Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Fascynująca i poruszająca powieść inspirowana prawdziwymi wydarzeniami! Polecana przez USA TODAY opowieść o I Wojnie Światowej i pierwszej na świecie placówce szkolącej psich przewodników dla niewidomych. Anna Zeller, której narzeczony Bruno walczy na zachodnim froncie, pracuje jako pielęgniarka w przepełnionym szpitalu w Oldenburgu. Próbuje wspierać rannych mężczyzn. Wszystkim brakuje jednak nadziei. Iskierka optymizmu pojawia się podczas wizyty doktora Stallinga, dyrektora Czerwonego Krzyża. Zainspirowany widokiem owczarka niemieckiego, który prowadzi rannego w boju żołnierza, wpada na pomysł by trenować psich przewodników dla niewidomych weteranów. Anna przekonuje doktora, że chciałaby wziąć udział w szkoleniach psów. Niektóre z nich same są wojennymi weteranami, jak Nia - suczka z rannymi łapami. Anna przygarnia Nię i w sekrecie szkoli ją, wierząc, że ta stanie się jeszcze idealnym pomocnikiem dla odpowiedniego żołnierza. I wkrótce go odnajduje. Jest nim Max Benesch, oślepiony na froncie żołnierz z żydowskimi korzeniami. Max stracił nie tylko wzrok, ale także narzeczoną i nadzieję na bycie kompozytorem. Mimo całego swojego oddania podczas wojny, narastająca niechęć i fala anty-semityzmu dosięga i jego. Dzięki wsparciu Anny odkrywa na nowo miłość do muzyki. Do Anny dociera jednak, że konflikt przybiera na sile, i być może nie uda im się uciec przed wojenną zawieruchą bez szwanku…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 504
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 13 godz. 42 min
W uznaniu zasług psów przewodników
CZĘŚĆ 1
PRELUDIUM
Rozdział 1
Ypres, Belgia – 20 kwietnia 1915 roku
W przeddzień zbrodni wojennej Max Benesch siedział przykucnięty w jednym z okopów na froncie zachodnim. Ostrzał już się zakończył i na polu bitwy było teraz cicho, tylko sporadycznie rozlegał się warkot karabinów maszynowych. Max dołączył do grupki niemieckich żołnierzy zgromadzonych wokół metalowego zbiornika przypominającego zaśniedziałą bańkę na mleko. Jeden po drugim napełnili menażki wodnistą kartoflanką, w której pływały kawałki wołowych ścięgien.
Max – wysoki, szczupły mężczyzna o kasztanowych włosach i oczach w tym samym kolorze – zaczerpnął łyżkę pozbawionej smaku, chłodnej zupy. Zerknął na Jakoba, chuderlawego żołnierza o chłopięcej twarzy.
– Wojna niedługo się skończy i znów będziesz wcinał sauerbraten ze szpeclami – powiedział.
Jakob spojrzał na niego pociemniałymi ze znużenia oczami, uśmiechnął się i nabrał odrobinę kartoflanki na łyżkę.
Okop był rowem o głębokości trzech i szerokości dwóch metrów. Umocnienia ciągnęły się na odcinku ponad dwudziestu kilometrów na terenie belgijskiej części Flandrii, wyznaczając półkolistą linię frontu. Armii Cesarstwa Niemieckiego udało się zająć wyżej położone pozycje, a do tego częściowo okrążyć wojska sił sprzymierzonych – francuskie, brytyjskie, kanadyjskie i belgijskie – jednak przerzucanie żołnierzy na front wschodni, do walki z Rosjanami, uszczupliło stan niemieckich oddziałów. Obie strony okopały się. Między umocnieniami znajdował się dwustumetrowy pas ziemi niczyjej, jałowe pole podziurawione lejami po pociskach, oszpecone zasiekami z drutu kolczastego i pełne błota. Mimo kolejnych ostrzałów artyleryjskich, szturmów piechoty i coraz większej liczby zabitych działania wojenne pod Ypres utknęły w miejscu.
Max, dwudziestoczteroletni żołnierz pochodzenia żydowskiego, przybył na front przed sześcioma miesiącami. Zanim zaciągnął się do armii, uczęszczał do Królewskiego Konserwatorium Muzycznego w Lipsku. Jako pianista i początkujący kompozytor snuł marzenia o występach w Złotej Sali wiedeńskiego Musikverein, musiał jednak na jakiś czas zapomnieć o swoich ambicjach, kiedy w Europie wybuchła wojna. Podobnie jak wielu Żydów, służbę w cesarskim wojsku traktował jako szansę na uzyskanie takich samych praw, jakimi cieszyli się pozostali obywatele Rzeszy. Był rozczarowany, kiedy dowiedział się, że żołnierze z żydowskich rodzin mają ograniczone możliwości awansu i mogą stać się co najwyżej oficerami rezerwy, a nie regularnej armii. Mimo wykształcenia i postawy na szkoleniu bojowym Maxowi przyznano rangę szeregowego, Soldat, czyli najniższy stopień w wojskach lądowych, po czym skierowano go na front.
Z trudem zniósł pierwsze tygodnie w okopach. Było tu paskudnie: we wszechobecnym błocie roiło się od szczurów, ludzie zapadali na grypę, tyfus i stopę okopową. Działa grzmiały bez ustanku, ziemia się trzęsła, szrapnele ze świstem przecinały powietrze. Max widział, jak na polu bitwy giną ludzie, także ci, z którymi zdążył się wcześniej zaprzyjaźnić. Złowrogie poczucie lęku i świadomość, że w każdej chwili może zostać okaleczony lub zabity, towarzyszyły mu jak cień. Wśród deszczu pocisków o tym, czy człowiek przeżyje, czy zginie, nie decydowała ani odwaga, ani spryt, tylko czysty przypadek.
Tygodnie zmieniły się w miesiące i Max zdołał pogodzić się z faktem, że może tylko w niewielkim stopniu wpłynąć na swój los. Nie wychylaj się – powtarzał sobie, czołgając się pod gradem pocisków z karabinów maszynowych. Po roku pobytu na froncie przysługiwał mu dwutygodniowy urlop. Miał więc nadzieję, że przetrwa kolejne sześć miesięcy i pojedzie do domu, gdzie spotka się z narzeczoną, Wilhelminą. Tęsknił za nią i często pisał do niej listy, ale jego głębokie pragnienie przeżycia nie wynikało wyłącznie z chęci ponownego spotkania z dziewczyną. Źródłem tego uczucia była śmierć jego rodziców, Franza i Katariny.
Rodzice Maxa zginęli w katastrofie statku pasażerskiego Baron Gautsch, który zatonął na północnym Adriatyku na samym początku wojny, kiedy wpłynął na minę postawioną przez Austro-Węgierską Marynarkę Wojenną. Straciło wtedy życie sto dwadzieścioro siedmioro pasażerów i członków załogi, a ciał Franza i Katariny nigdy nie odnaleziono. Max wierzył, że Bóg oszczędził im cierpień. Często ze ściśniętym sercem przypatrywał się fotografii wykonanej podczas koncertu fortepianowego w Lipsku, przedstawiającej jego i jego rodziców, którą przechowywał w swoim żołnierskim portfelu razem ze zdjęciem Wilhelminy. Czy jesteście ze mnie dumni? – pytał w myślach. Czy wybaczycie mi, że robię to, co mi każą robić? Potem zamykał portfel i wracał do swoich obowiązków, obiecując sobie, że przeżyje kolejny dzień, a po nim następny.
Chłeptał teraz zupę, słuchając chlupotu kroków przemierzających grząskie dno okopu.
– Oddział dezynfekcyjny – powiedział Jakob i dał Maxowi sójkę w bok.
Max uniósł głowę. Wąsaty porucznik zatrzymał się i wydał polecenia dwóm idącym za nim żołnierzom. Jeden z nich podniósł wysoko żerdź z przymocowanym do niej wiatromierzem, a drugi zaczął sprawdzać metalowe butle, częściowo schowane w dnie okopu. Oficer robił notatki na podkładce. Jednostka regularnie patrolowała umocnienia, ale częstotliwość jej wizyt w ostatnich dniach wzrosła.
Max i jego towarzysze ponownie opuścili łyżki. Ich rozmowy ucichły.
– Czy możemy jakoś pomóc, panie poruczniku? – odezwał się Otto, tęgi żołnierz z zapadniętymi policzkami.
– Nie – burknął oficer zachrypniętym, niskim głosem. Znów zanotował coś na kartce.
Otto pochylił głowę.
Parę tygodni temu specjalna jednostka nazywana oddziałem dezynfekcyjnym zainstalowała wzdłuż linii okopów kilka tysięcy metalowych butli. Były zakopane w dnie niczym wielkie żelazne marchewki, nad ziemię wystawała tylko ich górna część. Przymocowane do zaworów gumowe węże prowadziły do góry i wychodziły na zewnątrz, a na ich końcach założono ołowiane dysze, które zostały skierowane w stronę nieprzyjacielskich linii. Chociaż za obsługę urządzeń odpowiadał oddział dezynfekcyjny, Maxowi zdarzyło się pomóc jednemu z żołnierzy, który nie mógł sobie poradzić z wtaszczeniem butli do wykopanego dołu. Sięgający do wysokości uda zbiornik ważył, jak oceniał Max, niemal czterdzieści kilogramów i zawierał chyba jakiś gaz. W okopach krążyły różne plotki dotyczące tych baniek, zwłaszcza kiedy rozeszła się wieść, że niektórzy wyżsi rangą oficerowie otrzymali jakieś aparaty tlenowe stosowane przez saperów. Mijały jednak kolejne dni i tygodnie, więc żołnierze, którzy myśleli przede wszystkim o tym, jak przeżyć, poświęcali butlom coraz mniej uwagi.
Wąsaty oficer zanotował wynik kolejnego pomiaru, po czym wraz ze swoimi podkomendnymi ruszył dalej wzdłuż okopu.
– Bardzo się starają utrzymywać wszystko w tajemnicy – powiedział Heinrich, żylasty chłopak z Kolonii, który uwielbiał grać w karty.
– Może w tych butlach jest środek przeciwko wszom? – spytał Jakob.
– Nie sądzę – stwierdził Max. – Wyloty są skierowane na pozycje wroga. A oni mierzyli siłę i sprawdzali kierunek wiatru.
Jakob wzruszył ramionami.
– Pewnie Francuzi mają gorsze wszy niż my – rzucił Otto i wyszczerzył zęby.
Kilku żołnierzy zachichotało, jednak śmiechy szybko ucichły. W tych bańkach nie mogło być nic dobrego.
Max zamieszał zupę. Zapragnął, by wróciły wiosenne ulewy i zagrzebały metalowe zbiorniki, a z nimi cały zachodni front, pod rzeką błota.
Jakob skończył posiłek i spojrzał na Maxa.
– Jak myślisz, czy ten dom, który odwiedziliśmy na przepustce, został zniszczony w czasie ostrzału?
– Nie wiem – odparł Max, zaskoczony pytaniem kolegi.
– Kiedy znów dostaniemy przepustkę, musimy tam pójść. Pod warunkiem że jeszcze stoi.
– Jasne – powiedział Heinrich i poruszył szybko palcami. – Max pięknie gra na pianinie.
Max uśmiechnął się lekko.
Trzy tygodnie temu żołnierze z jego oddziału dostali dwadzieścia cztery godziny wolnego. Heinrich, któremu udało się wygrać w karty kilka butelek sznapsa od ludzi z sąsiedniego odcinka, zaproponował, żeby znaleźć jakieś ustronne miejsce i spożyć jego trofea. Postanowili odwiedzić opuszczony wiejski dom, częściowo zniszczony przez ostrzał nieprzyjacielskiej piechoty. W budynku nie było żadnych sprzętów, nie licząc połamanej sofy i pianina, które zapewne okazały się zbyt ciężkie, by uciekający przed wojną właściciele zabrali je ze sobą. Po zjedzeniu pieczonej przepiórki, zdobytej dzięki umiejętnościom strzeleckim Ottona, koledzy namówili Maxa do zajęcia miejsca przy pianinie. Kiedy jego dłonie spoczęły na obłożonych kością słoniową klawiszach, wróciły na moment miłe wspomnienia związane z rodzicami, którzy zawsze wspierali jego marzenia o karierze zawodowego pianisty. Zaczął od swoich ulubionych utworów, sonaty Księżycowej Beethovena i ronda Alla Turca Mozarta. Koledzy nagrodzili go owacją i zażądali, żeby zagrał kolejne kawałki. Max chciał, żeby jego towarzysze broni wzięli udział w muzykowaniu, więc zmienił repertuar na niemieckie marsze wojskowe i piosenki, chociaż kiedyś rzadko, jeśli w ogóle, je wykonywał. Pili, przekazując sobie kolejne butelki. Przesuwali je po górnej nakrywie instrumentu, a klawisze zaczynały się lepić pod palcami od rozlewanej przy okazji wódki. Max grał, jego koledzy śpiewali. Po raz pierwszy od wielu miesięcy wyglądali na szczęśliwych.
Otto skończył jeść zupę i przetarł usta rękawem.
– Naprawdę świetny z ciebie pianista – powiedział.
– Dzięki – odparł Max. Komplement sprawił mu przyjemność.
– Ale na twoim miejscu grałbym tylko marsze. – Otto szturchnął go łokciem. – Ludzie chętnie zapłacą, żeby ich posłuchać.
Max skinął głową.
Mężczyźni opróżnili menażki i podnieśli karabiny. Otto i Heinrich schowali się w schronie, czyli w niszy wykonanej w ścianie okopu. Max poczekał na Jakoba, który przykląkł w suchym miejscu i przycisnął ucho do ziemi.
– Co robisz?
– Sprawdzam, czy nie robią podkopu.
Max zadrżał. Przed oczami przemknął mu obraz zajętego przez Niemców wzgórza, które nagle eksploduje gigantyczną fontanną ziemi, żelaza i ludzkich zwłok. Otrząsnął się po chwili i stwierdził:
– Nie ma się czego obawiać.
– Na grzbiecie wzniesienia zostało rozerwanych tysiąc ludzi. Pewnie wcześniej myśleli tak samo – odparł Jakob. – Jeśli brytyjscy minerzy potrafili wydrążyć tunel prowadzący pod najwyżej położony punkt na terenie zajętym przez Niemców i umieścić materiały wybuchowe w podziemnej komorze, to mogą dostać się również do nas.
Od tylu miesięcy boimy się deszczu śmierci spadającego z nieba – pomyślał Max. Teraz zaczęliśmy się obawiać gniewu mocy piekielnych.
Podszedł do Jakoba i wyciągnął do niego rękę.
– Nie podkopią się pod nasze pozycje.
– Skąd wiesz?
– Chcą zająć wzniesienia, a nasze stanowiska należą do najniższych na linii frontu.
– Jesteś pewien?
– Tak – skłamał Max, chcąc rozproszyć obawy kolegi.
Jakob chwycił dłoń Maxa i wstał. Jego zmarszczone czoło nieco się wygładziło.
Max klepnął go w ramię.
– Chodź ze mną – powiedział. – Chciałbym napisać list do Wilhelminy. A ty powinieneś chyba odezwać się do mamy.
– Zgoda – odparł Jakob.
Kiedy dotarli do schronu, zobaczyli Heinricha stojącego przy prowizorycznych drzwiach pokrytych obszarpaną płachtą płótna. Kilku żołnierzy zapięło hełmy i wybiegło do okopu.
– Co się dzieje? – spytał Jakob.
Heinrich zdjął hełm i przeczesał dłonią tłuste włosy.
– Artyleria dostała rozkaz rozpoczęcia czterdziestoośmiogodzinnego ostrzału.
Jakobowi opadły ramiona.
– Kiedy? – zapytał.
– Dziś wieczorem – odpowiedział Heinrich.
To preludium do szturmu – pomyślał Max. Każdy żołnierz na froncie wiedział, że po ciągłym ostrzale artyleryjskim następuje atak piechoty. Już wkrótce wymachujący pistoletami oficerowie rozkażą jemu i jego towarzyszom wyjść z okopów i ruszyć do walki. Stłumił lęk i otworzył płócienne drzwi, dając znak Jakobowi.
– Listy.
Przez następne kilka godzin nie rozmawiali zbyt wiele. Wszyscy przycupnęli na swoich pryczach, żeby odpocząć, poczytać albo napisać list. W świetle migoczącego płomyka Hindenburglicht, czyli płaskiej miseczki wypełnionej łojem, z wetkniętym weń krótkim knotem, Max sięgnął po papier i ołówek. Przed wieczorem skończył pisać list do Wilhelminy i zakleił kopertę. Jakob najwyraźniej nie potrafił skupić myśli na niczym innym niż zbliżająca się bitwa i męczył się, próbując nagryzmolić wiadomość dla matki. Chcąc zaczerpnąć trochę świeżego powietrza, zanim będzie musiał spędzić czterdzieści osiem godzin skulony w ciasnej jamie o ścianach wzmacnianych drewnem, Max wyszedł na zewnątrz. Niebo było ciemne, wisiał na nim tylko młody księżyc. Do nozdrzy Maxa przeniknął zapach palonego tytoniu. Wzdłuż okopu w księżycowym blasku połyskiwały hełmy, a ogniki papierosów rozpalały się i przygasały niczym robaczki świętojańskie.
Zerknął na fosforyzujące wskazówki swojego zegarka i w tym momencie wybuchła salwa niemieckiej artylerii. W ciągu kilku sekund huk dział przerodził się w jednostajny, wściekły grzmot, a na niebie rozbłysły czerwone kule – to francuskie rakiety wzniosły ładunki oświetlające, które teraz powoli opadały na ziemię na spadochronach. Flary płonęły przez minutę, zmieniając noc w dzień, a niebo wypełnił deszcz białych i czerwonych gwiazd. Po chwili odezwały się także francuskie działa. Powietrze przeszywał bezustanny jazgot i gwizd pocisków. Ziemia trzęsła się od wybuchów za niemieckimi liniami, drażniąca woń prochu stawała się coraz bardziej intensywna. Max poczuł w żyłach przypływ adrenaliny i przez jego ciało przebiegł dreszcz strachu.
Nadleciała kolejna fala nieprzyjacielskich pocisków. Eksplodowały blisko niego, jeden po drugim, więc musiał przylgnąć do ściany okopu. Gdy odwrócił się, żeby pobiec do niszy, nastąpiła potężna detonacja, której podmuch powalił go na ziemię. W jego uszach rozległo się przenikliwe, brzęczące dzwonienie, a gdy zdołał już pozbierać myśli, usłyszał głośny syk dobiegający od strony wejścia do schronu, przypominający gwizd pary z pękniętego kaloryfera. Odgłos kaszlu i krzyki zmroziły Maxowi krew w żyłach. Poczuł, jak jego nozdrza pali ostra woń ananasa i pieprzu. Flara wisząca na niebie oświetliła wnętrze okopu, ukazując rozerwaną bańkę, z której wydostawały się żółtozielone opary.
– Jakob! – Max ledwo trzymał się na nogach. – Heinrich! Otto!
Kłęby mgły powiększały się i przesuwały wzdłuż okopu. Wyskakujących ze schronu kolegów Maxa otoczyła natychmiast chmura gęstego gazu.
Max zatoczył się do przodu.
Jakob z trudem chwytał powietrze. Dławiąc się, upadł na brzuch, jakby topił się w morzu zieleni. Heinrich i Otto osunęli się na ziemię, z ich ust wydobywała się piana.
Max rzucił się naprzód, aby pomóc swoim towarzyszom. Chociaż wstrzymywał oddech i osłaniał nos oraz usta ręką, gaz palił jego płuca. Piekły go oczy, jakby ktoś oblał go kwasem, a spod przymkniętych powiek wypływały łzy. Wycofał się, stawiając chwiejne kroki na oślep. Jego płuca ciężko pracowały, usiłując wyrzucić na zewnątrz truciznę i zasilić organizm tlenem. Nie był w stanie uciec przed gazem, więc skoczył ku ścianie, żeby wspiąć się na skraj okopu.
Dusząc się, kurczowo chwytał palcami bryły ziemi i kamienie. Krztusił się i dławił. Podciągnął ciało do góry, modląc się o świeże powietrze.
CZĘŚĆ 2
GAWOT
Rozdział 2
Oldenburg, Niemcy – 17 kwietnia 1916 roku
Anna Zeller, dwudziestotrzyletnia pielęgniarka Czerwonego Krzyża, jasnowłosa dziewczyna z dołeczkiem w podbródku i z chabrowymi oczami, wcisnęła zwój bandaży do kieszeni fartucha i ruszyła przez zatłoczoną salę szpitalną. Pomieszczenie wypełniały jęki, kaszlnięcia i charkoty pacjentów. Anna, podobnie jak inne pielęgniarki i lekarze, była wyczerpana pracą na podwójnych dyżurach i z trudem radziła sobie z opieką nad coraz większą liczbą rannych żołnierzy.
– Emmi – odezwała się, gdy mijała młodą siostrę, której spod czepka wystawały szorstkie, ciemne włosy. – Morfina. Łóżko numer jedenaście.
Emmi skinęła głową i pomknęła do magazynku.
Duża sala był zastawiona rzędami pojedynczych metalowych łóżek, a w każdym z nich leżał ranny żołnierz. Znajdowały się w odległości wyciągniętej ręki, co pozwalało pielęgniarkom swobodnie poruszać się między pacjentami. Chociaż okno było otwarte, w powietrzu unosił się odór potu, karbolu i gangreny. Kilka sióstr, ubranych w białe fartuchy narzucone na sukienki w biało-niebieskie prążki, zajmowało się mężczyznami, którzy trafili tu z frontu zachodniego. Zakres wojennych obrażeń, z którymi musiały się mierzyć, był ogromny: rany od pocisków i szrapneli, oparzenia, urwane kończyny, okaleczenia, skutki użycia gazów bojowych, infekcje, złamania, urazy głowy... Codziennie do szpitala przywożono kolejnych rannych, a lekarze i pielęgniarki rozpoczynali swoją bitwę: próbę przywrócenia sprawności ciałom pokiereszowanych ludzi.
Anna stanęła przy łóżku wstrząsanego dreszczami żołnierza z głową owiniętą prowizorycznym opatrunkiem przypominającym turban. Podejrzenie pęknięcia czaszki.
– Jestem Anna – przedstawiła się. – Czy możesz powiedzieć, jak masz na imię?
Mężczyzna z trudem otworzył spuchnięte powieki.
– Johann – wyrzęził.
– Wszystko będzie dobrze, Johannie.
Obok łóżka pojawiła się Emmi ze strzykawką do iniekcji podskórnych.
– Moja koleżanka Emmi zrobi ci teraz zastrzyk morfiny, żeby uśmierzyć ból – wyjaśniła Anna. – Zostaniesz zbadany przez lekarza, a potem oczyszczę ci ranę i założę nowe bandaże.
Johann jęknął i przyłożył dłonie do skroni. Wzdrygnął się, gdy Emmi dotknęła jego ramienia.
– Nie bój się. – Anna ściszyła głos. – Ona zaaplikuje ci lekarstwo, a ja potrzymam cię za ręce. – Delikatnie chwyciła palce żołnierza i opuściła jego ręce na boki. Dała koleżance znak głową. Emmi wstrzyknęła rannemu morfinę.
Żołnierz ścisnął dłonie Anny. Ubrudzone ziemią z okopów paznokcie wbiły się w jej skórę.
Kiedy oddech Johanna stał się spokojniejszy, a mięśnie się rozluźniły, Anna puściła jego dłonie. Odwróciła się do Emmi i szepnęła:
– Nie poradziłabym sobie bez ciebie.
Emmi spojrzała na nią pociemniałymi ze zmęczenia oczami, uśmiechnęła się blado i ruszyła do łóżka kolejnego pacjenta.
Anna ostrożnie odwinęła polowy opatrunek, modląc się, żeby czaszka żołnierza nie okazała się uszkodzona.
Gdy wybuchła wojna, podjęła pracę w szpitalu, przekonana o konieczności spełnienia patriotycznego obowiązku. Pierwsze dni w roli pielęgniarki były bardzo wyczerpujące. Wycie ludzi dręczonych koszmarnym bólem zszargało jej nerwy. Kiedy podawała leki, dygotały jej ręce, a podczas oczyszczania zakażonych ran robiło jej się niedobrze. Techniczne aspekty opieki nad pacjentami też okazały się trudne i Anna potrzebowała więcej czasu, aby opanować niektóre czynności, takie jak precyzyjne odmierzanie dawek leków czy wbijanie igieł. Na domiar złego w szpitalu brakowało personelu, bo część lekarzy i pielęgniarek przeniesiono do szpitali polowych, dlatego w Oldenburgu często pracowało się dwie zmiany z rzędu. Kiedy nie przebywała na oddziale albo nie pozwalała sobie na krótką chwilę odpoczynku na składanej leżance ustawionej w kotłowni w piwnicy, szła do domu – mieszkała wraz z ojcem, Norbertem – gdzie po prostu padała bez przytomności na łóżko.
Mijały miesiące i Anna stopniowo przyzwyczaiła się do stresującego szpitalnego otoczenia, a do tego nabrała biegłości w wykonywaniu swoich obowiązków. Muszę być silna, właśnie dla nich – powtarzała sobie, gdy zmieniała opatrunek na kikucie urwanej nogi. Chociaż ojciec wychowywał ją na pacyfistkę i chociaż szczerze nienawidziła wojny, to jednak wierzyła, że robi coś dobrego, pełniąc służbę pielęgniarki. Mimo to czuła, że większość podejmowanych przez nią prób poskładania nadwyrężonych ciał przynosi tylko chwilowe skutki, bo przecież trwale upośledzonych ludzi czekała niewesoła przyszłość. Kto się nimi zaopiekuje po wyjściu ze szpitala? – zastanawiała się często. Jak sobie poradzą sami? Serce jej się krajało na myśl o żołnierzach, których ciała i dusze spustoszyła wojna. Chciałaby móc zrobić coś więcej, żeby mieli lepsze życie.
Po nerwowym poranku wypełnionym opieką nad pacjentami Anna wraz z Emmi przysiadła na chwilę na ławce w szpitalnym ogrodzie, żeby coś przekąsić. Chociaż przyroda pozostawała jeszcze w uśpieniu, rześkie powietrze stanowiło miłą odmianę po zaduchu szpitalnych sal.
– Co z naszym rannym z łóżka numer jedenaście? – spytała Emmi.
– Operacja nie będzie potrzebna – odparła Anna, odwijając z papieru pajdę chleba. Przełamała ją na pół i podała Emmi jeden z kawałków. – Kto wie, może całkowicie się wykuruje.
– Pacjenci dochodzą do zdrowia, bo wiesz, jak do nich podejść.
– Miło, że tak myślisz. Ale przecież wszyscy wiedzą, że jestem jedną z najmniej doświadczonych pielęgniarek na naszym piętrze.
– To nie ma znaczenia – stwierdziła Emmi. – Medycyna to nie tylko wyjmowanie odłamków z ran. Okazujesz im współczucie i dajesz nadzieję.
Anna uśmiechnęła się, wdzięczna za życzliwe słowa koleżanki. Ugryzła kawałek chleba i pomyślała o mężu Emmi, który służył na froncie jako sanitariusz.
– Co u Ewalda?
– Wczoraj dostałam od niego list – powiedziała Emmi. – Jest w dobrym nastroju. Ale wiem, że nigdy by się nie przyznał, gdyby było inaczej.
– Na pewno jest cały i zdrowy – pocieszyła ją Anna.
Emmi skubnęła kawałek chleba.
– Wciąż się o niego martwię.
– Ja też się martwię o Brunona. – Anna pogładziła jej rękę. – Musimy wierzyć, że wojna się skończy, a oni wrócą do domu.
– Tak... – Emmi zamrugała powiekami, próbując powstrzymać łzy.
Anna poznała Brunona, oficera armii cesarskiej, wkrótce po rozpoczęciu pracy w szpitalu, do którego trafił ze złamaniem ręki. Był jednym z jej pierwszych pacjentów. Chociaż założyła mu wyjątkowo brzydki opatrunek z bandaży nasączonych gipsem, po opuszczeniu szpitala poprosił ją o spotkanie. Początkowo odmawiała, ale po wielu prośbach, z których dwie zostały zapisane w formie kiepsko skleconych wierszy, przystała na propozycję. Bruno spędził cały trzytygodniowy urlop zdrowotny w Oldenburgu; nie wrócił do rodzinnego domu we Frankfurcie, tylko zamieszkał w pensjonacie. Mimo że wywodzili się z różnych środowisk – ojciec Anny był skromnym zegarmistrzem, podczas gdy Bruno pochodził z rodziny przedsiębiorców, właścicieli dużej fabryki barwników – oczarował ją swoim wdziękiem. Dzień przed ponownym wyjazdem na front Bruno zaproponował jej małżeństwo, a ona przyjęła jego oświadczyny. Zamierzali wziąć ślub po wojnie, czyli, jak oboje przypuszczali, za kilka miesięcy. Jednak z kilku miesięcy zrobił się rok, a teraz, prawie dwa lata od dnia wybuchu konfliktu, wciąż nie było widać jego końca.
Gdy Anna i Emmi kończyły posiłek, w ogrodzie pojawił się lekarz. Miał delikatne, krótkie siwe włosy i nosił okulary, a w dłoni trzymał smycz, do której był przypięty owczarek niemiecki. Drugą ręką prowadził oślepionego na froncie żołnierza, który powłóczył nogami i wpatrywał się przed siebie niewidzącym wzrokiem.
– To miłe, że doktor Stalling przyprowadził psa do szpitala – zauważyła Anna. – Pacjenci będą mieli trochę rozrywki.
– Tak – odrzekła Emmi. – Ciekawe, ile psów trzyma u siebie w domu.
– Jak to? – zdziwiła się Anna.
– Jest dyrektorem stowarzyszenia hodowli psów ratowniczych przy Niemieckim Czerwonym Krzyżu.
– Och... – Anna poczuła się trochę zawstydzona brakiem znajomości osiągnięć doktora Stallinga.
– W listach Ewald często wspomina o psach ratowniczych. O tym, jak pomagają sanitariuszom odnajdować rannych i wyprowadzać ich z pola bitwy.
– Na pewno są niezwykle odważne – powiedziała Anna.
– I mądre! – dodała Emmi.
– Zawsze chciałam mieć psa – oznajmiła Anna, zerkając na merdającego ogonem owczarka.
Koleżanka szturchnęła ją łokciem.
– Może po wojnie sprawicie sobie z Brunonem jakiegoś pieska.
– Byłoby bardzo miło.
Emmi wstała i strzepnęła okruszki z fartucha.
– Powinnam wracać do pracy – stwierdziła.
– Za chwilę do ciebie dołączę.
Emmi skinęła głową i weszła do budynku.
Anna opuściła ławkę i stanęła pośrodku ogrodu, obserwując, jak niezwykła grupka wędruje alejkami. Zrobiła na niej wrażenie ostrożność, z jaką doktor Stalling asystował swojemu pacjentowi, a także posłuszne zachowanie stąpającego obok psa. Przede wszystkim jednak współczuła ociemniałemu żołnierzowi, który po wyjściu ze szpitala będzie musiał stawić czoła niewyobrażalnym wyzwaniom.
Drzwi wychodzące na ogród otworzyły się nagle.
– Doktorze Stalling! – zawołała pielęgniarka. – Jest pan potrzebny w sali dwadzieścia osiem!
Lekarz dał jej znak ręką. Kiedy prowadził pacjenta i psa ku budynkowi, jego spojrzenie zatrzymało się na Annie.
– Panno Zeller!
Anna wyprostowała się.
– Tak, panie doktorze?
– Czy mogłaby pani mnie zastąpić?
– Oczywiście, panie doktorze! – Anna ruszyła prędko w jego stronę.
Stalling przekazał jej smycz.
Anna zerknęła na owczarka. Zwierzę miało czarną sierść, nie licząc złotobrązowych pasemek na uszach i karku, jakby ktoś skropił je w tych miejscach palonym cukrem. Poczuła, jak przyspiesza jej puls. Przysunęła się bliżej, starając się sprawiać wrażenie osoby, która wie, jak sobie poradzić z psem.
– Niech się pani nie obawia, panno Zeller. Ona pani nie ugryzie. – Stalling poklepał pacjenta po ramieniu. – Horst również nie.
Żołnierz uśmiechnął się niepewnie. Stalling zostawił ich i wszedł do budynku.
Anna rozluźniła ramiona.
– Miło cię poznać, Horst – powiedziała. – Mam na imię Anna.
– Dzień dobry – odpowiedział żołnierz. Miał ciemne, nieruchome oczy i głębokie blizny na policzkach i w okolicach brwi.
– Czy chciałbyś jeszcze trochę pospacerować?
– Tak – odparł i wysunął łokieć w bok.
Anna objęła jego rękę i spojrzała na psa.
– Czy ona ma jakieś imię? – spytała.
– Nie wiem. Doktor nie miał okazji nas sobie przedstawić... Zauważył mnie w korytarzu i zaproponował, żebyśmy się przeszli.
Suka zastrzygła uszami, jak gdyby słuchała ich rozmowy.
Anna pociągnęła za smycz.
– No dobrze, piesku. Idziemy.
Ruszyli przez ogród. Pies, bez konieczności wydawania mu jakichkolwiek poleceń, trzymał się przy jej nodze. Anna nabrała pewności siebie, zwiększyła tempo marszu i poprowadziła Horsta wąską ścieżką między wiecznie zielonymi krzewami.
– Te rośliny ładnie pachną. – Uniósł nos i wciągnął powietrze w płuca.
– To jałowce. – Anna spojrzała na Horsta. – W jaki sposób straciłeś wzrok?
– Dostałem odłamkiem pocisku.
– Przykro mi – powiedziała. – Czy czeka cię operacja?
– Nic się nie da zrobić.
Anna przełknęła ślinę.
– A kiedy wrócisz do domu, do bliskich?
– Mam tylko brata. Jest na froncie.
Annę ogarnęło przygnębienie. Przerażała ją myśl, że za dalszą opiekę nad Horstem odpowiadać będą teraz władze. Z punktu widzenia przepisów wzrok był najważniejszym zmysłem, a osobę niewidomą uznawano za całkowicie niepełnosprawną. Obawiała się, że Horst zginie w biurokratycznej machinie państwa niemieckiego, podobnie jak stało się w przypadku niezliczonych rzesz innych okaleczonych mężczyzn.
Stłumiła niepokój. Rozpoczęli kolejne okrążenie ogrodu.
Kiedy mijali pozbawiony roślinności klomb, pies trącił nosem jej nogę. Przyklękła i pogładziła go po łbie. Gęsta sierść połaskotała jej skórę i wszelkie obawy zniknęły.
– Zamieńmy się! – zaproponowała. Chwyciła dłoń Horsta i położyła ją na grzbiecie zwierzęcia. Żołnierz przeczesał palcami jego sierść. – Proszę – dodała, podając mu smycz.
Horst zawahał się i zagryzł dolną wargę.
– Nie bój się – stwierdziła Anna. – Będę iść tuż za tobą.
– Dobrze. – Poklepał psa i poczłapał naprzód. Owczarek ruszył za nim, nie odstępując jego boku.
Zaczęli krążyć po ogrodzie. Początkowo Horst szedł ostrożnie, jakby bał się zboczyć ze ścieżki i wpaść w krzaki. Anna kładła dłoń na jego ramieniu, żeby skierować go we właściwą stronę na zakrętach, jednak kiedy zauważyła, że pies szturcha nosem nogę niewidomego, żeby uchronić go przed zejściem na bok, stopniowo przestała im pomagać. Po kilku minutach usadowiła się na ławce, a Horst wraz z owczarkiem penetrowali zakamarki ogrodu.
Drzwi szpitala otworzyły się i pojawił się w nich doktor Stalling. Jego oczy rozszerzyły się w zdumieniu.
Anna podniosła się gwałtownie z ławki. – Bardzo przepraszam, ja...
Stalling uniósł palec do ust. Anna odwróciła głowę.
Lekarz patrzył uważnie, obserwując, jak jego pies pomaga Horstowi.
– Jak długo już tak chodzą? – zapytał przyciszonym głosem.
Anna zbliżyła się do niego.
– Kilka minut – odpowiedziała.
– Dużo już przeszli?
– Parę razy okrążyli ogród. – Przełknęła ślinę. – Przepraszam, panie doktorze. Powinnam im towarzyszyć, zaniedbałam swoje obowiązki.
– W żadnym razie, panno Zeller.
Pies zatrzymał się pod drzewem i polizał dłoń Horsta.
Żołnierz roześmiał się i pogłaskał zwierzę po łbie.
Anna poczuła, jak wzbiera w niej ciekawość. Spojrzała na Stallinga.
– W jaki sposób udało się panu nauczyć ją prowadzenia ludzi?
– Nie uczyłem jej tego – odparł Stalling.
Anna otworzyła szeroko oczy.
– To bardzo inteligentny pies – zauważyła.
Doktor przytaknął bezgłośnie.
Umysł Anny wypełniła wizja ociemniałych żołnierzy, siedzących samotnie na szpitalnych ławkach. Poczuła, że ogarnia ją fala smutku. – Chciałabym, żeby wszyscy niewidomi weterani mieli takiego psa jak ten.
– Ja również. – Doktor Stalling uniósł brodę, a twarz rozjaśniła mu się w promiennym uśmiechu, jakby właśnie wpadł na jakiś pomysł. – Być może będziemy w stanie znaleźć każdemu z nich towarzysza.
– Co pan ma na myśli? – spytała Anna.
– Przecież już prowadzimy szkolenia psów stróżujących, tropiących, kurierskich i ratowniczych – odparł doktor. – Nie widzę powodów, dla których nie mielibyśmy przysposobić dużej liczby zwierząt jako przewodników niewidomych weteranów.
Anna myślała gorączkowo.
– Dzięki temu byli żołnierze mogliby wrócić do domów i nie byliby skazani na pobyt w szpitalu – powiedziała. – I mieliby szansę rozpocząć samodzielne życie.
– Właśnie tak. – Stalling uśmiechnął się szeroko. – Co pani sądzi o pomyśle założenia w Oldenburgu szkoły psów przewodników?
– To najwspanialsza sprawa, jaką można sobie wyobrazić, panie doktorze.
– Cieszę się, że pani tak uważa. – Stalling patrzył, jak jego pies pomaga Horstowi pokonać zakręt na ścieżce. – Nowoczesna broń powoduje najstraszliwsze obrażenia, jakie kiedykolwiek widzieliśmy, a z frontu wraca ogromna liczba oślepionych żołnierzy. Nie możemy pozwolić, aby ci ludzie, którzy poświęcili wzrok w obronie naszej ojczyzny, stali się żebrakami, wyrzutkami społecznymi albo osobami zdanymi na łaskę instytucji dobroczynnych. Chciałbym, żeby dostali szansę na odzyskanie normalnego życia, i uważam, że psy asystujące mogą im ułatwić poruszanie się na co dzień. Niewidomi nie będą już musieli liczyć wyłącznie na opiekę rodziny i przyjaciół, staną się niezależni i będą zdolni do podjęcia pracy. A co najważniejsze, pies przewodnik może być dla każdego weterana wsparciem emocjonalnym i pozwoli mu odzyskać pewność siebie.
– To rzeczywiście piękne zamiary, panie doktorze – przyznała Anna.
– Owszem. – Stalling spojrzał na nią. – Uzyskanie środków finansowych i wsparcia władz będzie poważnym wyzwaniem, ale znajdę sposób, aby otworzyć szkołę psów przewodników. Rozpoczniemy od zajęć w małych grupach, co pozwoli udoskonalić techniki nauczania, ale wkrótce rozszerzymy zakres działań i będziemy szkolić setki owczarków i kombatantów. Powstaną filie w różnych częściach Niemiec, a pewnego dnia zasady, które wypracujemy, przyniosą korzyści tysiącom niewidomych z całego świata.
Anna, zadziwiona wizją przedstawioną przez Stallinga, zacisnęła dłonie.
– To byłoby wspaniałe, panie doktorze.
Lekarz skinął głową.
Wspólnie przypatrywali się Horstowi i psu, którzy powoli przemierzali ogrodowe alejki. Jestem świadkiem przełomowego momentu – pomyślała Anna. Poczuła, jak wzbiera w niej fala nadziei. Bardzo pragnęła stać się częścią czegoś większego i ważniejszego, co nie dotyczyłoby tylko jej.