Światło nad ciemnościami - Hlad Alan - ebook + audiobook + książka

Światło nad ciemnościami ebook i audiobook

Hlad Alan

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Fascynująca i poruszająca powieść inspirowana prawdziwymi wydarzeniami! Polecana przez USA TODAY opowieść o I Wojnie Światowej i pierwszej na świecie placówce szkolącej psich przewodników dla niewidomych. Anna Zeller, której narzeczony Bruno walczy na zachodnim froncie, pracuje jako pielęgniarka w przepełnionym szpitalu w Oldenburgu. Próbuje wspierać rannych mężczyzn. Wszystkim brakuje jednak nadziei. Iskierka optymizmu pojawia się podczas wizyty doktora Stallinga, dyrektora Czerwonego Krzyża. Zainspirowany widokiem owczarka niemieckiego, który prowadzi rannego w boju żołnierza, wpada na pomysł by trenować psich przewodników dla niewidomych weteranów. Anna przekonuje doktora, że chciałaby wziąć udział w szkoleniach psów. Niektóre z nich same są wojennymi weteranami, jak Nia - suczka z rannymi łapami. Anna przygarnia Nię i w sekrecie szkoli ją, wierząc, że ta stanie się jeszcze idealnym pomocnikiem dla odpowiedniego żołnierza. I wkrótce go odnajduje. Jest nim Max Benesch, oślepiony na froncie żołnierz z żydowskimi korzeniami. Max stracił nie tylko wzrok, ale także narzeczoną i nadzieję na bycie kompozytorem. Mimo całego swojego oddania podczas wojny, narastająca niechęć i fala anty-semityzmu dosięga i jego. Dzięki wsparciu Anny odkrywa na nowo miłość do muzyki. Do Anny dociera jednak, że konflikt przybiera na sile, i być może nie uda im się uciec przed wojenną zawieruchą bez szwanku…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 504

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 42 min

Oceny
4,4 (139 ocen)
90
26
13
8
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kasia-kordeczka

Dobrze spędzony czas

Historia I wojny światowej nie jest mi tak dobrze znana jak historia II wojny światowej. Mimo to chętnie przystąpiłam do wysłuchania powieści 'Światło nad ciemnościami' i nie żałuję. Była to potężna lekcja historii, bardzo smutna i poruszająca, jednak miała też pozytywny aspekt. Czytanie o niemieckich żołnierzach walczących bronią chemiczną i ich rodzinach przymierających głodem nie należało do najprzyjemniejszych i wzbudzało różne uczucia zważając na późniejszą historię. Jednak druga strona medalu roztapia serce. Bo czy założenie szkoły dla psów, które zostają przewodnikami dla niewidomych weteranów wojennych nie jest wspaniałe? Dzięki jednej osobie przez wiele lat ogromna liczba psów została wyszkolona i ułatwiła zmęczonym i zrezygnowanym żołnierzom powrót do samodzielnego życia. Ta książka dogłębnie pokazuje, że w wojnie po obydwu stronach zawsze walczą ludzie - mający rodziców, rodzeństwo, małżonków czy dzieci. I mimo wielu okrucieństw zadawanych innym często wbrew własnej woli to ...
00
marianchytla

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo dobra Marian.
00
MagdaLewczuk

Nie oderwiesz się od lektury

👌
00
RenulaW

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała opowieść wciągająca od pierwszej strony. Uwielbiam historie, które w pięknej fabule przemycają informacje, po które pewnie inaczej bym nie sięgnęła. Oczywiście zawsze istnieje ryzyko przeinaczeń, ale id tego mamy rozum, żeby z niego korzystać.
00
Zybala

Nie oderwiesz się od lektury

jedna z najwspanialszych książek które czytałam. pierwsza piątka!!!
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nałuLI­GHT BEY­OND THE TREN­CHES
Re­dak­cjaMo­nika Or­łow­ska
Tłu­ma­cze­nieTo­masz Ko­nat­kow­ski
Ko­rektaBo­żena Si­gi­smund Ja­nusz Si­gi­smund
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
Skład i ła­ma­nieAgnieszka Kie­lak
Zdję­cia na okładce© Da­vid Todd Mccarty/Unsplash
Co­py­ri­ght © 2022 by Alan Hlad First pu­bli­shed by Ken­sing­ton Pu­bli­shing Corp. All Ri­ghts re­se­rved Po­lish edi­tion co­py­ri­ght © 2023 Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o. o. Po­lish trans­la­tion co­py­ri­ght © 2023 To­masz Ko­nat­kow­ski
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83290-89-8
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

W uzna­niu za­sług psów prze­wod­ni­ków

CZĘŚĆ 1

PRE­LU­DIUM

Roz­dział 1

Ypres, Bel­gia – 20 kwiet­nia 1915 roku

W przed­dzień zbrodni wo­jen­nej Max Be­nesch sie­dział przy­kuc­nięty w jed­nym z oko­pów na fron­cie za­chod­nim. Ostrzał już się za­koń­czył i na polu bi­twy było te­raz ci­cho, tylko spo­ra­dycz­nie roz­le­gał się war­kot ka­ra­bi­nów ma­szy­no­wych. Max do­łą­czył do grupki nie­miec­kich żoł­nie­rzy zgro­ma­dzo­nych wo­kół me­ta­lo­wego zbior­nika przy­po­mi­na­ją­cego za­śnie­działą bańkę na mleko. Je­den po dru­gim na­peł­nili me­nażki wod­ni­stą kar­to­flanką, w któ­rej pły­wały ka­wałki wo­ło­wych ścię­gien.

Max – wy­soki, szczu­pły męż­czy­zna o kasz­ta­no­wych wło­sach i oczach w tym sa­mym ko­lo­rze – za­czerp­nął łyżkę po­zba­wio­nej smaku, chłod­nej zupy. Zer­k­nął na Ja­koba, chu­der­la­wego żoł­nie­rza o chło­pię­cej twa­rzy.

– Wojna nie­długo się skoń­czy i znów bę­dziesz wci­nał sau­er­bra­ten ze szpec­lami – po­wie­dział.

Ja­kob spoj­rzał na niego po­ciem­nia­łymi ze znu­że­nia oczami, uśmiech­nął się i na­brał odro­binę kar­to­flanki na łyżkę.

Okop był ro­wem o głę­bo­ko­ści trzech i sze­ro­ko­ści dwóch me­trów. Umoc­nie­nia cią­gnęły się na od­cinku po­nad dwu­dzie­stu ki­lo­me­trów na te­re­nie bel­gij­skiej czę­ści Flan­drii, wy­zna­cza­jąc pół­ko­li­stą li­nię frontu. Ar­mii Ce­sar­stwa Nie­miec­kiego udało się za­jąć wy­żej po­ło­żone po­zy­cje, a do tego czę­ściowo okrą­żyć woj­ska sił sprzy­mie­rzo­nych – fran­cu­skie, bry­tyj­skie, ka­na­dyj­skie i bel­gij­skie – jed­nak prze­rzu­ca­nie żoł­nie­rzy na front wschodni, do walki z Ro­sja­nami, uszczu­pliło stan nie­miec­kich od­dzia­łów. Obie strony oko­pały się. Mię­dzy umoc­nie­niami znaj­do­wał się dwu­stu­me­trowy pas ziemi ni­czy­jej, ja­łowe pole po­dziu­ra­wione le­jami po po­ci­skach, oszpe­cone za­sie­kami z drutu kol­cza­stego i pełne błota. Mimo ko­lej­nych ostrza­łów ar­ty­le­ryj­skich, sztur­mów pie­choty i co­raz więk­szej liczby za­bi­tych dzia­ła­nia wo­jenne pod Ypres utknęły w miej­scu.

Max, dwu­dzie­stocz­te­ro­letni żoł­nierz po­cho­dze­nia ży­dow­skiego, przy­był na front przed sze­ścioma mie­sią­cami. Za­nim za­cią­gnął się do ar­mii, uczęsz­czał do Kró­lew­skiego Kon­ser­wa­to­rium Mu­zycz­nego w Lip­sku. Jako pia­ni­sta i po­cząt­ku­jący kom­po­zy­tor snuł ma­rze­nia o wy­stę­pach w Zło­tej Sali wie­deń­skiego Mu­si­kve­rein, mu­siał jed­nak na ja­kiś czas za­po­mnieć o swo­ich am­bi­cjach, kiedy w Eu­ro­pie wy­bu­chła wojna. Po­dob­nie jak wielu Ży­dów, służbę w ce­sar­skim woj­sku trak­to­wał jako szansę na uzy­ska­nie ta­kich sa­mych praw, ja­kimi cie­szyli się po­zo­stali oby­wa­tele Rze­szy. Był roz­cza­ro­wany, kiedy do­wie­dział się, że żoł­nie­rze z ży­dow­skich ro­dzin mają ogra­ni­czone moż­li­wo­ści awansu i mogą stać się co naj­wy­żej ofi­ce­rami re­zerwy, a nie re­gu­lar­nej ar­mii. Mimo wy­kształ­ce­nia i po­stawy na szko­le­niu bo­jo­wym Ma­xowi przy­znano rangę sze­re­go­wego, Sol­dat, czyli naj­niż­szy sto­pień w woj­skach lą­do­wych, po czym skie­ro­wano go na front.

Z tru­dem zniósł pierw­sze ty­go­dnie w oko­pach. Było tu pa­skud­nie: we wszech­obec­nym bło­cie ro­iło się od szczu­rów, lu­dzie za­pa­dali na grypę, ty­fus i stopę oko­pową. Działa grzmiały bez ustanku, zie­mia się trzę­sła, szrap­nele ze świ­stem prze­ci­nały po­wie­trze. Max wi­dział, jak na polu bi­twy giną lu­dzie, także ci, z któ­rymi zdą­żył się wcze­śniej za­przy­jaź­nić. Zło­wro­gie po­czu­cie lęku i świa­do­mość, że w każ­dej chwili może zo­stać oka­le­czony lub za­bity, to­wa­rzy­szyły mu jak cień. Wśród desz­czu po­ci­sków o tym, czy czło­wiek prze­żyje, czy zgi­nie, nie de­cy­do­wała ani od­waga, ani spryt, tylko czy­sty przy­pa­dek.

Ty­go­dnie zmie­niły się w mie­siące i Max zdo­łał po­go­dzić się z fak­tem, że może tylko w nie­wiel­kim stop­niu wpły­nąć na swój los. Nie wy­chy­laj się – po­wta­rzał so­bie, czoł­ga­jąc się pod gra­dem po­ci­sków z ka­ra­bi­nów ma­szy­no­wych. Po roku po­bytu na fron­cie przy­słu­gi­wał mu dwu­ty­go­dniowy urlop. Miał więc na­dzieję, że prze­trwa ko­lejne sześć mie­sięcy i po­je­dzie do domu, gdzie spo­tka się z na­rze­czoną, Wil­hel­miną. Tę­sk­nił za nią i czę­sto pi­sał do niej li­sty, ale jego głę­bo­kie pra­gnie­nie prze­ży­cia nie wy­ni­kało wy­łącz­nie z chęci po­now­nego spo­tka­nia z dziew­czyną. Źró­dłem tego uczu­cia była śmierć jego ro­dzi­ców, Franza i Ka­ta­riny.

Ro­dzice Maxa zgi­nęli w ka­ta­stro­fie statku pa­sa­żer­skiego Ba­ron Gautsch, który za­to­nął na pół­noc­nym Ad­ria­tyku na sa­mym po­czątku wojny, kiedy wpły­nął na minę po­sta­wioną przez Au­stro-Wę­gier­ską Ma­ry­narkę Wo­jenną. Stra­ciło wtedy ży­cie sto dwa­dzie­ścioro sied­mioro pa­sa­że­rów i człon­ków za­łogi, a ciał Franza i Ka­ta­riny ni­gdy nie od­na­le­ziono. Max wie­rzył, że Bóg oszczę­dził im cier­pień. Czę­sto ze ści­śnię­tym ser­cem przy­pa­try­wał się fo­to­gra­fii wy­ko­na­nej pod­czas kon­certu for­te­pia­no­wego w Lip­sku, przed­sta­wia­ją­cej jego i jego ro­dzi­ców, którą prze­cho­wy­wał w swoim żoł­nier­skim port­felu ra­zem ze zdję­ciem Wil­hel­miny. Czy je­ste­ście ze mnie dumni? – py­tał w my­ślach. Czy wy­ba­czy­cie mi, że ro­bię to, co mi każą ro­bić? Po­tem za­my­kał port­fel i wra­cał do swo­ich obo­wiąz­ków, obie­cu­jąc so­bie, że prze­żyje ko­lejny dzień, a po nim na­stępny.

Chłep­tał te­raz zupę, słu­cha­jąc chlu­potu kro­ków prze­mie­rza­ją­cych grzą­skie dno okopu.

– Od­dział de­zyn­fek­cyjny – po­wie­dział Ja­kob i dał Ma­xowi sójkę w bok.

Max uniósł głowę. Wą­saty po­rucz­nik za­trzy­mał się i wy­dał po­le­ce­nia dwóm idą­cym za nim żoł­nie­rzom. Je­den z nich pod­niósł wy­soko żerdź z przy­mo­co­wa­nym do niej wia­tro­mie­rzem, a drugi za­czął spraw­dzać me­ta­lowe bu­tle, czę­ściowo scho­wane w dnie okopu. Ofi­cer ro­bił no­tatki na pod­kładce. Jed­nostka re­gu­lar­nie pa­tro­lo­wała umoc­nie­nia, ale czę­sto­tli­wość jej wi­zyt w ostat­nich dniach wzro­sła.

Max i jego to­wa­rzy­sze po­now­nie opu­ścili łyżki. Ich roz­mowy uci­chły.

– Czy mo­żemy ja­koś po­móc, pa­nie po­rucz­niku? – ode­zwał się Otto, tęgi żoł­nierz z za­pad­nię­tymi po­licz­kami.

– Nie – burk­nął ofi­cer za­chryp­nię­tym, ni­skim gło­sem. Znów za­no­to­wał coś na kartce.

Otto po­chy­lił głowę.

Parę ty­go­dni temu spe­cjalna jed­nostka na­zy­wana od­dzia­łem de­zyn­fek­cyj­nym za­in­sta­lo­wała wzdłuż li­nii oko­pów kilka ty­sięcy me­ta­lo­wych bu­tli. Były za­ko­pane w dnie ni­czym wiel­kie że­la­zne mar­chewki, nad zie­mię wy­sta­wała tylko ich górna część. Przy­mo­co­wane do za­wo­rów gu­mowe węże pro­wa­dziły do góry i wy­cho­dziły na ze­wnątrz, a na ich koń­cach za­ło­żono oło­wiane dy­sze, które zo­stały skie­ro­wane w stronę nie­przy­ja­ciel­skich li­nii. Cho­ciaż za ob­sługę urzą­dzeń od­po­wia­dał od­dział de­zyn­fek­cyjny, Ma­xowi zda­rzyło się po­móc jed­nemu z żoł­nie­rzy, który nie mógł so­bie po­ra­dzić z wtasz­cze­niem bu­tli do wy­ko­pa­nego dołu. Się­ga­jący do wy­so­ko­ści uda zbior­nik wa­żył, jak oce­niał Max, nie­mal czter­dzie­ści ki­lo­gra­mów i za­wie­rał chyba ja­kiś gaz. W oko­pach krą­żyły różne plotki do­ty­czące tych ba­niek, zwłasz­cza kiedy ro­ze­szła się wieść, że nie­któ­rzy wy­żsi rangą ofi­ce­ro­wie otrzy­mali ja­kieś apa­raty tle­nowe sto­so­wane przez sa­pe­rów. Mi­jały jed­nak ko­lejne dni i ty­go­dnie, więc żoł­nie­rze, któ­rzy my­śleli przede wszyst­kim o tym, jak prze­żyć, po­świę­cali bu­tlom co­raz mniej uwagi.

Wą­saty ofi­cer za­no­to­wał wy­nik ko­lej­nego po­miaru, po czym wraz ze swo­imi pod­ko­mend­nymi ru­szył da­lej wzdłuż okopu.

– Bar­dzo się sta­rają utrzy­my­wać wszystko w ta­jem­nicy – po­wie­dział He­in­rich, ży­la­sty chło­pak z Ko­lo­nii, który uwiel­biał grać w karty.

– Może w tych bu­tlach jest śro­dek prze­ciwko wszom? – spy­tał Ja­kob.

– Nie są­dzę – stwier­dził Max. – Wy­loty są skie­ro­wane na po­zy­cje wroga. A oni mie­rzyli siłę i spraw­dzali kie­ru­nek wia­tru.

Ja­kob wzru­szył ra­mio­nami.

– Pew­nie Fran­cuzi mają gor­sze wszy niż my – rzu­cił Otto i wy­szcze­rzył zęby.

Kilku żoł­nie­rzy za­chi­cho­tało, jed­nak śmie­chy szybko uci­chły. W tych bań­kach nie mo­gło być nic do­brego.

Max za­mie­szał zupę. Za­pra­gnął, by wró­ciły wio­senne ulewy i za­grze­bały me­ta­lowe zbior­niki, a z nimi cały za­chodni front, pod rzeką błota.

Ja­kob skoń­czył po­si­łek i spoj­rzał na Maxa.

– Jak my­ślisz, czy ten dom, który od­wie­dzi­li­śmy na prze­pu­stce, zo­stał znisz­czony w cza­sie ostrzału?

– Nie wiem – od­parł Max, za­sko­czony py­ta­niem ko­legi.

– Kiedy znów do­sta­niemy prze­pustkę, mu­simy tam pójść. Pod wa­run­kiem że jesz­cze stoi.

– Ja­sne – po­wie­dział He­in­rich i po­ru­szył szybko pal­cami. – Max pięk­nie gra na pia­ni­nie.

Max uśmiech­nął się lekko.

Trzy ty­go­dnie temu żoł­nie­rze z jego od­działu do­stali dwa­dzie­ścia cztery go­dziny wol­nego. He­in­rich, któ­remu udało się wy­grać w karty kilka bu­te­lek sznapsa od lu­dzi z są­sied­niego od­cinka, za­pro­po­no­wał, żeby zna­leźć ja­kieś ustronne miej­sce i spo­żyć jego tro­fea. Po­sta­no­wili od­wie­dzić opusz­czony wiej­ski dom, czę­ściowo znisz­czony przez ostrzał nie­przy­ja­ciel­skiej pie­choty. W bu­dynku nie było żad­nych sprzę­tów, nie li­cząc po­ła­ma­nej sofy i pia­nina, które za­pewne oka­zały się zbyt cięż­kie, by ucie­ka­jący przed wojną wła­ści­ciele za­brali je ze sobą. Po zje­dze­niu pie­czo­nej prze­piórki, zdo­by­tej dzięki umie­jęt­no­ściom strze­lec­kim Ot­tona, ko­le­dzy na­mó­wili Maxa do za­ję­cia miej­sca przy pia­ni­nie. Kiedy jego dło­nie spo­częły na ob­ło­żo­nych ko­ścią sło­niową kla­wi­szach, wró­ciły na mo­ment miłe wspo­mnie­nia zwią­zane z ro­dzi­cami, któ­rzy za­wsze wspie­rali jego ma­rze­nia o ka­rie­rze za­wo­do­wego pia­ni­sty. Za­czął od swo­ich ulu­bio­nych utwo­rów, so­naty Księ­ży­co­wej Beetho­vena i ronda Alla Turca Mo­zarta. Ko­le­dzy na­gro­dzili go owa­cją i za­żą­dali, żeby za­grał ko­lejne ka­wałki. Max chciał, żeby jego to­wa­rzy­sze broni wzięli udział w mu­zy­ko­wa­niu, więc zmie­nił re­per­tuar na nie­miec­kie mar­sze woj­skowe i pio­senki, cho­ciaż kie­dyś rzadko, je­śli w ogóle, je wy­ko­ny­wał. Pili, prze­ka­zu­jąc so­bie ko­lejne bu­telki. Prze­su­wali je po gór­nej na­kry­wie in­stru­mentu, a kla­wi­sze za­czy­nały się le­pić pod pal­cami od roz­le­wa­nej przy oka­zji wódki. Max grał, jego ko­le­dzy śpie­wali. Po raz pierw­szy od wielu mie­sięcy wy­glą­dali na szczę­śli­wych.

Otto skoń­czył jeść zupę i prze­tarł usta rę­ka­wem.

– Na­prawdę świetny z cie­bie pia­ni­sta – po­wie­dział.

– Dzięki – od­parł Max. Kom­ple­ment spra­wił mu przy­jem­ność.

– Ale na twoim miej­scu grał­bym tylko mar­sze. – Otto szturch­nął go łok­ciem. – Lu­dzie chęt­nie za­płacą, żeby ich po­słu­chać.

Max ski­nął głową.

Męż­czyźni opróż­nili me­nażki i pod­nie­śli ka­ra­biny. Otto i He­in­rich scho­wali się w schro­nie, czyli w ni­szy wy­ko­na­nej w ścia­nie okopu. Max po­cze­kał na Ja­koba, który przy­kląkł w su­chym miej­scu i przy­ci­snął ucho do ziemi.

– Co ro­bisz?

– Spraw­dzam, czy nie ro­bią pod­kopu.

Max za­drżał. Przed oczami prze­mknął mu ob­raz za­ję­tego przez Niem­ców wzgó­rza, które na­gle eks­plo­duje gi­gan­tyczną fon­tanną ziemi, że­laza i ludz­kich zwłok. Otrzą­snął się po chwili i stwier­dził:

– Nie ma się czego oba­wiać.

– Na grzbie­cie wznie­sie­nia zo­stało ro­ze­rwa­nych ty­siąc lu­dzi. Pew­nie wcze­śniej my­śleli tak samo – od­parł Ja­kob. – Je­śli bry­tyj­scy mi­ne­rzy po­tra­fili wy­drą­żyć tu­nel pro­wa­dzący pod naj­wy­żej po­ło­żony punkt na te­re­nie za­ję­tym przez Niem­ców i umie­ścić ma­te­riały wy­bu­chowe w pod­ziem­nej ko­mo­rze, to mogą do­stać się rów­nież do nas.

Od tylu mie­sięcy bo­imy się desz­czu śmierci spa­da­ją­cego z nieba – po­my­ślał Max. Te­raz za­czę­li­śmy się oba­wiać gniewu mocy pie­kiel­nych.

Pod­szedł do Ja­koba i wy­cią­gnął do niego rękę.

– Nie pod­ko­pią się pod na­sze po­zy­cje.

– Skąd wiesz?

– Chcą za­jąć wznie­sie­nia, a na­sze sta­no­wi­ska na­leżą do naj­niż­szych na li­nii frontu.

– Je­steś pe­wien?

– Tak – skła­mał Max, chcąc roz­pro­szyć obawy ko­legi.

Ja­kob chwy­cił dłoń Maxa i wstał. Jego zmarsz­czone czoło nieco się wy­gła­dziło.

Max klep­nął go w ra­mię.

– Chodź ze mną – po­wie­dział. – Chciał­bym na­pi­sać list do Wil­hel­miny. A ty po­wi­nie­neś chyba ode­zwać się do mamy.

– Zgoda – od­parł Ja­kob.

Kiedy do­tarli do schronu, zo­ba­czyli He­in­ri­cha sto­ją­cego przy pro­wi­zo­rycz­nych drzwiach po­kry­tych ob­szar­paną płachtą płótna. Kilku żoł­nie­rzy za­pięło hełmy i wy­bie­gło do okopu.

– Co się dzieje? – spy­tał Ja­kob.

He­in­rich zdjął hełm i prze­cze­sał dło­nią tłu­ste włosy.

– Ar­ty­le­ria do­stała roz­kaz roz­po­czę­cia czter­dzie­sto­ośmio­go­dzin­nego ostrzału.

Ja­ko­bowi opa­dły ra­miona.

– Kiedy? – za­py­tał.

– Dziś wie­czo­rem – od­po­wie­dział He­in­rich.

To pre­lu­dium do szturmu – po­my­ślał Max. Każdy żoł­nierz na fron­cie wie­dział, że po cią­głym ostrzale ar­ty­le­ryj­skim na­stę­puje atak pie­choty. Już wkrótce wy­ma­chu­jący pi­sto­le­tami ofi­ce­ro­wie roz­każą jemu i jego to­wa­rzy­szom wyjść z oko­pów i ru­szyć do walki. Stłu­mił lęk i otwo­rzył płó­cienne drzwi, da­jąc znak Ja­ko­bowi.

– Li­sty.

Przez na­stępne kilka go­dzin nie roz­ma­wiali zbyt wiele. Wszy­scy przy­cup­nęli na swo­ich pry­czach, żeby od­po­cząć, po­czy­tać albo na­pi­sać list. W świe­tle mi­go­czą­cego pło­myka Hin­den­bur­glicht, czyli pła­skiej mi­seczki wy­peł­nio­nej ło­jem, z we­tknię­tym weń krót­kim kno­tem, Max się­gnął po pa­pier i ołó­wek. Przed wie­czo­rem skoń­czył pi­sać list do Wil­hel­miny i za­kleił ko­pertę. Ja­kob naj­wy­raź­niej nie po­tra­fił sku­pić my­śli na ni­czym in­nym niż zbli­ża­jąca się bi­twa i mę­czył się, pró­bu­jąc na­gry­zmo­lić wia­do­mość dla matki. Chcąc za­czerp­nąć tro­chę świe­żego po­wie­trza, za­nim bę­dzie mu­siał spę­dzić czter­dzie­ści osiem go­dzin sku­lony w cia­snej ja­mie o ścia­nach wzmac­nia­nych drew­nem, Max wy­szedł na ze­wnątrz. Niebo było ciemne, wi­siał na nim tylko młody księ­życ. Do noz­drzy Maxa prze­nik­nął za­pach pa­lo­nego ty­to­niu. Wzdłuż okopu w księ­ży­co­wym bla­sku po­ły­ski­wały hełmy, a ogniki pa­pie­ro­sów roz­pa­lały się i przy­ga­sały ni­czym ro­baczki świę­to­jań­skie.

Zer­k­nął na fos­fo­ry­zu­jące wska­zówki swo­jego ze­garka i w tym mo­men­cie wy­bu­chła salwa nie­miec­kiej ar­ty­le­rii. W ciągu kilku se­kund huk dział prze­ro­dził się w jed­no­stajny, wście­kły grzmot, a na nie­bie roz­bły­sły czer­wone kule – to fran­cu­skie ra­kiety wznio­sły ła­dunki oświe­tla­jące, które te­raz po­woli opa­dały na zie­mię na spa­do­chro­nach. Flary pło­nęły przez mi­nutę, zmie­nia­jąc noc w dzień, a niebo wy­peł­nił deszcz bia­łych i czer­wo­nych gwiazd. Po chwili ode­zwały się także fran­cu­skie działa. Po­wie­trze prze­szy­wał bez­u­stanny ja­zgot i gwizd po­ci­sków. Zie­mia trzę­sła się od wy­bu­chów za nie­miec­kimi li­niami, draż­niąca woń pro­chu sta­wała się co­raz bar­dziej in­ten­sywna. Max po­czuł w ży­łach przy­pływ ad­re­na­liny i przez jego ciało prze­biegł dreszcz stra­chu.

Nad­le­ciała ko­lejna fala nie­przy­ja­ciel­skich po­ci­sków. Eks­plo­do­wały bli­sko niego, je­den po dru­gim, więc mu­siał przy­lgnąć do ściany okopu. Gdy od­wró­cił się, żeby po­biec do ni­szy, na­stą­piła po­tężna de­to­na­cja, któ­rej po­dmuch po­wa­lił go na zie­mię. W jego uszach roz­le­gło się prze­ni­kliwe, brzę­czące dzwo­nie­nie, a gdy zdo­łał już po­zbie­rać my­śli, usły­szał gło­śny syk do­bie­ga­jący od strony wej­ścia do schronu, przy­po­mi­na­jący gwizd pary z pęk­nię­tego ka­lo­ry­fera. Od­głos kaszlu i krzyki zmro­ziły Ma­xowi krew w ży­łach. Po­czuł, jak jego noz­drza pali ostra woń ana­nasa i pie­przu. Flara wi­sząca na nie­bie oświe­tliła wnę­trze okopu, uka­zu­jąc ro­ze­rwaną bańkę, z któ­rej wy­do­sta­wały się żół­to­zie­lone opary.

– Ja­kob! – Max le­dwo trzy­mał się na no­gach. – He­in­rich! Otto!

Kłęby mgły po­więk­szały się i prze­su­wały wzdłuż okopu. Wy­ska­ku­ją­cych ze schronu ko­le­gów Maxa oto­czyła na­tych­miast chmura gę­stego gazu.

Max za­to­czył się do przodu.

Ja­kob z tru­dem chwy­tał po­wie­trze. Dła­wiąc się, upadł na brzuch, jakby to­pił się w mo­rzu zie­leni. He­in­rich i Otto osu­nęli się na zie­mię, z ich ust wy­do­by­wała się piana.

Max rzu­cił się na­przód, aby po­móc swoim to­wa­rzy­szom. Cho­ciaż wstrzy­my­wał od­dech i osła­niał nos oraz usta ręką, gaz pa­lił jego płuca. Pie­kły go oczy, jakby ktoś ob­lał go kwa­sem, a spod przy­mknię­tych po­wiek wy­pły­wały łzy. Wy­co­fał się, sta­wia­jąc chwiejne kroki na oślep. Jego płuca ciężko pra­co­wały, usi­łu­jąc wy­rzu­cić na ze­wnątrz tru­ci­znę i za­si­lić or­ga­nizm tle­nem. Nie był w sta­nie uciec przed ga­zem, więc sko­czył ku ścia­nie, żeby wspiąć się na skraj okopu.

Du­sząc się, kur­czowo chwy­tał pal­cami bryły ziemi i ka­mie­nie. Krztu­sił się i dła­wił. Pod­cią­gnął ciało do góry, mo­dląc się o świeże po­wie­trze.

CZĘŚĆ 2

GA­WOT

Roz­dział 2

Ol­den­burg, Niemcy – 17 kwiet­nia 1916 roku

Anna Zel­ler, dwu­dzie­sto­trzy­let­nia pie­lę­gniarka Czer­wo­nego Krzyża, ja­sno­włosa dziew­czyna z do­łecz­kiem w pod­bródku i z cha­bro­wymi oczami, wci­snęła zwój ban­daży do kie­szeni far­tu­cha i ru­szyła przez za­tło­czoną salę szpi­talną. Po­miesz­cze­nie wy­peł­niały jęki, kaszl­nię­cia i char­koty pa­cjen­tów. Anna, po­dob­nie jak inne pie­lę­gniarki i le­ka­rze, była wy­czer­pana pracą na po­dwój­nych dy­żu­rach i z tru­dem ra­dziła so­bie z opieką nad co­raz więk­szą liczbą ran­nych żoł­nie­rzy.

– Emmi – ode­zwała się, gdy mi­jała młodą sio­strę, któ­rej spod czepka wy­sta­wały szorst­kie, ciemne włosy. – Mor­fina. Łóżko nu­mer je­de­na­ście.

Emmi ski­nęła głową i po­mknęła do ma­ga­zynku.

Duża sala był za­sta­wiona rzę­dami po­je­dyn­czych me­ta­lo­wych łó­żek, a w każ­dym z nich le­żał ranny żoł­nierz. Znaj­do­wały się w od­le­gło­ści wy­cią­gnię­tej ręki, co po­zwa­lało pie­lę­gniar­kom swo­bod­nie po­ru­szać się mię­dzy pa­cjen­tami. Cho­ciaż okno było otwarte, w po­wie­trzu uno­sił się odór potu, kar­bolu i gan­greny. Kilka sióstr, ubra­nych w białe far­tu­chy na­rzu­cone na su­kienki w biało-nie­bie­skie prążki, zaj­mo­wało się męż­czy­znami, któ­rzy tra­fili tu z frontu za­chod­niego. Za­kres wo­jen­nych ob­ra­żeń, z któ­rymi mu­siały się mie­rzyć, był ogromny: rany od po­ci­sków i szrap­neli, opa­rze­nia, urwane koń­czyny, oka­le­cze­nia, skutki uży­cia ga­zów bo­jo­wych, in­fek­cje, zła­ma­nia, urazy głowy... Co­dzien­nie do szpi­tala przy­wo­żono ko­lej­nych ran­nych, a le­ka­rze i pie­lę­gniarki roz­po­czy­nali swoją bi­twę: próbę przy­wró­ce­nia spraw­no­ści cia­łom po­kie­re­szo­wa­nych lu­dzi.

Anna sta­nęła przy łóżku wstrzą­sa­nego dresz­czami żoł­nie­rza z głową owi­niętą pro­wi­zo­rycz­nym opa­trun­kiem przy­po­mi­na­ją­cym tur­ban. Po­dej­rze­nie pęk­nię­cia czaszki.

– Je­stem Anna – przed­sta­wiła się. – Czy mo­żesz po­wie­dzieć, jak masz na imię?

Męż­czy­zna z tru­dem otwo­rzył spuch­nięte po­wieki.

– Jo­hann – wy­rzę­ził.

– Wszystko bę­dzie do­brze, Jo­han­nie.

Obok łóżka po­ja­wiła się Emmi ze strzy­kawką do in­iek­cji pod­skór­nych.

– Moja ko­le­żanka Emmi zrobi ci te­raz za­strzyk mor­finy, żeby uśmie­rzyć ból – wy­ja­śniła Anna. – Zo­sta­niesz zba­dany przez le­ka­rza, a po­tem oczysz­czę ci ranę i za­łożę nowe ban­daże.

Jo­hann jęk­nął i przy­ło­żył dło­nie do skroni. Wzdry­gnął się, gdy Emmi do­tknęła jego ra­mie­nia.

– Nie bój się. – Anna ści­szyła głos. – Ona za­apli­kuje ci le­kar­stwo, a ja po­trzy­mam cię za ręce. – De­li­kat­nie chwy­ciła palce żoł­nie­rza i opu­ściła jego ręce na boki. Dała ko­le­żance znak głową. Emmi wstrzyk­nęła ran­nemu mor­finę.

Żoł­nierz ści­snął dło­nie Anny. Ubru­dzone zie­mią z oko­pów pa­znok­cie wbiły się w jej skórę.

Kiedy od­dech Jo­hanna stał się spo­koj­niej­szy, a mię­śnie się roz­luź­niły, Anna pu­ściła jego dło­nie. Od­wró­ciła się do Emmi i szep­nęła:

– Nie po­ra­dzi­ła­bym so­bie bez cie­bie.

Emmi spoj­rzała na nią po­ciem­nia­łymi ze zmę­cze­nia oczami, uśmiech­nęła się blado i ru­szyła do łóżka ko­lej­nego pa­cjenta.

Anna ostroż­nie od­wi­nęła po­lowy opa­tru­nek, mo­dląc się, żeby czaszka żoł­nie­rza nie oka­zała się uszko­dzona.

Gdy wy­bu­chła wojna, pod­jęła pracę w szpi­talu, prze­ko­nana o ko­niecz­no­ści speł­nie­nia pa­trio­tycz­nego obo­wiązku. Pierw­sze dni w roli pie­lę­gniarki były bar­dzo wy­czer­pu­jące. Wy­cie lu­dzi drę­czo­nych kosz­mar­nym bó­lem zszar­gało jej nerwy. Kiedy po­da­wała leki, dy­go­tały jej ręce, a pod­czas oczysz­cza­nia za­ka­żo­nych ran ro­biło jej się nie­do­brze. Tech­niczne aspekty opieki nad pa­cjen­tami też oka­zały się trudne i Anna po­trze­bo­wała wię­cej czasu, aby opa­no­wać nie­które czyn­no­ści, ta­kie jak pre­cy­zyjne od­mie­rza­nie da­wek le­ków czy wbi­ja­nie igieł. Na do­miar złego w szpi­talu bra­ko­wało per­so­nelu, bo część le­ka­rzy i pie­lę­gnia­rek prze­nie­siono do szpi­tali po­lo­wych, dla­tego w Ol­den­burgu czę­sto pra­co­wało się dwie zmiany z rzędu. Kiedy nie prze­by­wała na od­dziale albo nie po­zwa­lała so­bie na krótką chwilę od­po­czynku na skła­da­nej le­żance usta­wio­nej w ko­tłowni w piw­nicy, szła do domu – miesz­kała wraz z oj­cem, Nor­ber­tem – gdzie po pro­stu pa­dała bez przy­tom­no­ści na łóżko.

Mi­jały mie­siące i Anna stop­niowo przy­zwy­cza­iła się do stre­su­ją­cego szpi­tal­nego oto­cze­nia, a do tego na­brała bie­gło­ści w wy­ko­ny­wa­niu swo­ich obo­wiąz­ków. Mu­szę być silna, wła­śnie dla nich – po­wta­rzała so­bie, gdy zmie­niała opa­tru­nek na ki­ku­cie urwa­nej nogi. Cho­ciaż oj­ciec wy­cho­wy­wał ją na pa­cy­fistkę i cho­ciaż szcze­rze nie­na­wi­dziła wojny, to jed­nak wie­rzyła, że robi coś do­brego, peł­niąc służbę pie­lę­gniarki. Mimo to czuła, że więk­szość po­dej­mo­wa­nych przez nią prób po­skła­da­nia nad­wy­rę­żo­nych ciał przy­nosi tylko chwi­lowe skutki, bo prze­cież trwale upo­śle­dzo­nych lu­dzi cze­kała nie­we­soła przy­szłość. Kto się nimi za­opie­kuje po wyj­ściu ze szpi­tala? – za­sta­na­wiała się czę­sto. Jak so­bie po­ra­dzą sami? Serce jej się kra­jało na myśl o żoł­nier­zach, któ­rych ciała i du­sze spu­sto­szyła wojna. Chcia­łaby móc zro­bić coś wię­cej, żeby mieli lep­sze ży­cie.

Po ner­wo­wym po­ranku wy­peł­nio­nym opieką nad pa­cjen­tami Anna wraz z Emmi przy­sia­dła na chwilę na ławce w szpi­tal­nym ogro­dzie, żeby coś prze­ką­sić. Cho­ciaż przy­roda po­zo­sta­wała jesz­cze w uśpie­niu, rześ­kie po­wie­trze sta­no­wiło miłą od­mianę po za­du­chu szpi­tal­nych sal.

– Co z na­szym ran­nym z łóżka nu­mer je­de­na­ście? – spy­tała Emmi.

– Ope­ra­cja nie bę­dzie po­trzebna – od­parła Anna, od­wi­ja­jąc z pa­pieru pajdę chleba. Prze­ła­mała ją na pół i po­dała Emmi je­den z ka­wał­ków. – Kto wie, może cał­ko­wi­cie się wy­ku­ruje.

– Pa­cjenci do­cho­dzą do zdro­wia, bo wiesz, jak do nich po­dejść.

– Miło, że tak my­ślisz. Ale prze­cież wszy­scy wie­dzą, że je­stem jedną z naj­mniej do­świad­czo­nych pie­lę­gnia­rek na na­szym pię­trze.

– To nie ma zna­cze­nia – stwier­dziła Emmi. – Me­dy­cyna to nie tylko wyj­mo­wa­nie odłam­ków z ran. Oka­zu­jesz im współ­czu­cie i da­jesz na­dzieję.

Anna uśmiech­nęła się, wdzięczna za życz­liwe słowa ko­le­żanki. Ugry­zła ka­wa­łek chleba i po­my­ślała o mężu Emmi, który słu­żył na fron­cie jako sa­ni­ta­riusz.

– Co u Ewalda?

– Wczo­raj do­sta­łam od niego list – po­wie­działa Emmi. – Jest w do­brym na­stroju. Ale wiem, że ni­gdy by się nie przy­znał, gdyby było ina­czej.

– Na pewno jest cały i zdrowy – po­cie­szyła ją Anna.

Emmi skub­nęła ka­wa­łek chleba.

– Wciąż się o niego mar­twię.

– Ja też się mar­twię o Bru­nona. – Anna po­gła­dziła jej rękę. – Mu­simy wie­rzyć, że wojna się skoń­czy, a oni wrócą do domu.

– Tak... – Emmi za­mru­gała po­wie­kami, pró­bu­jąc po­wstrzy­mać łzy.

Anna po­znała Bru­nona, ofi­cera ar­mii ce­sar­skiej, wkrótce po roz­po­czę­ciu pracy w szpi­talu, do któ­rego tra­fił ze zła­ma­niem ręki. Był jed­nym z jej pierw­szych pa­cjen­tów. Cho­ciaż za­ło­żyła mu wy­jąt­kowo brzydki opa­tru­nek z ban­daży na­są­czo­nych gip­sem, po opusz­cze­niu szpi­tala po­pro­sił ją o spo­tka­nie. Po­cząt­kowo od­ma­wiała, ale po wielu proś­bach, z któ­rych dwie zo­stały za­pi­sane w for­mie kiep­sko skle­co­nych wier­szy, przy­stała na pro­po­zy­cję. Bruno spę­dził cały trzy­ty­go­dniowy urlop zdro­wotny w Ol­den­burgu; nie wró­cił do ro­dzin­nego domu we Frank­fur­cie, tylko za­miesz­kał w pen­sjo­na­cie. Mimo że wy­wo­dzili się z róż­nych śro­do­wisk – oj­ciec Anny był skrom­nym ze­gar­mi­strzem, pod­czas gdy Bruno po­cho­dził z ro­dziny przed­się­bior­ców, wła­ści­cieli du­żej fa­bryki barw­ni­ków – ocza­ro­wał ją swoim wdzię­kiem. Dzień przed po­now­nym wy­jaz­dem na front Bruno za­pro­po­no­wał jej mał­żeń­stwo, a ona przy­jęła jego oświad­czyny. Za­mie­rzali wziąć ślub po woj­nie, czyli, jak oboje przy­pusz­czali, za kilka mie­sięcy. Jed­nak z kilku mie­sięcy zro­bił się rok, a te­raz, pra­wie dwa lata od dnia wy­bu­chu kon­fliktu, wciąż nie było wi­dać jego końca.

Gdy Anna i Emmi koń­czyły po­si­łek, w ogro­dzie po­ja­wił się le­karz. Miał de­li­katne, krót­kie siwe włosy i no­sił oku­lary, a w dłoni trzy­mał smycz, do któ­rej był przy­pięty owcza­rek nie­miecki. Drugą ręką pro­wa­dził ośle­pio­nego na fron­cie żoł­nie­rza, który po­włó­czył no­gami i wpa­try­wał się przed sie­bie nie­wi­dzą­cym wzro­kiem.

– To miłe, że dok­tor Stal­ling przy­pro­wa­dził psa do szpi­tala – za­uwa­żyła Anna. – Pa­cjenci będą mieli tro­chę roz­rywki.

– Tak – od­rze­kła Emmi. – Cie­kawe, ile psów trzyma u sie­bie w domu.

– Jak to? – zdzi­wiła się Anna.

– Jest dy­rek­to­rem sto­wa­rzy­sze­nia ho­dowli psów ra­tow­ni­czych przy Nie­miec­kim Czer­wo­nym Krzyżu.

– Och... – Anna po­czuła się tro­chę za­wsty­dzona bra­kiem zna­jo­mo­ści osią­gnięć dok­tora Stal­linga.

– W li­stach Ewald czę­sto wspo­mina o psach ra­tow­ni­czych. O tym, jak po­ma­gają sa­ni­ta­riu­szom od­naj­do­wać ran­nych i wy­pro­wa­dzać ich z pola bi­twy.

– Na pewno są nie­zwy­kle od­ważne – po­wie­działa Anna.

– I mą­dre! – do­dała Emmi.

– Za­wsze chcia­łam mieć psa – oznaj­miła Anna, zer­ka­jąc na mer­da­ją­cego ogo­nem owczarka.

Ko­le­żanka szturch­nęła ją łok­ciem.

– Może po woj­nie spra­wi­cie so­bie z Bru­no­nem ja­kie­goś pie­ska.

– By­łoby bar­dzo miło.

Emmi wstała i strzep­nęła okruszki z far­tu­cha.

– Po­win­nam wra­cać do pracy – stwier­dziła.

– Za chwilę do cie­bie do­łą­czę.

Emmi ski­nęła głową i we­szła do bu­dynku.

Anna opu­ściła ławkę i sta­nęła po­środku ogrodu, ob­ser­wu­jąc, jak nie­zwy­kła grupka wę­druje alej­kami. Zro­biła na niej wra­że­nie ostroż­ność, z jaką dok­tor Stal­ling asy­sto­wał swo­jemu pa­cjen­towi, a także po­słuszne za­cho­wa­nie stą­pa­ją­cego obok psa. Przede wszyst­kim jed­nak współ­czuła ociem­nia­łemu żoł­nie­rzowi, który po wyj­ściu ze szpi­tala bę­dzie mu­siał sta­wić czoła nie­wy­obra­żal­nym wy­zwa­niom.

Drzwi wy­cho­dzące na ogród otwo­rzyły się na­gle.

– Dok­to­rze Stal­ling! – za­wo­łała pie­lę­gniarka. – Jest pan po­trzebny w sali dwa­dzie­ścia osiem!

Le­karz dał jej znak ręką. Kiedy pro­wa­dził pa­cjenta i psa ku bu­dyn­kowi, jego spoj­rze­nie za­trzy­mało się na An­nie.

– Panno Zel­ler!

Anna wy­pro­sto­wała się.

– Tak, pa­nie dok­to­rze?

– Czy mo­głaby pani mnie za­stą­pić?

– Oczy­wi­ście, pa­nie dok­to­rze! – Anna ru­szyła prędko w jego stronę.

Stal­ling prze­ka­zał jej smycz.

Anna zer­k­nęła na owczarka. Zwie­rzę miało czarną sierść, nie li­cząc zło­to­brą­zo­wych pa­se­mek na uszach i karku, jakby ktoś skro­pił je w tych miej­scach pa­lo­nym cu­krem. Po­czuła, jak przy­spie­sza jej puls. Przy­su­nęła się bli­żej, sta­ra­jąc się spra­wiać wra­że­nie osoby, która wie, jak so­bie po­ra­dzić z psem.

– Niech się pani nie oba­wia, panno Zel­ler. Ona pani nie ugry­zie. – Stal­ling po­kle­pał pa­cjenta po ra­mie­niu. – Horst rów­nież nie.

Żoł­nierz uśmiech­nął się nie­pew­nie. Stal­ling zo­sta­wił ich i wszedł do bu­dynku.

Anna roz­luź­niła ra­miona.

– Miło cię po­znać, Horst – po­wie­działa. – Mam na imię Anna.

– Dzień do­bry – od­po­wie­dział żoł­nierz. Miał ciemne, nie­ru­chome oczy i głę­bo­kie bli­zny na po­licz­kach i w oko­li­cach brwi.

– Czy chciał­byś jesz­cze tro­chę po­spa­ce­ro­wać?

– Tak – od­parł i wy­su­nął ło­kieć w bok.

Anna ob­jęła jego rękę i spoj­rzała na psa.

– Czy ona ma ja­kieś imię? – spy­tała.

– Nie wiem. Dok­tor nie miał oka­zji nas so­bie przed­sta­wić... Za­uwa­żył mnie w ko­ry­ta­rzu i za­pro­po­no­wał, że­by­śmy się prze­szli.

Suka za­strzy­gła uszami, jak gdyby słu­chała ich roz­mowy.

Anna po­cią­gnęła za smycz.

– No do­brze, pie­sku. Idziemy.

Ru­szyli przez ogród. Pies, bez ko­niecz­no­ści wy­da­wa­nia mu ja­kich­kol­wiek po­le­ceń, trzy­mał się przy jej no­dze. Anna na­brała pew­no­ści sie­bie, zwięk­szyła tempo mar­szu i po­pro­wa­dziła Hor­sta wą­ską ścieżką mię­dzy wiecz­nie zie­lo­nymi krze­wami.

– Te ro­śliny ład­nie pachną. – Uniósł nos i wcią­gnął po­wie­trze w płuca.

– To ja­łowce. – Anna spoj­rzała na Hor­sta. – W jaki spo­sób stra­ci­łeś wzrok?

– Do­sta­łem odłam­kiem po­ci­sku.

– Przy­kro mi – po­wie­działa. – Czy czeka cię ope­ra­cja?

– Nic się nie da zro­bić.

Anna prze­łknęła ślinę.

– A kiedy wró­cisz do domu, do bli­skich?

– Mam tylko brata. Jest na fron­cie.

Annę ogar­nęło przy­gnę­bie­nie. Prze­ra­żała ją myśl, że za dal­szą opiekę nad Hor­stem od­po­wia­dać będą te­raz wła­dze. Z punktu wi­dze­nia prze­pi­sów wzrok był naj­waż­niej­szym zmy­słem, a osobę nie­wi­domą uzna­wano za cał­ko­wi­cie nie­peł­no­sprawną. Oba­wiała się, że Horst zgi­nie w biu­ro­kra­tycz­nej ma­chi­nie pań­stwa nie­miec­kiego, po­dob­nie jak stało się w przy­padku nie­zli­czo­nych rzesz in­nych oka­le­czo­nych męż­czyzn.

Stłu­miła nie­po­kój. Roz­po­częli ko­lejne okrą­że­nie ogrodu.

Kiedy mi­jali po­zba­wiony ro­ślin­no­ści klomb, pies trą­cił no­sem jej nogę. Przy­klę­kła i po­gła­dziła go po łbie. Gę­sta sierść po­ła­sko­tała jej skórę i wszel­kie obawy znik­nęły.

– Za­mieńmy się! – za­pro­po­no­wała. Chwy­ciła dłoń Hor­sta i po­ło­żyła ją na grzbie­cie zwie­rzę­cia. Żoł­nierz prze­cze­sał pal­cami jego sierść. – Pro­szę – do­dała, po­da­jąc mu smycz.

Horst za­wa­hał się i za­gryzł dolną wargę.

– Nie bój się – stwier­dziła Anna. – Będę iść tuż za tobą.

– Do­brze. – Po­kle­pał psa i po­czła­pał na­przód. Owcza­rek ru­szył za nim, nie od­stę­pu­jąc jego boku.

Za­częli krą­żyć po ogro­dzie. Po­cząt­kowo Horst szedł ostroż­nie, jakby bał się zbo­czyć ze ścieżki i wpaść w krzaki. Anna kła­dła dłoń na jego ra­mie­niu, żeby skie­ro­wać go we wła­ściwą stronę na za­krę­tach, jed­nak kiedy za­uwa­żyła, że pies sztur­cha no­sem nogę nie­wi­do­mego, żeby uchro­nić go przed zej­ściem na bok, stop­niowo prze­stała im po­ma­gać. Po kilku mi­nu­tach usa­do­wiła się na ławce, a Horst wraz z owczar­kiem pe­ne­tro­wali za­ka­marki ogrodu.

Drzwi szpi­tala otwo­rzyły się i po­ja­wił się w nich dok­tor Stal­ling. Jego oczy roz­sze­rzyły się w zdu­mie­niu.

Anna pod­nio­sła się gwał­tow­nie z ławki. – Bar­dzo prze­pra­szam, ja...

Stal­ling uniósł pa­lec do ust. Anna od­wró­ciła głowę.

Le­karz pa­trzył uważ­nie, ob­ser­wu­jąc, jak jego pies po­maga Hor­stowi.

– Jak długo już tak cho­dzą? – za­py­tał przy­ci­szo­nym gło­sem.

Anna zbli­żyła się do niego.

– Kilka mi­nut – od­po­wie­działa.

– Dużo już prze­szli?

– Parę razy okrą­żyli ogród. – Prze­łknęła ślinę. – Prze­pra­szam, pa­nie dok­to­rze. Po­win­nam im to­wa­rzy­szyć, za­nie­dba­łam swoje obo­wiązki.

– W żad­nym ra­zie, panno Zel­ler.

Pies za­trzy­mał się pod drze­wem i po­li­zał dłoń Hor­sta.

Żoł­nierz ro­ze­śmiał się i po­gła­skał zwie­rzę po łbie.

Anna po­czuła, jak wzbiera w niej cie­ka­wość. Spoj­rzała na Stal­linga.

– W jaki spo­sób udało się panu na­uczyć ją pro­wa­dze­nia lu­dzi?

– Nie uczy­łem jej tego – od­parł Stal­ling.

Anna otwo­rzyła sze­roko oczy.

– To bar­dzo in­te­li­gentny pies – za­uwa­żyła.

Dok­tor przy­tak­nął bez­gło­śnie.

Umysł Anny wy­peł­niła wi­zja ociem­nia­łych żoł­nie­rzy, sie­dzą­cych sa­mot­nie na szpi­tal­nych ław­kach. Po­czuła, że ogar­nia ją fala smutku. – Chcia­ła­bym, żeby wszy­scy nie­wi­domi we­te­rani mieli ta­kiego psa jak ten.

– Ja rów­nież. – Dok­tor Stal­ling uniósł brodę, a twarz roz­ja­śniła mu się w pro­mien­nym uśmie­chu, jakby wła­śnie wpadł na ja­kiś po­mysł. – Być może bę­dziemy w sta­nie zna­leźć każ­demu z nich to­wa­rzy­sza.

– Co pan ma na my­śli? – spy­tała Anna.

– Prze­cież już pro­wa­dzimy szko­le­nia psów stró­żu­ją­cych, tro­pią­cych, ku­rier­skich i ra­tow­ni­czych – od­parł dok­tor. – Nie wi­dzę po­wo­dów, dla któ­rych nie mie­li­by­śmy przy­spo­so­bić du­żej liczby zwie­rząt jako prze­wod­ni­ków nie­wi­do­mych we­te­ra­nów.

Anna my­ślała go­rącz­kowo.

– Dzięki temu byli żoł­nie­rze mo­gliby wró­cić do do­mów i nie by­liby ska­zani na po­byt w szpi­talu – po­wie­działa. – I mie­liby szansę roz­po­cząć sa­mo­dzielne ży­cie.

– Wła­śnie tak. – Stal­ling uśmiech­nął się sze­roko. – Co pani są­dzi o po­my­śle za­ło­że­nia w Ol­den­burgu szkoły psów prze­wod­ni­ków?

– To naj­wspa­nial­sza sprawa, jaką można so­bie wy­obra­zić, pa­nie dok­to­rze.

– Cie­szę się, że pani tak uważa. – Stal­ling pa­trzył, jak jego pies po­maga Hor­stowi po­ko­nać za­kręt na ścieżce. – No­wo­cze­sna broń po­wo­duje naj­strasz­liw­sze ob­ra­że­nia, ja­kie kie­dy­kol­wiek wi­dzie­li­śmy, a z frontu wraca ogromna liczba ośle­pio­nych żoł­nie­rzy. Nie mo­żemy po­zwo­lić, aby ci lu­dzie, któ­rzy po­świę­cili wzrok w obro­nie na­szej oj­czy­zny, stali się że­bra­kami, wy­rzut­kami spo­łecz­nymi albo oso­bami zda­nymi na ła­skę in­sty­tu­cji do­bro­czyn­nych. Chciał­bym, żeby do­stali szansę na od­zy­ska­nie nor­mal­nego ży­cia, i uwa­żam, że psy asy­stu­jące mogą im uła­twić po­ru­sza­nie się na co dzień. Nie­wi­domi nie będą już mu­sieli li­czyć wy­łącz­nie na opiekę ro­dziny i przy­ja­ciół, staną się nie­za­leżni i będą zdolni do pod­ję­cia pracy. A co naj­waż­niej­sze, pies prze­wod­nik może być dla każ­dego we­te­rana wspar­ciem emo­cjo­nal­nym i po­zwoli mu od­zy­skać pew­ność sie­bie.

– To rze­czy­wi­ście piękne za­miary, pa­nie dok­to­rze – przy­znała Anna.

– Ow­szem. – Stal­ling spoj­rzał na nią. – Uzy­ska­nie środ­ków fi­nan­so­wych i wspar­cia władz bę­dzie po­waż­nym wy­zwa­niem, ale znajdę spo­sób, aby otwo­rzyć szkołę psów prze­wod­ni­ków. Roz­pocz­niemy od za­jęć w ma­łych gru­pach, co po­zwoli udo­sko­na­lić tech­niki na­ucza­nia, ale wkrótce roz­sze­rzymy za­kres dzia­łań i bę­dziemy szko­lić setki owczar­ków i kom­ba­tan­tów. Po­wstaną fi­lie w róż­nych czę­ściach Nie­miec, a pew­nego dnia za­sady, które wy­pra­cu­jemy, przy­niosą ko­rzy­ści ty­siącom nie­wi­do­mych z ca­łego świata.

Anna, za­dzi­wiona wi­zją przed­sta­wioną przez Stal­linga, za­ci­snęła dło­nie.

– To by­łoby wspa­niałe, pa­nie dok­to­rze.

Le­karz ski­nął głową.

Wspól­nie przy­pa­try­wali się Hor­stowi i psu, któ­rzy po­woli prze­mie­rzali ogro­dowe alejki. Je­stem świad­kiem prze­ło­mo­wego mo­mentu – po­my­ślała Anna. Po­czuła, jak wzbiera w niej fala na­dziei. Bar­dzo pra­gnęła stać się czę­ścią cze­goś więk­szego i waż­niej­szego, co nie do­ty­czy­łoby tylko jej.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki