Sudeckość - Piotrowicz Zbigniew - ebook

Sudeckość ebook

Piotrowicz Zbigniew

3,8

Opis

ZBIGNIEW PIOTROWICZ (1958) – psycholog, taternik, podróżnik, działacz samorządowy, menadżer, ale także stolarz, hodowca owiec, redaktor naczelny „Taternika”, publicysta, bloger, winiarz, pszczelarz, pomysłodawca i organizator Przeglądu Filmów Górskich im. Andrzeja Zawady w Lądku Zdroju, autor i redaktor kilku książek oraz przewodnika wspinaczkowego po Skałkach Lądeckich, twórca enigmatycznej wytwórni filmowej Lasy Państwowe Forever. Gawędziarz. Czasem wokalista. Mieszka pod lasem w Radochowie w Górach Złotych.

 

Sudeckość, jest słowem, którego nie znajdziemy w słownikach, prowokującym, bez definicji. Może mieć znaczenie wszelakie, ale zawsze związane z  górami, ciągnącymi się łańcuchem 22 pasm na przestrzeni 300 km. To Sudety. Znane i eksplorowane od stuleci. Góry bogate, piękne, tajemnicze, pożądane, z mocno skomplikowaną historią. W  te góry kilkadziesiąt lat temu, jeszcze jako student, wkroczył autor. Po latach opisał swoją życiową ścieżkę, krętą, sudecką. W literaturze górskiej pojawiła się nowa pozycja o nieznanej do tej pory narracji. Czy „sudeckość” w wydaniu Zbyszka jest próbą pokazania rodzącej się od dziesięcioleci wartości i tożsamości regionalnej? Czytelnik znajdzie odpowiedź po wnikliwym przeczytaniu tej pasjonującej lektury. 

Marian Sajnog

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 215

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (12 ocen)
4
5
1
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Natalia_Calgary

Nie polecam

Nuuuuudyyyyy
10
Edward1

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja
00
lorelei_l

Z braku laku…

Książkę trzeba traktować jak impresjonizm- autor nie opowiada konkretnej historii, tylko opowiada o swoich odczuciach odnośnie konkretnej historii. Nie jest to mój ulubiony styl pisarstwa, stąd ocena.
00

Popularność




Korekta: Sybilla Banduch-Chrzan

Konsultacja redakcyjna: Anna Solska-Mackiewicz

Skład i łamanie: Sylwia Kusz, Magraf s.c., Bydgoszcz

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Autor zdjęcia na czwartej stronie okładki: Marek Gałowski

Zdjęcie na okładce: Wejście do galerii malarstwa Kaja Hałajkiewicza we Wrzosówce. Góry Złote. Fot. Zbigniew Piotrowicz

Zdjęcia, które nie mają podanego autora, pochodzą z archiwum Z. Piotrowicza

Copyright © for Zbigniew Piotrowicz

Copyright © for by Wydawnictwo Stapis, Katowice 2022

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w Internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując jej część, rób to jedynie na użytek osobisty. Szanujmy cudzą własność i prawo.

Więcej na www.legalnakultura.pl

Polska Izba Książki

ISBN epub: 978-83-7967-238-7

ISBN mobi: 978-83-7967-239-4

Wydawnictwo STAPIS

ul. Floriana 2a

40-288 Katowice

tel. +48 32 206 86 41, +48 32 259 75 74

www.stapis.com.pl

– fragment –

Wejście do Chatki Słonecznej na Skalnym Stole w Karkonoszach. 1977

ŚCIEŻKA.POCZĄTEK

Dokładnie pamiętam to pierwsze ukłucie w sercu. To był obóz wędrowny po Beskidzie Sądeckim. Dawno temu. Spaliśmy w wiejskich szkołach zaadaptowanych na tymczasowe schroniska, sami przyrządzaliśmy posiłki, czasem korzystaliśmy z lokalnych barów. Było ciekawie, ale nic szczególnego się nie działo. Aż pewnego dnia podchodziliśmy kamienistą ścieżką wiodącą w skos odkrytego zbocza. Dzień był chłodny i mglisty. Wyszliśmy z lasu i poruszaliśmy się wśród wysokich traw. Lekko zacinał deszcz. Powinno być paskudnie, a ja odkryłem, że jest niepokojąco pięknie. Może nie potrafiłem albo nie miałem odwagi tego wrażenia określić tym, jakże niemęskim, słowem, ale coś we mnie drgnęło. Podobało mi się, choć nie potrafiłem powiedzieć dlaczego. Ten wyjazd to był zupełny przypadek, choć czasem zastanawiam się, czy te przypadki są rzeczywiście takie przypadkowe.

Moi Rodzice nic wspólnego z górami nie mieli. Ona, dziewczyna z wielkopolskiej wsi, po technikum ogrodniczym, on, syn piekarza, niezbyt pilny student, właściciel motocykla, porywacz dziewczęcych serc. Był od niej siedem lat starszy, więc kiedy podjeżdżał swoją wuefemką pod jej internat, dziewczyny z pokoju chichotały, że przyjechał ten stary amant… Ta historia kończy się w górach, na Kasprowym Wierchu, w Tatrach. Przypadek?

Urodziłem się w niedzielę, 1 czerwca. Nie w terminie, bo przeczekałem dwa tygodnie. Powinienem był pojawić się na świecie mniej więcej w połowie maja, prawdopodobnie szesnastego lub siedemnastego. Przyjmijmy, że siedemnastego. Prawidłowa ciąża trwa 280 dni. Sprawdziłem, czy rok 1958 nie był rokiem przestępnym. Nie był, czyli luty miał 28 dni. Zatem policzmy 280 dni wstecz od daty statystycznego terminu narodzin. Wychodzi 10 sierpnia 1957 roku. Co robili moi rodzice 10 sierpnia 1957 roku? Otóż dwa dni wcześniej, 8 sierpnia 1957 roku, wzięli ślub w Świebodzinie i następnego dnia wyjechali w kilkudniową podróż poślubną do Zakopanego. To był modny kierunek i miejsce w tamtych czasach niezwykle atrakcyjne. Kroniki filmowe w kinach pokazywały koncerty jazzowe na Kalatówkach, narciarze w czapeczkach z pomponem zjeżdżali z Kasprowego, górale grali na skrzypkach, dłoniom halnego oddając swe przetłuszczone włosy. Mama nigdy do tej pory nie wyjechała poza Wielkopolskę, ojciec w swym życiu widział już morze, ale gór nigdy. W Zakopanem zjawili się prawdopodobnie rano. Byli młodym małżeństwem. Mama miała dwadzieścia trzy lata, ojciec równo trzydzieści. W takim wieku, nawet po całonocnej podróży pociągiem w niezbyt komfortowych warunkach, jakoś sił nie ubywa. Przypuszczam, że byli także bez większego grosza przy duszy, więc nie szukali wygodnego hotelu. Pewnie pokręcili się trochę po mieście, zanim wpadli na pomysł, aby wjechać koleją linową na Kasprowy Wierch. Oboje pierwszy raz widzieli góry, nie mieli żadnego doświadczenia turystycznego. Wjazd kolejką był najprostszym sposobem, aby te góry zobaczyć z bliska. Poza tym samo wiszenie w powietrzu w małym wagoniku, ponad drzewami, było już atrakcją zapierająca dech w piersiach. Na górze byli, jak sądzę, po południu. Przed laty kilka razy wspominali ten Kasprowy. Mówili, że tam nocowali i jakoś nie bardzo chcieli opowiadać o szczegółach. Uśmiechali się dziwnie… A wiem, że tam noclegów dla turystów nie ma. Co więc się wydarzyło? Może gwałtownie zepsuła się pogoda i musieli zostać, może nastąpiła awaria kolejki? Postanowiłem sprawdzić, jaka była pogoda 9 sierpnia 1957 roku w Tatrach. W obserwatorium meteorologicznym na Kasprowym nikt nie odpowiadał. Próbowałem przejrzeć wykazy przejść taternickich tego dnia. W złą pogodę po prostu aktywność wspinaczkowa zamiera. Niestety, sprawozdanie z tamtego sezonu jest bardzo enigmatyczne i prawie bez dat. Napisałem mejla do zaprzyjaźnionego meteorologa na innej górze. Obiecał sprawdzić. W końcu dotarłem do kopii komunikatu pogodowego i wszystko stało się jasne: temperatura o godz. 16.00 wynosiła 11 stopni, wiało, może nie za mocno, ale ok. 60 km/godz, opad 2 milimetry, czyli mżawka. A więc było tak: wjechali po południu, pogoda się zepsuła, nie znali Tatr i nie mieli żadnego górskiego doświadczenia. Być może kolejka już nie jeździła. Pewnie byli w miejskich ubraniach, on w półbutach, ona w sandałach, bo to lato przecież, pewnie marzli i trochę się bali. Cóż więc mogli zrobić? Ona, dziewczyna przejęta niespodziewaną grozą gór, on, początkujący urzędnik, bardziej skupiony na swojej młodej żonie, niż na górskich wyczynach? Jakiś życzliwy człowiek znalazł im pewnie kąt, dał koce. No i ta przygoda! Noc w górach! Byli po nieprzespanej nocy w pociągu, więc pewnie nie wybrzydzali i gdzieś tam się ułożyli. Może w nieczynnej o tej porze restauracji, może w obserwatorium, może w dyżurce ratowników? Przenocowali i … tam tchnęli we mnie życie. W nocy z 9 na 10 sierpnia 1957 roku. Na szczycie Kasprowego Wierchu. Wtedy nastąpił najbardziej pierwotny początek mnie.

W tym kontekście mój późniejszy zachwyt chłodnym, mglistym i deszczowym dniem gdzieś w Beskidach przestaje być przypadkowy i niezrozumiały. Prawda?

Gdy miałem siedem lat, wybraliśmy się na pierwsze rodzinne wakacje. Ojciec załatwił żuka ze swojego zakładu pracy, pożyczył skądś wielki namiot z werandą i trzy gumowe dmuchane materace. Do tego zabraliśmy zwykłe kołdry i parę garnków. Z całym tym majdanem, wieczorem tego samego dnia, jeździliśmy po Karpaczu wypatrując jakiegoś pola namiotowego. Było takie przy basenie. I wtedy zobaczyłem prawdziwe góry. Z tego wyjazdu pamiętam zadziwiająco dużo. W Samotni ogromne wrażenie zrobiły na mnie dziesiątki połamanych nart wiszących w sali jadalnej (teraz jest ich o wiele mniej). Pamiętam jazdę wyciągiem krzesełkowym i wyprawę na Śnieżkę. Szczyt zaskoczył mnie ponurymi i zamkniętymi ruderami. Najbardziej zadziwiającym obiektem było drewniane obserwatorium meteorologiczne przytwierdzone do skały stalowymi linami. Miało niewielki wykusz z okienkiem, które od razu pobudziło moją wyobraźnię. Bardzo chciałem tam zamieszkać i spoglądać przez to okienko – z ciepłego, przytulnego pokoiku – na okoliczne góry, albo na śnieżną zamieć. Albo przeczekiwać burzę z piorunami! Od nielicznych turystów dowiedzieliśmy się, że będzie tu budowane nowe obserwatorium, które przyćmi wszystko, co do tej pory wzniesiono w górach – będą to mianowicie kosmiczne latające talerze. Z ciupagą, której domagałem się od samego początku, wspinałem się na wszystkie większe kamienie. Po tygodniu spędzonym w Karpaczu ojciec wziął taksówkę (inaczej byśmy się nie zabrali) i „przeprowadziliśmy” się do Szklarskiej Poręby. Namiot rozbiliśmy na kempingu obok motelu. Zapamiętałem opuszczone schronisko na Szrenicy i szum wezbranej Kamiennej po ulewnych deszczach.

Te wakacje zapadły mi mocno w pamięć. Do dzisiaj jestem pełen uznania dla Rodziców, że z dwójką małych dzieci zdecydowali się na tak ekstrawagancki wyjazd. Nie pamiętam, żeby narzekali. Im też się podobało, choć ten namiot, materace, z których wiecznie schodziło powietrze i własna garkuchnia nie wynikały z wyboru, lecz z konieczności. Były wręcz żałosne. Na prawdziwe wczasy nie było ich stać. A mnie się bardzo podobało. Byłem grzecznym chłopczykiem chłonącym świat i wszelkie nowe doświadczenia. Nie wiedziałem wówczas, że ten wyjazd, sprezentowany przez los, to bardzo ważny etap pomiędzy chłodnym wieczorem na szczycie Kasprowego i późniejszą egzaltacją zacinającym deszczem gdzieś w Beskidach. Nie mogłem wiedzieć, że Sudety miały się w przyszłości okazać dla mnie celem tej metafizycznej wyprawy przez życie.

A sprawę zamknął, a właściwie przypieczętował wujek Janusz, brat mojej mamy. Przyjeżdżał do nas w święta i pokazywał slajdy z Chatki. Piszę to słowo wielką literą, bo Chatka była mityczna. Wujek Janusz opowiadał o niej niezwykłe historie i pokazywał przezrocza w ręcznej przeglądarce. Było to pudełko, do którego wkładało się ramkę ze slajdem. Pudełko miało soczewkę z wizjerem, w którym się to zdjęcie widziało. Przykładało się do oka i patrzyło. Siłą rzeczy oglądać mogła tylko jedna osoba, więc najpierw odbywał się cykl oglądania, a potem wymieniało się wrażenia i wkładało następny slajd. W tym pudełeczku widziałem czarny kontur Śnieżki na tle purpurowo-pomarańczowego nieba o zachodzie. Drewniany domek w gęstym lesie. Zamgloną dolinę… W wyobraźni widziałem siebie, jak w chłodny wieczór stoję na szczycie Skalnego Stołu i widzę ten czarny kontur Śnieżki w rzeczywistości. I jakoś lżej mi się oddychało.

Te zdjęcia to było emanatorium marzeń, obietnica czegoś wyjątkowego, furtka do rzeczywistości równoległej. Już wiedziałem, że muszę tam pojechać. Już wiedziałem, że to jest miejsce dla mnie, miejsce, którego intuicyjnie szukałem. Kiedy kilka lat później przekroczyłem próg Chatki, doszły zapachy, ciepło rozgrzanego pieca, wycie wiatru na zewnątrz. Sudety stały się moją Krainą. Miejscem intymnym i ważnym. Tę Krainę opisał i nazwał Filip Springer[1]:

W Samotni zrozumiałem, że to jest też kwestia czasu. M. mnie ostrzegał, mówił, że tam u góry jest dziura w kalendarzu. Nie posłuchałem i w nią wpadłem. Pojechałem na dwa dni, zostałem tydzień. Z godziny na godzinę czas się rozciągał, w końcu pękł. Kolejne dni przelatywały potem nad kotłem Wielkiego Stawu, ale schroniska nawet nie musnęły. M. bujał się w hamaku i tłumaczył, że muszę już do tego przywyknąć, że liczą się tylko pory posiłków, liczą się wszystkie świty i tylko niektóre zmierzchy, ale żebym pod żadnym pozorem nie próbował ich liczyć bo to nie ma najmniejszego sensu. Komórka zgubiła zasięg, było więc łatwo było się podporządkować tym radom. Aż któregoś dnia wyszedłem na górę, pod Strzechę Akademicką, telefon złapał zasięg i zaczął panicznie piszczeć kolejnymi wiadomościami – gdzie jestem? kiedy wrócę? dlaczego jeszcze mnie nie ma? Każde z tych pytań było jak pocztówka zza oceanu, z jakiegoś egzotycznego kraju na drugim krańcu świata.

Wtedy postanowiłem uciekać, wiedziałem, że kraina będzie istniała tylko wtedy, jeśli co jakiś czas będę w stanie ją opuścić. Tylko wracanie tutaj miało sens, przebywanie dłużej mogłoby się zakończyć jakąś katastrofą. Albo przynajmniej rozczarowaniem.

[…]

Kraina jest/bywa: prastara, tajemnicza, odległa, niedostępna, ukryta, wyśniona, zapomniana, deszczowa, zamglona, za górami, za lasami, dawno, dawno temu. Po krainie się wędruje i błądzi. W krainie można się zagubić. Krainę się wspomina. Za krainą się tęskni. Kraina ma początek i koniec. Końca ma więcej.

Ja tę swoją Krainę znalazłem. Jeździłem do niej. Wędrowałem po niej. Błądziłem. Wracałem, tęskniłem i znów jeździłem.

Byłem nieostrożny, zamieszkałem w niej. To mogła być katastrofa, a przynajmniej rozczarowanie. Miałem dwadzieścia siedem lat, gdy przeniosłem się w Sudety. Zrobiłem to w pełni świadomie. Szukałem tego miejsca prawie trzy lata. Miały być góry, miało być trudno, miało być pięknie, uczciwie, wyraźnie, mocno. Okazało się, że to był mój najlepszy wybór w życiu.

Od tej chwili miałem tę swoją Krainę na wyciągnięcie ręki. A może na tę ścieżkę wszedłem znacznie wcześniej, niż mi się wydawało? Nie wtedy, w Beskidach, gdy poczułem jak otwiera się przede mną zupełnie nowa przestrzeń. Może ta ścieżka została zaprojektowana już podczas poślubnej nocy moich Rodziców?

Kubek gorącej herbaty w Chatce Słonecznej. Karkonosze. 1977, fot. Roman Skrok

HERBATA

Pociąg z Poznania Głównego odchodził o godzinie 00.45. Ponury skład ciemnozielonych wagonów, z przedziałami przesiąkniętymi zjełczałym dymem tytoniowym, czekał przy peronie 4a. Peron 4a to było miejsce odległe i ciemne, właściwie dla wtajemniczonych, a więc już początek podróży przyprawiał o lekki dreszcz ekscytacji.

Po szóstej rano, szarym świtem wysiadałem na dworcu w Jeleniej Górze. Pekaesem zabierałem się do Kowar. Tam odbierałem klucz od Chatki. Żeby dostać się na Okraj, miałem trzy warianty. Autobusem jadącym przez Kowarską Przełęcz, skąd pałowałem krętą szosą z buta, albo na stopa licząc, że dojadę powyżej przełęczy, a może na sam Okraj. Trzecia możliwość, to razu iść z Kowar na Okraj, bo wówczas miałem gwarancję, że za dwie godziny tam dotrę. I ten wariant wybierałem najczęściej. Z Okraju trzeba jeszcze mozolnie podejść dwieście metrów wyżej na Czoło, a potem właściwie pozostawała już sama przyjemność, czyli długi spacer wydeptaną w śniegu ścieżką przez cały Kowarski Grzbiet, aż do Skalnego Stołu. Ścieżkę w śniegu wydeptywał tak zwany element służby granicznej, czyli patrol dwóch wopistów. Odcinek, który kontrolowali, kończył się nieco powyżej Jelenki, niewielkiego czeskiego schroniska, już na zboczach sąsiedniego Czarnego Grzbietu. Była to wojskowa tajemnica, o której wszyscy zainteresowani wiedzieli.

Skalny Stół jest miejscem wyjątkowym. Szczyt to spękana kamienna płyta, wznosząca się nad lasem, trochę jak wielki balkon. Tu zawsze, bez względu na pogodę, przysiadałem na chwilę, wiedząc, że już nie muszę się nigdzie śpieszyć. Do celu było tylko pięć minut.

Zimą dotarcie z pociągu w Jeleniej Górze do Chatki ukrytej w lesie, pod wierzchołkiem Skalnego Stołu, pochłaniało tyle czasu, że na miejsce docierałem zazwyczaj po południu. Po otwarciu zamarzniętych kłódek i odkręceniu specjalnym kluczem śruby przytrzymującej od wewnątrz metalową sztabę, mogłem wejść do środka. Następną czynnością było odkręcenie wewnętrznych śrub przytrzymujących okiennicę od jedynego okna i właściwie mogłem na chwilę przysiąść. Byłem w Chatce.

Teraz trzeba było przynieść wodę i rozpalić w piecu. Często jeździłem sam, więc nie mogłem się tymi obowiązkami podzielić. W chatce wody nie zostawiano, bo zamarzała. Kruszyła emalię z czajnika, a poza tym roztapianie lodowej zawartości trwało wieki. Nie było rady. Brałem wiadro i szedłem do źródełka. Szedłem… Tak naprawdę, to kopałem się w śniegu do kolan przez jakieś sto pięćdziesiąt metrów. Najpierw wzdłuż świerkowego zagajnika, a potem w prawo, przez wysoki las. Jeśli ktoś nie wiedział, gdzie jest źródełko, był bez szans. Ale ja wiedziałem, więc odgarniałem śnieg, wstawiałem wiaderko w zagłębienie i czekałem aż woda naciurka. Zawsze ciurkała, nawet w duże mrozy, ale ciurkała bardzo leniwie. Latem, zwłaszcza po długim okresie bezdeszczowym, było jeszcze gorzej, bo wtedy woda kapała. Wiaderko zostawiało się na noc i rano podmieniało na nowe. Czekanie nie miało sensu. Kiedy woda ciurkała, czekanie miało już jakiś sens, ale tylko w połączeniu z dużą cierpliwością. Czasem dziesięć minut, czasem dwadzieścia. Najgorzej było, gdy wiało. Ze świerkowych koron leciały na głowę śnieżne krupy. Dreptało się przy źródełku z głową wciśniętą w kołnierz, zaglądało do wiaderka i znowu dreptało w miejscu. Brrr… zimno. Stoję. Drepczę. Zaglądam trzeci raz do wiaderka. Połowa. Czekam. Drepczę. Zaglądam. Prawie dwie trzecie. Drepczę w miejscu jeszcze chwilę i jeszcze raz zaglądam. Teraz na pewno jest dwie trzecie. Wystarczy. Jak będę niósł w kopnym śniegu pełne wiadro i tak część się rozleje. Więc kopię się z powrotem. Pilnuję, aby woda nie wlała mi się do butów. Na szczęście nie jest pod górkę. Pcham drzwi, wstawiam wiadro do małej sieni z drewnem, otrzepuję się ze śniegu. Wchodzę.

Nadszedł czas, aby rozpalić w piecu. Dobry zwyczaj nakazywał, żeby zostawić w otwartym piekarniku trochę świerkowych szczapek lub suchych gałązek na rozpałkę. I zazwyczaj tak było, choć szczapki włożone tuż przed wyjazdem i przy wygaszonym piecu nie zawsze zdążyły wyschnąć. Przy piecu znajdował się niewielki stos gazet służących do rozpałki. Były to przyniesione ze strażnicy na Okraju stare egzemplarze Żołnierza Polskiego i Żołnierza Wolności. Żołnierz Polski był kolorowy, gorzej się palił. Drugi tytuł drukowano na zwykłym gazetowym papierze i był cenniejszy jako rozpałka. Wpycham więc do pieca ze dwie strony gazety, układam na nich gałązki i szczapki. Wilgotnymi, zdrętwiałymi od zimna rękami próbuję zapalić zapałkę. Odpala piąta. Zbliżam ją do gazety, pojawia się lekki płomyk, ale gaśnie. Odpalam kolejno jeszcze jedną, i jeszcze jedną, … jest! Podpalam gazetę. Ogień powoli przesuwa się zjadając kolejne litery, przeskakuje na pierwsze gałązki. Płomyk jest blady, podtrzymuję go wzrokiem. Papier już prawie cały spłonął, a drewno pali się bardzo niemrawo. Dym z piecyka wydostaje się między spojeniami żeliwnej płyty i fajerkami. Dokładam delikatnie pod gałązki kolejną stronę gazety… Ogień zaczyna żyć własnym życiem, pojawia się wyraźny ciąg do komina, fajerki już nie dymią. Teraz znów, z najwyższą pieczołowitością, dokładam kolejne kawałki drewna. W piecu zaczyna wesoło trzaskać. No… to mamy to! Wkładam do paleniska dwie większe szczapy i mogę nalać wody do dużego czajnika. Czajnik jest spory, ale leję tylko litr, może trochę więcej. Chodzi o to, aby jak najszybciej mieć wrzątek na herbatę. Zdejmuję pogrzebaczem dwie fajerki, stawiam czajnik bezpośrednio nad ogniem i mam pierwszą chwilę dla siebie. Wymiatam naniesiony śnieg, siadam na ławce i próbuję rozsupłać zamarznięte sznurowadła. Zsuwam buty i ściągam wilgotne skarpety. Z plecaka wyciągam dwie pary suchych i z przyjemnością zakładam na zmarznięte nogi. Buty wędrują na klapę piekarnika, skarpety na sznurek nad piecem. Mogę rozglądnąć się za jakimiś chatkowymi kapciami. Pod drabiną prowadzącą na stryszek leży ich kilka, nie zawsze do pary. Dopiero teraz zdejmuję kurtkę, sweter, flanelową koszulę i mokry podkoszulek, który podczas wyprawy po wodę zmienił się w lodowaty kompres. O…! To niemal rozkosz mieć znów coś suchego na sobie!. Dokładam do pieca, w którym ogień już huczy i trzaska. Woda się jeszcze nie gotuje, ale co jakiś czas zaglądam do czajnika. Wiem, że to bez sensu. Zaglądanie nic tu nie pomoże, ale i tak zaglądam.

Chatka powoli przestaje być lodówką. Ciepło rozchodzi się niewidzialnymi smugami. Najpierw pod sufitem, potem schodzi do poziomu stołu, na końcu dociera do przeciwległej ściany. I wtedy chatka zaczyna pachnieć. Spomiędzy desek uwalniają się zapachy tysięcy ugotowanych herbat, niegdysiejszych potraw bulgoczących w lekko obtłuczonych garnkach, suszących się ubrań, dymu. Drewno przy piecu też się rozgrzewa dodając zapach wilgoci i żywicy. Aromaty gromadzone przez lata, zahibernowane dotychczas między belkami sufitu i ścian, zaczynają krążyć po chatce. Z czajnika już wydobywają się kłębki pary. Jest dobrze! Grzeję ręce nad piecem, zapalam świeczki, bo za oknem zmrok się zrobił. Sypię do emaliowanego półlitrowego kubka łyżeczkę herbaty i czekam. Zazwyczaj była to herbata ulung. Były jeszcze dwa inne rodzaje, popularna, która wbrew nazwie nie cieszyła się popularnością, i gruzińska, ale zwykło się na nią mówić „łupież Breżniewa”, co wystarczająco zniechęcało. Czasem trafiła się lepsza, z dużymi kawałkami liści herbacianych. Nazywała się assam lub madras i kiedy się taką zdobyło w sklepie, to warto było odłożyć ją sobie na jakiś wyjazd, aby w górach „zmysłów pociskiem na orbitę pomknąć rozkoszy”. Bo picie herbaty zrobionej w chatce lub na palniku benzynowym, gdzieś pod drzewem lub w szałasie, to był zawsze moment wyjątkowy, ekstatyczny. Aby to podkreślić niektórzy na takie wyjazdy robili różne wynalazki, na przykład polskiego earl greya, mieszając podłą herbatę ze zmieloną kolendrą. Wyrafinowani smakosze dorzucali nieco kardamonu.

Patrzę na czajnik. Para żwawo leci z dziubka i czasem stuka pokrywką. Już czas! Człapię do pieca, biorę czajnik i leję wrzątek do kubka. Odkładam czajnik na piec nieco z boku płyty, przesuwam fajerki na swoje miejsce nad paleniskiem. Siadam. Patrzę jak płatki herbaty krążą nad dnem, powoli uwalniając za sobą ciemnobrązowe smugi. Delektuję się tym widokiem przez chwilę, grzejąc ręce na gorącym kubku. Wrzucam trzy kostki cukru. Nie od razu, ale po kolei, jedna po drugiej, obserwując jak rozpadają się na dnie. Dokładam do pieca. Siadam przy stole. Mieszam. Biorę kubek i piję pierwszy łyk. Czuję ciepło. To od pieca i to od herbaty. I jeszcze jakieś, takie nie wiadomo skąd.

Ta herbata wymagała pracy. Musiałem się o nią naprawdę postarać. Cieszyłem się, że ją mam i mogę ją pić trzymając kubek w dłoniach. To ciepło „niewiadomoskąd”, to prosta, zwyczajna, dzika radość. To odkrycie znaczenia rzeczy podstawowych, upajający powrót do źródeł. Świat uporządkowany. Spokój.

* * *

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

[1] Filip Springer „Kraina” – fragment niepublikowanego felietonu.