woń, nale­żącą do sied­mio­latki.

– Szu­kaj – rzu­cił Sokół.

Arnold pomer­dał ogo­nem, uniósł nos i ruszył przed sie­bie w stronę płotu.

Nie został wyszko­lony, aby ści­gać i obez­wład­niać. To zada­nie dla owczar­ków nie­miec­kich. Spa­niele są jed­nymi z naj­lep­szych ras do poszu­ki­wań. Posia­dają tak zwany gen myśli­wego i wro­dzony pęd do szu­ka­nia. A oprócz tego tro­pią gór­nym wia­trem. Arnold nie węszył z nosem przy ziemi, jak inne psy, ale sku­piał się na zapa­chach, które opa­dały na całej dłu­go­ści trasy. Dzięki temu był w sta­nie obwą­chać więk­szy teren w krót­szym cza­sie. A to wła­śnie czas naj­bar­dziej się tu liczył.

Arnold sta­nął nie­da­leko drzew. Jakaś nie­wi­dzialna siła przy­cią­gnęła jego nos do ziemi. Zanu­rzył pysk w tra­wie, po czym zaczął roz­ko­py­wać grunt.

Wik­to­ria chciała, żeby pies pod­jął trop, wypro­wa­dził ich z placu zabaw i ruszył za zapa­chem Marysi w takim tem­pie, że Robert Sokół musiałby biec, aby dotrzy­mać mu kroku. Miała nadzieję, że po kilku kilo­me­trach znaj­dzie ukrytą gdzieś sied­mio­latkę – prze­ra­żoną, ale bez­pieczną – i że jesz­cze dziś wróci ona do rodzi­ców. Sprawa dobie­głaby końca, a poli­cjantka mogłaby pójść do domu z poczu­ciem speł­nie­nia i satys­fak­cji, jakby ura­to­wała swoją młod­szą sio­strę. Nie­stety, nic takiego nie miało się wyda­rzyć.

– Czy to nor­malne? – Wik­to­ria wska­zała pal­cem na psa.

Sokół ścią­gnął brwi. Pew­ność sie­bie, którą ze sobą zabrał, roz­pły­nęła się w powie­trzu.

– Reaguje instynk­tow­nie – wyja­śnił. – Roz­po­znał zapach i kie­ruje się za naj­moc­niej­szym tro­pem. Kopie, bo coś tam zna­lazł. Bez dwóch zdań.

– W ten spo­sób psy nie szu­kają zagi­nio­nych – stwier­dziła.

Sokół oparł ręce na bio­drach.

– Zagi­nio­nych nie, ale mar­twych już tak.

7

Cza­sami jedna chwila decy­duje o naszym dal­szym losie.

Tak było tam­tego wie­czora.

Jak zwy­kle wytarł buty przed wej­ściem, zawie­sił kurtkę na haku i spę­dził chwilę na myciu rąk w łazience. Pau­lina sie­działa w fotelu z gazetą. Poca­ło­wał ją w poli­czek bar­dziej z powodu rutyny niż dla­tego, że się stę­sk­nił, zapa­rzył kawę i usiadł na sofie. Nie działo się nic dziw­nego, poza tym że pierw­szy raz wró­cił tak późno.

– Gdzie byłeś? – zapy­tała Pau­lina.

Tomasz Mazur­kie­wicz spoj­rzał na nią zmie­szany. W pierw­szej chwili nie powie­dział nic. Czuł, jak każde słowo umiera mu w gar­dle.

– Grze­ba­łem przy aucie – odpo­wie­dział w końcu na odczep­nego. Co prze­cież było prawdą, przy­naj­mniej poło­wiczną.

– Tak długo?

– Wymie­nia­łem opony. – Przy­go­to­wał tę odpo­wiedź już wcze­śniej. Po dzie­się­ciu latach mał­żeń­stwa Pau­lina była dla niego jak otwarta księga.

– Nie było cię aż cztery godziny.

Kolejne pyta­nie z serii.

– Musia­łem kupić nowy klucz. Stary już się zużył.

Nie musiał tłu­ma­czyć dalej. Wymiana opon wymaga wię­cej czasu, niż można przy­pusz­czać, i nie cho­dzi o samo dokrę­ca­nie. Wywa­że­nie, spraw­dze­nie stanu pro­tek­to­rów, ewen­tu­alne dopom­po­wa­nie: można było zało­żyć, że wszystko trwało tyle, ile go nie było. A szcze­góły? Pie­przyć je. Pau­lina miała tyle poję­cia o samo­cho­dach, co on o jej kosme­ty­kach.

Krótki sze­lest i gazeta spo­częła na jej kola­nach.

– Wszystko w porządku? – zapy­tała z tro­ską malu­jącą się wokół oczu.

– Sí – odparł po hisz­pań­sku, jakby chciał usil­nie prze­ko­nać ją, że jest lepiej, niż sądzi. – Wiesz, że mam dużo spraw na uczelni.

Spu­ściła wzrok.

– Muszę ci coś powie­dzieć. – Rzu­ciła mimo­wolne spoj­rze­nie na dzie­lący ich stół.

Mazur­kie­wicz powę­dro­wał za jej wzro­kiem. Obok kubka stała doniczka z gera­nium i coś, co na pierw­szy rzut oka przy­po­mi­nało fla­ma­ster. Pau­lina wpa­try­wała się w tę rzecz.

– Co to jest?

– Spójrz sam.

Zesztyw­niał jak uką­szony przez skor­piona. Wziął to do ręki. Fla­ma­ster oka­zał się testem cią­żo­wym. Na samym środku znaj­do­wało się wgłę­bie­nie z dwiema czer­wo­nymi kre­secz­kami. Nie wie­dział, jak zare­ago­wać. Czy te kre­ski ozna­czają ciążę, czy jej brak?

– Będziemy mieli dziecko – obwie­ściła Pau­lina.

– Jesteś pewna? Może zrób kolejny test?

Uśmiech­nęła się.

– Trzy­masz w ręku czwartą próbę. Każdy wynik był pozy­tywny.

Mazur­kie­wicz nie wie­dział, jak zare­ago­wać na słowo „pozy­tywny”. Pozy­tywny wynik na HIV to nie jest dobra wia­do­mość. Tak samo jak na doping czy raka.

Serce waliło mu mocno.

– Ale to zmie­nia wszystko.

– Całe nasze życie, kocha­nie. – Pau­lina wstała i przy­tu­liła się do niego, a on posta­wiłby wszyst­kie oszczęd­no­ści na to, że gdzieś tam wewnątrz usły­szał bicie maleń­kiego ser­duszka.

Jak każdy facet nie miał poję­cia, przez co prze­cho­dzi kobieta na poro­dówce. Nie cho­dzi nawet o godziny spę­dzone w jed­nej pozy­cji, ale o ból, który porów­ny­wany jest do łama­nia kości lub ampu­ta­cji palca bez środ­ków prze­ciw­bó­lo­wych. Naj­bar­dziej tra­fiło do niego porów­na­nie o otwie­ra­niu para­sola w pochwie. Para­sola ogro­do­wego. Dla Mazur­kie­wi­cza naj­gor­sza była bez­rad­ność. Trzy­mał żonę bez prze­rwy za rękę, a ona zwi­jała się w bólach jak żmija rażona prą­dem. Nie­mal zawsze byli w sali sami, tylko co jakiś czas przycho­dziła położna, aby spraw­dzić, czy Pau­lina nie wyzio­nęła ducha. Spo­glą­dała na moni­tor – tylko ona była w sta­nie roz­szy­fro­wać sinu­so­idalne linie – po czym wycho­dziła. W końcu, kiedy skur­cze poja­wiały się już co minutę, wszedł lekarz i niczym super­bo­ha­ter zabrał się do pracy. Potem wszystko działo się jak w fil­mie. W sali roz­brzmiał potworny krzyk, Pau­lina ści­snęła mu dłoń z nie­wy­obra­żalną siłą, wbi­ja­jąc paznok­cie w skórę. Patrzył, jak lekarz pochyla się nad kro­czem jego żony, po czym usły­szał płacz nowo­rodka.

– To dziew­czynka – oznaj­mił lekarz.

– Nasza Mary­sia – powie­działa resztką sił Pau­lina.

Po jej policz­kach spły­wały stru­mie­nie łez – ból zmie­szany ze szczę­ściem. Dziecko pła­kało razem z nią. Potem Mary­się zabrano na bada­nia.

W końcu Mazur­kie­wicz wziął w dło­nie maleńką istotę. Trzy­mał ją ostroż­nie. Była nie­wiele dłuż­sza od przed­ra­mie­nia. Machała rącz­kami i nóż­kami w górę i w dół, jakby chciała zerwać się do biegu. Wyda­wała się zupeł­nie bez­bronna. Pozba­wiona jesz­cze dobra i zła, tabula rasa, którą zapi­sze kie­dyś doświad­cze­nie.

Kiedy trzy­mał na ręku dopiero co naro­dzoną córkę, przez myśl prze­le­ciało mu bole­sne wspo­mnie­nie, do któ­rego od mie­sięcy sta­rał się nie wra­cać. Potrzą­snął gwał­tow­nie głową, aby pozbyć się wyrzu­tów sumie­nia.

Tam­tego dnia obie­cał sobie, że sta­nie się lep­szym czło­wie­kiem. Dla córki i sam dla sie­bie. Pokaże jej lep­szy świat.

Bycie ojcem nie było łatwe – nie­prze­spane noce, kolki, wizyty w szpi­ta­lach, nawał pracy i nie­ustanny brak czasu. Sie­dem lat minęło szybko, a Mazur­kie­wicz wciąż pró­bo­wał odna­leźć się w tej roli.

Teraz prze­nik­nął go pier­wotny, dziki strach.

Poli­cyjny pies kopał nie­zmor­do­wa­nie, aż odko­pał coś, co przy­po­mi­nało kość. Ludzka czaszka.

Mazur­kie­wicz spoj­rzał w parę pustych oczo­do­łów. Jego głowa zro­biła się nagle lekka, nogi odmó­wiły posłu­szeń­stwa. Ugiął się pod cię­ża­rem ciała i padł na trawę. Przed oczami zapa­no­wała ciem­ność. Nie czuł bólu.

8

Obec­nie naj­więk­szy pro­blem z poli­cjan­tami jest taki, że nie wzbu­dzają sza­cunku. To nie ci sami ludzie, któ­rzy zacią­gali się do służby jesz­cze dzie­sięć lat temu. To nowa szkoła prze­py­cha­nych kade­tów. Z powodu bra­ków kadro­wych pro­wa­dzi się poli­tykę łagod­nego trak­to­wa­nia, instruk­to­rzy obni­żają wyma­ga­nia, a wszystko po to, by zbyt wielu kan­dy­da­tów nie zre­zy­gno­wało ze szko­le­nia. Piła, Słupsk, Kato­wice i inne szkoły poli­cyjne nie są już wylę­gar­nią zadzior­nych pit­bulli, któ­rzy za punkt honoru sta­wiają sobie roz­wią­za­nie sprawy.

Poste­run­kowy Mar­cin Kobiałka nie­dawno ukoń­czył szkołę poli­cyjną w Słup­sku. Pra­co­wał na komi­sa­ria­cie na Jeży­cach od pół roku. Miał dwa­dzie­ścia cztery lata, gładką i pulchną twarz wyro­śnię­tego bobasa i jesz­cze wystar­cza­jąco dużo ener­gii do pracy w pre­wen­cji. Stał przy bramce, upew­nia­jąc się, że na plac zabaw nie wej­dzie nikt nie­po­wo­łany. Widział, jak pies tro­piący wyko­pał coś z ziemi. Widział poru­sze­nie kry­mi­nal­nych i upa­da­ją­cego na zie­mię ojca dziew­czynki. Mimo wszystko nie mógł opu­ścić sta­no­wi­ska. Wtło­czono mu do głowy, że roz­kaz prze­ło­żo­nego jest święt­szy od roz­kazu papieża.

Jakub Mar­kotny posta­no­wił wyko­rzy­stać ten moment.

– Prze­pra­szam, chciał­bym się cze­goś dowie­dzieć.

Poste­run­kowy Kobiałka odwró­cił się zasko­czony, zmarsz­czył gniew­nie brwi i otak­so­wał nie­zna­jo­mego, który odwa­żył się zajść go nie­po­strze­że­nie.

– Nazy­wam się Jakub Mar­kotny. – Poka­zał legi­ty­ma­cję pra­sową. – „Gazeta Śled­cza”.

Kobiałka wpa­try­wał się w doku­ment.

– Czy może mi pan powie­dzieć, co się tutaj dzieje? –Mar­kotny uniósł dłoń z wymie­rzo­nym w twarz poli­cjanta smar­fo­nem.

Obec­nie każdy tele­fon ma dyk­ta­fon, więc nie trzeba wyda­wać pie­nię­dzy na spe­cjalny sprzęt. Poza tym więk­szość pro­fe­sjo­nal­nych dzien­ni­ka­rzy używa komórki, bo to mniej nie­po­koi wywia­do­wa­nego. Mar­kotny nosił ze sobą także drugi dyk­ta­fon, zaka­mu­flo­wany w dłu­go­pi­sie, w razie gdyby ktoś zabrał mu ten pierw­szy.

– Nie widzi pan, że jestem na służ­bie?

– Dla­tego wła­śnie pana pytam.

– Nic panu nie powiem – odparł poste­run­kowy for­mal­nym tonem.

– Oby­wa­tel ma prawo do uzy­ska­nia infor­ma­cji o dzia­łal­no­ści orga­nów wła­dzy publicz­nej oraz osób peł­nią­cych funk­cje publiczne. Czy mam dalej cyto­wać arty­kuł sześć­dzie­siąty pierw­szy Kon­sty­tu­cji RP?

Kobiałka zacho­wał kamienną twarz, lecz oczy zdra­dzały zakło­po­ta­nie.

Dzien­ni­ka­rze odgry­wają istotną rolę w życiu publicz­nym. Słowo „poli­cja” pada w ich prze­ka­zach co naj­mniej raz dzien­nie, dla­tego kadeci uczą się prak­tycz­nych aspek­tów public rela­tions. Mar­kotny dobrze o tym wie­dział. Ten funk­cjo­na­riusz chyba nie za bar­dzo sku­piał się na zaję­ciach. Zda­wał sobie sprawę, że dzien­ni­ka­rze mają prawo pytać, ale nie wie­dział, jak dużo może powie­dzieć albo czy lepiej nie mówić nic.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki