Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Debiutujący w Czarnej Owcy Adrian Ksycki zaprasza do brutalnego i pełnego tajemnic Poznania.
Z placu zabaw w Poznaniu bez śladu znika mała dziewczynka. Policja próbuje ustalić, czy dziecko zostało porwane, ale niespodziewanie dowody doprowadzają śledczych do morderstwa sprzed lat. W tym czasie w mieście dochodzi do kolejnego zaginięcia.
Bezsilna policja postanawia zaangażować w sprawę znanego jasnowidza. Jego pomoc może być jedyną szansą na rozwiązanie tajemniczej zbrodni sprzed lat i uratowanie zaginionych dzieci.
Adrian Ksycki – autor powieści kryminalnych i thrillerów. Absolwent Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu. Z wykształcenia filolog angielski i metodyk. Pisał dla magazynu „The Teacher”. Przygodę z pisaniem rozpoczął od debiutanckiej powieści Przysięga Pięciu, która ukazała się w 2020 roku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 385
Zaginięcie dziecka to dla rodziców największy dramat. Jeśli nigdy się ono nie odnajdzie, jest chyba nawet gorszy od jego śmierci.
Z roku na rok na całym świecie liczba zaginięć wzrasta. O dziwo, najwięcej dzieci ginie w krajach najbardziej rozwiniętych gospodarczo, takich jak Stany Zjednoczone, Wielka Brytania czy Niemcy. Dlaczego? Najczęściej z powodu niewłaściwej opieki rodziców, którzy pozostawili pociechy na podwórku lub pozwolili im na samodzielny powrót ze szkoły. Odnotowuje się również coraz liczniejsze przypadki tak zwanych porwań rodzicielskich, kiedy to dziecko staje się przedmiotem walki pomiędzy rodzicami – dosłownie „przedmiotem”, gdyż wtedy ani matka, ani ojciec nie myślą o jego dobru. Najbardziej jednak szokują sprawy, w których małoletni stali się ofiarą uprowadzenia, pedofilii lub morderstwa. Znikają nagle, nigdy się nie odnajdują – lub odnajdują się martwi. W większości krajów stworzono system poszukiwania osób zaginionych, wprowadzono procedury postępowania i metodykę czynności poszukiwawczych. Wywodzący się ze Stanów Zjednoczonych i funkcjonujący tam od 1996 roku system Child Alert (zwany także za oceanem Amber Alertem – od imienia pierwszej poszukiwanej w ten sposób dziewczynki – dziewięcioletniej Amber Hagerman) staje się coraz bardziej powszechny także w krajach Unii Europejskiej. W wielu z nich policja stworzyła bazy danych grup, często specjalistycznych, ratowniczo-poszukiwawczych, które współpracują przy poszukiwaniach, nieraz w skrajnie trudnych i nieprzyjaznych warunkach.
W wypadku zaginięć bardzo pomocne są media społecznościowe, których użytkownicy mogą udostępniać zdjęcia i wiadomości o zaginionym dziecku, co sprawia, że rośnie prawdopodobieństwo jego odnalezienia.
W Polsce działa Fundacja ITAKA, do której wciąż zgłaszają się rodzice, którzy nie stracili nadziei. Wierzą, że każda informacja rzuci nowe światło albo że dziennikarze wrócą do ich historii; a może wtedy – jakimś cudem – odnajdą utracone dziecko. Przeważająca liczba, bo aż dziewięćdziesiąt pięć procent małoletnich zaginionych, wraca do domu, najczęściej dość szybko. To kwestia godzin albo kilku dni. Jednak pięciu procent dzieci nie udaje się odnaleźć nigdy.
I to właśnie im dedykuję tę powieść.
Podobno ptaki przestały śpiewać, a temperatura gwałtownie spadła. Zupełnie jakby samemu Bogu zabrakło tchu. Nikt nie odważył się mówić o swoim wstydzie czy smutku. Odkopywali ciała jedne po drugich. Oczy zmarłych dzieci były zamknięte, jakby czekały na pozwolenie, żeby je otworzyć. Czy dalej marzyły o lodach i placach zabaw? A może o torcie urodzinowym i beztroskiej przyszłości? Może razem z życiem odebrano im niewinność i pogrzebano ją w zimnej ziemi? Zdawało się, że nawet Bóg nie pozwoliłby na tak okrutny los. A może te skrzywdzone młode dusze odradzają się na nowo, gdy świat nie patrzy?
Bardzo chcę wierzyć, że istnieje prawda tak głęboko ukryta, że tylko najbardziej wrażliwe oczy są w stanie ją dostrzec. Niekończąca się procesja dusz – coś, czego nikomu nie uda się zniszczyć.
Chcę wierzyć, że boska kara i nagroda wymykają się naszemu pojmowaniu. Że nie potrafimy dostrzec tej prawdy. Że to, co rodzi się i żyje, nie może być pogrzebane w ziemi. Czeka jedynie na znak od Boga, by odrodzić się na nowo. By w pradawnym świetle gwiazd znaleźć ukojenie.
Z Archiwum X
Jeżyce w Poznaniu, 17.31
– Fajny miś.
Dziewczynka przyglądała się pluszakowi, nie wiedząc za bardzo, dlaczego spoczywa w dłoniach kobiety.
„Zabawki są dla dzieci”, pomyślała. „Nie dla dorosłych. Na pewno nie dla starszych ludzi”.
Miś był brązowy. Stary. Jeden z tych, które od zawsze walają się po domu jako pamiątka dzieciństwa rodziców. Miś z opadniętym lewym uszkiem, który pojawiał się w bajce z zajączkiem, prosiaczkiem i parą króliczków. Nie dorównywał pod żadnym względem kucykom Pony czy lalkom Monster High.
Dziewczynka patrzyła raz na niego, raz na jego właścicielkę i nagle naszło ją dziwne uczucie.
„Ja znam tę panią”.
Kobieta siedziała na wózku inwalidzkim niecałe dziesięć kroków dalej. Palce słońca dotykały jej pomarszczonej twarzy. Była chuda. Być może dlatego okryła nogi kocem. Na nosie miała okulary przeciwsłoneczne. Niewidoczne oczy obserwowały dziewczynkę uważnie, ale ona nie mogła o tym wiedzieć. Była jedynie dzieckiem.
– Ładny jest, co nie? – Kobieta pochyliła się, potrząsając misiem jak grzechotką. – Chciałabyś się nim pobawić?
Dziewczynka zrobiła kilka kroków w przód, po czym zatrzymała się na chwilę.
Z tyłu głowy odezwał się głos. Głos rozsądku, który powtarzał słowa mamy, żeby zawsze pytać o pozwolenie, informować, nie odchodzić daleko. Ten sam głos przestrzegał ją przed innymi ludźmi. „Nigdy nie rozmawiaj z nieznajomymi”, „Nie bierz żadnych cukierków od obcych”, „Zawsze pilnuj się mamy i taty”.
Dzisiaj ten głos był inny, niewyraźny i prawie niesłyszalny.
– Możesz się nim pobawić. – Staruszka uśmiechnęła się do niej jak stara przyjaciółka.
Dziewczynka zrobiła kolejny krok, chwyciła pluszaka w dłonie i rozciągnęła wargi w uśmiechu.
– Skąd go pani ma?
– To pamiątka – powiedziała kobieta na wózku. – Każdy ma po kimś pamiątkę, prawda, Marysiu?
Dziewczynka nie wiedziała, co odpowiedzieć. Dziwiła się, że kobieta nazwała ją po imieniu, ale jakoś się jej nie bała. Nie wiadomo dlaczego czuła do niej zaufanie.
– Mam jeszcze kilka zabawek w aucie. Chciałabyś zobaczyć?
Marysia potwierdzająco kiwnęła głową.
Jej tata siedział na ławce pochłonięty rozmową z jakimś innym tatą. Nie patrzył nawet w jej stronę. Normalnie poszłaby do niego i zapytała o pozwolenie. Głos z tyłu głowy powstrzymałby ją przed wyjściem z nieznajomą poza wyznaczony teren, wyjąc na alarm głośno jak syrena.
Dziś go nie usłyszała.
Nie było przed nią ucieczki.
Spokojne dotąd morze wzniosło falę na wysokość trzydziestu metrów i pędziło w jego kierunku.
– Uciekaj! – krzyknął damski głos zza jego pleców.
Chciał to zrobić, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Były jak marmurowe rzeźby przytwierdzone do podłoża.
– Uciekaj!
Nie zrobił tego, za to spojrzał przed siebie. W uszach mu zapiszczało, w oczach odbijał się obraz białej grzywy monstrualnej fali. Szła prosto na niego, połykając kutry i statki pasażerskie. Ziemia zatrzęsła się pod jego nogami. Wciąż słyszał pisk. Za chwilę kilkaset ton wody uderzy w niego siłą pędzącego boeinga. Umrze najgorszą z możliwych śmierci.
Kiedy ponownie uniósł głowę, masa wody spadała wprost na niego. Zdążył zakryć się rękami.
Michał Pakulski otworzył oczy. Budził się zwykle, gdy znajdował się już pod wodą, ale tym razem było inaczej. Koszmar skończył się wcześniej, chociaż jeden dźwięk przedostał się do rzeczywistości. Pisk w uszach zmienił się w dźwięk telefonu.
Pakulski wymacał komórkę na nocnej szafce i spojrzał na ekran. Błyskawica bólu od razu rozeszła się po czaszce. Musiał zmrużyć oczy. Ktoś o nieznanym numerze próbował się z nim skontaktować. Nie miał ochoty odbierać. Wyciszył dźwięk bocznym przyciskiem i odłożył telefon na miejsce. Ponownie zapanowała błoga cisza.
W pokoju było ciemno, jedynie wąska smuga światła przeciskała się do wnętrza przez szparę w zasłonach. Poczuł pod sobą chłodną lnianą pościel, w sam raz na żar szalejący za oknem. Z pewnością nie obudził się u siebie.
Pakulski usiadł na łóżku i przetarł twarz, szorując po kilkudniowym zaroście w górę i w dół. Wydarzenia ostatnich godzin pamiętał jak przez mgłę: duża sala, pełno ludzi. Przypomniał sobie smagłą kobietę z mocnym ukraińskim akcentem, która wręczyła mu klucze od pokoju, potem jazdę windą i… Pustka.
Jego smartwatch wskazywał dziewiętnastą zero dwie. Wymacał włącznik lampki i pstryknął.
Światło rozjaśniło wszystko oprócz wspomnień. Na nocnej szafce stała buteleczka po absyncie i szklanka, z łyżeczką w kształcie liścia. Właśnie to spowodowało łupiący ból głowy. Pokój miał wystrój hotelowy: nad stolikiem wisiał telewizor, a w kącie stał minibarek. Po lewej stronie znajdowała się duża przeszklona łazienka z prysznicem i toaletą. Wszystko dla osób o wysokich wymaganiach i grubym portfelu. Pakulski miał na sobie biały szlafrok z wyhaftowanymi na piersi słowami: ANDERSIA HOTEL. Poniżej wyszyto dwa trykające się rogami koziołki.
„Czy jeszcze śpię?”, pomyślał. „Czy właśnie obudziłem się w Poznaniu?”
Zmusił obolałe mięśnie, żeby wstać, i podszedł do okna. Gdy rozsunął zasłony, do pokoju wlała się fala światła, ucinając spekulacje, czy ostatnie minuty były jawą, czy snem. Z wysokiego piętra roztaczała się panorama miasta.
Ulica u stóp hotelu prowadziła w górę, obok wielkiego gmachu kształtem przypominającego śpiącą jaszczurkę. Było to nowoczesne centrum handlowe, pod którego dachem mieściły się także dwa dworce: kolejowy i autobusowy. Kiedy wysiadł tam dziś w południe z pociągu, niemal zgubił się w gąszczu sklepów i restauracji.
Strzępki wspomnień powróciły.
Kilka godzin wcześniej znajdował się w auli Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza. Zaproszono go, aby opowiedział o współpracy z policją. Jako jasnowidz brał udział w wielu sprawach kryminalnych. Nie było mu obce poszukiwanie zaginionych czy lokalizowanie zwłok. Złodzieje, mordercy, psychopaci – pomagał ich łapać wyłącznie za pomocą umysłu.
Pakulski nie spodziewał się tłumów, jakie zastał. Jego profesja nie należała do najbardziej poważanych, a samo pojawienie się na wyższej uczelni wywoływało mieszane uczucia. Najbardziej dotknięci czuli się sceptycy. Wyrażając sprzeciw w różnego rodzaju pismach, żądali odwołania tego wydarzenia, a nawet grozili blokadą spotkania. Na szczęście nie zdarzyło się jeszcze, by dotrzymali obietnicy.
Zdawał sobie sprawę, że na widowni znajdzie kilku z nich, i czuł się jak toreador przed walką z bykiem. Serce waliło mu jak młot, krew pędziła wzdłuż tętnic. Gdy znalazł się na estradzie, poczuł, jak niewidzialna ręka ściska mu żołądek do wielkości orzeszka.
Ostatnio czuł się podobnie, kiedy członek fundacji badającej zjawiska paranormalne umieścił go w pierwszej dziesiątce najsłynniejszych jasnowidzów ostatnich stu lat. Jego nazwisko znalazło się obok Stefana Ossowieckiego, Wolfa Messinga i ojca Klimuszki. Ważne wyróżnienie, ale Pakulski twierdził, że nie zasługuje na nie. Przeciwnicy poszli o krok dalej, a falę nienawiści wylali w komentarzach:
„Taki jasnowidz, a nie przewidział powodzi?”
„Kiedyś takich palono na stosach, a teraz brylują w Internecie. Świat schodzi na psy”.
„Dziwak, oszust, kuglarz, nienormalny. Tylko wyciąga pieniądze”.
Albo: „Pakulski to okultysta i czerpie moc od Szatana”.
Dzisiaj, trzysta kilometrów od domu, musiał skonfrontować się ze swoją wątpliwą sławą. Zwłaszcza po wstępie redaktorki magazynu „Wiedza i Życie”.
– Mam ogromną przyjemność poprowadzić spotkanie z najsłynniejszym polskim jasnowidzem z Darłowa – obwieściła uroczyście. – Chyba nie muszę go państwu przedstawiać. Znany z gazet i mediów, przede wszystkim dzięki udziałowi w głośnych sprawach kryminalnych, pan Michał Pakulski.
W odpowiedzi na jej słowa rozległy się gromkie brawa.
– Pan Pakulski opowie nam dzisiaj o niezwykłym i trudnym zawodzie, o sukcesach, porażkach, ale także o samym fenomenie telepatii.
Pukanie do drzwi wyrwało go z zamyślenia.
Co za licho? Zapulsowało mu w skroniach.
Próbował przypomnieć sobie, czy nie miał umówionego spotkania, ale nie przychodziło mu nic do głowy. Poza tym nie miał ochoty nikogo przyjmować. Skoro znalazł się w tak ekskluzywnym miejscu, chciał rozkoszować się chwilą – sam, bez zbędnego otwierania ust. Nie codziennie nocował w czterogwiazdkowym hotelu.
Walenie w drzwi powtórzyło się ze zdwojoną siłą. Ktoś po drugiej stronie nie miał zamiaru odpuścić.
Co zrobić, schować się? Udać, że nikogo nie ma?
– Kto tam? – wycharczał w końcu.
– Policja – oznajmił stłumiony męski głos. – Proszę otworzyć.
Policja? Spojrzał ponownie na swój smartwatch. Nie była to ani pora, ani miejsce na spotkanie z mundurowymi.
Uchylił drzwi. Łańcuch zawieszony między skrzydłem a futryną naprężył się i wyznaczył przestrzeń, w której znalazła się teraz twarz jego gościa. Nieznajomy przewyższał go prawie o głowę, na pierwszy rzut oka przypominał jednego z kafarów, którzy popołudnia spędzają na siłowni, lecz jego muskulatura była bardziej naturalna, wyglądała na uzyskaną bez pomocy sztucznych przyspieszaczy.
– Panie Pakulski, muszę z panem porozmawiać. – Niski ton głosu i grube brwi sugerowały twardy charakter. – Aspirant Krzysztof Podrez, wydział kryminalny. Niech mnie pan wpuści.
– Ale co się stało? – Pakulski wolał ograniczyć kontakt do niewielkiej szczeliny w drzwiach.
– Chciałbym porozmawiać o tym w środku.
– Nawet nie wiem, czy faktycznie jest pan z policji.
Mężczyzna pokazał mu odznakę.
– Teraz mi pan wierzy?
– Czy mogę wiedzieć, w jakiej sprawie przychodzi pan do mnie w sobotę po południu?
– Zaginęła dziewczynka, panie Pakulski.
– Dziewczynka?
– Tak. Jednak wolałbym, żeby o szczegółach nie dowiedzieli się wszyscy mieszkańcy tego piętra.
Głowę Michała zbombardowała kolejna fala bólu. Przetarł czoło, jakby chciał go siłą zetrzeć, po czym zaprosił gościa do środka. Wiedział, po co mundurowy tu przyszedł. Współpraca z policją zawsze sprowadzała się do jednego.
– Proszę dać mi chwilę. Muszę się ubrać. Ma pan ze sobą jakąś rzecz zaginionej?
Podrez spojrzał na niego zdziwiony.
– Tak właściwie to mam pana zabrać na miejsce.
Pakulski odwrócił się w jego stronę.
– Na miejsce? Gdzie? To niemożliwe – zaoponował. – Za godzinę mam kolejne spotkanie.
Gdy wspomnienia powróciły, przypomniał sobie także, że o dwudziestej ma pojawić się gdzieś w centrum miasta, jakieś dwa i pół kilometra od hotelu. To spotkanie przygotowywano przez kilka miesięcy. Pakulski miał stanąć twarzą w twarz z naukowcami i debatować z nimi nad zagadnieniem używania telepatii w dochodzeniach kryminalnych. Wydarzenie przyciągnie na pewno wielu sceptyków, dlatego dobrze się do niego przygotował.
Nie znał na tyle miasta, żeby samodzielnie się tam dostać, ale zamówiono mu taksówkę, która miała za kwadrans czekać przed wejściem do hotelu.
– Za godzinę może być za późno – powiedział aspirant Podrez.
– Mógł pan zadzwonić wcześniej.
– A pan mógłby odebrać w końcu telefon.
Marysia leżała na materacu, z głową opartą na lewej skroni. Na ręce miała różową opaskę z imieniem, którą założyła, zanim spojrzała na misia. Przypominała śpiącą królewnę. Jej powieki były zamknięte, szczelnie broniąc dostępu do snów. Nie był to jednak ani sen, ani jawa.
Smukła postać staruszki pojawiła się w rogu pomieszczenia, w którym niegdyś znajdowała się wielka hala. Dziś było to zapuszczone miejsce. Ściany pokrywało graffiti, na podłodze piętrzyła się sterta głazów, spod której od czasu do czasu wystawiały łebki ciekawskie szczury. Okna były dziurami bez szyb. Krótko mówiąc: kompletna ruina.
Staruszka usiadła na krześle, przeczesała palcami włosy w poszukiwaniu spinek. Gdy znalazła je wszystkie, bez problemu oddzieliła siwiznę od reszty, odkrywając gęstwinę czarnych włosów. Następnie zrobiła to samo z twarzą, dotknęła palcami miejsca za uszami i uniosła nimi skórę, naciągając ją do granic możliwości. Ta zaczęła odklejać się od policzków i ostatecznie zsunęła się jak maska, spod której pojawiło się zupełnie inne oblicze – o wiele młodsze i męskie. Nie było też problemu ze ściągnięciem damskiego ubrania. Sukienka ześlizgnęła się po chudym ciele jak po lodowej tafli – niebawem wszystko, co stanowiło dzisiejsze przebranie, leżało na podłodze.
Obok stanął półnagi mężczyzna w slipach. Rozciągnął mięśnie pleców i karku, po czym usiadł na krześle.
„Faza pierwsza rozpoczęta”.
Kliknięcie w klawiaturę ożywiło ekran laptopa i oświetliło oblicze mężczyzny. Podłużny kształt twarzy z prostym nosem i bardzo wąskimi ustami, które w zestawieniu z bardzo wydatną szczęką przypominały nacięcie brzytwą. Laptop domagał się hasła. Mężczyzna wpisał cztery litery pseudonimu, który sam sobie nadał: „Pan B”. Na ekranie pojawiła się piaszczysta wydma smagana wiatrem i samotna ikonka folderu. Poziom baterii informował, że pozostało jeszcze dziewięćdziesiąt osiem procent.
„Wystarczy”, pomyślał pan B. „Nie możemy się spieszyć”.
Było duszno. Nawet końcówka dnia nie chciała przynieść ukojenia. Przepocone ubranie kleiło się cały czas do ciała, a pot spływał po kręgosłupie niczym górski strumyk. Nawet teraz, gdy niemal nic nie miał na sobie. Jedynym ratunkiem miały być burze, które zapowiadali od początku tygodnia.
Mało prawdopodobne, że ktoś dzisiaj wybierze się na spacer po mieście, nie mówiąc już o zapuszczaniu się do tego miejsca.
Pan B rozejrzał się po pomieszczeniu.
Było w nim coś fascynującego. Coś, co przywodziło na myśl los człowieka. Niegdyś włożono w jego powstanie wiele wysiłku, stworzono coś fantastycznego, coś, co miało służyć dobremu celowi, ale ludzka pycha doprowadziła do tego, że miejsce, choć piękne, pozostawione zostało samo sobie. Miało odejść w zapomnienie i ostatecznie rozlecieć się w niebyt.
Ludzie chętnie tworzą, ale jeszcze chętniej niszczą.
Pan B wstał od laptopa i zbliżył się do dziewczynki.
– Obudź się, kochanie.
Pstryknięcie palcami sprowadziło jej świadomość. Otworzyła powoli oczy. Leżała spokojnie jak owieczka, ze wzrokiem utkwionym w sufit. Nie chciała na niego spojrzeć. Nie wiedziała, że tego chce. Nie wiedziała nawet, że kucnął tuż obok.
– Ludzie chętnie tworzą, ale jeszcze chętniej niszczą – zwrócił się do Marysi. Spocone żylaste dłonie pogłaskały włosy dziewczynki. – Ja też stworzę dziś coś wspaniałego, tylko po to, żeby to zniszczyć.
Czarny opel insignia przeciął skrzyżowanie i przemknął obok budynku Targów Poznańskich.
To było jedno z tych miejsc, którymi Poznań mógł poszczycić się w sferze biznesu. Od wschodu wchodziło się do oszklonego holu, tak wysokiego i szerokiego, że przypominał ogromne akwarium; i taką nazwą się posługiwano. Nad holem górowała iglica. Zbudowana w formie masywnego przeszklonego walca z nitowymi połączeniami, stworzonymi na wzór tych z wieży Eiffla. Mało kto wie, że kompleks powstał na terenie dawnych starych cmentarzy. Kiedy zbudowano pierwsze pawilony, głosy zmarłych zostały zagłuszone przez żywych, przedsiębiorczych biznesmenów.
Na chodniku po drugiej stronie ulicy grupka nastolatków polewała się wodą, matka i jej trójka dzieci szukały odrobiny ochłody w lodach na patyku, a zakochana para w japonkach szła powoli spacerkiem przed siebie, nie zwracając uwagi na ciężkie powietrze sierpniowego wieczoru.
Wnętrze opla stanowiło oazę. Z kratek deski rozdzielczej wydobywał się chłodny powiew. Zimny prysznic orzeźwił trochę Pakulskiego, choć telepata wciąż czuł się tak, jakby wleczono go przez pole kaktusów. Odbicie twarzy w bocznym lusterku tylko to potwierdzało. Wyglądał dokładnie tak, jak się czuł. Krótkie włosy miał zmierzwione, zarówno te ciemne na czubku głowy, jak i te na skroniach, przyprószone przez czas siwizną. Nie dbał specjalnie o fryzurę. Zresztą po co, skoro łyse zakola z roku na rok coraz bardziej pozbawiały go dumy. W hotelu wrzucił na siebie pierwsze lepsze ciuchy. Granatowa koszula, w której wystąpił w auli uniwersyteckiej, była pomięta i przepocona, dżinsowe spodnie nie nadawały się na taką pogodę. Na szczęście miał na nogach zwykłe tenisówki. Nie przepadał za eleganckimi półbutami, chociaż powinien wykazać się odrobiną elegancji i włożyć je na tego typu spotkanie.
Aspirant Podrez nie kłamał. Historia połączeń potwierdzała to, że dzwonił co najmniej dziesięć razy. Jeden telefon po drugim. Pakulski współpracował z policją od lat i wiedział, że mogą go z łatwością odnaleźć. Spotkanie w auli i panel naukowy zostały z pewnością rozreklamowane, więc wystarczył jeden telefon do organizatorów, aby dowiedzieć się, gdzie aktualnie przebywa, i „machnięcie blachą” przed twarzą Ukrainki, która wskazała jego pokój. Pytania do policjanta były więc zbędne.
– A więc potrafi znajdować pan ludzi – odezwał się Podrez.
– W większości przypadków – odparł Pakulski.
– I wystarczy panu jedynie rzecz zaginionej osoby albo fotografia?
– Tak.
– Bez tego się nie da?
– Jest trudniej. To jakby pan przyszedł z dolegliwością do lekarza, ale nie chciał zdradzić, co pana boli. W końcu lekarz odkryje prawdę, ale to wymaga więcej czasu i badań.
Podrez uśmiechnął się w odpowiedzi.
– Wielu z nas uważa pana za kłamcę, ale wielu też w pana wierzy – powiedział i wyjął z kieszonki drzwi książkę, którą rzucił mu na kolana.
Pakulski nie musiał nawet patrzeć na okładkę. Adwokat umarłych. Autobiografia Michała Pakulskiego.
To właśnie z powodu tej książki przyjechał do Poznania. Opisał w niej najważniejsze sprawy kryminalne z dwudziestu pięciu lat swojej profesji. Na okładce pięćdziesięcioletni, krótkowłosy Michał Pakulski pochyla się nad zwłokami leżącymi w szuwarach. Czas go nie oszczędził, na szczęście obszedł się łaskawie z oczami. Podobno nie zmieniają się przez całe życie. Jego oczy były niebieskie niczym bezkres oceanu i nieodgadnione jak jego dno. Dzięki obróbce komputerowej udało się wygładzić zmarszczki, ale nawet najlepszy program nie był w stanie wymazać z twarzy zmęczenia. Podobnie jak niewielkiej blizny przecinającej prawą brew. Grafik co prawda mógłby ją usunąć, ale Pakulski nie wyraził na to zgody. Przeszłość nie jest krainą, którą można tak łatwo opuścić.
„Przydałyby ci się wakacje”, pomyślał, spoglądając na swojego bliźniaka na okładce. „Samotny urlop gdzieś daleko stąd”.
Białe obwódki wokół tytułu rozmazywały szary kolor okładki niczym wycieraczki poranną rosę. Pochylone litery układały się w słowa: Adwokat umarłych. Wydawca doradzał mu, żeby jako tła użyć dwóch głów połączonych falami, które miały symbolizować telepatię. Pakulski jednak się nie zgodził. Uważał, że to nieprawdziwe i pretensjonalne. Nikt przecież nie wiedział, jak to naprawdę wygląda.
W ciągu sześciu miesięcy Adwokat umarłych wspiął się na listy bestsellerów. Recenzenci pisali, że książkę czyta się jak dobry kryminał; z tą różnicą, że to nie fikcja, ale czysta prawda. Pakulski nie spodziewał się takiego zainteresowania. W katolickim kraju telepatia budziła przecież bardzo mieszane uczucia. Media także dolewały oliwy do ognia, a słowo „hochsztapler” stało się dla większości dziennikarzy ulubionym określeniem człowieka, który opisał w swojej książce ponad ćwierć wieku życia pomiędzy żywymi a umarłymi.
– A pan, aspirancie, po której stronie barykady stoi?
– Twardo stąpam po ziemi, panie Pakulski – odparł Podrez. – Łapanie przestępców to żmudna praca, dziesiątki godzin nad aktami, setki rozmów i trochę szczęścia. Ktoś coś widział, ktoś sobie coś przypomni albo poczuje wyrzuty sumienia.
– Nie wierzy pan w szósty zmysł?
– Żeby uwierzyć, muszę zobaczyć.
– To po co przyjechał pan po mnie?
– Oficer prowadzący mnie o to poprosił.
– Oficer?
– Starszy aspirant Wyka – poprawił się Podrez. – Prowadzi sprawę i wszystko wyjaśni panu na miejscu.
Kryminalni nie mieli wyczucia czasu. Składali mu zwykle niezapowiedziane wizyty. Potrafili dzwonić nad ranem albo w środku nocy. Pakulskiego nigdy nie ciągnęło do munduru, ale czuł się jak na służbie. Świątek, piątek, sobota – zawsze gotowy do działania.
W końcu ustalił zasady savoir-vivre’u. Wymagał najpierw rozmowy telefonicznej, żeby się umówić na konkretny, wygodny dla niego termin, a następnie prosił o przesłanie rzeczy. W końcu wykonywał wizję, zapisywał wszystko na kartce i odsyłał zainteresowanym. Z biegiem lat prosił już tylko o fotografię, nawet wysłaną ememesem. Tak się przyjęło i nikt nie zmieniał protokołu.
Aż do dzisiaj.
– Może mi pan powiedzieć coś więcej o tej dziewczynce?
Podrez rzucił mu krótkie spojrzenie.
– Dziewczynka ma siedem lat.
– I?
– I tyle wiem… – Rozłożył ręce.
Zatrzymali się na światłach.
– Ale sprawa jest poważna – ciągnął Pakulski.
– Inaczej nie szukalibyśmy pomocy u jasnowidza.
– Jednak nie włączył pan koguta.
Podrez wrzucił pierwszy bieg i ruszył natychmiast, gdy krwista czerwień sygnalizacji ulicznej zmieniła się w bursztyn.
– Po co wywoływać panikę? Zaginięcia dzieci to zawsze delikatna sprawa. Rozumie pan.
Pakulski zrozumiał, także drugie dno tych słów.
Jego obecność miała pozostać tajemnicą. W razie porażki nikt nie miał się o niej dowiedzieć. W razie sukcesu dostanie od policji podziękowanie. Kolejne potwierdzenie tego, że jego dar jest prawdziwy. Kolejna kropla w oceanie walki o dobre imię telepatii.
– Wiecie chociaż, gdzie zaginęła? – Pakulski podjął ostatnią próbę zdobycia informacji.
– Wiemy – odparł Podrez – ale to bardziej komplikuje sprawę. Na wszystkie pytania odpowie aspirant Wyka – dodał. – To ekspert od zaginięć.
Pakulski odetchnął ciężko.
– Mam nadzieję.
Wjechali teraz w labirynt wąskich uliczek, wzdłuż których stały stylowe kamienice. Ogródki kawiarniane zapełniły się gośćmi gaszącymi pragnienie schłodzonym piwem i innymi zimnymi napojami. Starsi mieszkańcy chowali się w cieniu. Niektórzy siedzieli na balkonach i korzystali z ostatnich promieni słońca. Wydawało się, że czas płynie tu leniwie, a sama dzielnica odpoczywa po upalnym sierpniowym dniu. I może tak było, ale zaparkowany obok trawnika samochód policyjny zdecydowanie zakłócał idylliczną atmosferę.
Podrez zatrzymał auto zaraz za wozem prewencji. Silnik zwolnił obroty, aż w końcu zamarł.
– Jesteśmy na miejscu.
Pakulski popatrzył przez szybę szeroko otwartymi oczami.
– Chyba pan żartuje! Tutaj zaginęła?
Brwi policjanta podskoczyły.
– Mówiłem, że miejsce tylko komplikuje sprawę.
Howard Phillips Lovecraft mawiał, że źródłem ludzkich lęków jest strach przed nieznanym.
Jakub Markotny nie mógł się z tym nie zgodzić. Jako nastolatek zaczytywał się w budzących grozę opowiadaniach mistrza horroru, w których bohaterowie byli świadkami dziwnych zjawisk nie z tego świata. Przeświadczenie, że w mrokach eonów, podwodnych miast, nieprzebytego kosmosu czają się Wielcy Starzy Bogowie i że wcale nie są nam przychylni, potęgowało dreszczyk ekscytacji. Jednak ten strach był kontrolowany. Wystarczyło zamknąć książkę, by powrócić do czterech kątów pokoju, a świat ponownie stawał się miły i bezpieczny.
W tamten deszczowy dzień rodzice rozmawiali w salonie o babci. Nie wiedzieli, że Jakub siedzi cicho na schodach i słyszy każde ich słowo. Wanda, albo babcia Wandzia, wyszła pewnego dnia rano i nigdy nie wróciła. Dziwne było to, że kilka osób spotkało ją w drodze do pracy, ale nikt nie widział, jak do niej wchodziła. Mieszkała wtedy w Suchym Lesie, niedaleko Poznania. W tamtych czasach grasował tam słynny morderca Pluta. Tak o nim mówiono, bez imienia, jedynie krótkie, charakterystyczne nazwisko. Uciekł ze szpitala psychiatrycznego, wymordował rodzinę w Pąchach i Suchym Lesie. Był tam, kiedy zaginęła babcia. Jej ciała jednak nigdy nie znaleziono i nie udało się powiązać jej zniknięcia z Plutą. On sam, otoczony przez Milicję Obywatelską, popełnił samobójstwo. Niektórzy twierdzą, że MO upozorowała jego śmierć. Jakkolwiek było, Pluta zabrał ze sobą prawdę do grobu.
Jakub Markotny był przekonany, że nigdy nie poznał babci, ponieważ umarła. Teraz uświadomił sobie, że przez piętnaście lat modlił się do pustego grobu. I wtedy zrozumiał. Demony nie przychodzą z kosmosu, jako szkaradne monstra. Spokojny chłopak może pewnego dnia wejść do szkoły i zastrzelić kilkudziesięciu uczniów, porządny obywatel okazuje się gwałcicielem przetrzymującym córkę w piwnicy, a mafiozo ginie z rąk zrozpaczonego chłopaka, którego brata pobito do nieprzytomności. Zło istnieje w każdym z nas, jest na wyciągnięcie ręki i kiełkuje, kiedy na to pozwalamy. Takie zło intrygowało Markotnego bardziej niż potwory Lovecrafta.
Po gimnazjum dostał się do jednego z najlepszych liceów w Poznaniu, zwanego „Marcinkiem”. Dla nastolatka nastąpił okres intensywnej nauki, pierwszych używek oraz wyjątkowo aktywnych kontaktów z dziewczynami. Oceny świadczyły o jego ponadprzeciętnej inteligencji. Gdyby chciał, mógłby dołączyć do szkolnej sekcji sportowej. Był wysoki, chudy i umiał trafiać piłką do kosza. Markotny posłuchał jednak intuicji i wstąpił do zespołu gazetki szkolnej, którą prowadził profesor Ryszard Knap. Pięćdziesięciodwuletni polonista nosił marynarskie bokobrody połączone z wąsami, okulary i starą czapkę Prinz Heinrich. Miał wydatny brzuch i otwarty umysł.
– Nasz gatunek podbił świat dzięki językowi – tłumaczył na pierwszym spotkaniu kandydatów do gazetki. – Homo sapiens pokonali neandertalczyków nie siłą mięśni, lecz komunikacji. Potrafiliśmy stworzyć proste kody typu „uwaga, tygrys”, „potrzebujemy drewna do ognia” czy „chodźmy na ćmika”. – Na twarzach nastolatków pojawił się uśmiech. „Ćmikami” poznaniacy nazywali papierosy. – Dzięki komunikacji stworzyliśmy mity, a dzięki mitom cywilizacje. To zapewniło nam przetrwanie.
Jakub Markotny słuchał go z szacunkiem. W tonie głosu profesora było coś, co budowało autorytet i przyciągało uwagę.
– Chociaż was nie znam – kontynuował Knap – wiem, że posługujemy się tym samym językiem. Stąd gdybyśmy poszli na polowanie i powiedziałbym, żebyście rzucili dzidą w mamuta, to nie mielibyście problemów ze zrozumieniem. Mogę przekazać wam wszystko, co wiem, od tego, jak ludzi porywają dzieła literackie, do tego, jak mogą ich znudzić, kiedy trzeba je czytać w szkole. Wy jesteście natomiast w stanie wytłumaczyć mi wasz obraz świata. Jako autorzy tekstów będziecie wykorzystywać język, pisząc dla drugiego człowieka. Nie ma chyba na świecie nic piękniejszego.
– Będziemy nieść dobrą nowinę – odezwał się z tyłu piegowaty rudzielec.
– Owszem – odparł profesor Knap. – Ale zgłębimy również tajemnicę, która przyszła na świat wraz z narodzinami pierwszego człowieka. – Wszyscy obecni nastawili uszy. W powietrzu zawisła cisza, która dodawała scenie dramaturgii. – Proszę państwa, będziemy badać zło.
Markotny poczuł dreszczyk emocji. Na ten temat wiedział dużo, a chciał wiedzieć jeszcze więcej.
– Mamy opisywać wampiry, demony czy coś takiego? – zapytała siedząca obok niego dziewczyna o jasnych prostych włosach. W dłoni trzymała notatnik i długopis, dzięki czemu już przypominała dziennikarkę.
– Jeśli to cię przeraża, możesz o tym pisać – zgodził się profesor. – Jakie jeszcze potwory was przerażają?
– Wilkołak – wyrwał się rudy okularnik.
– Wiedźma z Blair.
– Frankenstein.
– Homo sapiens – odezwał się Markotny. Teraz wszyscy patrzyli na niego. – A właściwie to, co może uczynić.
Profesor prychnął i oparł ręce na brzuchu.
– Widzę, że ktoś chciałby zostać drugim Robertem Graysmithem. – Uśmiechnął się.
– Kim?
– Robert Graysmith, dziennikarz śledczy, zajmował się sprawą Zodiaka. Starał się pomóc policji go złapać.
– I złapał? – zapytała blondynka.
– Nikt nie złapał Zodiaka – odparł profesor. – Zdarzają się czasem tacy, których nie udaje się nigdy schwytać.
Markotny siedział podekscytowany. Pomóc złapać nieuchwytnego. Tamtego dnia szesnastolatek odnalazł swoje powołanie. Został redaktorem pierwszej sekcji kryminalnej w szkole. Co miesiąc opisywał historię wybranej zbrodni z przeszłości. Wszystko pod czujnym okiem profesora, a właściwie jego cenzury. Niektóre sprawy były kontrowersyjne, wręcz zbyt brutalne, by opowiadać o nich nastolatkom. Nie mówiąc już o tym, jak zareagowałby dyrektor.
Markotny w ciągu trzech lat rozwinął skrzydła i w 2008 roku, po maturze, postanowił rozpocząć studia na świeżo otwartym Wydziale Nauk Politycznych i Dziennikarstwa Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza. Na jedno miejsce przypadało dwudziestu chętnych. Sukces to ciężka praca, ale też łut szczęścia. Jemu szczęście dopisywało. Nie dość, że dostał się tam, gdzie chciał, to już podczas studiów dorabiał, pisząc dla magazynu śledczego. Miał legitymację prasową i dostęp do wszystkiego.
Może zrobił to dla zabawy, a może z nudów. Pewnego wieczora ustawił kamerkę przed ekranem i nagrał pierwszy filmik o Józefie Plucie i jego morderstwach. A potem wrzucił go na YouTube. Następnego dnia miał ponad dwieście polubień. Pierwszego wieczora jego monolog obejrzało prawie ćwierć tysiąca osób.
Był pod wrażeniem. Mógł robić to, co lubi, i jeszcze czerpać z tego korzyści. Wystarczyła kamera, umiejętność montażu i oryginalność. I tak narodził się pomysł na Criminalis. Pierwszy polski kanał internetowy dotyczący spraw kryminalnych.
Każde nagranie – a było ich ponad trzydzieści – trwało niecałe pół godziny i dostarczało informacji, których nie było łatwo znaleźć w sieci. Obraz z kamery internetowej przeplatał się z wyreżyserowanymi zdjęciami z miejsca zbrodni, akt policyjnych i wycinków z gazet. Dobra dykcja, barwa głosu i wyrazisty styl, rodem z programów Bogusława Wołoszańskiego, hipnotyzowały coraz większe grono internautów. Przy drugim nagraniu liczba wyświetleń przekroczyła dwadzieścia tysięcy, przy piątym trzydzieści tysięcy, aż kolejny filmik przyciągnął uwagę stu tysięcy osób.
Najnowszy odcinek, który obejrzano ponad trzysta tysięcy razy, poświęcony był współpracy policjantów z jasnowidzami. Policjanci od wieków zwracali się do nich o pomoc. To nie ulegało wątpliwości. Znaki zapytania natomiast pojawiały się, kiedy chodziło o ich efektywność. Każdy jasnowidz był pewny swojego daru, począwszy od znajdowania zwłok ofiar, przez typowanie potencjalnych morderców, a skończywszy na zidentyfikowaniu Kuby Rozpruwacza czy pomocy w schwytaniu Syna Sama. Głośne sprawy przyciągały ich niczym lep muchy. Czy mieli rację, czy nie – zdobywali sławę i budowali na niej kariery.
Byli również tacy, którzy nie chcieli w zamian pieniędzy. Choć Wolf Messing zarabiał na występach, nie przyjął zapłaty od matki, która przyszła z listem od walczącego na froncie syna, rozpaczając, że od kilku tygodni nie otrzymała żadnej wiadomości. Stefan Ossowiecki i ojciec Klimuszko podejmowali współpracę z policją w sprawach zaginięć, jednak nie zależało im ani na pieniądzach, ani na sławie. No i pozostawał jeszcze kontrowersyjny Michał Pakulski. Prawdziwy fenomen. Współpracował z policją przez dwadzieścia lat za darmo, prosząc jedynie o pisemne potwierdzenie udziału w sprawie. Głośne przestępstwa uczyniły z niego najsłynniejszego jasnowidza w kraju. Dwa lata temu pomagał rodzinie w znalezieniu chłopca, który zaginął nad jeziorem podczas wakacji. W tym przypadku jego informacje nie potwierdziły się w ogóle, marnując czas wszystkich służb zaangażowanych w poszukiwania – jak to ujął rzecznik prasowy policji. Zasypał Pakulskiego oskarżeniami i stwierdził, że jego hipoteza przyczyniła się do tego, że chłopca nigdy nie odnaleziono. Gazety podłapały tę iskrę i wznieciły przeciwko jasnowidzowi ogień. Pakulski podobno popadł wówczas w depresję i od tamtej pory nie wystawiał nosa poza miasteczko, w którym mieszkał.
Było duszno i zanosiło się na burzę. Markotny szedł w dół przez Jeżyce. Mieszkał niedaleko starego rynku, ale zamiast tramwaju wybrał wyjątkowo spacer. Okulary zaszły mu mgłą, pot perlił się na czole, na które padały ostatnie promienie słońca. Z torby na ramię wyjął chusteczkę i przetarł zaparowane szkła.
Jego wzrok przykuł zaparkowany przy chodniku policyjny volkswagen. Pomyślał, że policjanci pewnie spisują jakichś bezdomnych.
W tym momencie nadjechał czarny opel insignia i zatrzymał się za pojazdem prewencji. Wysiadło z niego dwóch mężczyzn. Jednego z nich Markotny znał bardzo dobrze.
– Ja pierdolę – wyrwało mu się. Najsłynniejszy polski jasnowidz w towarzystwie policji.
Nie mógł przegapić takiej okazji.
– Przecież to plac zabaw. – Michał Pakulski miał nadzieję, że pomylili miejsca.
– Jeden z najstarszych w Poznaniu – wyjaśnił Podrez i zawiesił na szyi policyjną odznakę. – Zróbmy swoje, zanim pojawią się dziennikarze.
Plac zabaw nie różnił się niczym od innych podobnych miejsc. Dzieciaki miały w czym wybierać: piaskownica, zjeżdżalnia z mostkiem linowym, karuzela, tablica do pisania kredą i konik na sprężynie. Piasek kończył się w obrębie trawy i brukowanej alei z ławkami, krzewami i drzewami.
Aleja prowadziła do wbudowanego w ziemię stołu do ping-ponga. W prawym rogu ustawiono zewnętrzną siłownię, a całość ogrodzono metalowym płotem.
Kiedy przechodzili pod wiszącym mostem, Pakulski zobaczył stary dąb, przy którym stało dwoje ludzi. Kobieta patrzyła na mężczyznę, skrzyżowane dłonie trzymała na piersiach. Słuchała, co chwilę przytakując skinieniem głowy i machając kucykiem w górę i w dół. Mężczyzna był wysoki i chudy. Przypominał okrętowy maszt, który wygina się pod wpływem wiatru, na jego twarzy malowało się jednak opanowanie wyćwiczone zapewne przez lata służby. Tłumaczył coś kobiecie. To musiał być aspirant Wyka. Wbrew zapewnieniom Podreza nie wyglądał na eksperta od zaginięć.
Podrez pomachał ręką, czym przykuł uwagę tamtych dwojga.
Pakulski wyłonił się zza jego pleców i podszedł do mężczyzny.
– Dzień dobry. – Podał mu dłoń. – Michał Pakulski. Słyszałem o zaginięciu dziewczynki. Chciał pan, żebym wam pomógł.
– Tak – odezwała się kobieta. – Starszy aspirant Wiktoria Wyka. – Wyciągnęła rękę w geście powitania. Jej dłoń była ciepła i gładka, ale szczupłe palce zacisnęły się na jego palcach mocno jak imadło. – To ja po pana posłałam.
Pakulski był zdezorientowany.
– To pan Mazurkiewicz – ciągnęła – ojciec zaginionej.
– Przepraszam. Założyłem, że…
– Nic nie szkodzi. – Machnęła ręką. – Nie spotkaliśmy się tu towarzysko, tylko żeby znaleźć Marysię.
W jej głosie słychać było pewność siebie i nieugiętość, co nie współgrało z jej delikatną urodą, którą podkreślał jeszcze lekko zadarty nos. Przypominała łabędzia sunącego po tafli wody. Zielone oczy były jednak zimne i bezwzględne.
– Czego pan potrzebuje? – spytała.
– Dla lepszej współpracy mówmy sobie po imieniu.
– W porządku. Czego potrzebujesz?
– Czegoś, co należało do dziewczynki.
Mazurkiewicz podał mu bluzę z kapturem.
– Wziąłem ją na wszelki wypadek – powiedział. – W razie gdyby padało.
– Kiedy była prana?
– Kilka dni temu, jeśli się nie mylę.
– Dobrze. Im dłużej w niej chodziła, tym lepiej. Ile lat ma Marysia?
Pakulski znał już wiek dziewczynki, jednak wolał otrzymać tę informację z pierwszej ręki.
– Siedem.
– Kiedy zaginęła?
– Gdzieś o wpół do szóstej. Nie wiem, jak to się stało. Było tu mnóstwo ludzi. – Jego wargi zadrżały. – Siedziałem tu na ławce i rozmawiałem ze znajomym. Straciłem ją z oczu tylko na chwilę…
Pakulski spojrzał na smartwatch.
– Półtorej godziny temu?
– Tak.
– Może wróciła do domu?
– Sprawdzaliśmy.
– Albo do dziadków?
– Marysia ma tylko jednego dziadka, ale on nie mieszka w Poznaniu. Nie miała dokąd pójść – tłumaczył mężczyzna.
– Może zgubiła się w jakiejś uliczce? – indagował Pakulski.
Kiedyś dzieciaki znikały na całe dnie i nie można było ich utrzymać w domu. Rowerowe wycieczki, wspinanie się po drzewach, ewolucje na trzepaku i skoki do wody wydawały się atrakcyjniejsze niż cztery ściany pokoju. Obecnie rodzice zaczynali traktować pociechy jak domowe psy. Spacer, a potem reszta dnia w mieszkaniu.
„Spacer”, pomyślał, rozglądając się dookoła ogrodzonego płotem placu. „Już od małego trzymamy dzieciaki w niewoli”.
Wiktoria Wyka wbiła w niego lodowaty wzrok.
– Dzieci nie znikają ot tak z placu zabaw. – Jej ton również mroził. – Wszystkie komisariaty w mieście zostały powiadomione, nasi ludzie analizują monitoring, patrole obstawiły dzielnicę. W ciągu godziny będzie jej szukać cały Poznań, ale tak naprawdę nie ma po niej śladu. A ty masz dar, który może nam się przydać.
– Tak mówią.
– To wykorzystaj go, bo czas gra na niekorzyść Marysi.
Oczy policjantki przewiercały go na wylot. W zielonych tęczówkach dostrzegł to, co widział już nieraz: obawę przed czymś nieznanym. Strach i nadzieję w jednym.
– Więc nie ma czasu do stracenia – odparł.
Wziął bluzę dziewczynki w obie ręce. Obejrzał ją. Opuszkami palców zbadał fakturę materiału. Fioletowe serduszko z filcu po prawej stronie, niedbale wykończone szwy świadczyły o amatorszczyźnie – pewnie przyszył je ktoś z rodziny. Po chwili przyłożył bluzkę do czoła. Zamknął oczy i wciągnął powietrze nosem. Jego nozdrza wypełniły się zapachem proszku do prania zmieszanego z letnim słońcem, wiatrem, trawą i piaskiem. Wciągnął powietrze ponownie i poczuł lekkie mrowienie na środku czoła. O to mu chodziło.
Przyszedł mu na myśl samochód. Nie typowa osobówka, ale auto do przewożenia towarów: biały kolor, przyciemnione szyby. Wnętrze było puste. Dziewczynka znajdowała się z tyłu, razem z wózkiem inwalidzkim. Kontury budynków odbijały się w szybie. Dokądś ją wieziono.
Otworzył oczy.
– Marysia żyje – obwieścił, po czym opowiedział wszystko, co poczuł.
Wiktoria wyciągnęła notatnik i zaczęła spisywać jego słowa.
– Jaki samochód?
– Biały, dostawczy, van albo furgon. Z tyłu jest sporo miejsca. Odniosłem wrażenie, że opróżniono go specjalnie.
– I przyciemnione szyby? – spytała Wiktoria.
– Tak.
– Coś jeszcze?
Pakulski nie odpowiedział. Ponownie zamknął oczy i przyłożył bluzę w okolicę nosa. Poczuł nacisk na środku czoła, potem fale mrowienia. Trwał tak w bezruchu przez dłuższą chwilę, skupiając się na tym, co ma nadejść.
– Ktoś z nią jest – powiedział w końcu. Gałki oczne pod przymkniętymi powiekami tańczyły jak szalone. – Kierowca. To ta sama osoba, którą Marysia spotkała tu na placu.
– Kobieta czy mężczyzna?
– Nie wiem. Nie widzę.
– Może jakieś szczegóły? Pierścionki, tatuaż, wąsy lub broda…
– Nie widzę kierowcy.
Pakulski wiedział, że wszyscy czekają na konkrety. Skupił się po raz trzeci. W tej chwili ostry ból przeszył mu skronie i rozlał się po całym wnętrzu czaszki. Zamiast wizji usłyszał warkot przejeżdżających aut. Zakręciło mu się w głowie. Trawiły go upał i zmęczenie.
– W tej chwili nie czuję nic więcej.
– Wiesz, gdzie jest Marysia?
Bluza z wyszytym serduszkiem wylądowała w dłoniach Wiktorii.
– Szukajcie białego vana z ciemnymi szybami.
Oczy Wiktorii Wyki były puste i jakby wypalone.
Jeśli wcześniej tliła się w niej nadzieja na szybkie rozwiązanie sprawy, to wyparowała wraz z ostatnimi słowami jasnowidza. Zaczęła żałować, że sprowadziła go na plac Asnyka.
– A oto nasz psiarek – oznajmił Podrez, machając w stronę policyjnego tresera, który szedł do nich z psem na smyczy.
Wiktoria rzuciła szybkie spojrzenie w stronę wejścia na plac zabaw, po czym błyskawicznie odwróciła głowę w drugą stronę. Zamknęła powieki i wypuściła powietrze przez nos, przygotowując się na niezręczną konwersację.
Mężczyzna nosił krótkie spodenki, spod których wystawały nogi niczym umięśnione tłoki. Płaski brzuch, wyrzeźbione ręce i naturalna opalenizna była efektem codziennych kilkunastokilometrowych biegów z czworonogiem. Robert Sokół miał w sobie coś z Adonisa. Może to, w jaki sposób się poruszał, a może klasyczne rysy twarzy z mocno zarysowanym podbródkiem. Odszedł z policji dziesięć lat temu, ale nadal szkolił dla nich psy. Był jednym z najlepszych i najbardziej doświadczonych treserów w kraju. Jakimś magicznym sposobem, zarezerwowanym jedynie dla samców alfa, sprawiał, że pies oddawał mu całkowicie swoją wolną wolę i wykonywał wszystkie polecenia. Gdyby Robert Sokół kazał psu skoczyć w ogień, ten zrobiłby to bez jednego szczeknięcia.
Wiktoria przypomniała sobie, że pewnego wieczoru także dla niego skoczyła w ogień.
– Cześć, Wiki. – Robert wyszczerzył w uśmiechu białe zęby.
– Cześć – odpowiedziała chłodno.
Czarno-biały cocker-spaniel skoczył na nią, merdając ogonem i wywalając obśliniony jęzor. Cieszył się, jakby zobaczył dawno niewidzianego przyjaciela. Minęły już cztery miesiące od ich ostatniego spotkania, ale najwyraźniej nie robiło to psu różnicy.
– Arnold, noga! – rzucił Sokół.
Pies błyskawicznie pojawił się obok niego.
– Słyszałem, że zaginęło dziecko.
Wiktoria skinęła głową.
– Dlatego tu jesteś.
– Zaskoczyłaś mnie tym telefonem.
– Wciąż pracujemy dla jednej firmy, co nie?
Sokół ponownie obdarzył ją uśmiechem. W tym samym momencie skierował wzrok na Pakulskiego.
– Proszę, proszę. Pan Michał Pakulski. Jasnowidz. Podobno pomógł pan dorwać tego psychola, jak mu tam, Złodzieja Czaszek. Nie mylę się?
Pakulski patrzył na niego z kamienną twarzą.
– Tak piszą media. Poza tym nie jestem jasnowidzem, bardziej telepatą.
– A to jest jakaś różnica?
– Ogromna.
Brwi Sokoła podskoczyły z niedowierzaniem.
– Można wiedzieć jaka?
– Nie potrafię przewidzieć przyszłości, za to odbieram przeżycia od innych ludzi.
– I potrafi pan kontaktować się z duchami, prawda? Widziałem pańską książkę. Osobiście nie wierzę w coś, czego nie da się zbadać.
Pakulski spojrzał na Arnolda.
– Ale wierzy pan, że pies potrafi wyczuć choroby?
Sokół parsknął śmiechem.
– Wiem, do czego pan zmierza. – Pogłaskał Arnolda po łebku. – Tak zwany szósty zmysł psów, zdolność do wykrywania raka albo cukrzycy. Ale ten mechanizm jest stricte materialny, proszę pana, i nie w nim nic magicznego. Psy mają sto tysięcy razy silniejszy węch niż ludzie. Wykrywają związki chemiczne w naszym zapachu, potem segregują je na dobre i złe i tak dalej. Umieją wskazać chore miejsce, zanim nasz organizm zacznie się bronić. Nawet najlepsza maszyna medyczna tego nie potrafi.
Pakulski potarł dłonią zarost na brodzie.
– Twierdzi pan, że w zapachu zawarte są informacje o nas samych?
Z uśmiechu Sokoła biły pewność siebie i pogarda, z jaką traktował ludzi. Samiec alfa musi przecież pokazać, kto tu rządzi.
– Oczywiście. Zapach to bodźce wywołujące wrażenia.
– Jest pan pewien?
– Panie Pakulski, zajmuję się tym całe życie. Może mi pan zaufać.
– Do tego właśnie zmierzałem – odparł Pakulski. – Zapach to informacja. Dlatego zawsze wącham ubranie podczas wizji. Energia to również informacja. Ja po prostu mam sto tysięcy razy bardziej wyczulony umysł niż inni i potrafię odczytać to, co po nas pozostaje. Może mi pan zaufać. Zajmuję się tym całe życie.
– Zgłębicie ten temat później – ucięła Wiktoria. Stanęła między nimi i zwróciła się do Pakulskiego. – Czy chcesz dodać coś jeszcze do swojej wizji?
– Nie czuję nic więcej. – Rozłożył ręce.
Wiktoria zwróciła się teraz do Sokoła.
– A więc zaczynajmy. – Podała mu bluzkę dziewczynki. – Marysia Mazurkiewicz zaginęła w tym miejscu.
Robert Sokół zbliżył bluzkę do nosa Arnolda. Chwila wystarczyła, aby setki receptorów przetworzyły miliony danych i wyodrębniły tę wyjątkową woń, należącą do siedmiolatki.
– Szukaj – rzucił Sokół.
Arnold pomerdał ogonem, uniósł nos i ruszył przed siebie w stronę płotu.
Nie został wyszkolony, aby ścigać i obezwładniać. To zadanie dla owczarków niemieckich. Spaniele są jednymi z najlepszych ras do poszukiwań. Posiadają tak zwany gen myśliwego i wrodzony pęd do szukania. A oprócz tego tropią górnym wiatrem. Arnold nie węszył z nosem przy ziemi, jak inne psy, ale skupiał się na zapachach, które opadały na całej długości trasy. Dzięki temu był w stanie obwąchać większy teren w krótszym czasie. A to właśnie czas najbardziej się tu liczył.
Arnold stanął niedaleko drzew. Jakaś niewidzialna siła przyciągnęła jego nos do ziemi. Zanurzył pysk w trawie, po czym zaczął rozkopywać grunt.
Wiktoria chciała, żeby pies podjął trop, wyprowadził ich z placu zabaw i ruszył za zapachem Marysi w takim tempie, że Robert Sokół musiałby biec, aby dotrzymać mu kroku. Miała nadzieję, że po kilku kilometrach znajdzie ukrytą gdzieś siedmiolatkę – przerażoną, ale bezpieczną – i że jeszcze dziś wróci ona do rodziców. Sprawa dobiegłaby końca, a policjantka mogłaby pójść do domu z poczuciem spełnienia i satysfakcji, jakby uratowała swoją młodszą siostrę. Niestety, nic takiego nie miało się wydarzyć.
– Czy to normalne? – Wiktoria wskazała palcem na psa.
Sokół ściągnął brwi. Pewność siebie, którą ze sobą zabrał, rozpłynęła się w powietrzu.
– Reaguje instynktownie – wyjaśnił. – Rozpoznał zapach i kieruje się za najmocniejszym tropem. Kopie, bo coś tam znalazł. Bez dwóch zdań.
– W ten sposób psy nie szukają zaginionych – stwierdziła.
Sokół oparł ręce na biodrach.
– Zaginionych nie, ale martwych już tak.
Czasami jedna chwila decyduje o naszym dalszym losie.
Tak było tamtego wieczora.
Jak zwykle wytarł buty przed wejściem, zawiesił kurtkę na haku i spędził chwilę na myciu rąk w łazience. Paulina siedziała w fotelu z gazetą. Pocałował ją w policzek bardziej z powodu rutyny niż dlatego, że się stęsknił, zaparzył kawę i usiadł na sofie. Nie działo się nic dziwnego, poza tym że pierwszy raz wrócił tak późno.
– Gdzie byłeś? – zapytała Paulina.
Tomasz Mazurkiewicz spojrzał na nią zmieszany. W pierwszej chwili nie powiedział nic. Czuł, jak każde słowo umiera mu w gardle.
– Grzebałem przy aucie – odpowiedział w końcu na odczepnego. Co przecież było prawdą, przynajmniej połowiczną.
– Tak długo?
– Wymieniałem opony. – Przygotował tę odpowiedź już wcześniej. Po dziesięciu latach małżeństwa Paulina była dla niego jak otwarta księga.
– Nie było cię aż cztery godziny.
Kolejne pytanie z serii.
– Musiałem kupić nowy klucz. Stary już się zużył.
Nie musiał tłumaczyć dalej. Wymiana opon wymaga więcej czasu, niż można przypuszczać, i nie chodzi o samo dokręcanie. Wyważenie, sprawdzenie stanu protektorów, ewentualne dopompowanie: można było założyć, że wszystko trwało tyle, ile go nie było. A szczegóły? Pieprzyć je. Paulina miała tyle pojęcia o samochodach, co on o jej kosmetykach.
Krótki szelest i gazeta spoczęła na jej kolanach.
– Wszystko w porządku? – zapytała z troską malującą się wokół oczu.
– Sí – odparł po hiszpańsku, jakby chciał usilnie przekonać ją, że jest lepiej, niż sądzi. – Wiesz, że mam dużo spraw na uczelni.
Spuściła wzrok.
– Muszę ci coś powiedzieć. – Rzuciła mimowolne spojrzenie na dzielący ich stół.
Mazurkiewicz powędrował za jej wzrokiem. Obok kubka stała doniczka z geranium i coś, co na pierwszy rzut oka przypominało flamaster. Paulina wpatrywała się w tę rzecz.
– Co to jest?
– Spójrz sam.
Zesztywniał jak ukąszony przez skorpiona. Wziął to do ręki. Flamaster okazał się testem ciążowym. Na samym środku znajdowało się wgłębienie z dwiema czerwonymi kreseczkami. Nie wiedział, jak zareagować. Czy te kreski oznaczają ciążę, czy jej brak?
– Będziemy mieli dziecko – obwieściła Paulina.
– Jesteś pewna? Może zrób kolejny test?
Uśmiechnęła się.
– Trzymasz w ręku czwartą próbę. Każdy wynik był pozytywny.
Mazurkiewicz nie wiedział, jak zareagować na słowo „pozytywny”. Pozytywny wynik na HIV to nie jest dobra wiadomość. Tak samo jak na doping czy raka.
Serce waliło mu mocno.
– Ale to zmienia wszystko.
– Całe nasze życie, kochanie. – Paulina wstała i przytuliła się do niego, a on postawiłby wszystkie oszczędności na to, że gdzieś tam wewnątrz usłyszał bicie maleńkiego serduszka.
Jak każdy facet nie miał pojęcia, przez co przechodzi kobieta na porodówce. Nie chodzi nawet o godziny spędzone w jednej pozycji, ale o ból, który porównywany jest do łamania kości lub amputacji palca bez środków przeciwbólowych. Najbardziej trafiło do niego porównanie o otwieraniu parasola w pochwie. Parasola ogrodowego. Dla Mazurkiewicza najgorsza była bezradność. Trzymał żonę bez przerwy za rękę, a ona zwijała się w bólach jak żmija rażona prądem. Niemal zawsze byli w sali sami, tylko co jakiś czas przychodziła położna, aby sprawdzić, czy Paulina nie wyzionęła ducha. Spoglądała na monitor – tylko ona była w stanie rozszyfrować sinusoidalne linie – po czym wychodziła. W końcu, kiedy skurcze pojawiały się już co minutę, wszedł lekarz i niczym superbohater zabrał się do pracy. Potem wszystko działo się jak w filmie. W sali rozbrzmiał potworny krzyk, Paulina ścisnęła mu dłoń z niewyobrażalną siłą, wbijając paznokcie w skórę. Patrzył, jak lekarz pochyla się nad kroczem jego żony, po czym usłyszał płacz noworodka.
– To dziewczynka – oznajmił lekarz.
– Nasza Marysia – powiedziała resztką sił Paulina.
Po jej policzkach spływały strumienie łez – ból zmieszany ze szczęściem. Dziecko płakało razem z nią. Potem Marysię zabrano na badania.
W końcu Mazurkiewicz wziął w dłonie maleńką istotę. Trzymał ją ostrożnie. Była niewiele dłuższa od przedramienia. Machała rączkami i nóżkami w górę i w dół, jakby chciała zerwać się do biegu. Wydawała się zupełnie bezbronna. Pozbawiona jeszcze dobra i zła, tabula rasa, którą zapisze kiedyś doświadczenie.
Kiedy trzymał na ręku dopiero co narodzoną córkę, przez myśl przeleciało mu bolesne wspomnienie, do którego od miesięcy starał się nie wracać. Potrząsnął gwałtownie głową, aby pozbyć się wyrzutów sumienia.
Tamtego dnia obiecał sobie, że stanie się lepszym człowiekiem. Dla córki i sam dla siebie. Pokaże jej lepszy świat.
Bycie ojcem nie było łatwe – nieprzespane noce, kolki, wizyty w szpitalach, nawał pracy i nieustanny brak czasu. Siedem lat minęło szybko, a Mazurkiewicz wciąż próbował odnaleźć się w tej roli.
Teraz przeniknął go pierwotny, dziki strach.
Policyjny pies kopał niezmordowanie, aż odkopał coś, co przypominało kość. Ludzka czaszka.
Mazurkiewicz spojrzał w parę pustych oczodołów. Jego głowa zrobiła się nagle lekka, nogi odmówiły posłuszeństwa. Ugiął się pod ciężarem ciała i padł na trawę. Przed oczami zapanowała ciemność. Nie czuł bólu.
Obecnie największy problem z policjantami jest taki, że nie wzbudzają szacunku. To nie ci sami ludzie, którzy zaciągali się do służby jeszcze dziesięć lat temu. To nowa szkoła przepychanych kadetów. Z powodu braków kadrowych prowadzi się politykę łagodnego traktowania, instruktorzy obniżają wymagania, a wszystko po to, by zbyt wielu kandydatów nie zrezygnowało ze szkolenia. Piła, Słupsk, Katowice i inne szkoły policyjne nie są już wylęgarnią zadziornych pitbulli, którzy za punkt honoru stawiają sobie rozwiązanie sprawy.
Posterunkowy Marcin Kobiałka niedawno ukończył szkołę policyjną w Słupsku. Pracował na komisariacie na Jeżycach od pół roku. Miał dwadzieścia cztery lata, gładką i pulchną twarz wyrośniętego bobasa i jeszcze wystarczająco dużo energii do pracy w prewencji. Stał przy bramce, upewniając się, że na plac zabaw nie wejdzie nikt niepowołany. Widział, jak pies tropiący wykopał coś z ziemi. Widział poruszenie kryminalnych i upadającego na ziemię ojca dziewczynki. Mimo wszystko nie mógł opuścić stanowiska. Wtłoczono mu do głowy, że rozkaz przełożonego jest świętszy od rozkazu papieża.
Jakub Markotny postanowił wykorzystać ten moment.
– Przepraszam, chciałbym się czegoś dowiedzieć.
Posterunkowy Kobiałka odwrócił się zaskoczony, zmarszczył gniewnie brwi i otaksował nieznajomego, który odważył się zajść go niepostrzeżenie.
– Nazywam się Jakub Markotny. – Pokazał legitymację prasową. – „Gazeta Śledcza”.
Kobiałka wpatrywał się w dokument.
– Czy może mi pan powiedzieć, co się tutaj dzieje? –Markotny uniósł dłoń z wymierzonym w twarz policjanta smarfonem.
Obecnie każdy telefon ma dyktafon, więc nie trzeba wydawać pieniędzy na specjalny sprzęt. Poza tym większość profesjonalnych dziennikarzy używa komórki, bo to mniej niepokoi wywiadowanego. Markotny nosił ze sobą także drugi dyktafon, zakamuflowany w długopisie, w razie gdyby ktoś zabrał mu ten pierwszy.
– Nie widzi pan, że jestem na służbie?
– Dlatego właśnie pana pytam.
– Nic panu nie powiem – odparł posterunkowy formalnym tonem.
– Obywatel ma prawo do uzyskania informacji o działalności organów władzy publicznej oraz osób pełniących funkcje publiczne. Czy mam dalej cytować artykuł sześćdziesiąty pierwszy Konstytucji RP?
Kobiałka zachował kamienną twarz, lecz oczy zdradzały zakłopotanie.
Dziennikarze odgrywają istotną rolę w życiu publicznym. Słowo „policja” pada w ich przekazach co najmniej raz dziennie, dlatego kadeci uczą się praktycznych aspektów public relations. Markotny dobrze o tym wiedział. Ten funkcjonariusz chyba nie za bardzo skupiał się na zajęciach. Zdawał sobie sprawę, że dziennikarze mają prawo pytać, ale nie wiedział, jak dużo może powiedzieć albo czy lepiej nie mówić nic.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki