Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W ciągu kilku tysiącleci swojej historii Sycylia wielokrotnie była sceną okrutnych wojen, cierpienia i przemocy. Ta słoneczna wyspa wraz ze swymi plażami, gajami oliwnymi i zabytkami architektury antycznej nieraz pogrążała się w głębokim mroku. Peter Robb, zafascynowany tym pełnym sprzeczności regionem, którego oszałamiające piękno kontrastuje z brutalnością doskonale zorganizowanych struktur przestępczych, oparł się pokusie mitologizacji Sycylii. Mafii w jego wydaniu daleko od romantyzmu, honor i lojalność zastąpiły bezwzględny terror, korupcja i krętactwo, a granice dzielące ją od świata wielkiej polityki niemal całkiem się zatarły.
Książka otrzymała Nagrodę Literacką Premiera stanu Wiktoria im. Nettie Palmer w kategorii non-fiction 1997, została również uznana za Książkę Roku przez "The New York Times Book Review" i Nowojorską Bibliotekę Publiczną.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 596
Peter Robb
Sycylijski mrok
Przełożył Bohdan Maliborski
Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż jednorazowe pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.
Tytuł oryginału angielskiego MIDNIGHT IN SICILY
Projekt okładki AGNIESZKA PASIERSKA / PRACOWNIA PAPIERÓWKAFotografia na okładce © by FERDINANDO SCIANNA / MAGNUM PHOTOS
Copyright © 1996, 2001, PETER ROBBAll rights reserved
Copyright © for the Polish edition by WYDAWNICTWO CZARNE, 2013Copyright © for the Polish translation by BOHDAN MALIBORSKI, 2013
Redakcja MARTA HÖFFNERKorekty MAGDALENA MROŻEK / D2D.PL, ALICJA LISTWAN / D2D.PLProjekt typograficzny, redakcja techniczna ROBERT OLEŚ / D2D.PL
ISBN 978-83-7536-646-4
Skład wersji elektronicznej: MICHAŁ LATUSEK / VIRTUALO SP. Z O.O.
W serii ukazały się ostatnio:
Barbara Demick Światu nie mamy czego zazdrościć.Zwyczajne losy mieszkańców Korei Północnej
Filip Springer Miedzianka. Historia znikania
Ewa Winnicka Londyńczycy
Lidia Ostałowska Farby wodne
Paweł Smoleński Izrael już nie frunie (wyd. 3 rozszerzone)
Necla Kelek Słodko-gorzka ojczyzna. Raport z serca Turcji
Jacek Hugo-Bader Dzienniki kołymskie
Jean Hatzfeld Sezon maczet
Stig Dagerman Niemiecka jesień. Reportaż z podróży po Niemczech
Jerzy Haszczyński Mój brat obalił dyktatora
Ed Vulliamy Ameksyka. Wojna wzdłuż granicy
Günter Wallraff Z nowego wspaniałego świata
Kjetil Stensvik Østli Policjanci i złodzieje
Katarzyna Surmiak-Domańska Mokradełko
Andrzej Dybczak Gugara
Swietłana Aleksijewicz Czarnobylska modlitwa. Kronika przyszłości
Anna Bikont My z Jedwabnego (wyd. 2 poprawione)
Paweł Smoleński Irak. Piekło w raju (wyd. 2 poprawione)
Lidia Ostałowska Cygan to Cygan (wyd. 2 rozszerzone)
William DalrympleDziewięć żywotów.Na tropie świętości we współczesnych Indiach
Mateusz Marczewski Niewidzialni (wyd. 2 poprawione)
Lidia Ostałowska Bolało jeszcze bardziej
Igor T. Miecik 14 : 57 do Czyty. Reportaże z Rosji
Marcin KąckiLepperiada
Peter Hessler Przez drogi i bezdroża. Podróż po nowych Chinach
Dariusz Rosiak Człowiek o twardym karku.Historia księdza Romualda Jakuba Wekslera-Waszkinela
Peter Godwin Strach. Ostatnie dni Roberta Mugabe
Elisabeth Åsbrink W Lesie Wiedeńskim wciąż szumią drzewa
Swietłana Aleksijewicz Ostatni świadkowie.Utwory solowe na głos dziecięcy
Andrzej Muszyński Południe
Wojciech Górecki Abchazja
Katarzyna Kobylarczyk Pył z landrynek. Hiszpańskie fiesty
Maciej Wasielewski Jutro przypłynie królowa
Emma Larkin Spustoszenie. Nieopowiedziana historia o katastrofiei dyktaturze wojskowej w Birmie
Norman Lewis Grobowiec w Sewilli. Podróż przez Hiszpanięu progu wojny domowej
Gellert Tamas Mężczyzna z laserem. Historia szwedzkiej nienawiści
Angelika Kuźniak Papusza
W serii ukażą się m.in.:
Michał Książek Jakuck. Słownik miejsca
Luca Rastello Przemytnik doskonały. Jak transportować tony kokainyi żyć szczęśliwie
Pamięci Wandy Jamrozik
Historia nie jest
niszczącym buldożerem, jak ją nazywają.
Pozostawia tunele, krypty, jamy
i kryjówki. Ten i ów przeżyje.
Historia jest łaskawa, niszczy,
ile zdoła; pewnie, że byłoby lepiej,
gdyby przedobrzyła,
a jednak skąpi wiadomości i nie mści się za wszystko.
Historia szoruje po dnie
niczym sieć
z paroma dziurami, z której wymknie się
niejedna ryba. Czasem trafi się ektoplazma
po uciekinierce, niespecjalnie szczęśliwej.
Nie wie, że jest wolna, nikt jej nie powiedział.
Inne, te złowione, myślą,
że mają więcej wolności od niej.
Eugenio Montale, Satura
Gdy we Włoszech jest noc
Tu jest środa.
Gdy na Sycylii zapada mrok…
The Everly Brothers, Night Time in Italy
Cola Pesce uwielbiał bawić się w morzu. Któregoś dnia jego matka rzuciła ze złością:
– Mam nadzieję, że w końcu zamienisz się w rybę.
I rzeczywiście prawie się w nią zamienił, często pozostając pod wodą przez kilka dni. Przemierzał długie dystanse w brzuchu wielkiej ryby, a gdy dopływał do celu, uwalniał się za pomocą noża.
Pewnego razu król zapragnął się dowiedzieć, jak wygląda morskie dno. Cola zbadał je i doniósł mu, że są tam koralowe ogrody i drogocenne kamienie zagrzebane w piasku, a tu i ówdzie kopczyki skarbów, broń, ludzkie szkielety oraz wraki okrętów. Zanurkował do jaskiń pod zamkiem dell’Ovo w Neapolu, skąd powrócił z garścią klejnotów. Król spytał, jak to się dzieje, że Sycylia nie tonie w morzu. Cola wyjaśnił, że podtrzymują ją trzy ogromne filary, w tym jeden pęknięty.
Król postanowił się przekonać, jak głęboko Cola zdoła zanurkować, i kazał mu wydobyć z wody kulę armatnią, którą wystrzelą z latarni morskiej w Mesynie. Cola odparł, że zrobi to – skoro król się domaga – choć ma przeczucie, że już stamtąd nie wróci. Król nalegał, więc Cola puścił się w głębinę za kulą i ją pochwycił, lecz gdy rozejrzał się wokół, stwierdził, że woda ponad nim stwardniała, znieruchomiała i stała się nieprzenikniona niczym marmur. Zrozumiał, że znalazł się w zastygłej przestrzeni, w której nie może płynąć, i pozostał tam już na zawsze.
Postać Coli Pesce1 ma długą historię. W Neapolu krążyła opowieść, że został uwieczniony na płaskorzeźbie wygrzebanej w porcie u schyłku średniowiecza, która przedstawiała pół mężczyznę, pół rybę z greckiej czy rzymskiej świątyni. Na Sycylii jego legenda sięga czasów Normanów i została zapisana w XI wieku przez ludzi, którzy słyszeli o Coli od osób znających go osobiście. Bez względu na to, czy pochodził z Mesyny, Palermo czy z Neapolu, Cola Pesce był człowiekiem upalnego, suchego, oblanego morzem południa Italii, nazywanego przez Włochów Mezzogiorno – krainy nad Morzem Śródziemnym, gdzie Europa jest już nie tylko Europą, lecz także Afryką, Azją i Ameryką. Mezzogiorno jest zakątkiem Włoch najbardziej odległym od Europy i najbliższym reszcie świata.
Cola Pesce przez lata tkwił w mej pamięci; niemal tak długo jak wiersz Eugenia Montalego o zakamarkach historii i drogach ucieczki, z którym legenda o Coli znalazła wspólny mianownik w scenie uwięzienia pod wodą. Przypomniałem sobie o nim teraz, gdy – wiedziony ciekawością i lękiem – wróciłem do Włoch i wsiadłem w Neapolu na nocny prom do Palermo, by zanurzyć się w przeszłości i odkryć rzeczy, które wcześniej gdzieś mi mignęły lub które tylko sobie wyobrażałem. Pragnąłem wiedzy, lecz bałem się uwięzienia w groźnym, zimnym i wykalkulowanym świecie władzy. Ciekawiło mnie, jak głębokie jest to morze i co utrzymuje Sycylię na jego powierzchni. Byłem gotów zanurkować, licząc, że stamtąd wrócę albo przynajmniej odnajdę dziurę w sieci.
Przebudziłem się nagle około pierwszej w nocy. Prom wciąż z mozołem przebijał się przez mrok, a ja nie mogłem złapać tchu. Sufit kabiny był kilkanaście centymetrów nade mną i w wilgotnym słonym zaduchu, który się pod nim zbierał, brakowało tlenu. Pasażerowie z trzech pozostałych koi nie wydawali w ciemnościach żadnego dźwięku. Może nie żyli. Byłem spocony, przytłoczony, sparaliżowany, jakby pochowali mnie żywcem. Głęboki, regularny oddech nie dawał ukojenia. Wygramoliłem się z koi bez pomocy drabinki, nadeptując na niewidoczną w ciemnościach twarz. Na pogrążonym w półmroku korytarzu było niewiele lepiej. Wciąż ten sam okrętowy zaduch przesycony wonią oleju napędowego, farby, morza i zgnilizny. Odnalazłem schodki prowadzące na pokład, na którym wśród szalup ratunkowych doczekałem świtu. Słone opary, widoczne i namacalne, nadal mnie prześladowały, ale przynajmniej mogłem oddychać. Zdawało się, że w tę piękną, bezgwiezdną noc z powietrza odessano cały tlen.
Lato jeszcze się nie zaczęło. Ta podróż na południe przypomniała mi inne nieznośnie upalne noce w Mezzogiorno. Ciężki baldachim dusznej bezwietrznej martwoty opadł na nas niczym zwalony namiot. Wróciwszy rankiem do kabiny, zauważyłem, że klapa wylotu przewodu wentylacyjnego została przykręcona śrubami. Wyglądało na to, że wszyscy ciężko znoszą tę przeprawę. Gdy prom dobijał do nabrzeża w Palermo, elegancko ubrani pasażerowie tłoczyli się przy bramce, do której miał sięgnąć trap, niczym imigranci albo zdesperowani uchodźcy. Próbowałem wyobrazić sobie to miejsce, które trzy tysiące lat temu przybywający tu Grecy i Fenicjanie nazywali Panormus, „portem ze wszech stron”. Przez podenerwowany, gniewny tłum przepchnięto wózek inwalidzki – siedział na nim zaśliniony idiota z bezwładną głową, który pierwszy zjedzie na ląd. Obok stado zakonnic szykowało się do lotu.
Gdy zszedłem z promu, sznur żółtych taksówek zdążył już zniknąć z nabrzeża. Pokrzepiłem się kawą, właściwie kilkoma kawami, i powlokłem w stronę centrum, mijając po drodze salon wystawowy z paroma nowymi czerwonymi ferrari. Nieco dalej karabinierzy zablokowali ulicę. Kręciło się tam też mnóstwo żołnierzy. Byli niespokojni. Mały opuszczony hotel przy via Maqueda naprzeciw kiosku w stylu art nouveau. Okna przesłonięte okiennicami lub pozbawione szyb, obłażące z farby drewniane drzwi frontowe otwarte na oścież, a za nimi zrujnowane wnętrze. Zawróciłem i znalazłem inny hotel, zwrócony tyłem do portu labirynt na trzecim piętrze, na które wjeżdżało się rozklekotaną metalową windą. Pokój mieścił się nad hurtownią kawy i pachniał prażonymi ziarnami. Przed stojącym nieco dalej, z pozoru nieciekawym budynkiem pełnili straż zamaskowani żołnierze stojący z szeroko rozstawionymi nogami. Jeden zauważył moje wścibskie spojrzenie i gdy go mijałem, odbezpieczył karabin. Latem 1992 roku na Sycylię przerzucono z „kontynentu” siedem tysięcy żołnierzy. Trzy lata później wciąż tu byli. W pewnym sensie operacja „sycylijskie nieszpory” była kolejną obcą inwazją, w dodatku dziwnie nazwaną, gdyż przywodziła na myśl krwawe trzynastowieczne powstanie przeciw okupującym Sycylię francuskim Andegawenom, kiedy w ciągu kilku dni wymordowano tysiące miejscowych.
Ten nowy hotel znajdował się jeszcze bliżej panellerii, miejsca, do którego zamierzałem się udać. Wiele z tego, co na Sycylii najlepsze, przetrwało tu od czasów Arabów, a tradycja smażonych placków z ciecierzycy sięga prawdopodobnie IX wieku. Nigdy nie widziałem panelle poza Palermo i rzadko kiedy poza targiem Vucciria. Panelleria mieściła się w zaułku przy niewielkim placu targowym – małe, surowe pomieszczenie z wejściem od ulicy, w którym znajdowały się stół do wykrawania prostokątnych kawałków ciasta i kadź z rozgrzanym olejem. Panelleto tania i skromna strawa, lecz otacza ją przepych.
Tak jak pewne słodkie i pikantne dania, które zawierają w sobie wszystko i w których ostrość przechodzi w słodycz, a słodycz w ostrość, dania, które zdają się spełnieniem marzeń głodnego, tak i najobfitsze bazary, najzasobniejsze, najbardziej odświętne i barokowe znajdują się w ubogich krainach, nad którymi zawsze unosi się widmo głodu […] w Bagdadzie, Walencji czy Palermo targ to coś więcej niż targ […] to wizja, marzenie, miraż.
Targ, który sycylijski pisarz Leonardo Sciascia miał tu na myśli, to Vucciria. Zdał mi się snem, gdy zawędrowałem nań pierwszy raz pod koniec pewnego dawno minionego lata. Później, gdy wracałem do Palermo, zawsze kierowałem tam pierwsze kroki, żeby na nowo odnaleźć się w tym mieście. Za pierwszym razem, dwadzieścia jeden lat wcześniej, dotarłem do Palermo bez mapy z miejscowości Enna, położonej w suchej, górzystej i smętnej okolicy w środku wyspy, najbiedniejszego regionu Włoch, i zapuściłem się w ruiny starego miasta. Tamtejsza starówka została spustoszona przez bomby w ciągu kilku miesięcy 1943 roku, poprzedzających desant wojsk alianckich. Zniszczeniu uległo mnóstwo najwspanialszych budowli, około jednej trzeciej siedemnasto- i osiemnastowiecznych palazzi, siedzib arystokratycznych sycylijskich rodów.
W latach czterdziestych XX wieku wiele europejskich miast doświadczyło znacznie intensywniejszych nalotów bombowych niż Palermo. Wyjątkowe było jednak to, że ruiny starego miasta wciąż pozostawały ruinami, choć od wojny minęło najpierw trzydzieści, potem pięćdziesiąt lat. Schody nadal prowadziły donikąd, przez okna prześwitywał błękit, z murów wyrastały chwasty, a drewniane więźby dachów sterczały ku niebu niczym żebra gnijącej padliny. Nawet te fragmenty starówki, które przetrwały bombardowania, zaczęły z wolna przemieniać się w rumowisko. Na początku lat siedemdziesiątych w budynkach, które nie ucierpiały wcale lub były zniszczone tylko częściowo, mieszkało sporo ludzi. Musiałem tam trafić w poniedziałek, gdyż w zaułkach wisiało pranie niczym łopoczące w upalnym słońcu chorągwie. Dzień był wyjątkowo gorący. Gdy wyszedłem z wąskiej, krętej uliczki na targ, miałem wrażenie, jakbym dostał się zza kulis na scenę w trakcie przedstawienia. Południowe promienie słońca padały pionowo na maleńki plac. Właściciele kramów rozwinęli brązowe płócienne markizy. Targ Vucciria przypominał mikroskopijną nieckę. Z jednej strony wychodziło się z niego po schodach. Rozwinięte markizy całkowicie przesłaniały słońce i można było odnieść wrażenie, że przebywamy w namiocie cyrkowym. Promienie słońca przeświecające przez czerwonawe płótno wypełniały to miejsce rozproszonym ciepłym światłem. Zadaszenie zatrzymywało i potęgowało zapach ułożonych w wielkie sterty produktów. To był żołądek Palermo i jego serce. W tym cudownym, małym, niemal klaustrofobicznym ulicznym teatrze pod dachem ucztę dla oczu stanowiły wielkie ryby. Na ladach leżały czarnookie głowy, srebrzyste rapiery i łukowate ogony mieczników, zwykle odrąbane od reszty ciała, oraz tusze krwistoczerwonych tuńczyków.
Mieczniki i tuńczyki były otoczone pomniejszymi rybami, pręgowanymi makrelami, tłustymi sardynkami, kalmarami, krewetkami, ośmiornicami i mątwami. Nie przypominam sobie, bym widział tam małże, pamiętam za to, że rozproszone czerwonawe światło wzmagało przezroczystą czerwień mięsa wielkich ryb i srebrzysty błysk skóry tych mniejszych. W tym gorącym, przygaszonym świetle mięso innych zwierząt też miało jasnoczerwony kolor, czerwieńszy niż zwykle. Wzrok przemykał szybciej nad rzędami obdartych ze skóry łbów koźląt o melancholijnych, intensywnie czarnych oczach. Były tam też zwoje perlistych wnętrzności. Konina, wołowina, wieprzowina, cielęcina i chude śródziemnomorskie koźlęta i jagnięta. Bladożółte kurczaki ze zwisającymi czerwonymi grzebieniami zawieszone za jaskrawożółte nogi i baterie jaj. Owoce i warzywa okraszone słonecznymi kolorami lata. Fioletowe i czarne bakłażany, jasno- i ciemnozielone cukinie, czerwona i żółta papryka, kartony jajowatych pomidorów odmiany San Marzano, kłujące, oblane rumieńcem opuncje, czarne, fioletowe, żółte i białe winogrona, długie żółte melony kasaba, krągłe pomarszczone kantalupy, pocięte w kliny czerwone, białe i zielone arbuzy z dużymi czarnymi pestkami, żółte brzoskwinie i percoche, figi fioletowe i figi zielone, małe piegowate morele – a wokół nich gałązki z liśćmi.
T a m t e g o d n i a na pomarańcze mogło być jeszcze za wcześnie, lecz były już cytryny. I może tylko jeden rodzaj fig. Chleb, sery, worki ciecierzycy, soczewicy, białego grochu i orzechów, zastępy butelek z oliwą i pomidorów w puszkach, wielkie otwarte puszki z solonymi sardelami i tuńczykiem w oleju, plastry suszonej ikry tuńczyka. Otwarte winiarnie i kawiarnie. Tłuste produkty z północy – szynkę, salami, parmezan i gorgonzolę – trudniej było znaleźć. Odori sprzedawano w uliczce tuż przy placu, brawurowy zestaw tymianku, oregano, majeranku i rozmarynu w przykurzonych ususzonych pęczkach, wyrwane z korzeniami krzaczki chili z wciąż zielonymi liśćmi i świeżymi owocami, większe papryczki chili ususzone na ciemną lakierowaną czerwień, które zwisały niczym sznury rogów chroniące przez złem, warkocze czosnku białego jak papier z lekką nutą fioletu, z okruszkami ziemi przywartymi do korzeni, kadzie pełne oliwek, czarnych i zielonych, dużych i małych, w solance i w oliwie, z przyprawami lub bez. Stragan ten pachniał jak sardyńskie wzgórze o brzasku latem, mieszanka wonnych śródziemnomorskich krzewów.
Wymieniam te wszystkie produkty, gdyż wielu z nich w 1995 roku już nie było. Tamtego lata Vucciria powoli się kurczyła i gasła, i trudno było oddać słowami jej dawną obfitość. Kiedyś widziało się tam – jak i na innych targach południa – dorodne, pobliźnione, niejednakowe i kolorowe owoce ciężkiej ludzkiej pracy. Istota tych produktów tkwiła w ich wyglądzie i pozostawała poza semantyką. Dało się ją uchwycić w obrazie. Smak, konsystencja, to, czym każdy z nich może się stać po ugotowaniu i w połączeniu z innymi, także pozostawało w gestii wzroku. Smak zawierał się w formie i kolorze. Świeżość wyrażała się w lśnieniu rybiego oka, w błysku skórki bakłażana, giętkości liścia, w wilgotności plamki kurzych odchodów na skorupce jaja.
Na targu Vucciria nie było słychać krzyków. To nie Neapol. Sycylijczycy poruszali się z milczącą, pełną wyrzutu determinacją. To milczenie sprzedawców i klientów, gospodyń domowych, rolników i robotników wzmaga teraz marzycielska patyna pamięci i utrwalony obraz spiętrzonej obfitości owoców ziemi i morza, lśniących pod płóciennym dachem. A wysoko nad wąskimi uliczkami w oślepiającym słońcu łopotały spłowiałe bawełniane chorągwie. Wiele lat po zapuszczeniu się w owo „marzenie głodnego” dowiedziałem się, że ta obfitość stała się w tym samym czasie tematem obrazu, choć nie powstawał on w Palermo ani nie był malowany z natury. Nabierał kształtu latem 1974 roku jako sen malarza z dalekiej, północnej Italii oraz w powstałym następnej zimy opisie słodkich i pikantnych śródziemnomorskich targów. Leonardo Sciascia nie uwiecznił w nim samej Vuccirii, lecz obraz przedstawiający ów targ – owo marzenie – namalowany przez swojego przyjaciela, sławnego sycylijskiego malarza Renata Guttusa, z okazji premierowej prezentacji płótna w Palermo, dla którego stało się odtąd ikoną, wyidealizowanym wizerunkiem. Obraz symbolizował marzenie o śródziemnomorskiej obfitości i lud, który z niej czerpie, coś, co nie było już prawdą. Targ i karmiona przez niego starówka więdły i blakły, gdy malował je oddalony o setki mil Guttuso. Gdybym nie zobaczył go na własne oczy, wygłodniały tamtego pierwszego dnia lata, wątpiłbym teraz, czy ten targ w ogóle kiedykolwiek istniał.
Nazwisko Guttuso skłoniło mnie do cofnięcia się w czasie o kolejne dwadzieścia lat, do roku 1954. Dla Anglii nie był to szczególnie pomyślny rok; euforię po koronacji królowej równoważyło upokorzenie związane z utratą kontroli nad Kanałem Sueskim. Wtedy jednak zakończono racjonowanie żywności, a pod koniec roku Evelyn Waugh uznał Italian Food, czyli Kuchnię włoską, autorstwa Elizabeth David za jedną z dwóch książek, których lektura dostarczyła mu najwięcej przyjemności. Autorkę „komplement ten wprawił w osłupienie”, gdyż pochodził od samego Evelyna Waugh, „pisarza, którego powieści sprawiły jej więcej przyjemności, niż zdoła to wyrazić słowami”. Była mu szczególnie wdzięczna, gdyż książka przysporzyła jej mnóstwa kłopotów. „Te wszystkie makarony! Mamy dość własnych kluch!” – skarżyli się jej angielscy znajomi, gdy wyruszała na poszukiwanie materiałów. Początkowo wściekła na przedindustrialny brak precyzji włoskich kucharzy, następnie „wiedziona gorączkową chęcią nawiązania z nimi kontaktu”, w końcu wróciła do domu, gdzie jej zapał został ostudzony przez obojętność wydawcy. Miała poczucie, że jej dwuletnie wysiłki poszły na marne. Później zaczęły jednak napływać z Rzymu, pojedynczo lub parami, długo wyczekiwane ilustracje obiecane jej przez Renata Guttusa:
By zamieścić w mojej książce te wspaniałe rysunki i olśniewającą ilustrację na okładce […] byłabym gotowa przejść przez piekło jej pisania jeszcze raz.
Ujął ją ich brak sentymentalizmu. Tanie wysłużone aluminiowe garnki, wygłodniali pożeracze makaronów, kapiące od tłuszczu salami, pęczki karczochów – wszystko takie codzienne…
[…] lecz obdarzone przez Guttusa jakąś groźnie płomienną witalnością; u tego malarza nawet słomka owinięta wokół butelki wina jawi się jako coś niepokojącego i intensywnego.
Elizabeth David okazała się równie dobrą recenzentką malarstwa, co gotowania. Jej książka dorównała rysunkom. Kuchnia włoska była wielkim hymnem na cześć codziennych kulinarnych uniesień oraz krytyką angielskiego jedzenia, która z każdym kolejnym wydaniem zdawała się przybierać na sile. Czterdzieści lat po ukazaniu się książki jej autorka zmarła, lecz Kuchnia włoska wciąż była wznawiana i stanowiła pasjonującą lekturę. Wydanie z 1995 roku nadal zawierało peany na cześć Guttusa, choć ich adresat już nie żył. W kolejnym wznowieniu wydawnictwo Penguin zrezygnowało z jego ilustracji, ostały się tylko wspaniałe żółte cytryny na okładce. Pozostałe rysunki zastąpiono rycinami przedstawiającymi dania z szesnastowiecznej książki kucharskiej. Kolejny kroczek spychający w zapomnienie malarza, który dwadzieścia kilka lat wcześniej był u szczytu sławy i malował Vuccirię.
Tamta pierwsza olśniewająca letnia impresja nie była moim jedynym wspomnieniem z Palermo sprzed 1995 roku. Odwiedzałem to miasto kilkakrotnie. Do drugiej wizyty doszło pięć lat po tej pierwszej, pod koniec lat siedemdziesiątych, gdy kończyła się wilgotna zimowa szaruga, a ja zacząłem dostrzegać w Palermo duchy. Do tego czasu mieszkałem przez dwa lata w Neapolu, który popadł wtedy w całkowitą ruinę, lecz nie zmienił się pod względem społecznym. Dawna stolica królestwa Burbonów należała do jej mieszkańców. Trzeba jednak zaznaczyć, że działo się to głównie za sprawą zaniedbania. Całe centrum Neapolu było gęsto zaludnione. Mieszkańcy przejęli ulice, nie opuszczając ich aż do świtu. W tym mieście dnie, tygodnie i pory roku były wyznaczane przez godziny spożywania posiłków, wakacje i morze. Na przykład 19 marca wypadał dzień świętego Józefa, a to oznaczało zeppole, duże, pieczone lub smażone karbowane kule z francuskiego ciasta, posypane cukrem pudrem, z plamą żółtego kremu pośrodku i gorzką wiśnią z konfitury, które sprzedawano co kilka metrów, gorące i świeżutkie. Oznaczało to również, że ulicą, przy której mieszkałem – główną ulicą dzielnicy biurowców – w jakiś niewytłumaczalny sposób zawładnie targ zwierząt, na którym zaroi się od kóz, żółwi, kaczuszek, złotych rybek, szczeniaków i małpek.
Wróciłem do Palermo pod koniec lat siedemdziesiątych z pewną wiedzą o bogactwie i niuansach życia miejskiego w rejonie Mezzogiorno. W porównaniu z Neapolem Palermo sprawiało wrażenie miasta wymarłego. Poza godzinami pracy wszystko było pozamykane, okna zasłonięte okiennicami, ulice opustoszałe. Pierwszy raz dostrzegłem wtedy rozmiary dewastacji tamtejszego centrum, zawalone i opuszczone domy, miejsca, o których trudno było powiedzieć, czy są zamieszkane. Deszcz wzmagał ostrą woń gnijących murów. Jedynym przejawem życia po zmroku były nieme sznury aut ciągnące się głównymi arteriami miasta. Straszniejsze wrażenie robiła jednak nowsza dzielnica Palermo, ta lepsza, której przedtem nie widziałem, pełna niekończących się bloków wzdłuż via della Libertà, a nie willi w stylu art nouveau pośród parków z okresu belle époque. Dotarło do mnie, że pod ponurą ciszą Palermo skrywa się mnóstwo pieniędzy, których nie ma w Neapolu. Zadałem kilku osobom prostoduszne pytanie na temat mafii. Pamiętam, jak niewinnie i ze zdziwieniem zamrugały oczami, spojrzały na mnie badawczo, przekrzywiły głowę i się zmyły. „Mafia?”
Tamtego pierwszego dnia lata na Vuccirii wszystko, co znajdowało się ponad poziomem straganów, zasłaniały rozsunięte markizy. Dopiero w deszczowy, nieprzyjemny wieczór podczas drugiej wizyty, gdy je zwinięto, zobaczyłem, że jeden z budynków przy tym niewielkim placu miał na pierwszym piętrze taras, z którego można było obserwować targ. Mieściła się tam restauracja Szanghaj, do której wchodziło się z bocznej uliczki przez wąskie drzwi, a potem po ciasnych schodach na piętro i przez kuchnię na taras. Nieskomplikowane i dość liche potrawy przygotowywano w piecu, który też znajdował się na tarasie. Nie było tam nic chińskiego z wyjątkiem nazwy. Nie wiedziałem, czy nawiązywała do odległego portu, do którego zawijał właściciel lokalu, gdy jeszcze przemierzał oceany. Tamtego deszczowego i wietrznego wieczoru jadłem faszerowane kalmary i byłem jedynym gościem siedzącym na słabo oświetlonym tarasie, podczas gdy właściciel – siwowłosy, wylewny i nieco natarczywy – czytał mi na głos swoje zapisane w brulionie wiersze. Miał donośny głos, który ulatywał nad mroczny, opustoszały targ.
Latem 1995 roku jednym z najważniejszych towarów, którym handlowano w okolicach Vuccirii, stała się heroina. Mnóstwo ludzi wyprowadziło się z tej dzielnicy. Na ulicach Palermo królowała heroina podłej jakości i narkomani padali jak muchy. Co kilka dni zdarzały się zabójstwa i naloty policji. Dzień wcześniej tłum otoczył jeden z patroli i poturbował funkcjonariuszy.
Dotarłem tam w porze lunchu, na niebie świeciło słońce i stoliki na tarasie restauracji Szanghaj opanowały różowo-siwe pary z północy Europy. Przybyła też ekipa telewizyjna z północnych Włoch. Dwie apatyczne kelnerki oznajmiły, że ich dziadek źle się czuje. Nie wiedziały, skąd się wzięła nazwa Szanghaj. Poradziły, żebym to jego zapytał. Nie miały pojęcia, kiedy znów się pojawi. „A te wiersze? – spytałem. – Cały czas je pisze?” „Jest zbyt zajęty piciem wina, żeby myśleć o pisaniu wierszy” – odrzekła kwaśno wnuczka poety, przecierając brudną ścierką laminat. Tak naprawdę miałem ochotę na panelle, których w Szanghaju nie serwowali. Zszedłem więc na dół do panellerii i napełniłem żołądek.
* *
Termin „grabież Palermo” brzmiał równie odlegle jak „sycylijskie nieszpory”, tymczasem doszło do niej w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku. W zasadzie trwała przez cztery lata za rządów dwóch ludzi – Salva Limy i Vita Ciancimina – którzy wcześnie wstąpili do utworzonej pod koniec wojny przez konserwatywnych polityków Partii Chrześcijańsko--Demokratycznej, la Democrazia Cristiana, i szybko wspięli się na wysokie stanowiska. Od 1945 do 1992 roku, kiedy wszystko się posypało, chadecy nieprzerwanie mieli swój udział w rządach. Włoska chrześcijańska demokracja cieszyła się zarówno otwartym, jak i skrytym poparciem Stanów Zjednoczonych, mających obsesję na punkcie powstrzymania fali komunizmu. W samych Włoszech popierał ją Watykan, równie obsesyjnie zwalczający komunistyczny ateizm. Kolebką partii było jednak Mezzogiorno, a zwłaszcza „przyjaciele” z Sycylii. Sycylijczycy nie rozmawiali o mafii, za to dużo mówili o przyjaciołach. W latach powojennych najbardziej wpływowym przywódcą chadecji na Sycylii był Salvo Lima, ktoś znacznie więcej niż tylko przyjaciel. Lima był „człowiekiem ustawionym”, pełnoprawnym członkiem cosa nostry, który ślubował służyć mafii aż do śmierci. Jako najpotężniejszy sycylijski polityk stał się jedną z najważniejszych osób we Włoszech.
W 1958 roku wybrano go na burmistrza i to właśnie wtedy rozpoczęła się grabież Palermo. Po czterech latach sprawowania urzędu Lima zajął się poważniejszymi sprawami. Został wiceministrem rządu w Rzymie i eurodeputowanym. Ciancimino odpowiadał za publiczne kontrakty w czasach, gdy Lima zasiadał w ratuszu, później sam został burmistrzem Palermo. Interesująca to była para. Ciancimino, syn fryzjera z Corleone, zachował swój starannie przystrzyżony wąsik sycylijskiego fryzjera i wieśniacze nieokrzesanie jeszcze długo po tym, jak pod koniec wojny przeniósł się do Palermo i wszedł do polityki. W 1984 roku stał się pierwszą osobą publiczną, którą aresztowano, postawiono przed sądem i skazano za kierowanie mafią. Zarekwirowano mu majątek wart dwanaście milionów dolarów. Tymczasem Lima był zbyt potężny, by ktoś zdołał wprawić go w zakłopotanie. Od pewnego poziomu zakłopotanie u ludzi władzy znika. Lima był odzianą w jedwabne garnitury osobistością z grzywą siwych włosów. Gdy wchodził do restauracji w Palermo, zapadała cisza. Ludzie podchodzili i całowali go w rękę. Obaj z Cianciminem zgodnie współpracowali w interesie przyjaciół i przemiana, która dokonała się w Palermo w ciągu czterech lat, była tego niezbitym dowodem.
Przez te cztery lata ci dwaj wydali cztery tysiące dwieście zezwoleń budowlanych na terenie miasta. Ponad trzy tysiące, czyli niemal trzy czwarte, udzielono pięciu tajemniczym osobom, niepiśmiennym lub emerytom, działającym jako „słupy” mafii. Budynkom na starówce, w tym wielu oszałamiającym siedemnasto- i osiemnastowiecznym palazzi, pozwolono popaść w ruinę, a ich zbiedniałych lokatorów przeniesiono do tanich bloków, wzniesionych przez mafię na obrzeżach miasta. Ci, którzy dysponowali gotówką, zostali zmuszeni do przeprowadzki do apartamentowców, wyrastających na ruinach przepięknych willi i parków położonych wzdłuż śródmiejskiej arterii via della Libertà. W latach pięćdziesiątych, sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, mimo że ludność miasta uległa podwojeniu, mieszkańców starego centrum ubyło o dwie trzecie. W 1995 roku Lima i Ciancimino zniknęli już ze sceny, lecz ich dzieło pozostało. Wkraczając w nowe dzielnice Palermo, odnosiło się wrażenie, że wkracza się w mentalność mafii. Brzydkie betonowe bloki rozrosły się jak komórki raka. Mafia miała mentalność totalitarną i nawet w letni dzień taki widok mroził krew w żyłach. Przez całe dziesięciolecia Włochy zużywały więcej betonu na głowę mieszkańca niż jakikolwiek inny kraj na świecie, a na Sycylii branża budowlana była w rękach cosa nostry. Budownictwo, infrastruktura i obrót nieruchomościami stanowiły kiedyś główne pole działalności mafijnych firm, które teraz przeniosły się tam, gdzie pieniądze z narkotyków szły do pralni.
Limę i Ciancimina łączyła nie tylko mafia. Obaj byli ludźmi Andreottiego. Giulio Andreotti pochodził z Rzymu i zrobił najbardziej oszałamiającą karierę spośród wszystkich polityków powojennej chadecji. Chudy, lekko przygarbiony, o sprytnej twarzy, nosił okulary z grubymi szkłami; miał gęste ciemne włosy i trójkątne, odstające jak u nietoperza uszy. Był „szczurem z zakrystii”, który spędził wojnę w Watykanie, działając w studenckich organizacjach katolickich, by w cieniu założyciela partii chadeckiej wznieść się na jej szczyty. W 1947 roku, w wieku zaledwie dwudziestu ośmiu lat, został ministrem. Mimo że wchodził później w skład niemal wszystkich włoskich rządów, to w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych nigdy nie był premierem. Jego partyjna frakcja miała zbyt wąską bazę. Brakowało mu poparcia szerokiego elektoratu, a zatem siły przebicia w samej partii. Gdyby się z tym pogodził, nigdy nie stanąłby na czele rządu. Było rzeczą naturalną, że ktoś z takim parciem na władzę jak niepozorny Andreotti pragnął poszerzyć swoją bazę wyborczą i, siłą rzeczy, zaczął jej szukać na Sycylii.
Gdy w 1968 roku Salvo Lima został wybrany do parlamentu przytłaczającą większością głosów, Andreotti zawarł z nim sojusz. Zanim ta umowa oficjalnie weszła w życie, Lima poradził Andreottiemu, by spytał najpierw o niego antymafijną komisję parlamentarną, w której raportach tak często później figurował. „Wiedziałem, że krążą na mój temat plotki i nie chciałem przysparzać mu kłopotów. Komisja stwierdziła, że wszystko jest OK” – wyznał później Lima. Choć niedługo potem ta sama komisja uznała Limę za centralną postać w strukturach mafii w Palermo, po nieco ponad trzech latach jego poparcie na Sycylii zapewniło Andreottiemu pierwszą z siedmiu tek premiera. Odtąd Sycylia stała się bazą polityczną Andreottiego. Tymczasem jedenaście lat później Lima – ponownie przytłaczającą większością głosów – dostał się do Parlamentu Europejskiego, ale niewiele czasu spędzał w Strasburgu, gdyż potrzebowano go w Rzymie… i na Sycylii. W tamtych czasach Andreotti był nazywany „bogiem Giulio”, a Lima – jego prokonsulem na wyspie. Przez dziesiątki lat uznawano go za najpotężniejszego człowieka w Palermo.
Wszechwładny Salvo Lima spędził ciepły wiosenny ranek 12 marca 1992 roku w swej willi w kolorze bordo nieopodal plaży w Mondello. Przyjmował swoich sojuszników i petentów w salonie, gdzie na jednej ze ścian wisiał cenny rysunek Renata Guttusa, będący szkicem do obrazu Vucciria, hołdu złożonego dzielnicy Palermo, które burmistrz Lima wykrwawił niemal na śmierć. Obok wisiała fotografia Limy w towarzystwie braci Kennedych – Jacka, Bobby’ego i Teda. Tamtego ranka Salvo Lima omawiał sprawę zbliżających się wyborów. Miały się odbyć za trzy tygodnie i rokowania były dobre. Stojący na czele dwóch poprzednich rządów Giulio Andreotti tym razem postanowił, że pozwoli zostać premierem komuś innemu.
Tej decyzji o wyjściu do ludu przyświecała samolubna logika, która nie miała nic wspólnego z ludem. Miesiąc wcześniej w Mediolanie wybuchła paskudna afera korupcyjna, którą zaczął drążyć stanowczy prokurator di Pietro. Dla partii koalicji rządzącej mogła się ona okazać tylko jeszcze paskudniejsza i jeszcze większa. To był dobry moment dla Andreottiego, by opuścić pole walki i zająć się szczytniejszymi sprawami. Prezydent Cossiga przymierzał się do skrócenia swej coraz dziwaczniejszej kadencji na stanowisku głowy państwa, co wszyscy przyjęli z ulgą. Znający wiele tajemnic chadecji prezydent ulegał w ostatnim czasie publicznym napadom furii i wygłaszał długie, dziwnie niespójne tyrady, które wprawiały w dygot jego partyjnych kolegów. Nie potrafili przewidzieć, co za chwilę od niego usłyszą. Bez względu na to, czy Cossiga chciał ustąpić z własnej woli, czy też pod presją, jego dymisja oznaczała, że jednocześnie do wzięcia były fotele premiera i prezydenta. Socjalista Bettino Craxi, który w latach osiemdziesiątych dwukrotnie piastował wielce lukratywne stanowisko szefa rządu, bardzo chciał spróbować szczęścia po raz trzeci. Sekretna, choć powszechnie znana umowa zakładała, że może nim zostać, a chadecja będzie miała z tego tyle, że dokona się ostateczna apoteoza Giulia Andreottiego w roli głowy państwa. Włoski prezydent ma siłę przebicia. Tak się to załatwiało we Włoszech i zwykły margines błędu w wyborach powszechnych niczego by tu nie zmienił. Bez wątpienia Lima pomyślał, że bezpośredni dostęp do prezydenta daje interesujące możliwości.
Rankiem wybrał się w towarzystwie dwóch swoich gości do hotelu Palace, gdzie dwanaście dni później planowano kolację połączoną z wieczorem wyborczym Giulia Andreottiego. Sam Andreotti miał się tam zjawić nazajutrz, by zainaugurować kampanię na Sycylii. Lima i jego przyjaciele ledwie ruszyli, gdy ich samochód wyprzedzili dwaj młodzieńcy w kaskach na motocyklu honda 600 XL z elektronicznym wtryskiem paliwa i zaczęli strzelać. Samochód gwałtownie się zatrzymał i trzej dygnitarze wydostali się na zewnątrz. Lima krzyknął: „Oni wracają!”, porzucił swój płaszcz z zielonego lodenu i rzucił się do ucieczki. To były jego ostatnie słowa. Skórzane, delikatne jak rękawiczki buciki nie nadawały się do biegania, a miękkie uda już dawno odwykły od takiego wysiłku. Dwaj pozostali mężczyźni po chwili dojrzeli ze swej kryjówki za hałdą śmieci czcigodnego Limę martwego, leżącego twarzą do ziemi. Został trafiony od tyłu w głowę z bliskiej odległości, lekko pod kątem. Zabójcy zignorowali dwóch wpływowych, przykucniętych za śmietnikiem działaczy chadecji – w tym profesora filozofii, któremu Lima załatwiał posadę w zarządzie kolei państwowych – i nieśpiesznie odjechali. „Przyjaciele stracili do niego szacunek” – wyjaśnił później Gioacchino Pennino, lekarz z Palermo, człowiek honoru – jak nazywają sami siebie członkowie mafii – działacz Partii Chrześcijańsko-Demokratycznej, pierwszy polityczny pentito. W akcie oskarżenia skierowanym przeciw mafii za zlecenie tego zabójstwa prokuratorzy określili Limę mianem „ambasadora cosa nostry w Rzymie”. Lecz te słowa nie padły od razu. Tuż po zabójstwie bliski współpracownik Limy stwierdził, starannie dobierając sformułowania i w pełni wykorzystując dar południowców do abstrakcyjnych wypowiedzi: „Salvo był człowiekiem syntezy”. Syntezy czego – nie wspomniał.
Pozycja Limy w partii była jednak taka, iż niektórzy działacze poczuli się w obowiązku przyjechać do Palermo na pogrzeb, mimo że całkowicie nie mieli na to ochoty, zważywszy na pytania o związki rządu z mafią, które ludzie zaczęli nagle zadawać. Wciąż zasiadający na fotelu prezydenta chadek Cossiga początkowo oświadczył, że to ewidentnie zbrodnia na tle porachunków mafijnych, która nie ma nic wspólnego z funkcjonowaniem państwa, i że nie zamierza składać hołdu zamordowanemu. Później jednak coś – lub ktoś – skłoniło go do zmiany zdania i na pogrzebie się pojawił. Przyjechał także sekretarz Partii Chrześcijańsko-Demokratycznej, podobnie jak premier Andreotti, który być może miał coś wspólnego z nakłonieniem innych działaczy do przybycia. Obserwatorów uderzyło to, jak bardzo załamany, zastraszony i upokorzony zdawał się premier na pogrzebie. Ówczesny minister sprawiedliwości Claudio Martelli dwa lata później wspominał, jakie wrażenie zrobił na nim wygląd Andreottiego po zabójstwie Limy: „Jego twarz była jeszcze bardziej woskowa niż zwykle. Był przerażony, bo nie rozumiał, a może właśnie dlatego, że rozumiał”. Opatulony grubym płaszczem Andreotti przypominał starego żółwia chowającego się w skorupie. Z nerwami zszarganymi przez ciągłe łączenie w mediach jego nazwiska z ofiarą cosa nostry, jej najbardziej „dystyngowanego trupa”, premier Andreotti wypalił kilka dni później, że „to naprawdę absurdalne, by nawet nieboszczyków dzielić między polityczne frakcje”. Prezydentura się wymykała – jedyna rzecz, o której zawsze marzył, a której nie osiągnął. Nagrodą pocieszenia było nadanie mu tytułu dożywotniego senatora za „wyjątkowe zasługi w służbie Republiki”. Najgorsze nie było jednak to, że nie zostanie prezydentem. Andreotti musiał dostrzec, że zamach ten jest zapowiedzią nieszczęścia.
* *
Paolo Borsellino dotarł na miejsce zbrodni jako jeden z pierwszych. Motor walki z sycylijską mafią, zastępca szefa prokuratury w Palermo, wpatrywał się w ciało Limy i z niedowierzaniem kręcił głową. Wynikało ono z tego, że – podczas gdy inni wciąż się głowili, który z rzymskich polityków zwrócił się do przyjaciół o zlikwidowanie Limy – on rozumiał, iż mafia właśnie zakończyła swoje trwające czterdzieści pięć lat związki z chadecją. Jego długoletni przyjaciel, współpracownik i sojusznik w walce z mafią, Giovanni Falcone, uważał, że zabójstwa Limy nie zlecił żaden polityk. Wiosną 1992 roku politycy już nie rządzili. „Teraz to mafia chce wydawać rozkazy. Jeśli politycy ich nie posłuchają, to mafia będzie działać na własną rękę” – stwierdził.
Falconego i Borsellina łączyła znajomość wybiegająca daleko poza zawodowe zainteresowanie Limą, które zrodziło się w poprzednim dziesięcioleciu, kiedy obaj tworzyli najlepszy prokuratorski tandem śledzący coraz groźniejsze poczynania cosa nostry w Palermo. Obaj dorastali w mieście pod rządami burmistrza Limy, oddzieleni ledwie kilkoma ulicami w centrum Palermo, w dzielnicy o starej arabskiej nazwie La Kalsa położonej między Vuccirią a nabrzeżem. W latach pięćdziesiątych nowa ustawa budowlana zmusiła obydwie rodziny do opuszczenia swych domów. Falcone i Borsellino byli potomkami starych, nękanych kłopotami drobnomieszczańskich rodzin rejonu Mezzogiorno. Ojciec Falconego chełpił się, że nigdy w życiu nie pił kawy w barze. Później jego syn przezornie wystrzegał się wszelkich tego typu kompromitujących kontaktów towarzyskich, które większość mieszkańców Palermo uznawała za nieuniknione. Mimo to chłopcy dorastali w środowisku miejskich mafiosów, chodzili z nimi do szkoły i znali ich na wylot. Ta dogłębna znajomość mafijnych obyczajów, wartości i mentalności tego środowiska pozwalała później sędziom śledczym Falconemu i Borsellinowi nawiązywać kontakt z przeżywającymi rozterki bandytami, zyskiwać ich szacunek i nakłaniać do współpracy z organami ścigania.
Mafiosi popadli w rozterkę, gdyż w latach osiemdziesiątych mafię dopadł kryzys. Kryzys systemu wartości. W tym samym czasie, gdy cosa nostra z Palermo bogaciła się jak nigdy wcześniej na międzynarodowym handlu heroiną i kokainą, zniszczeniu uległy dawne struktury i przyjaźnie, a doprowadziły do tego działania wyjątkowo brutalnego i podstępnego klanu z miejscowości Corleone oraz jego szefa Salvatore Riiny, zwanego przez ludzi honoru Wujem Totò. Gdy przeżywający kryzys mafiosi zdecydowali się na współpracę, Falconemu i Borsellinowi udało się pierwszy raz w dziejach szczegółowo odtworzyć strukturę dotąd tajnej organizacji nazywanej „cosa nostra”, której istnieniu przez dziesiątki lat zaprzeczali jej sprzymierzeńcy w rządzie, wymiarze sprawiedliwości, Kościele i w mediach. Efektem tej współpracy była klęska mafii – masowy proces rozpoczęty w połowie lat osiemdziesiątych, który wraz z apelacjami w sądach różnych instancji trwał sześć lat i zakończył się ostatecznym, niemal zaskakującym wyrokiem skazującym Sądu Kasacyjnego, wydanym dwa miesiące przed śmiercią Salva Limy.
Falcone i Borsellino zapłacili wysoką cenę za sukces odniesiony w walce z cosa nostrą. Zagrozili interesom zbyt wielu osób. W wyniku wielkiego procesu w Palermo setki najważniejszych mafiosów trafiło za kratki. Stało się jasne, że cosa nostra to jeden organizm przestępczy. Tymczasem po pierwszych wyrokach skazujących wydanych w 1987 roku zawodowa zawiść i zakulisowe rozgrywki sprawiły, że Falcone musiał ustąpić ze stanowiska szefa wydziału prokuratury do walki z mafią i przestał kierować jego działaniami pod koniec lat osiemdziesiątych. Wydział zlikwidowano, a jego dorobek uległ rozproszeniu. Falcone o włos uniknął śmierci w zamachu bombowym zorganizowanym przez – jak sam to ujął – „bardzo tęgie głowy” i wysoko postawionych informatorów. Borsellino został przeniesiony do rejonu o jeszcze większym natężeniu działalności mafijnej niż Palermo – do owianej złą sławą Marsali na zachodzie Sycylii, która stanowiła ośrodek przerzutu heroiny zza Atlantyku. Ostatecznie w kwietniu 1991 roku Falcone wyjechał do Rzymu, by objąć nowy departament w ministerstwie sprawiedliwości, a Borsellino wrócił pod koniec roku do Palermo i zastąpił Falconego na jego dawnym stanowisku.
Przeniesienie Falconego do Rzymu wszyscy uznali za porażkę i kapitulację, przy czym uważali tak zarówno jego koledzy po fachu, jak i – co później wyszło na jaw – cosa nostra. Dawny mafioso Gaspare Mutolo tłumaczył potem: „Po likwidacji wydziału do walki z mafią atmosfera nieco się oczyściła, a już na dobre po przeniesieniu Falconego do Rzymu. Został uznany za mniej groźnego dla organizacji. Żartowaliśmy, że skończy jako ambasador gdzieś w Ameryce Południowej”. Wkrótce cosa nostra zrozumiała, że się pomyliła. W Rzymie zaczęto uchwalać nowe ustawy, gdyż Falcone znalazł wreszcie posłuch u ministra Martellego. Po niespełna miesiącu powstała ustawa o reinwestowaniu środków finansowych, a niecały miesiąc później kolejna, która dotyczyła wpływu mafii na samorządy lokalne. Pół roku po przeprowadzce Falconego do Rzymu powołano policyjną grupę śledczą koordynującą działania przeciw mafii, a miesiąc później prokuraturę do spraw jej zwalczania. Utworzono także regionalne wydziały antymafijne, przyjęto ustawę o zwalczaniu przestępczości zorganizowanej i cofnięto areszt domowy mafiosom odwołującym się od wyroku sądu. Krok po kroku, pierwszy raz w historii Włoch, Falcone usprawniał system sprawiedliwości tak, by umożliwiał systematyczne ściganie mafii. Jak wyznał Mutolo: „Stopniowo zaczęło do nas docierać, że w Rzymie doktor Falcone staje się jeszcze groźniejszy niż w Palermo”.
Kwietniowe wybory, które odbyły się po zabójstwie Limy, zakończyły się katastrofą dla partii koalicji rządzącej. Chadecja odnotowała najgorszy wynik w historii i umowa mająca umożliwić Andreottiemu objęcie prezydentury stała się bezprzedmiotowa. Sprawa Limy ciążyła mu niczym kula u nogi, a Craxi grzązł w aferze korupcyjnej. Wybór prezydenta ciągnął się w nieskończoność. Falcone otrzymał nominację na stanowisko „superprokuratora” we wszystkich sprawach związanych z mafią, lecz ze względu na ogólny paraliż, będący konsekwencją upadku rządu, ona także utknęła w miejscu. 19 maja Falcone ostrzegał: „Cosa nostra nigdy nie zapomina. Wróg czyha, by uderzyć. Należy pilnie utworzyć superprokuraturę, a my nawet nie potrafimy uzgodnić, kto zostanie prezydentem”.
Cztery dni później, w sobotnie popołudnie 23 maja, Falcone i jego żona, sędzia śledcza Francesca Morvillo, polecieli po kryjomu rządowym samolotem do Palermo. Falcone spędzał tam wszystkie weekendy. Samolot wylądował około osiemnastej. Na państwa Falcone czekał samochód, któremu towarzyszyły dwa auta eskorty oraz siedmiu ochroniarzy. Trzech z nich wsiadło do pierwszego samochodu, w drugim za kierownicą usiadł sam Falcone, a na siedzeniu obok jego żona. Kierowca zajął miejsce z tyłu. Było to drobne naruszenie procedur. Wcześniej ekipa śmigłowca zawsze sprawdzała trasę przejazdu, ale teraz ze śmigłowca zrezygnowano z uwagi na oszczędności i konwój ruszył autostradą bez dopełnienia tego wymogu.
Punta Raisi to jedno z najniebezpieczniejszych lotnisk na świecie. Położone na zachodnich przedmieściach Palermo, zajmuje wąski pas lądu wciśnięty między kobaltowe morze a otaczające miasto góry. Autostrada prowadząca do miasta biegnie wzdłuż wybrzeża, choć w pewnym oddaleniu, co pozwala podziwiać z jednej strony morze, a z drugiej – gaje oliwne u stóp wypiętrzonych skał. Bliżej centrum przesłaniają je domy i niewielkie fabryki. Kilka dni wcześniej w podmiejskim Capaci, podobnie jak pozostałe przedmieścia kontrolowanym przez mafię, w kanale odpływowym pod autostradą umieszczono za pomocą deskorolki pięćset kilogramów plastiku. W tamtą sobotę, tuż przed zmierzchem, gdy konwój z sędzią Falconem zmierzał do Palermo, grupa ludzi honoru obserwowała ruch samochodów na autostradzie. Mężczyźni ci wycięli gałęzie oliwek, żeby mieć lepszy widok, i pozostawili na ziemi niedopałki papierosów Merit. Kiedy pierwsze auto minęło kanał odpływowy, ich szef Giovanni Brusca odpalił zdalnie sterowany ładunek. „Przed nami rozpętało się piekło. Przerażająca eksplozja, scena niczym z apokalipsy, przeraźliwe krzyki i nienaturalna cisza” – wspominał kierowca jadący za konwojem. Trzej ochroniarze z pierwszego samochodu zginęli na miejscu, ci z trzeciego – odnieśli tylko lekkie obrażenia. W aucie Falconego, tkwiącym pośrodku wyrwy powstałej w jezdni, leżała nieprzytomna Francesca Morvillo z otwartymi oczami wpatrzonymi w niebo. Twarz Giovanniego wyglądała jak „krwawa maska”. Poruszał głową, lecz jego ciało było uwięzione w samochodzie. Siedzący z tyłu kierowca był ranny, ale przeżył. Falcone zmarł po przewiezieniu do szpitala. Francesca na chwilę odzyskała przytomność, spytała: „Gdzie Giovanni?”, ponownie zapadła w śpiączkę i zmarła tego samego wieczoru. Rok wcześniej Falcone stwierdził: „Moje rachunki z cosa nostrą pozostają otwarte. Ureguluje je moja śmierć z przyczyn naturalnych bądź nienaturalnych”.
Paolo Borsellino zdążył przyjechać do izby przyjęć, by ujrzeć, jak jego przyjaciel umiera. Później wyszedł stamtąd i uściskał swoją córkę. „Na jego twarzy malowało się zagubienie, był wstrząśnięty, w kilka minut wyraźnie się postarzał”. Płakał. Jego córka też płakała, również dlatego, że tysiące razy słyszała, jak jej ojciec mówi: „Giovanni jest moją tarczą w walce z cosa nostrą. Najpierw zabiją jego, a później mnie”. Na pogrzebie sędziego Giorgio Bocca, ostry i sceptyczny dziennikarz, zwykle niezbyt przychylny urzędnikom, patrzył, jak Paolo Borsellino „w białej haftowanej koszuli” kładzie na trumnie dłoń „obleczoną w czarną służbową rękawiczkę. Pierwszy raz wyglądał bellissimo, niczym rycerz ślubujący wierność swemu poległemu towarzyszowi”. Bocca dostrzegł podczas tej publicznej uroczystości także pewien nowy element, czy też dawny – który znów się pojawił.
Wreszcie, po latach, ujrzałem twarze uczciwych i dzielnych Włochów, a nie groteskowe, obleśne maski skorumpowanych i nijakich ludzi władzy, wreszcie, po latach, zobaczyłem ludzkie cierpienie i gniew […]. Widziałem twarze młodych, tłumy młodzieży, którzy wyglądali, jakby się przebudzili z długiego snu.
Paolo Borsellino wiedział, że ma niewiele czasu. Falcone stał się męczennikiem, tymczasem Borsellino uświadomił sobie, że i jego samego „ludzie najwyraźniej mają za świętego”. Neofaszyści wysunęli jego kandydaturę na prezydenta, ministrowie sprawiedliwości i spraw wewnętrznych chcieli, by objął stanowisko superprokuratora, którego pełnienie uniemożliwiono wcześniej Falconemu, a sam Borsellino pragnął jednej rzeczy – w czasie, który mu pozostał, schwytać zabójców swego przyjaciela. Wstrząśnięci tym mordem kolejni ludzie honoru postanowili wyznać mu swoją historię. Słuchał ich, próbując ustalić jak najwięcej szczegółów. Ostatni ze świadków stwierdził, że cosa nostra zarabia na narkotykach i kontraktach państwowych tyle pieniędzy, że nie nadąża z ich praniem. Wynajęto więc mieszkanie, które przemieniono w magazyn pieniędzy. Piętrzyły się w nim sterty banknotów. Borsellino jeszcze nigdy nie pracował z takim zaangażowaniem, nawet podczas tak zwanego megaprocesu mafii. Właściwie nie widywał się z rodziną. Gdy jego bliscy wstawali rankiem z łóżek, już go nie było, a kiedy wracał nocą, spali. Jeden ze współpracowników Borsellina powiedział: „Sprawiał wrażenie, jakby śmierć zaglądała mu w oczy”. Jego zastępca zaś stwierdził, że był „człowiekiem działającym w ogromnym pośpiechu, który wiedział, że jego dni są policzone. Czuł, że czas mu się kończy”.
W połowie lipca media obwieściły „upadek reżimu”. Mediolańska afera korupcyjna zataczała kręgi przekraczające wszelkie wyobrażenie. Klasa rządząca tonęła. W niedzielę 19 lipca Borsellino napisał jeszcze przed świtem list do swego nauczyciela ze szkoły, w którym deklarował miłość do Sycylii, gotowość do rozwiązywania jej problemów i wiarę w rosnącą świadomość sycylijskiej młodzieży. Tamtej letniej niedzieli pływał jachtem z żoną i przyjaciółmi, po czym zjadł lunch w gronie innych znajomych. Po południu wrócił do Palermo pod eskortą sześciu ochroniarzy. Zamierzał odwiedzić matkę, która spędzała dzień w samotności. Jego weekendowe wizyty w mieszkaniu matki przy via D’Amelio stały się przewidywalną rutyną, ale Borsellino nie chciał z nich zrezygnować. Przy wejściu do budynku stały zaparkowane samochody mimo wcześniejszego nakazu ich usunięcia ze względów bezpieczeństwa. Pod dom zajechały trzy auta z pięciorgiem agentów – czterema mężczyznami i kobietą – którzy z karabinami maszynowymi gotowymi do strzału wysiedli wraz z sędzią. Gdy Borsellino nacisnął dzwonek przy bramie, wyleciał w powietrze po eksplozji ładunku umieszczonego w jednym z zaparkowanych aut. Wybuch zabił także piątkę ochroniarzy i zniszczył wszystkie frontowe mieszkania do wysokości czwartego piętra, choć budynek stał w odległości dziesięciu metrów od ulicy, a w mieszkaniach do jedenastego piętra wyleciały szyby. Kilka dni później przybył z Florencji Antonino Caponnetto, inicjator utworzenia prokuratury zwalczającej mafię w Palermo, która doprowadziła do megaprocesu bossów cosa nostry z epilogiem w postaci wydarzeń z 1992 roku. „To już koniec, koniec” – szlochał starszy mężczyzna na ruinach domu przy via D’Amelio. Jednak to jeszcze nie był koniec.
* *
Czternaście lat wcześniej, pod koniec europejskiego lata, zatrzymałem się w drodze do Ameryki Południowej, by jeszcze raz odwiedzić Mezzogiorno, co skończyło się tym, że osiadłem w Neapolu. Wiosną tamtego roku były włoski premier Aldo Moro wpadł w pułapkę i został uprowadzony w Rzymie przez terrorystów z Czerwonych Brygad. Właśnie jechał do parlamentu na uroczystość zaprzysiężenia kolejnego konserwatywnego, chadeckiego rządu pod wodzą Giulia Andreottiego, dla którego – paradoksalnie – sam uzyskał poparcie potężnej Włoskiej Partii Komunistycznej. Porywacze zastrzelili kierowcę i ochroniarzy, a potem przetrzymywali Moro przez dwa miesiące w kryjówce w centrum Rzymu, by go w końcu zamordować. Fakt, że terroryści więzili polityka tak długo i że władze nie potrafiły w tym czasie ustalić miejsca jego pobytu ani zrobić czegokolwiek, by uratować mu życie, był wręcz szokujący. Rząd skrywał bezczynność pod maską nieprzejednania i wykręcał się argumentem, że nie pójdzie na kompromis z terrorystami. Świadomi stanu, w jakim znajduje się ich państwo, Włosi przyjęli to ze sceptycyzmem. Mimo wszystko nie były to normalne okoliczności. Ucząc się języka, z zainteresowaniem – a jednocześnie z boku – śledziłem toczącą się debatę i pogłębiający się kryzys, który zdawał się mieć podłoże czysto ideologiczne.
Później nastąpiły kolejne wydarzenia. Rok po zabójstwie Aldo Moro znaleziono na rzymskiej ulicy zwłoki dziennikarza nazwiskiem Pecorelli, który zamierzał opublikować artykuł na temat następcy Moro na stanowisku premiera, Giulia Andreottiego. Miesiąc po konklawe w papieskim apartamencie znaleziono na łożu zwłoki nowego papieża, który pragnął uporządkować zagmatwane finanse Watykanu. Trzy lata później kolejny papież omal nie zginął w zamachu na placu Świętego Piotra. W tym czasie bank watykański był zamieszany w wielki krach finansowy, a ustanowiony przez władze likwidator banku z Mediolanu, który ów krach wywołał, został zabity na ulicy. Włoski samolot lecący z Genui do Palermo z osiemdziesięcioma dziewięcioma osobami na pokładzie został zestrzelony nad Morzem Śródziemnym. Nie zlokalizowano miejsca wystrzelenia pocisku. Wybuch bomby zabił osiemdziesiąt pięć osób na stacji kolejowej w Bolonii. Zdemaskowano tajną lożę masońską, która planowała zamach stanu. Wśród jej członków były dziesiątki znanych polityków, sędziów, dowódców armii, agentów tajnych służb, dziennikarzy i właścicieli mediów. Generała, który rozprawił się z lewackim terroryzmem, przeniesiono do Palermo, gdzie po niespełna trzech miesiącach on i jego żona zostali zamordowani. W ciągu dwóch lat w strzelaninach w Neapolu i Palermo zginęły setki osób. W Mediolanie doszło do jeszcze większego niż poprzedni krachu bankowego, najgorszego na świecie od czasów zakończenia wojny. Człowieka, który do niego doprowadził, odnaleziono powieszonego pod londyńskim mostem Blackfriars. Jego mentora Michele Sindonę, który stał za poprzednim krachem, również znaleziono martwego – został otruty strychniną w więzieniu, gdzie obowiązywały wzmożone środki bezpieczeństwa. Kolejna bomba zabiła osiemnastu pasażerów pociągu ekspresowego relacji Neapol–Mediolan. W zaparkowanym samochodzie w Neapolu znaleziono odciętą głowę pewnego adwokata. I tak dalej, i tak dalej.
Wydarzenia te były na swój przerażający sposób fascynujące i przykuwały uwagę, gdyż ich okoliczności pozostały niewyjaśnione. Wyglądały niczym przebłyski jakichś szerszych działań, czegoś wielkiego i odrażającego, co dokonuje się w mroku. Owe plejady tajemnic były otoczone przez inne tajemnice, niekoniecznie mniejsze, lecz przebłyskujące krócej lub mniej wyraźnie albo dotyczące mniej eksponowanych graczy czy mniej spektakularnych wydarzeń i tym samym wywołujące mniejsze zainteresowanie. Wielu bohaterów tej niekończącej się i mętnej opery mydlanej pierwotnie wkroczyło na scenę nie w roli aktorów, lecz jedynie obserwatorów, detektywów, poszukiwaczy prawdy. Byli to sędziowie, dziennikarze, policjanci, prawnicy, ludzie usiłujący ustalić fakty, którzy zostali wessani w tę narrację, stali się jej częścią i zwykle kończyli martwi. Inni pojawiali się w każdym kolejnym odcinku. Wiele z tych epizodów zdawało się niepowiązanych, choć widz wyczuwał istnienie ukrytych, ciągnących się wątków. Potrzebny był indeks, klucz do wszystkich opowieści, teoremat, całościowy obraz, w który wpasują się wszystkie szczegóły. Rzecz jasna, nigdy go nie odkryłem. W latach osiemdziesiątych Falcone i Borsellino wykorzystali informacje przekazywane przez byłych mafiosów, by opracować model cosa nostry i dokonać analizy, która wyjaśniała niezliczone tajemnice sycylijskiej mafii. Teraz zaistniała potrzeba czegoś sięgającego jeszcze głębiej, co uwzględni także sekretne życie Republiki Włoskiej oraz krążące gdzieś na jego obrzeżach tajemnice Ameryki, Watykanu i Europy Wschodniej.
Nazwiskiem, które najczęściej powtarzało się w powiązanych ze sobą i zazębiających się włoskich opowieściach tysiąca i jednej nocy, było nazwisko Giulia Andreottiego. Działał w polityce od lat czterdziestych i wchodził w skład niemal wszystkich rządów Republiki Włoskiej. Przez większą część lat siedemdziesiątych sprawował urząd premiera. Był nim także tej katastrofalnej wiosny 1992 roku, gdy wszystko się rozsypało. Wcześniej zwykle określano go mianem „najświatlejszego politycznego umysłu w Europie”. Potrafił przetrwać i zwyciężać. To oczywiste, że jego nazwisko wciąż gdzieś wypływało. Wypłynęło także w czasie bezkrólewia po upadku rządu, gdy naród kipiał oburzeniem. Dawni ludzie honoru zaczęli sypać swoich byłych politycznych sojuszników, a zwłaszcza dożywotniego senatora Andreottiego. Snuli długie i misterne opowieści o tajnych związkach zbrodni i polityki we Włoszech. Słuchając ich, sędziowie znajdywali obiektywne potwierdzenie wielu faktów. Gdy zebrali te historie i płynące z nich dowody w całość, wszystkie przewijające się w latach osiemdziesiątych nazwiska i zdarzenia nabrały spójności. Polityk Moro i jego śmierć. Bankier Sindona i jego śmierć. Dziennikarz Pecorelli i jego śmierć. Generał Dalla Chiesa i jego śmierć. Wszystkie inne tajemnice żywych i umarłych także zaczęły odnajdywać swe miejsce na orbicie wokół tego drobnego, starszego męża stanu o najdłuższym stażu w europejskiej polityce. Po czternastu latach, po zamachach z 1992 roku, postanowiłem opuścić Włochy na dobre, ale w 1995 roku znów przyciągnęły mnie z nieodpartą siłą – pod koniec lata Andreotti miał stanąć przed sądem. W Palermo miał odpowiadać na zarzuty o związki z mafią, a kilka tygodni później w Perugii w sprawie o zabójstwo.
Nim rozpoczął się proces, miałem w Palermo trochę czasu dla siebie. Spożytkowałem go na prywatne śledztwo. Nazajutrz po przyjeździe wybrałem się na Vuccirię na lunch do restauracji Szanghaj. Siedząc na tarasie, dojrzałem młodego mężczyznę przypatrującego się jakiejś rybie. Oglądał ją ze wszystkich stron, prowadząc ożywioną rozmowę ze sprzedawcą. Po kilku minutach przeszedł do innego straganu, by zlustrować wystawiony na nim towar. Później zatrzymał się przy kolejnym. Miałem wrażenie, że sprzedawcy go znają. Był młody, chudy i raczej biednie ubrany, ale targował się i właściciele straganów traktowali go z szacunkiem. Najwyraźniej uznali, że warto go zachęcać do zakupu. Miał dwadzieścia parę lat, a na głowie wyszywaną czapeczkę noszoną zwykle przez mieszkańców Maghrebu. Policzki i podbródek porastał kilkudniowy zarost. Obserwowałem leniwie, jak przemieszcza się od jednego kramu z rybami do drugiego, aż nagle ktoś grzmotnął na ladę stertę sarde alla beccafico, smażone faszerowane sardynki. Nazywają je tak pewnie dlatego, że przypominają niewielkie ptaszki, lutniczki, które już dawno wyginęły – jak większość ptaków we Włoszech – a którymi zajadał się Byron.
Gdy szedłem po brudnych schodach na dół, młody mężczyzna wciąż się kręcił po targu. Był tak chudy, że oglądany pod pewnym kątem znikał. Wreszcie zdecydował się na zakup, choć nie u jednego sprzedawcy. Sarago wybrał na jednym straganie, steki z miecznika na drugim, a świeże sardynki na jeszcze innym. Później ruszył krętą uliczką. Podążyłem za nim. Po kilku metrach skręcił w jeszcze węższy zaułek i przemknął przez drzwi po lewej stronie. Wszedł do kuchni, gdzie zaczął rozmawiać z kucharzem – mniej więcej w jego wieku, za to bardziej korpulentnym okularnikiem o poważnym wejrzeniu. Potem drzwi się zatrzasnęły. Nieco dalej uliczka wychodziła na mały placyk ze zrujnowanym kościołem. Placyk był prawie w całości zastawiony parkującymi samochodami, ale po przeciwnej stronie dostrzegłem dwa wielkie parasole z czystego białego płótna. Pod nimi stały dwa stoliki i parę pustych krzeseł, otoczonych przez ciężkie gliniane donice. Duży kamienny stopień wieńczyły zamknięte szklane drzwi. Na tle zapyziałego placyku wyglądało to porządnie i schludnie, ale nie było widać żadnych oznak życia, jeśli nie liczyć grubego, brudnego persa, drzemiącego na stopniu. Pomyślałem, że to restauracja z kuchnią od strony tamtej wąskiej uliczki. Pokonawszy stromy zaułek, dotarłem do placu San Domenico. Przemknęło mi przez głowę, że jeszcze tu wrócę.
* *
Nazwa willi widniejąca w faksie nadanym w Palermo, a odebranym przeze mnie w Sydney, z czymś mi się niejasno kojarzyła, jednak dopiero gdy znalazłem się tam kilka tygodni później, to odległe skojarzenie nabrało kształtów.
Było jeszcze dość widno i rozciągająca się przed nimi wciśnięta między wysokie mury droga jaśniała jaskrawą bielą. Gdy tylko znaleźli się poza obrębem posiadłości Salina, z lewej strony ukazał się na wpół rozwalony pałac Falconerich, należący do jego siostrzeńca i pupila. Ojciec utracjusz, mąż siostry księcia, przepuścił całą fortunę, a potem umarł. Była to jedna z owych kompletnych ruin finansowych, kiedy wytapia się srebro nawet z galonów liberii […] przelewająca się przez mur olbrzymia bugenwilla spływała kaskadą biskupiego jedwabiu, potwierdzając w mroku wrażenie niepotrzebnego zbytku2.
Wyruszający na erotyczną eskapadę książę z powieści Lampart Tomasiego di Lampedusy przejeżdża obok willi, której pierwowzór został teraz niemal całkowicie wchłonięty przez miasto, choć wciąż chronią go mur posesji oraz sąsiedztwo parku della Favorita i pięknego wzgórza Monte Pellegrino. Willę Niscemi natychmiast rozpoznali czytelnicy, których uwagę przykuł opis płomiennej bugenwilli. Ta budowla nigdy nie popadła w ruinę. Jeden z jej ostatnich mieszkańców, ostatni książę di Verdura, noszący w dzieciństwie przydomek Fulco, pamiętał swego dalekiego kuzyna, który czasami przyjeżdżał, by się z nim bawić, a później odziedziczył tytuł księcia di Palma oraz księcia di Lampedusa i napisał „słynną powieść”, nawet jeśli książę di Verdura uznawał ją za „historycznie nieścisłą”. Zapamiętał go jako „otyłego, milczącego chłopca o dużych sennych orientalnych oczach, który nie lubił zabaw na świeżym powietrzu i bał się zwierząt”.
„Nikt w życiu by się nie domyślił, że w odległej przyszłości zostanie autorem arcydzieła” – zauważył zgryźliwie książę. Napisał, że postaci Tancrediego i Angeliki, wspaniałych bohaterów powieści, w które w filmie Viscontiego wcielili się Alain Delon i Claudia Cardinale, były wzorowane na jego dziadkach ze strony matki. I dodał: „Doszukałem się paru niezgodności, ale w końcu pisarz ma prawo przeinaczać fakty”. W swych wspomnieniach z dzieciństwa, które pierwotnie zostały wydane po angielsku pod tytułem zaczerpniętym z prozy Lewisa Carrolla The Happy Summer Days (Szczęśliwe letnie dni), a dopiero później ukazały się w wersji włoskiej, przekazanej mi w Palermo, książę nie sprecyzował, co mu właściwie nie odpowiada w napisanej przez kuzyna i opublikowanej pośmiertnie fikcyjnej opowieści o rodzinie. Pobrzmiewała w tym jednak nuta, która – jak się przekonałem – dość uporczywie powracała przez cały czas mego pobytu w Palermo. Była to nuta oskarżycielska, a kwestia dotyczyła tego, że albo coś się opisuje porządnie, albo wcale. Sednem problemu było to, co tworzy historię, określa status faktów, wagę szczegółów i ociosuje różne wersje tego samego zdarzenia. Problem dotyczył więc interpretacji, kwestii znaczenia. Książę di Verdura czynił aluzje do faktów i wyliczał punkty, które należy skorygować, tonem podważającym rację bytu jego kuzyna na tym świecie. Po ukazaniu się powieści podobnie zachował się Leonardo Sciascia. Książę miał do Lampedusy pretensje o rodzinę, a Sciascia o Sycylię. Obaj kwestionowali jego wersję historii.
W 1995 roku sposoby postrzegania świata też stanowiły w Palermo problem. Wersje historii. Proces, który wkrótce miał się rozpocząć, bez względu na to, jak się zakończy – a stało się to dopiero po kilku latach – musiał doprowadzić do poważnej rewizji powojennych dziejów Włoch. Nim wsiadłem w Neapolu na nocny prom do Palermo, wydawca Tullio Pironti wręczył mi egzemplarz swej najnowszej publikacji. Było to wydane na porządnym papierze, opasłe, wielkoformatowe i ważące co najmniej dwa kilogramy tomisko. Na niebieskiej okładce widniał kontur Półwyspu Apenińskiego wraz z zaznaczonymi na biało wyspami. Na górze wydrukowano niewielkimi, żółtymi, prostymi literami tytuł: Prawdziwa historia Włoch, a niżej podtytuł: Śledztwa, zeznania, dowody, analizy – Gian Carlo Caselli i jego współpracownicy rekonstruują ostatnie dwadzieścia lat włoskiej historii. Ogromna księga, licząca dziewięćset siedemdziesiąt trzy strony, zawiera zredagowaną wersję zebranych przez prokuratorów zeznań, które obciążały Andreottiego. Posłusznie przyjąłem ów przerażający zbiór dokumentów prawnych, otworzyłem go i osłupiałem. Gdy zszedłem na ląd na Sycylii, Prawdziwa historia Włoch stała się już talizmanem. „Historia stanęła przed sądem”. Czasy, gdy mieszkałem na południu Włoch, od końca lat siedemdziesiątych do początku dziewięćdziesiątych, to jednocześnie okres najsilniejszej władzy Andreottiego. I wtedy właśnie według wstępnych ustaleń prokuratorów przytoczonych na dziewiątej stronie Prawdziwej historii Włoch:
[…] najpóźniej w 1978 roku senator Andreotti i cosa nostra nawiązali kontakty, które bynajmniej nie miały charakteru przypadkowego czy okazjonalnego. Utrzymywali je do 1992 roku, co w zasadniczym stopniu stanowi potwierdzenie zarzutu o przynależność do organizacji mafijnej.
W 1995 roku w Palermo nasuwały się pytania na temat tego, co tworzyło historię, kto ją tworzył i jak było naprawdę.
Ostatni książę di Verdura już od dawna nie żył. Zresztą wiele lat wcześniej opuścił Włochy. Gdy zakończyło się szczęśliwe dzieciństwo, służył w randze oficera podczas pierwszej wojny światowej. Nim nadciągnęła druga, osiadł w Hollywood, a później w Nowym Jorku. Okazało się, że ma talenty artystyczne oraz towarzyskie, których brakowało jego nieśmiałemu i nieporadnemu kuzynowi. Wkrótce zaczął projektować wspaniałe klejnoty i został szefem działu biżuterii u Coco Chanel. Stał się jubilerem pięknych i bogatych w Ameryce i Europie, a także osobą, która wyznaczała w tym towarzystwie trendy. Wśród jego klientów i przyjaciół byli Salvador Dalì, księżna Windsoru, Rita Hayworth i Marlena Dietrich. Wrócił do Europy, by spisać wspomnienia, umrzeć i zająć ostatnie miejsce w rodzinnej krypcie w katedrze w Palermo. Księżniczki, które odziedziczyły willę Niscemi, także mieszkały w Ameryce i w 1987 roku sprzedały posiadłość miastu. Bugenwilli, która zajaśniała w półmroku na pierwszych stronach powieści Lampedusy, już nie było, gdy stanąłem przed bramą willi Niscemi i ruszyłem w promieniach południowego słońca chrzęszczącym, wysypanym żwirem podjazdem. Leoluca Orlando, burmistrz Palermo, zaprosił mnie tu na lunch.
* *
Była to mniej oficjalna i uroczysta, ale nie pierwsza wizyta Australijczyka u burmistrza Orlanda. Kilka lat wcześniej australijski ambasador w Rzymie postanowił odwiedzić wszystkie włoskie miejscowości, których mieszkańcy wyemigrowali do Australii. Siłą rzeczy trasa tej podróży stała się bardziej kręta i miała więcej przystanków, gdy zawitał do Mezzogiorno, dawnego Królestwa Obojga Sycylii władanego przez Burbonów. Mieszkańcy tych biednych i ludnych rejonów Europy w dużej mierze zasiedlili tereny obu Ameryk i Australii. Ambasador zwiedził region Kampanii wokół Neapolu, dawnej stolicy królestwa, położonej o dwie godziny jazdy na południe od Rzymu, Apulię na południowym wschodzie włoskiego buta, Kalabrię na samym południu półwyspu oraz wciśniętą między te trzy krainy maleńką Lukanię. Aż w końcu dotarł na Sycylię. Jej stolica – Palermo – drugie wielkie miasto królestwa Burbonów, leży niemal tak blisko Afryki jak najbliższy zakątek tego, co Sycylijczycy nazywają „kontynentem”, i dużo bliżej stąd do Tunisu niż do Rzymu.
W Kalabrii ambasador natrafił na problem. Wszystkie te regiony – oprócz Lukanii i do niedawna Apulii – miały długą tradycję mafijną. Tradycja ta wiązała się z okrutną historią obcych najazdów, wyzysku i zaniedbania. Hiszpańscy Burbonowie rządzący tymi ziemiami do czasów Garibaldiego i zjednoczenia Włoch, które dokonało się nieco ponad sto lat temu, byli ostatnimi z całego zastępu najeźdźców. Jego początek stanowili Grecy i Fenicjanie, którzy przybyli na te tereny prawie trzy tysiące lat temu. W oczach miejscowej społeczności rząd w Rzymie nie był niczym lepszym. Z kolei w Rzymie południe zawsze postrzegano jako „problem Mezzogiorno”.
W każdym z tych regionów działania i organizacje przestępcze miały inny charakter. Nieprzewidywalna miejska przestępczość neapolitańskiej camorry bardzo różniła się od tradycyjnej działalności mafijnej sycylijskich wiosek położonych wewnątrz wyspy, a kalabryjska ’ndrangheta była jeszcze czym innym. Jednak w każdym przypadku pasożytnicza warstwa przestępców wnikała w szczeliny między władcami a poddanymi, wyzyskując jednych i drugich. Przestępczość, jak każda lukratywna branża, szła z duchem czasów. Organizacje te przekształciły się w działające w miastach, wielonarodowe, przebogate i potężne konsorcja. Sycylijska cosa nostra zdominowała świat przestępczy w Europie i przejęła kontrolę nad częścią europejskiej gospodarki. Inne organizacje były jej sojusznikami funkcjonującymi na bazie czegoś, co można nazwać regionalnymi umowami franczyzy. Najbardziej aktywną mafią w Australii była kalabryjska ’ndrangheta, która w swojej ojczyźnie działała na najbardziej niedostępnych terenach. W gęsto porośniętym lasami paśmie górskim Aspromonte, biegnącym niczym kręgosłup przez środek Kalabrii, ’ndrangheta wyspecjalizowała się w porwaniach dla okupu. Ofiary można tam było przetrzymywać całymi miesiącami i latami, podczas gdy ich rodziny próbowały zdobyć dziesiątki milionów dolarów, by kupić im wolność. Porywacze nie musieli się specjalnie obawiać akcji poszukiwawczych prowadzonych przez karabinierów. Od czasu do czasu z górzystych ostępów wyłaniał się obdartus z długą, siwą splątaną brodą i gorączką w oczach; niegdyś elegancki przemysłowiec, teraz już prawie zapomniany po latach spędzonych w jakiejś chacie, gdzie mieszkał skuty łańcuchem jak pies i jadał posiłki z puszek, padał w ramiona przerażonych bliskich.
Pieniądze z okupów inwestowano w plantacje marihuany w Nowej Południowej Walii i póki nie zaczęto ich likwidować pod koniec lat siedemdziesiątych, wędrujące z powrotem do Kalabrii zyski sięgały około sześćdziesięciu milionów dolarów rocznie. Dlatego też ’ndrangheta miała powód, by mścić się na władzach Australii. Według przewodniczącego parlamentarnej komisji do spraw walki z mafią kalabryjscy przestępcy byli „tradycyjnie obecni w Australii, podobnie jak uczciwi imigranci”, z czego ambasador, wyruszając w podróż, doskonale zdawał sobie sprawę. Ze zdumieniem jednak dowiedział się, że rząd Włoch nie zagwarantuje mu bezpieczeństwa na dużej części terytorium Kalabrii, gdyż pozostawała ona pod kontrolą ’ndranghety. Władze w Rzymie grzecznie dały mu do zrozumienia, by nie zapuszczał się w te rejony. Ambasador nie spodziewał się usłyszeć czegoś takiego w Europie Zachodniej pod koniec XX wieku, choć rzeczywiście właśnie w tym czasie, u schyłku lat osiemdziesiątych, świeżo nominowany przewodniczący komisji do spraw walki z mafią napisał w swoim raporcie, że państwo włoskie nie kontroluje całości swego terytorium. „Wiele rejonów Sycylii, Kalabrii i Kampanii całkowicie zdominowały zorganizowane grupy przestępcze”.
Burmistrz Palermo Leoluca Orlando stwierdził, że cosa nostra „wykupuje państwo włoskie kawałek po kawałku”. W tym czasie prezes banku centralnego powiedział, że przestępczość zorganizowana „infekuje cały mechanizm gospodarczy kraju”, a włoska izba sędziów, na której czele stał prezydent, uznała, że na Sycylii „nie sposób” wymierzyć sprawiedliwość, sędzia wydziału do spraw walki z mafią z Palermo wyznał zaś, iż cosa nostra „sprawuje drobiazgową kontrolę nad wszystkimi dzielnicami w mieście”. Ambasador dotarł jednak na Sycylię i został oficjalnie przyjęty przez burmistrza Orlanda. Cosa nostra nie miała jakichś szczególnych pretensji do rządu Australii, zatem wizyta jego przedstawiciela pozostała niezauważona. Mafia miała za to pretensje do Leoluki Orlanda i ambasador mógłby się poczuć jeszcze bardziej niepewnie w kwestii kontroli władz nad terytorium Włoch, gdyby ujrzał dwadzieścia osiem kamizelek kuloodpornych, starannie ułożonych w garderobie burmistrza i przeznaczonych dla personelu magistratu oraz jego gości na wypadek ataku. Nad burmistrzem Palermo – dysydentem partii chadeckiej i zwolennikiem walki z mafią – ciążył wyrok śmierci.