Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Młody Józef Piłsudski w okowach Syberii
Najnowsza powieść historyczna Tomasza Łysiaka
Koniec XIX wieku, Wilno. Dwudziestoletni Piłsudski nieświadomie pomaga zamachowcowi przygotowującemu spisek na życie cara. Zostaje aresztowany i przewieziony do więzienia w Petersburgu. 1 maja 1887 roku zapada straszliwy wyrok – pięcioletnie zesłanie w głąb Rosji. Rozpoczyna się niebezpieczna podróż przyszłego Marszałka przez syberyjskie „więzienie bez dachu”.
Jak Syberia wpłynęła na losy Piłsudskiego? W jaki sposób wydarzenia na Dalekim Wschodzie zaważyły na jego poglądach?
Najnowsza książka Tomasza Łysiaka, dziennikarza i autora powieści historycznych, to fascynująca i metafizyczna historia o mniej znanym okresie życia Józefa Piłsudskiego. Tajemniczym narratorem jest rosyjski urzędnik, który zafascynowany postacią Naczelnika szczegółowo odtwarza jego rosyjską tułaczkę i plastycznie portretuje napotkane przez niego postacie, zarówno historyczne, jak i fikcyjne: polskich powstańców, wojskowych, poetów, szamanów, a także pierwszą wielką miłość Marszałka.
Sybir. Zesłanie Józefa P. to również przejmujący portret tysięcy Polaków z Syberii, którzy nigdy nie zapomnieli o kraju swego pochodzenia.
Tomasz Łysiak (ur. 1970 w Warszawie) – dziennikarz, pisarz, scenarzysta. Jest autorem cyklu książek historyczno-awanturniczych – Kroniki Szalbierskie: Szalbierz (2007), Bliznobrody (2008), Psy Tartaru (2010); powieści osadzonej w czasach powstania styczniowego Cytadela (2013); zbioru esejów historycznych Medalion na pancerzu (2015).
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 250
Para szła z ust. Nie taka zwykła para, którą się widuje na mrozie gdziekolwiek na świecie. Ale inna, zawiesista, od razu zamieniająca się w złotawy obłoczek. Radca tajny Iwan Aleksandrowicz Szawiłow pomyślał nawet, że to nie słońce stolicy rozświetla wydychane z jego płuc powietrze, ale dzieje się tak za sprawą dziwnych właściwości, jakie mają najwierniejsi poddani Jego Cesarskiej Mości. Szedł sobie bowiem radca tajny w stronę carskich stajni, patrzył na swój monstrualnie długi cień kładący się na bruku i myślał. Ileż to rzeczy bywa na świecie, które człowiekowi by się nawet nie śniły, a potem raz, dwa — i masz, stają się. A już tu, w Petersburgu, wydarzyć się może wszystko. Idziesz nad Newę, potem od Admiralicji skręcasz w stronę Pałacu Zimowego i wtem napotykasz cara we własnej osobie. On patrzy na ciebie, wskazuje palcem w białej rękawiczce i pyta oficera — a któż to ten, z nosem jak kartofel? Oficer odpowiada, tłumaczy, a car cię za ucho złapie i wytarga jak dzieciaka, pochwali, po ramieniu nawet poklepie. Tak też zdarzyć się mogło, że wszystko, co złotem kapie wewnątrz carskiego pałacu — sztukaterie, gzymsy, framugi, klamki, żyrandole — powstało w skutek chuchania złotymi obłoczkami pary na rzeźbione pracowicie kształty. Gdy radca tajny Iwan Aleksandrowicz Szawiłow sobie to wyobraził, aż się uśmiechnął. To musiało być, pomyślał, tuż po pożarze. I zaraz w wyobraźni zobaczył tę scenę — jego wysokość car Mikołaj spogląda, jak w tysiącu pałacowych komnat stoją ludzie z całej Rosji, każdy chucha mroźnym oddechem na wyrzeźbione sztukaterie, pokrywając je złotą politurą. Potem, by wszystko schło lepiej, w środku każe palić się ogniska, żar bucha jakby kolejny pożar się rozszalał, a robotnicy, aby wytrzymać ten piekielny skwar, kładą na czapkach wielkie bryły lodu. Tej myśli już Szawiłow nie wytrzymał i parsknął śmiechem. No bo któż by się nie uśmiał, widząc chłopa, co czapkę ma na łbie, na niej lód i stoi taki przy stoliczku, chucha na niego, a złocona para osadza się na pięknym rzeźbieniu? Ale zaraz śmiech zgasł na jego gębie. Jakby kto zgasił słońce. Bo z naprzeciwka nadchodził właśnie Josif Karpow, wicenaczelnik Petersburskiego Oddziału Ochrany.
Karpow należał do tych urzędników Otdielenija po ochranieniju poriadka w obszczestwiennoj biezopastnosti, których z daleka można było rozpoznać. Nos zakrzywiony, czarny surdut z postawionym kołnierzem, na to grube palto z szubą szynszylową — już na pierwszy rzut oka wyglądał Karpow jak carski czarny orzeł. A że bystrymi oczkami rzucał na prawo i lewo, to nawet rzekłbyś, że ma dwa łby.
Wicenaczelnik dopadł Szawiłowa, stanął nad nim, pochylił się, a czarne poły płaszcza rozsunęły się niczym skrzydła.
— A co wy tu robicie, Iwanie Aleksandrowiczu? — syknął, a jego nos jeszcze bardziej zaczął przypominać dziób drapieżnego ptaka.
Szawiłow skulił się w sobie, ale trzeba powiedzieć, że tylko psychicznie, bo co do fizyczności, to było to niemożliwe — Szawiłow, prawdę powiedziawszy, przypominał nie tyle tajnego agenta, co okrągłą bułeczkę. Już w szkole koledzy nazwali go Pluszka, od bułeczki makowej. I tak został Pluszką na całe życie. Nawet w Ochranie dostał taki pseudonim. Skurczył się więc teraz przed władzą zwierzchnią, starając zapaść w sobie, jakby go wcale nie było, i przerażony wytrzeszczył oczy.
— No jakże, no… Idę… — wybełkotał.
— Idziecie? Z tym durnym uśmiechem na gębie? — Karpow zmarszczył brwi, a Szawiłow od tych zmarszczonych brwi poczuł dreszcz przebiegający po plecach.
— Uśmiech, panie naczelniku, to jedynie dla maskowania intencji — zaczął tłumaczyć.
Karpow wyjął zegarek na złotej dewizce, paznokciem otworzył kopertę i zerknął na cyferblat.
— Od pół godziny mieliście być na Newskim Prospekcie.
— Taż idę, idę, panie naczelniku, ale w końskie gówno wdepnąłem, musiałem gdzie w śniegu but oczyścić, bo by cuchnęło. A jakby cuchnęło, zaraz jeden z drugim by się zaczął oglądać…
— Eż ty… — zamachnął się na niego Karpow, ale w ostatniej chwili się powstrzymał — tylko z tego względu, żeby nie zwracać uwagi. Pluszki nie szanował, miał go za głupka, ale dość pożytecznego, gdyż z racji pociesznego wyglądu nie wzbudzał w ludziach żadnych podejrzeń.
— W jadłodajni byłeś? — dopytywał Karpow.
— Jakżeby inaczej. Ale nikogo nie widziałem. Przedwczoraj i wczoraj byli, a dzisiaj nie.
— Tym bardziej może to coś znaczyć — warknął Karpow i wskazał drogę Iwanowi. — Teraz do zadań. Szczęście masz, bo jest opóźnienie.
— Stało się coś, panie naczelniku?
— Nie twój interes. I przestań się uśmiechać jak idiota.
Karpow machnął ręką zniecierpliwiony i poszedł w stronę pałacu. Trzeba było udobruchać jego wysokość, bo ten zszedł na dół, czekał na powóz i eskortę, a tymczasem w stajniach się spóźniali. Ktoś komuś źle coś przekazał albo gdzie indziej ktoś coś źle zrozumiał i koniec końców stajenni zebrali się o pół godziny za późno. I gdyby nie wypadki, które miały tego dnia nastąpić, winnego opóźnienia pewnie by ukarano, a tak — wszystko mu się upiekło.
* * *
Iwan Aleksandrowicz Szawiłow po rozstaniu z naczelnikiem przyśpieszył. Tylko raz się obejrzał, a gdy zobaczył na ziemi długi, co najmniej kilkumetrowy cień szefa, to znowu zdało mu się, że to czarne skrzydła wyrastające z jego pleców. Pluszka zawinął się mocniej w kożuch, próbując go dopiąć na brzuchu. Było jeszcze bardzo zimno, dopiero początek marca. Słońce wychodziło na krótko, potem rzucało złote promienie, rozświetlając zmrożone powietrze tajemniczym, nieziemskim światłem, i gasło nagle, zostawiając świat w okowach zlodowaciałego mroku. Ulice Petersburga ożywały podczas tych przebłysków, jakby ludzie pragnęli nasycić się samym światłem dającym ułudę ciepła. Na Kanale Jekateryńskim, tuż przy wznoszonej właśnie cerkwi, Pluszka potknął się o leżącą na ziemi cegłę — musiała spaść z jednego z wozów wiozących materiały budowlane. Teraz wszystko stało nieruchome, martwe, czekając cieplejszych dni, kiedy prace miały ponownie ruszyć. Iwan zatrzymał się przy stercie desek. Miał wrażenie, że ktoś go podgląda. Po chwili zza desek wyskoczył jakiś berbeć.
Sobór Zmartwychwstania Pańskiego od samego początku był przez ludzi nazywany Cerkwią na Krwi. Iwan brzydził się krwią. Dlatego ilekroć tędy przechodził, starał się nie patrzeć w ziemię. Owszem, zaraz po zamachu wszystko zmyto, ale jednak gdzieniegdzie ślady zostały, kropki, zacieki, jakieś plamki, które uważniejsze oko mogło dostrzec.
Pluszka zatrzymał się. Wokół nie było nikogo. Oddychał głęboko, biorąc do ust zimne hausty. To było tutaj — pomyślał. I zdało mu się, że on sam jest carem. Że jedzie karetą, jak jechał władca tego pamiętnego dnia, i widzi ludzi machających mu przyjaźnie z trotuarów Newskiego Prospektu. A potem powóz skręca nad kanał. Naraz z boku wychodzi zamachowiec. Trzyma w ręku szklaną kulę. Całkiem jakby z niej wróżył przyszłość. W przezroczystym płynie wewnątrz kuli odbija się wszystko wokół. Kareta zbliża się, konie prężą piersi, z ich chrap unosi się złocista petersburska para, car przymyka oczy. I raptem kula rzucona leci, zatacza łuk w powietrzu, a potem spada na ziemię i się rozbija. Wybuch rozrywa brzuchy koni z pierwszej pary zaprzęgu. Kareta się wywraca. Jakiś chłopiec leży ranny i krzyczy. Z powozu unosi się postać — to car. Idzie ogłuszony, chwieje się na nogach. Cieszy się, że przeżył. Chwała Bogu, mówi ni to do siebie, ni to do gromadzących się wokół ludzi.
— Nie za wcześnie, carze, Boga chwalicie? — słyszy poprzez dokuczliwy pisk w uszach.
Odwraca się. Przed nim stoi drugi zamachowiec. Ten także trzyma szklaną kulę. I rzuca ją w jego stronę. W kuli migocze cały Kanał Jekateryński. Szklana bomba pada pod stopami jego wysokości. Eksploduje. Gdy dym opada, widać leżącego cara. Nogi trzymają się tułowia tylko na skrawkach skóry. Krew płynie ciemnymi strugami, wpływa między kamienie, rozlewa się po zmrożonej powierzchni, nasącza lód i śnieg. Car szepcze, że mu zimno. Chce do pałacu.
Pluszce wskutek tych wyobrażeń zrobiło się jeszcze bardziej zimno. Chuchnął w dłonie i pocieszył się myślą, że tamten car nie żyje od lat siedmiu, a on, Iwan Aleksandrowicz Szawiłow, ma się nieźle. I za służbę u kolejnego Aleksandra pobiera całkiem dobre wynagrodzenie, które umożliwia mu picie najlepszego gatunku herbaty w kawiarniach, a nawet daje przyzwoite miejsce w maryjskim teatrze. Co więcej, on, kiedyś sklepikarz i człowiek niskiego stanu, rozpoczął karierę urzędniczą, a tytuł radcy tajnego sytuuje go należycie w świecie mieszczańskim Petersburga. Już wkrótce mógłby zacząć starania o rękę pewnej panny, która kiedyś na niego w cerkwi nawet nie spojrzała, a teraz niekiedy zerknie, gdy on stoi przy wejściu i kłania się nisko kapeluszem. Radca tajny to jednak nie jest byle co. Zupełnie inna ranga niż kupiec, nawet z tych znamienitszych, co to przy placu Aleksego mają stragany.
Szedł sobie dalej Iwan Aleksandrowicz nabrzeżem Kanału Jekateryńskiego, odzyskał już dobry humor, zapomniał prawie o krwi na bruku, o nogach carskich wiszących na skrawkach skóry. Teraz wyobrażał sobie, jak jedzie do ślubu w pięknym, zupełnie nowym fraku, z sukna najtwarzowszego. Ot, byłby pan!
Niewiele brakło, by znowu się uśmiechnął całą swą pucołowatą gębą, gdy przypomniały mu się napomnienia Karpowa. Poprawił się w sobie, odchrząknął i powrócił ze świata marzeń na ziemię. W samą porę, można by rzec. Bo oto zobaczył przed sobą, jakieś sto sążni dalej, na rogu Prospektu, stojącego przy schodkach mężczyznę z książką w ręku. Mężczyzna na kogoś czekał, robił kilka kroków to w jedną, to w drugą stronę, a potem zatrzymywał się i przyglądał, a to wystawie sklepowej, a to przejeżdżającym powozom. Pierwsza rzecz, która zwróciła uwagę Pluszki, to fakt, że ten ktoś, u licha, w takim zimnie nie zapnie płaszcza porządnie na guziki, tylko paraduje z odsłoniętym garniturem i kamizelką. No, może to tylko młodzik czekający na pannę, by się razem przespacerować, ale…
Szawiłow jakby nigdy nic doszedł do Newskiego Prospektu i skręcił za róg; zdawać się mogło, że miał zamiar dokonać jakichś zakupów. Gdy mijał młodzieńca, jeszcze dwie rzeczy zwróciły jego uwagę. Pierwszą była twarz — chuda i pełna pryszczy, z młodzieńczym zaniedbanym zarostem. Ważniejsza była druga — trzewiki. Stare, brudne, ze spękaną skórą, nieczyszczone chyba od stuleci. Któż nosi drogi garnitur, a buty ma brudne? — pomyślał agent specjalny Iwan Aleksandrowicz i zatrzymał się przed wystawą siodeł i uprzęży, tuż obok dominikańskiego kościoła, naprzeciw Gostinnego Domu.
Spod oka obserwował chłopaka i zdało mu się, że już go kiedyś widział. Czy przypadkiem nie w jadłodajni, którą dyskretnie obserwował od pewnego czasu? A gdy Iwan przypomniał sobie tajną instrukcję ministerstwa zawartą w skierowanym do służb okólniku dotyczącą „ducha buntu zagrażającego uniwersytetom”, był już prawie pewien. Słowa skierowane do urzędników wszystkich szczebli zapadły mu w pamięć, stanowiły instrukcję, jak rozpoznać buntowników: „ordynarny ton i niechlujny wygląd to pierwsze cechy wywrotowca”.
Szawiłow patrzył na młodego człowieka i nabierał podejrzeń. Po kilku minutach zrozumiał, że wpadł na trop. Aż mu się gorąco z przejęcia zrobiło. Zobaczył siebie podchodzącego do cara, klękającego na kolano i przyjmującego na wypiętą pierś wstęgę Orderu św. Anny. Bo oto ten, którego podpatrywał, nagle nerwowo zaczął zapinać płaszcz. Pluszka dostrzegł po drugiej stronie ulicy innego młodego człowieka, który szedł raźnym krokiem od Soboru Kazańskiego. Ten w tym samym momencie także zapiął kożuch. Potem, jakby o czymś sobie przypomniał, zawrócił i poszedł znowu w kierunku Admiralicji. Za nim ruszył ów w brudnych butach. Gdy minęli kanał, zachowując między sobą idealny odstęp, skręcili w prawo i zniknęli we wnętrzu kawiarni Islera. W tę samą stronę skierował się Szawiłow.
Gdy wszedł do kawiarni, zrobiło mu się jeszcze bardziej gorąco. Bo oto zobaczył, jak obaj mężczyźni, siedząc przy pobliskich stolikach, przekazują sobie dyskretnie jakieś znaki. Do radcy tymczasem podbiegł szatniarz i zaczął ściągać z niego kożuch. Łatwo nie było, bo Szawiłow tak się spocił, że rękawy za nic nie chciały zejść. Operacja jednak zakończyła się sukcesem i, wycierając kark chusteczką, tajny radca usiadł przy oknie tak, aby wygodnie zerkać to na salę, to na ulicę. Zamówił kawę. Drogą jak cholera, bo aż za 20 kopiejek. Po chwili dostrzegł kolejnych ludzi wyglądających na studentów, którzy weszli do środka. Złowił ich porozumiewawcze spojrzenia i tajemnicze gesty. Już był pewien. I gdy akurat postawiono przed nim filiżankę z kawą, zerwał się, zapłacił i ruszył przez salę. Kroki stawiał spokojnie i miarowo, by nie zdradzić się przed wywrotowcami. Przyśpieszył dopiero przy szatni. Kożuch zakładał już w biegu, a na wyłożonych czerwonym dywanem schodach o mało się nie wywrócił.
* * *
Aresztowanie spiskowców przebiegło gładko. Oczywiście nie obyło się bez szamotaniny ani udawanych krzyków oburzenia. Ale nie padł ani jeden strzał. Jedynie pewna dama, która akurat przebywała w kawiarni Strogonowów razem z kuzynką z Moskwy, osunęła się bez tchu na ziemię. To jednak mogło być spowodowane zbyt ciasno zasznurowanym gorsetem, który pozbawił ją oddechu akurat w chwili, gdy agenci tajnej cesarskiej służby oraz umundurowani policjanci z wydziału miejskiego zatrzymywali podejrzanych. Poza tym sprawa skończyła się jedynie zbitym talerzykiem porcelanowym i siniakiem, który powstał w wyniku uderzenia łokciem wywrotowca w kość policzkową stójkowego Butyłki.
Dla agenta Szawiłowa najgorsze było jednak to, że nikt nie docenił jego sukcesu. Okazało się, że inny agent od dawna miał na oku jednego z podejrzanych, niejakiego Andriejuszkina. Tenże Andriejuszkin wpadł w nasze ręce przez list. List miał w kieszeni palta Władimir Bogoraz, którego carska policja aresztowała pod zarzutem przynależności do Narodnoj Woli. A jak paltocik się przetrząśnie i w kieszeni znajdzie się pomiętą kopertę, to, wybaczcie ludzie, każdy, komu na sercu leży dobro rosyjskiego imperium, list taki przeczyta i gdzie trzeba doniesie. A cóż dopiero, gdy ten list wyciąga z kieszeni urzędnik policji. To przecież musi nadać sprawie odpowiedni bieg. I nadało. Głupi Andriejuszkin nie wiedział, że gdy on spisek na życie cara szykował, myśmy w Charkowie mieli Nikitina. Już on nam śpiewał. Bo my zawsze wiemy, jak nakłonić do tego, by człowiek uwolnił się od ciężaru, który mu na duszy ciąży, i by wyjawił wszystko, co skrywa jako sekret. A czasem jeszcze więcej…
Tak czy siak, gdy do budynku Ochrany Petersburskiej prowadzono wszystkich spiskowców — i samego Osipanowa, i dwóch Kozaków z Ziomkostwa Kubańskiego, znaczy Gienierałowa i Andriejuszkina, i pozostałych — Iwan Aleksandrowicz Szawiłow biegał wokół, krzyczał, pisał jakieś notatki i kłócił się, że to jemu należy się, i to natychmiast, Order św. Anny. Uspokoił się dopiero, gdy pojawił się sam Karpow i tak na niego wrzasnął, że się Szawiłow skulił. A to, jak wiecie, łatwe nie jest, bo on wygląda jak bułeczka z makiem.
Cała jednak historia od tego się zaczęła. Od niej jak po sznurku szliśmy dalej. A gdy dzisiaj ją spisuję, to po to tylko, byście w przyszłości wiedzieli, że ten, kto wydawał się najmniej winny w całej sprawie, ten, którego całkiem żeśmy nie docenili, któremu zsyłki tylko pięć lat dano, co, jak wiadomo, przeleci migiem — zdaje mi się kimś innym, niż on sam stara się nam przedstawić. Jedna sprawa, co doktor Iwan Sabasznikow mówi, a inna, co widzę, gdy zaglądam do celi. Inna jeszcze, gdy rozmawiam z więźniami. Lub kiedy coraz więcej informacji zbieram.
Niechaj dobry Bóg ma w opiece najświętszą Rosję i miłościwie nam panującego cara Mikołaja.
Sadielnikow
Każdy spisek jest jak rzeka. Ma swój nurt główny, który niesie, wzbiera i pędzi jakimś korytem. Gdy czas jest spokojny, a pogoda ładna, idziesz nad rzekę, siadasz, nogi zanurzysz, na ryby popatrzysz, czasem jakiś ptak dziki się zerwie, a ty kładziesz się na trawie i gapisz w niebo. Dopiero gdy huknie gdzieś nad lasem, gdy przyjdzie burza, deszcz zacznie walić grubymi jak pięść włościanina kroplami, wówczas ta sama rzeka, która zdawała się spokojną i leniwą, ukazuje swoją naturę. A gdy popada dłużej — rwie się jej nurt, kotłuje, gdzieniegdzie widać w niej wiry. Złapie cię taki wir, nie utrzymasz się, możesz wzywać wszystkich świętych, zmiłowania nie będzie, już po tobie. Rozlewa się wtedy rzeka w jedną i w drugą stronę, tworzą się na bokach mokradła, czasem zaleje łąki aż gdzieś pod las, pod wieś, czasem pastwiska wyglądają jak wielkie jeziora i gdy woda zejdzie, nieraz zaszeleści w trawach zdychająca ryba. Śmierdzi szlamem. Słońce grzeje na nowo, a muchy żyć nie dają.
I tak spisek wygląda. Gdzie źródło jego? Nie wiesz. Idziesz za tropem, podążasz w górę rzeki, a im dalej brniesz, tym rzeka zdaje się mniejsza, mniej ważna. To zmylić może. Myślisz, jak to możliwe, tam niżej taka wielka, a tu jedynie skromny strumyczek? Tak jest i ze spiskiem — dochodzisz do głowy, do łba konspiracji, a tam człowieczek w okularkach na nosie, w żabociku, chudziutki, słabiutki, niepozorny. A w środku — bestia. Nie daj się zwieść, mówił zawsze naczelnik Gierasimow, palcami chwytając się za ucho i pociągając za jego koniuszek. Takeśmy ten gest znali w petersburskim oddziale, że gdy indagowało się delikwenta, a ten kręcił, udając niewiniątko, naczelnik stawał przy oknie, za jego plecami i łapał się za koniuszek ucha, a ten, kto przesłuchiwał, już był pewien — gad tylko udaje niewiniątko, a to monstrum prawdziwe.
Spisek zatem bada się jak rzekę, jak każdy jej zakątek — idziesz bracie wzdłuż brzegu, oglądasz rozlewiska i zatoczki, węszysz wszędzie za źródełkiem. A zniszczyć trzeba wszystko. Jedno źródło zasypiesz, boczne bajoro nagle odżyje i stamtąd zacznie tętnić strumień. Tak i my szukaliśmy wszędzie. Doszliśmy do dwóch braci, wilniuków. Jeden miał imię Józef, drugi Bronisław. Nazwisko nawet nie było złe — Zygmunt Iwanowicz Piłsudski był policmajstrem warszawskim przed wybuchem styczniowego buntu, ale to mogło jedynie mylić. Bracia byli daleko z nim spokrewnieni. A i dla nas początkowo stanowili boczną odnogę spiskowej rzeki. Cuchnące bajorko, które należało zbadać i opisać. Co innego nas interesowało. Samo jądro, samo źródło niosącej wszelkie choroby rzeki, która chciała zabrać życie miłościwie nam panującego cara Aleksandra III Romanowa.
Sprawę prowadził utalentowany oficer śledczy lejtnant Andriej Stiepanowicz Zaczenko. Bywał on na balach urządzanych w Petersburgu i stanowił obiekt westchnień niejednej damy. I mowa tu nie tylko o pannach. O nie, także i mężatki rzucały na niego okiem znad wachlarza, a gdy siadał przy klawikordzie i zaczynał grać, zaraz wokół niego pojawiał się zachwycony wianuszek pań, które musieli odciągać na siłę zaambarasowani mężowie. Zaczenko ponoć lubił się pojedynkować. Co więcej, był świetnym strzelcem. Gdyby tylko nie pracował w Ochranie, czekałaby go kariera dworska albo urzędnicza. Trudny fach tajniaka powodował jednak, że musiał ograniczać swoje ambicje, by nie wejść w drogę tym, którzy robili interesy. Z drugiej strony jego umiejętność zjednywania sobie damskich serc stanowiła doskonały przyczynek do kariery w Ochranie. Ileż to ciekawych informacji wyciągał od pań, słuchając ich roznamiętnionych westchnień i zadając odpowiednie pytania w odpowiedniej chwili.
Zaczenko zupełnie się zmieniał, gdy zostawał sam na sam z podejrzanymi. Z twarzy znikał słodki uśmieszek, w oczach pojawiało się okrucieństwo, a kiedy przyczesywał rudawe bokobrody, każdy ruch ręką stawał się groźbą. Nie musiał nawet bić. Czasem siadał i patrzył. To wystarczało.
Umiejętnie wniknął w studenckie szeregi Uniwersytetu Petersburskiego, czarując, opowiadając anegdoty, kupując wino i prezenty. Nie potrafił jednak zbliżyć się do hermetycznej i czujnej grupy Narodnoj Woli. Obserwował Polaka, Bronisława. Pytał, kto zacz, ów Piłsudski. Skąd on jest? Czemu się kręci z tymi, co prowadzą wywrotową działalność? Zaczenko wziął nawet udział w wieczorze muzyczno-tanecznym. Chodził do uruchomionej przez uniwersytecką brać jadłodajni. Spotykał tam Szawiłowa, grubego, spoconego i jego zdaniem z daleka cuchnącego szpiclem. Złościł się, że grubas psuje mu szyki, że może nawet spalić całe jego wywiadowcze staranie. W każdym razie kuchnia zorganizowana przez Polaków wydawała mu się podejrzaną. Stawiał ruble przeciw kopiejkom, że kryła się za nią działalność wywrotowa. Kimże jest ta Kleczyńska, która ją prowadzi? Kim jest kierownik Michał Kanczer? Doświadczony oficer śledczy czyta wszystko — jak osoba obserwowana się pochyla, jak je, jak się rozgląda i w jaki sposób rozmawia z innymi. Nie musisz słyszeć słów, by wiedzieć, że coś knuje. A gdy jeszcze na stole zobaczysz taką książkę jak ta znaleziona jednego lutowego dnia pośród uniwersyteckich notatek. Po polsku pisana. Kordian. Autor — Juliusz Słowacki.
— Zostaw — nagle wyrwał mu ją z rąk jeden z młodych ludzi.
— Ty kto? — spytał Zaczenko.
— Nie twoja rzecz wiedzieć — odpowiedział student.
I właśnie wtedy pierwszy raz zwrócił na niego baczniejszą uwagę Andriej Stiepanowicz. Wiedział, kto to jest, to oczywista. Ale w swoim kajecie podkreślił czerwonym ołówkiem imię i nazwisko — Bronisław Piłsudski.
* * *
Zaczenko położył na stole kartkę.
— Czytaj zeznanie — powiedział i wyciągnął z kieszeni papierośnicę.
Zapalił papierosa, zaciągając się z lubością i słuchając tak, jakby każde słowo sprawiało mu przyjemność. Bo dobre zeznanie wydobyte podczas indagacji jest zaprawdę jak kieliszek najlepszego francuskiego koniaku.
Józef Łukaszewicz przysunął do siebie kartkę i zaczął czytać spisane przez protokolanta własne słowa:
— „Aby przygotować za jednym zamachem dużą ilość dynamitu, postanowiłem sprowadzić z Wilna kwas azotowy oraz truciznę, no i na wszelki wypadek dwulufowy pistolet. Wiedziałem o istnieniu w Wilnie grupy rewolucyjnej, wiedziałem, jak do niej dotrzeć, miałem odpowiednie hasło. Grupa ta mogła nam też dostarczyć pewnych funduszy”.
Łukaszewicz przerwał i zakaszlał. Jakby mu się zrobiło sucho w gardle.
— Wody? — spytał oficer śledczy.
Podejrzany tylko skinął głową.
— Wody! — wydał polecenie Zaczenko.
Protokolant wybiegł. Przez chwilę panowała cisza. Zaczenko patrzył na Łukaszewicza i palił. Strzepnął popiół do popielniczki. Zamrugał, bo dym zaczął go gryźć w oko, które zaszło łzami.
— Widzicie, tak wzruszająco opowiadacie, że aż płakać się chce — powiedział i się zaśmiał.
Drzwi skrzypnęły, protokolant wpadł z karafką i nalał pełną szklankę wody, którą Łukaszewicz wychylił duszkiem. Odstawił i wrócił do czytania:
— „Po omówieniu tej sprawy z Szewyriowem postanowiliśmy wysłać do Wilna Kanczera. W tym czasie Kanczer nie wiedział jeszcze o przygotowywanym zamachu. Jak już wspomniałem, to człowiek rzeczowy i pomysłowy. Mimo że miałem hasło do skontaktowania się z wileńską grupą, uznałem za bardziej wskazane skierowanie Kanczera do pewnego studenta z Wilna…”.
Zaczenko przerwał mu:
— Może jednak pamięć wam wróci? Jak brzmi nazwisko tego studenta? Gdzie mieszka?
Łukaszewicz pokręcił przecząco głową, robiąc głupią minę.
— Ach, jaka szkoda. Dziwnym trafem pamięć panu wraca, jeśli chodzi o ludzi, których już schwytaliśmy…
— Tak, tych pamiętam…
— Może niedługo więcej się wam przypomni. Naprawdę, proszę mi wierzyć, mamy środki przywracające pamięć.
— Kiedy ja… — Łukaszewicz popatrzył w oczy oficera — nawet wtedy nie pamiętałem. Kręciłem się po Wilnie, bo zapomniałem adresu.
Zaczenko pochylił się nad biurkiem. Zaczął cedzić przez zęby:
— Poszliście w Wilnie do swojego kolegi Hamoleckiego. To już wiemy. Potem spotkaliście się z Gnatowskim, Izaakiem Dembo, Tytusem Paszkowskim. Ale chodzi mi o adres i nazwisko. Kontakt w Wilnie…
— Nie pamiętam…
— Dla waszego własnego dobra jak starszy brat wam radzę. Zacznijcie mówić. My i tak do wszystkiego dojdziemy. Nie wierzycie mi? — Zaczenko zgasił nerwowo papierosa, otworzył teczkę z dokumentami i wyjął z niej spis nazwisk.
A potem zaczął czytać. Za każdym jego słowem oczy Łukaszewicza robiły się coraz większe z przerażenia. Bo wiedzieliśmy bardzo dużo. Chociaż ciągle nie znaliśmy celu działania organizacji.
Zaczenko czytał ze złością, wyrzucając z siebie wyrazy jak pociski.
— „Piotr Szewyriow z Charkowa, Pachomij Andriejuszkin, Wasilij Gienierałow, syn Kozaka ze stanicy Potiemkinskaja, Michał Kanczer, syn poczmistrza z powiatu łubieńskiego, gubernia połtawska, Piotr Horkun, szlachcic z guberni połtawskiej, Stiepan Wołochow z Łochwy, z guberni połtawskiej. I Wasilij Osipanow urodzony w 1861…”.
Urwał nagle, jak aktor doskonale wyczuwający chwilę, w której monolog dojrzewa do nagłej pauzy, by jeszcze silniej przykuć uwagę widza.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki