Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Debiut kryminalny uznanej autorki powieści obyczajowych: ironia, suspens i portret polskiej prowincji, który poraża realizmem.
Senne Warmia i Mazury pod koniec lata. Nadchodzi burza. Nic już nie będzie takie samo.
Szaniec – ekskluzywny hotel z programem surwiwalowym. Ośmioro gości, którzy znają tylko swoje imiona, pełna izolacja i odcięcie od świata. Idealne warunki, by „zajrzeć w głąb siebie”, jak obiecuje folder reklamowy.
Idealne warunki na idealne morderstwo.
W trakcie turnusu zostaje zamordowany jeden z uczestników. Przy schludnie ułożonym ciele bez oznak przemocy leży kartka z biblijnym cytatem.
Sprawę prowadzą sierżant Wiera Jezierska i komisarz Janusz Kosoń z Komendy Miejskiej Policji w Giżycku. Dla niego to finisz przed wyczekiwaną emeryturą. Ona marzy, by wyrwać się z rodzinnych stron i odciąć od przeszłości.
Gdy okazuje się, że ofiara to szanowany ksiądz dziekan, Wiera czuje dreszcz podniecenia: oto morderstwo z morałem, na jakie czekała.
Trzeba jednak uważać, o czym się marzy.
Elegancka zbrodnia zaczyna odkrywać swoje mroczne oblicze, a nazwa Szaniec nabiera nowego znaczenia.
„Miejcie wstręt do złego, podążajcie za dobrem”. Jak odróżnić dobro od zła? Kto jest ofiarą, a kto oprawcą? Co wybrać: prawdę czy sprawiedliwość?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 304
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wydawało mu się, że usłyszał pukanie. Wiele rzeczy mu się ostatnio wydawało. Nie tak sobie wyobrażał pobyt tutaj. Ekskluzywnie, drogo, ekscytująco, zajrzeć w głąb siebie… Tak, dostawał tutaj to wszystko, ale dwa pierwsze punkty już w życiu przerabiał i znał lepsze ich wersje, „ekscytująco” – cóż, to też się zdarzało i do tej pory nic tego nie przebiło, choć szukał zamienników, próbował zwalczać pokusy, Pan przecież to wie… „Bóg mi świadkiem”, mógłby tak powiedzieć, przysiąc na to. „Zajrzeć w głąb siebie”. To akurat potraktował jak chwyt marketingowy. Niesłusznie, bo i tego zaczynał doświadczać, a lepiej, żeby to, co mu się ukazywało, pozostało w tej głębi.
Znowu ten sam dźwięk. Dwa rytmiczne stuknięcia, jak poprzednio. Zawahał się. To było nieoczekiwane i wbrew regulaminowi. „Żadnych wizyt w pokojach innych gości”, co akurat mu odpowiadało. Gdyby coś się stało lub gdyby dostali nowe, nieoczekiwane zadanie, skontaktowano by się z nim przez interkom. Więc to nikt z obsługi, tylko ktoś z grupy.
Zawahał się. Był już w piżamie, zaraz miał się położyć do łóżka.
„Może to coś ważnego?”, pomyślał. On przecież był w pracy dwadzieścia cztery godziny na dobę, taką służbę sobie wybrał. Ale tu, w tym miejscu? Kto wiedział, czym on się zajmuje? Wszyscy występowali w Szańcu incognito. Ociosani z przeszłości do tu i teraz.
Pukanie powtórzyło się trzeci raz.
Mógłby udać, że nie słyszy. Mury są tu grube, drzwi solidne, a pora – snu.
Postanowił jednak, że otworzy; trochę z poczucia obowiązku, trochę z ciekawości.
Przekręcił zamek w drzwiach, nacisnął klamkę i lekko uchylił ciężkie drzwi. Chodziły bezgłośnie. Wszystko tutaj było takie płynne, naoliwione, niezostawiające śladów i nierobiące hałasu.
W delikatnej poświacie korytarza dostrzegł jakąś postać. Przez chwilę miał problem z rozpoznaniem, który to z gości. Nie włożył okularów, a ta osoba stanęła tak, że jedyne źródło światła miała za plecami. Ciemną sylwetkę na wysokości głowy okalał słaby blask żarówki – w nocy fotokomórka uruchamiała światło oszczędniej. Gość wyglądał jak w aureoli. „Jaki zawód, takie skojarzenia”, pomyślał i uśmiechnął się do siebie. Niepokój się ulotnił.
– Mogę wejść? – Usłyszał głos i rozpoznał jego właściciela. Lekko się zdziwił; nie tak by obstawiał, ale kto wie, jakimi ścieżkami Pan prowadzi?
– Tak – odparł i odsunął się, wpuszczając gościa do pokoju.
– Przepraszam, że przeszkadzam, ale to nagła potrzeba… Potrzeba spowiedzi.
Więc jednak. Nikt nic o nikim nie wie, a i tak nie udało się tego utrzymać w tajemnicy. Może czymś się zdradził?... Ale czym, jak? Może to po prostu widać, tak jak da się przypisać ludziom zawody na podstawie ich wyglądu, ubrania, zachowania. Zresztą nieważne, później o to zapyta. Teraz wyznanie win.
– Siądźmy. – Wykonał dłonią gest zapraszający do zajęcia miejsca na krześle przy niedużym stole.
Zobaczył, że zostawił na blacie pudełko z lekami, jego prywatny „dawkometr zdrowia”, jak je nazywał. Wziął pojemnik do ręki i przełożył na stolik. Przy okazji przekręcił klosz lampki nocnej; była ustawiona tak, by oświetlać pokój, nie łóżko, bo nie lubił górnego światła. Wiedział jednak, że spowiadający się potrzebują skryć się w cieniu, a teraz jego gość siedział jak na przesłuchaniu. Widział takie sceny na filmach; nic przyjemnego, zdecydowanie by nie chciał w nich uczestniczyć. Oczywiście w rzeczywistości to wygląda inaczej, zwłaszcza wtedy, gdy wiadomo, że rozmowa z funkcjonariuszem będzie pierwszym i ostatnim etapem sprawy. Mimo wszystko – lepiej unikać. Jemu się udało. Ciekawe, co się nie udało gościowi.
– Ksiądz się dziwi mojej wizycie? – Usłyszał, gdy doginał giętkie ramię lampy, kierując snop światła na poduszkę.
– Nie. To znaczy samej spowiedzi nie, może temu, że się wydało, że jestem księdzem. Mówię „wydało”, jakby to był powód do wstydu. – Odwrócił się i uśmiechnął.
Odpowiedział mu także uśmiech.
Ostatnio spowiadał coraz rzadziej. Wydawało mu się, że nie odczuje tego braku, a jednak – czuł się trochę jakby zredukowany. Prowadzenie bliźnich przez kręte ścieżki, żeby doszli do Pana, taka była szczytna idea jego pracy. Ferowanie wyroków, nakazywanie kar; to też było pokuśne. Zwykle konfesjonał skutecznie odgraniczał go od penitenta. Sacrum i profanum się nie mieszało, grzech po jednej stronie, zbawienie – po drugiej. Jasno wyznaczone role.
Usiadł na krześle naprzeciwko.
– Proszę – zachęcił. Nie muszą iść w standardowe formułki, rozumiał także, że wyznanie grzechu nie jest łatwe, ale nie będą tak przecież siedzieć całą noc. Nie jest już młody, organizm dopomina się o swoje. Ostatnio, mimo że to urlop, nie czuł się najlepiej. Kiedy turnus się skończy, pójdzie do Szuby. Trzeba będzie pokombinować z lekami, może dać inne, a może dawki zmienić?… Nie zamierzał tak łatwo oddać pola starości.
– Patrzysz na mnie…
– Mogę siąść bokiem, jak przy kratce. – Obrócił się barkiem.
– Nie! – Protest był niespodziewanie gwałtowny. – Nie – powtórzono już spokojniej.
Chwila ciszy.
– Patrzysz na mnie, ale nie daj się zwieść temu, co widzisz.
W pierwszej chwili nie zrozumiał. W drugiej zresztą także nie.
– Nie rozumiem – powiedział więc. – Ale jeśli chodzi ci o to, że mógłbym cię oceniać czy potępiać…
– To nie ja do ciebie przychodzę, tylko ten mały skrzywdzony chłopiec, który stracił wszystko w jednym momencie.
Zimny dreszcz przebiegł mu po kręgosłupie. Spojrzał przez stół. Przypomniała mu się ta kartka. Nie, to niemożliwe, nie w tym wypadku. A może to gra? Kolejne dziwaczne zadanie? Podpucha? Takie „sprawdzam i może coś złowię”? Oni mają tu niezły wywiad, zresztą właściciel to zgrywus. Tak, na pewno go podpuścił.
– Nieładnie, nieładnie! – Pogroził palcem. – Prawie się nabrałem. – Pokazał w uśmiechu mocne żółtawe zęby.
Ale jego gość już się nie uśmiechał.
– Przecież wiesz. Wiesz i się zastanawiasz: jak to, ofiara przychodzi się wyspowiadać? – Głos był opanowany i pewny siebie.
Znowu go zmroziło. Poczuł nieprzyjemny ucisk w gardle. Nie, to nie był żart. Teraz już zrozumiał, wszystko mu się ułożyło w głowie. Kto by pomyślał… Odchrząknął, ale nic nie powiedział. Chwilowe przerażenie ustąpiło gruntowanej przez lata rutynie. Pozwleka jeszcze, weźmie na przeczekanie, to zawsze się sprawdza.
– Nie, będzie odwrotnie, to ja wyspowiadam ciebie. Tyle lat… No, nie patrz w ten sposób, przecież pamiętasz. Na pewno wracasz do tych wspomnień, co?
– Ja… – Wreszcie postanowił się odezwać. Utnie to, zakończy, wyprosi za drzwi. Nie musi tego słuchać. Nie powinien, nie chce. Nic na niego nie ma. Nikt nic na niego nie ma. Ta sprawa jest dawno zamknięta. Definitywnie. – Nie wiem, o co chodzi. Nie zrobiłem nic złego, a teraz… – Podniósł się z krzesła.
– Zapierasz się? Będziesz jak Piotr Apostoł? Nie zapieraj się, nie ma po co, wszystko zostanie między nami. Dla ciebie kogut już nie zapieje.
Zrobiło mu się słabo. Jeszcze nie rozumiał, w jaki sposób został zdemaskowany, ale już miał pewność, że go mają, ucapili go. I że tym razem trudno będzie się z tego wywinąć.
„Dla ciebie kogut nie zapieje”.
Lecz on zaprzeczył temu wobec wszystkich i rzekł: „Nie wiem, co mówisz”. A gdy wyszedł ku bramie, zauważyła go inna i rzekła do tych, co tam byli: „Ten był z Jezusem Nazarejczykiem”. I znowu zaprzeczył pod przysięgą: „Nie znam tego Człowieka”. Po chwili ci, którzy tam stali, zbliżyli się i rzekli do Piotra: „Na pewno i ty jesteś jednym z nich, bo i twoja mowa cię zdradza”. Wtedy począł się zaklinać i przysięgać: „Nie znam tego Człowieka”. I w tej chwili kogut zapiał*.
To był moment. Wstał, żeby zakończyć tę rozmowę, żeby już nie powtarzać po raz kolejny: „Nie wiem, o co chodzi”. Chciał otworzyć drzwi, wyprosić gościa i zostać sam. A rano, po śniadaniu, ewentualnie opracować jakiś plan obrony. Może przerwać ten głupi urlop i zaszyć się w pałacu. Coś się wymyśli. Coś zawsze się wymyślało.
Ukłucie było delikatne, jak ucięcie komara. Cienka igła na chwilę zagłębiła się w jego udzie, nacisk tłoka wepchnął w jego ciało jakiś płyn.
Przestraszył się, z nerwów zakłuło go w piersiach, aż przysiadł na łóżku.
Nie działo się nic, ale przecież sobie tego nie wyobraził.
Patrzyli na siebie bez słowa.
– Poczekam z tobą – Usłyszał.
„Na co?”, pomyślał. Obrócił się do okna. Za szybą była czerń, nieprzenikniona ciemność. „Do świtu jeszcze kilka godzin. Kilka godzin, nim kogut zapieje. Absurd, absurd!”, zbuntował się nagle. Chciał się podnieść i załatwić to inaczej.
Nagle już nie tylko za oknem zapanował smolisty mrok.
Wziął ostatni oddech.
I umarł.
* (Mt 26, 31–35. 57–75), Biblia Tysiąclecia.
Znowu ją widziała. Za każdym razem, gdy jechała na interwencję domową, widziała swoją matkę. Te wszystkie kobiety były do siebie tak podobne: za dużo źle rozsmarowanego fluidu, który miał ukryć sińce, włosy przysłaniające pobitą twarz, mocno zaczesane grzywki, maskujące potłuczenia, w upalne lato koszule z długimi rękawami, zakrywające szramy, spódnice do pół łydki, żeby nie było widać czerwonych ran na nogach, okulary przeciwsłoneczne bez względu na stopień zachmurzenia, bo obwódki pod oczami długo się utrzymywały.
Dzwoniły, gdy udało im się wyrwać z jego łap między kopniakami lub rzucaniem na ścianę. Albo wtedy, gdy on ją najpierw „pouczył rozumu”, a potem zasnął gdzieś w kącie i chrapał, wydmuchując przez otwarte usta opary wódki i garmażerii czwartej kategorii. Czasem zjawiały się w komendzie, bo czuły, że mogą nie przeżyć kolejnego razu lub gdzieś w telewizji obejrzały program o przemocy domowej i nagle nabrały odwagi, by wydać swojego tyrana.
A potem, potem prawie zawsze było tak samo: odwoływały złożone zeznania, bo on obiecywał poprawę, albo gdy przyjeżdżał patrol, twierdziły, że już się pogodziły z małżonkiem, zresztą po co angażować władzę w domowe sprzeczki, co w rodzinie się dzieje, to w rodzinie zostaje.
Czasem był wariant mieszany, jak teraz. Telefon na policję, bo instynkt samozachowawczy wygrywał z lękiem przed samczym gniewem. To nie była odwaga, tylko ostatkiem sił uruchomiona wola przetrwania. Jednak później, gdy przyszło do rozmowy z funkcjonariuszami, to mimo że wersja wydarzeń została podtrzymana, nie było mowy o oficjalnym zgłoszeniu. Frustracja znalazła ujście w narzekaniu na niewydolny system.
– Wy pojedziecie, a ja tu zostanę. A on, jak wróci, to taki wkurwiony, że miazgę ze mnie zrobi. – Mniej więcej trzydziestoletnia mocno tleniona blondynka odpaliła kolejnego papierosa. Ręce jej latały, z trudem udało się jej przejechać zapałką po drasce.
Stali w kuchni, gdzie dusił zapach gotowanej kapusty. W drugim pokoju huczał telewizor. Wiera zajrzała tam – czworo dzieci, wszystkie w zbliżonym do siebie przedszkolnym i wczesnoszkolnym wieku, oglądało jakąś kreskówkę z konikami pony. Skulone, przytulone do siebie, jak jedno duże ciało z czterema parami chudych rąk i nóg. Spojrzenia, gdy obróciły się w stronę drzwi, miały jednakowe – ciemne, spłoszone, jak zwierzęta w potrzasku. Ścisnęło ją w żołądku.
– Jeśli nie złoży pani zeznań, nie da nam pani szansy. Sobie też nie. – Komisarz Janusz Kosoń, szef Wiery, powiedział to spokojnie, jakby niewiele go to kosztowało i jeszcze mniej obchodziło. I nawet miał coś na kształt uśmiechu na twarzy. To był jego problem. To znaczy nie jego, tylko osób, które przesłuchiwał. Odbierały go jak wypalonego policjanta tuż przed emeryturą, któremu wisi i powiewa ich los, albo, co gorsza, jak cynika, który klepie standardową formułkę, choć za grosz nie wierzy w to, co mówi. Wiera wiedziała, że ani jedno, ani drugie nie jest prawdą. Początkowo też się dała nabrać na ten styl. Kiedy dwa lata temu zaczynała pracę w policji i przydzielono ją do Kosonia, pomyślała, że fatalnie trafiła. Bo raz, że Giżycko, czyli niedaleko Ornety, od której chciała odjechać daleko i na zawsze, a dwa, że za szefa dali jej kogoś, kogo obchodzi tylko to, żeby zawsze mieć pod ręką papierosy. Podejrzewała, że pije, bo zawsze był taki sfilcowany – lekko niedogolony, lekko niedoczesany (zresztą jak się ma takie niby loczki, to jak je czesać?), wymięty. Miał małe oczy i często je przymykał. Nosił polarowe koszule – w dwudziestym pierwszym wieku! Musiał je kupić w czasie transformacji, bo nawet na okolicznych bazarach już takich nie sprzedawali. T-shirty miał niewyprasowane, też archiwalne, z szerokimi ściągaczami i bez domieszki elastanu, więc się rozciągały przy szyi. Był małomówny i rzadko się irytował. Sprawiał wrażenie, jakby żył obok. Potem się dowiedziała, że się tak społecznie i emocjonalnie osunął po śmierci żony. Był wdowcem od ośmiu lat i zakonserwował się w tym stanie; smutek zamienił na melancholię, miał już pewność, że świata nie uratuje, więc się nie spalał w altruistycznym dążeniu. Nie znaczyło to jednak, że mu nie zależało, o tym Wiera już zdążyła się przekonać. Nią rzucało, gdy widziała, czytała lub słyszała o różnych niegodziwościach, zwłaszcza kiedy cierpiały maltretowane kobiety i ich dzieci. Kosoń zachowywał spokój. Cóż, dzieliło ich trzydzieści lat, płeć i doświadczenia życiowe. Utratę ukochanej żony i bezdzietną samotność przeżywa się i odreagowuje inaczej niż dzieciństwo z przemocowym ojcem, który chlał i bił matkę, a potem przepadł i nim się okazało, że się utopił, przez trzy lata nie dostawały po nim renty. Nawet to im spieprzył.
Klaudia Moroń, do której tu przyjechali, spojrzała kpiąco najpierw na Kosonia, a potem na Wierę.
– Tu są Biedaszki Małe, a nie Giżycko czy jakieś Warszawy. Tu życie inaczej wygląda. – Zaciągnęła się i wypuściła obłok dymu w stronę Wiery.
Wiera zacisnęła pięści. Już mniej ją obchodziła ta cycata, źle ufarbowana blondynka. Jeśli te sińce jej odpowiadają, chuj z nią. Ale dzieci? Czwórka maluchów, które muszą na to patrzeć i na pewno obrywają rykoszetem. I które powtórzą los rodziców – albo będą lać, albo będą lane. Tu był jeden chłopiec i trzy dziewczynki, więc z pewnością trzy przyszłe ofiary, a może i cztery.
– Przecież sama pani dzwoniła ze zgłoszeniem – powiedziała, z trudem hamując irytację.
– Zgłosiłam, ale się pomyliłam. Pomylić się nie można? – zapytała kpiąco Moroń. – Wy się nigdy nie mylicie?
Wiera wzięła głęboki oddech. Nie da się sprowokować. „Myśl o dzieciach”, rozkazała sobie.
– Tym razem tylko pani oberwała. – Spojrzała na zaczerwieniony policzek blondynki. Dziś mógł uchodzić za rozlany rumieniec, od jutra zacznie ewoluować w fioletowego siniaka. – A co będzie następnym razem? Może któreś dziecko go zdenerwuje? Albo przywali pani tak, że nie będzie czego zbierać, a maluchy wylądują w bidulu.
– Troskliwa nasza władza… Ale na trosce się kończy. Bo potem będzie tak – zbliżyła się do Wiery – że mnie się będą czepiać, czy ja jestem dobra, czy matka odpowiednia, czy się nie łajdaczy, a on dostanie zawiasy, a wcześniej nas wytłucze. Gdybyś znała życie… – To Wiera usłyszała już z bardzo bliska. Miała wrażenie, że kropelki śliny, z którymi to ostatnie zdanie pofrunęło w świat, osiadły na jej gładko spiętych brązowych włosach. Zagotowało się w niej.
– Znam. Lepiej, niż ci się wydaje. – Zrobiła krok do przodu, szturchając Masoń ramieniem.
Poczuła, że ktoś ją dotyka. Kosoń zacisnął dłoń na jej łokciu.
– Interwencja zakończona – powiedział. – Żegnamy się.
Wyszli na podwórko. Wiera ze złością kopnęła plastikową butelkę z niedopitą oranżadą.
„Kurwa”, zaklęła w myślach. Poniosło ją, prawie ją poniosło. Jeszcze chwila i uderzyłaby tę blondynę. Zapiekły ją oczy. Z żalu nad tymi dziećmi. I nad sobą w przeszłości. W ten sposób chciała ukarać swoją matkę i wszystkie inne matki, które się godzą na przemoc. A przecież im się należały pomoc, wsparcie, a zamykać w więzieniu i skutecznie odseparowywać od rodzin trzeba sprawców. Cóż, logika sobie, emocje sobie.
– Przepraszam – mruknęła, gdy wsiedli do radiowozu. – Po prostu mnie wkurzyła.
– A on cię nie wkurza? – Kosoń popatrzył na nią. Wciąż był spokojny. Nigdy mu nie opowiadała o dzieciństwie, to znaczy same ogólniki. Że jest półsierotą, że matka pracowała w pegeerze, kiedy jeszcze pegeery były, a potem się imała różnych prac, z różnym efektem, że ma siostrę, która poszła całkiem inną drogą niż Wiera. O ojcu właściwie nie mówiła, co jednak mówiło o nim samym i łączących ich relacjach całkiem dużo. A Kosoń był bystry.
– Jasne, że wkurza. – Wygładziła dół starannie odprasowanej koszuli. Mimo że było ciepło, miała gęsią skórkę na rękach. – Ale ona mogłaby coś zrobić. Jeśli nie dla siebie, to dla tych dzieci. Przecież to matka! – Znowu się spięła.
– On też by mógł. To ojciec. – Kosoń był niewzruszony.
– Jezu! – wybuchła. – Przecież szef wie, o co mi chodzi.
Zaczęła nerwowo bębnić palcami o plastik obramowania drzwi. Odwróciła wzrok od komisarza, wyglądała przez okno, na podwórko. W drzwiach do domu stanęła jednak ta Moroń, już nie wiadomo, co gorsze. Spojrzała więc w dół, na swoje buty. Schyliła się, niby to poprawić sznurówki, choć miała je idealnie zawiązane. Od dzieciństwa miała to natręctwo – żeby sznurki wystające z obu dziurek były równej długości, a siła wiązania w obu butach taka sama. W końcu się podniosła, bo ile można tkwić z głową między kolanami.
– Dlaczego nie jedziemy? – zapytała.
– Czekam, aż zapniesz pasy.
Kosoń też miał swoje odchyły.
Ruszyli. Jechali wąską asfaltową drogą wysadzaną lipami. Mogła nie lubić tych stron, mogła marzyć o stolicy, mogła chcieć wygumkować Ornetę z dowodu osobistego i zapomnieć o tym całym syfie, jaki jej towarzyszył w dzieciństwie i wczesnej młodości, ale musiała przyznać, że było tutaj pięknie.
– Sorry – odezwała się w końcu, kiedy miała pewność, że już ochłonęła. „Sorry” przepraszało, ale jednocześnie zaznaczało luz, jaki miała do tej sprawy. Udawany luz, oczywiście. – To jest po prostu takie… – Zabrakło jej słowa. – Czcze – powiedziała w końcu.
– Czcze – powtórzył Kosoń. – Już dawno nie słyszałem tego wyrazu.
Wiera czytała niedawno jakiś kiepski kryminał, w którym ofiara miała flaki na wierzchu, a patolog precyzyjnie je opisywał. Informacje były jak wzięte z Wikipedii, ale nie szkodzi. Dzięki nim przypomniała sobie, że jest coś takiego jak jelito czcze – jedna z trzech części jelita cienkiego, gdzie odbywa się zasadnicza część trawienia. Jelito czcze zwłok zwykle jest puste, dowiedziała się. I stąd podobno nazwa.
– Może dopisze jej szczęście i zgarniemy go za coś innego, zanim ją zatłucze. – Kosoń patrzył na drogę. – Nie zbawisz całego świata, zostaw to wykwalifikowanym siłom. – Wykonał delikatny ruch ręką, unosząc dłoń znad kierownicy i podnosząc palec wskazujący w kierunku podsufitki. – Więcej nadziei. Kiedy ktoś ma takie imię, to chyba łatwiej? – Tym razem na chwilę oderwał wzrok od drogi i spojrzał na Wierę.
– A co znaczy szefa imię? – odpowiedziała pytaniem.
– „Bóg jest łaskaw”.
– No to dwa razy kulą w płot. – Wiera wiedziała, że Kosoń, może z racji doświadczeń i zawodu, a może z innych, bardziej złożonych powodów, był religijnie sceptyczny. Ona zaś się miotała; w jej domu rodzinnym nad drzwiami wejściowymi wisiał krzyż, ona i Anka chodziły na religię, zaliczyły wszystkie sakramenty i niedzielne msze, ale potem, od czasów Szczytna, rozluźniła te więzy z Kościołem. Siostra – wręcz przeciwnie. – Nie wierzę w nadzieję, wierzę w czyn – powiedziała. Zabrzmiało patetycznie, ale tak myślała. Kosoń może wyglądał niezachęcająco, ale jego wnętrze było zdecydowanie bardziej wysublimowane niż jego garderoba. – Chciałabym… chciałabym, żeby wreszcie coś się wydarzyło. Jakaś poważna sprawa, której rozwiązanie i wyegzekwowanie sprawiedliwości przesunęłoby ten świat choć o kilka milimetrów w stronę dobra.
– Czyli chciałabyś morderstwa z morałem – podsumował Kosoń.
Dojeżdżali do Giżycka. Za chwilę wejdą na komendę, Wiera spisze notatkę, potem poprzekłada papiery z tych wszystkich nudnych wykroczeń. Później pójdzie do swojego służbowego mieszkania, rzut beretem od pracy. Spore osiedle, gdzie ocieplone styropianem i pomalowane na pastelowy kolor bloki mają ogromne napisy z nazwą ulicy: Kombatantów. Mieszkają tam sami sparowani ludzie, którym Bóg w dzieciach wynagradza, a z okien dolatuje zapach rosołów i schabowych z zasmażaną kapustą, czyli harmonia i ład. Wykorzysta półgodzinną przerwę i zrobi sobie coś do jedzenia, wróci, odsiedzi swoje do końca dyżuru i znowu pójdzie do pustego mieszkania, gdzie będzie prowadzić podobnie zaangażowany emocjonalnie tryb życia.
Kiwnęła głową. Tak, chciałaby poważnego morderstwa, koniecznie z morałem.
– To jest nawet ciekawe. Przewrotnie ciekawe. – Kosoń zaparkował pod komendą. – Morderstwo jako sposób na czynienie dobra.
To, co miało być zaletą, jakimś drogowskazem, że wybrał dobrze, może nawet polisą chroniącą go przed wejściem na ścieżkę zła, okazało się zwodnicze. Dał się oszukać. Samemu sobie dał się oszukać.
Koledzy w szkole się przechwalali, jak to podglądali Sejniukową przez okno, kiedy się myła w balii. „Jakie ona miała balony, jak dwie poduszki. Sejniuk to ma życie”. I wpadali w obleśny rechot.
Brzydziło go to. I te ich ruchy naśladujące kopulację, i te opowieści o dużym białym tyłku Sejniukowej i o tym, jak sapiący ojciec gramoli się na matkę.
Byli tacy, jak ich ojcowie. I jak ich starsi bracia. I byli wzorem dla swoich młodszych braci i przyszłych synów. Obrzydliwe.
Zresztą nie tylko o obrzydzenie tu chodziło. Myślał, że to grzech. Wiedział, że to grzech.
Ksiądz mówił na katechezie o nieczystych myślach, że brudzą duszę i serce, tak samo jak gnojówka brudzi ręce. Tyle że na ręce wystarczy szare mydło, a w środku ciężko się domyć. I że jak ten brud się odłoży jedną warstwą, to potem będzie narastał. I nie da się zeskrobać. A z brudu – wiadomo – najgorsze choroby.
Więc on dbał o higienę. I bardzo się pilnował.
Natura jednak ma to do siebie, że działa, nie patrząc, czy człowiek chce, czy nie. Jemu też się to przytrafiło. Najpierw zaczął się budzić w nocy, bo mu było niewygodnie, coś się tam w spodniach zmieniło. Potem było jeszcze gorzej, bo budził się lepki. Jednej nocy wstał, przerażony, ściągnął kołdrę, macał prześcieradło, potem zsunął flanelowe spodnie, żeby obejrzeć z bliska tę mokrość. I tak go zastał ojciec, wybudzony zapalonym światłem i hałasem. Niczego mu nie powiedział, nie zapytał, nie wytłumaczył, nic. Poszedł do pokoju, gdzie spał z matką, wrócił z pasem. Odezwał się dopiero na końcu: „Masz spać z rękami na kołdrze”.
Spał z rękami na kołdrze, tak się bał ojca. Ale pod kołdrą się kotłowało – i w głowie, i pośrodku ciała. Nie umiał nic poradzić na to, że nosi w sobie taki dygot. Nie wiedział, jak się uspokoić, gdzie szukać ratunku.
Poszedł do spowiedzi. Zacukał się, kiedy próbował księdzu opowiedzieć, co w nim siedzi. Wydukał coś o napięciu, o złych myślach. Ksiądz nie dopytywał, zadał dużą pokutę.
Odprawił tę pokutę. Klęczał na twardej podłodze, odmawiał modlitwy. Udało mu się wyrwać z niedobrych myśli, modlitwy były jak pancerz, co zresztą powiedział księdzu przy następnej spowiedzi. „A może ty powołanie masz?”, zapytał ksiądz.
Może miał. Bo na pewno nie miał powołania do życia jak jego rodzice. Ojciec wiecznie napięty, jak struna, co zaraz pęknie. Surowy i wymagający, miał prędką rękę. Matka to jeszcze potrafiła się z nim obchodzić, ugłaskać go. Zresztą miała to, co inne matki, na które wchodzili sapiący ojcowie.
Kiedy był trochę młodszy, to chciał, żeby matka go przytulała, jak to dziecko. Potem, kiedy to wszystko zaczęło się dziać, kiedy sobie wyobrażał ją z ojcem… Już nie chciał od niej takiej troski. A może chciał, ale miał do niej żal, że robi takie rzeczy z ojcem, który jest dla niego niedobry? Zaczął się gubić. Na pewno chciał nie być w tym domu, chciał wyjechać. A potem przyszła ta spowiedź. I sugestia, że ma powołanie. Ojciec był zadowolony, matka też. Ksiądz katecheta i ksiądz proboszcz również. Były rozmowy, także te uświadamiające o pokusach. „Będziesz żył bez kobiet”, powiedział proboszcz. Żarliwie zapewnił, że da radę. Czuł ulgę, czuł wyzwolenie. Gdy później wracał myślami do tego momentu, wiedział, że nie rezygnował z tego, bez czego trudno żyć. Rezygnował z tego, co w ogóle go nie pociągało.
W seminarium było dobrze. Przez chwilę.
Chodzili do parku na rekreację, taka forma wuefu. On czasem siadywał na ławce i czytał lektury. Obok było boisko, na którym grali chłopcy. Wesoło, głośno, w krótkich spodenkach. Jeden z nich, wysoki, ładnie zbudowany, przychodził tam codziennie. On też zaczął codziennie się tam zjawiać. Patrzył ukradkiem, podziwiał formę i ciało tego chłopca. Boski cud dzieła stworzenia.
Potem zaczął sobie wyobrażać, że grają razem. Że przypadkiem się trącili barkami. Że wpadli na siebie. Że po meczu zdejmują przepocone koszule. Że…
Łaknął słowa Bożego, życia w zgodzie z Jego nakazami, ale to było zdecydowanie silniejsze. Nigdy w życiu czegoś takiego nie doświadczył. Pragnienia, wyobrażenia były jego, wola, by o nich decydować – już nie. Jakby w momencie podejmowania decyzji opuszczał swoje ciało, stawał z boku i patrzył. Bez woli, bez siły, wiedziony tajemną siłą.
Teraz też jeszcze patrzył, bo mecz trwał.
Jeden z chłopaków, sędzia, odgwizdał koniec.
Wstał, poprawił sutannę, zabrał z ławki Pismo.
Podszedł bliżej.
Chłopak go zauważył.
„Cześć, Daniel”, zawołał do niego, machając.
I poszli razem.
– Do mnie należy pomsta, ja wymierzę zapłatę.
Wiera zdążyła właśnie odlać makaron i przełożyć go na talerz. Gdy stała nad nim z rondelkiem, w którym podgrzała sos ze słoika, zadzwonił telefon. Kosoń, czyli coś musiało się wydarzyć. Odebrała i usłyszała tę dziwną deklarację. Taka przewrotka myślowa w tak krótkim czasie?
– Czyli jednak szef chce zbawiać świat? Dwie godziny temu szef mówił… – zaczęła.
– To nie moje słowa, tylko cytat – przerwał jej spokojnie Kosoń.
– Z czego? – Zaczynała się irytować, jak zawsze, kiedy była głodna. Zresztą do irytacji nie potrzebowała głodu, inne powody też się nadawały.
– Nie wiem. Ani z czego, ani z kogo, ani kto to napisał. Kartkę z takim zdaniem znalazła obsługa hotelu Szaniec w Karolewie. W tym samym pokoju znaleziono też martwego mężczyznę.
– Morderstwo? – Wiera na chwilę zapomniała o głodzie.
– Trudno powiedzieć. Na pierwszy rzut oka wszystko wygląda naturalnie. Mężczyzna w piżamie, w łóżku. Nie żyje, ale nie widać działania osób trzecich, po prostu sobie leży, jakby umarł we śnie. Starszawy, więc czemu nie. Ale ta kartka, umieszczona na stoliku nocnym, zaniepokoiła faceta, który tam pracuje. Powiadomił policję. Trzeba sprawdzić. Jesteś u siebie?
„U siebie”, pomyślała. „Niech ci będzie, że to jest «u siebie»”.
– Jestem – odpowiedziała.
– Będę za kwadrans na dole. – I się rozłączył.
Wiera machinalnie podniosła rondel z sosem i wylała jego zawartość na makaron, a potem rozbełtała go między kluskami. Nabrała trochę na widelec. Smakowało podle. Niby warzywa, olej, przyprawy i powinno być zjadliwie, a każdy z tych słoikowych sosów dawał chemią; w każdym była ta sama sztuczna nuta. Zawsze się na to nabierała. Gdy widziała jakiegoś kulinarnego gotowca, kupowała go, bo a nuż „naturalny smak” okaże się prawdą. Nie lubiła i nie umiała gotować, a miała już dość kebabów, na które chodziła połowa komendy, zresztą podczas wakacji to chodnikowe żarcie było jeszcze gorsze niż poza sezonem, więc gdy mogła, jak dziś, szła do swojej kawalerki i próbowała sama coś zrobić. Tyle, ile można w pół godziny i bez pasji. „Durna jesteś”, powiedziała do siebie i zsunęła tonący w pomidorowej brei makaron do kosza. Wyciągnęła chleb i odkroiła grubą, koślawą kromkę, którą posmarowała masłem i posypała solą. Ależ to było dobre! Aromatyczna, twardawa brązowa skórka wspaniale się żuła; miękisz był lekko wilgotny i lekko kwaśny. W połączeniu z dobrym masłem i solą – coś pysznego. To był smak dzieciństwa – kiedy w domu nie było ojca i matki, więc miała pewność, że obędzie się bez spektaklu przemocy. Kroiła wtedy sobie i Ance chleb – grubo, bo inaczej nie umiała, smarowała masłem – też grubo, i obficie sypała solą. Smakowało wybornie – ciszą, spokojem, samodzielnością. Zawahała się, ale wyciągnęła z lodówki piwo. Otworzyła je i nalała trochę. Zimne, lekko gazowane i chmielowe – gwarancja odświeżenia. Wciąż jeszcze wracała myślami do wizyty u tej Moroń. Potrzebowała się zresetować, odprężyć. Pół szklanki będzie w sam raz. Zjadła, wypiła i dla pewności przepłukała usta miętowym płynem do zębów. Moroń ustąpiła miejsca temu zmarłemu z Szańca. „Do mnie należy pomsta, ja wymierzę zapłatę”. Spodobało jej się. Nieprofesjonalnie, ale nic nie poradzi, że tak poczuła. Przejrzała się w wąskim lustrze w przedpokoju: czarne rurki, w których było jej za gorąco, ale w których dobrze wyglądała, czarna bawełniana koszula, którą trzeba było długo prasować, żeby zlikwidować zagniecenia (cecha tanich rzeczy), i czarne trampki z charakterystyczną gwiazdką, które były idiotycznie drogie, ale piękne. „Ładne masz te pepegi”, powiedział Kosoń, „tylko kółko z gwiazdką źle przyszyte, bo od środka”. Nie zgrywał się, bo on się nigdy nie zgrywał, bywał ironiczny, ale to co innego. Tak, lubiła go.
Zamknęła drzwi i zeszła na dół.
Kosoń właśnie parkował pod klatką.
***
– Ciekawe, co?
Niebo się przetarło i teraz świeciło mocne słońce, więc Kosoń prowadził w ciemnych okularach. Nic nie mogła wyczytać z jego spojrzenia, zresztą rzadko się do niej odwracał, zwykle był skupiony na drodze. To była jego cecha, ta niepodzielność uwagi, często się objawiała – po prostu nie reagował na otoczenie, gdy był czymś zajęty. A przecież uwagę musiał mieć jednak podzielną, bo był dobrym gliną.
– No – odpowiedziała.
Dialog jak z filmu kategorii B.
– Wiemy coś jeszcze?
– Tak. Facet, który nie żyje, to… – sięgnął ręką po złachany skórzany notes leżący w przegródce między nimi – …Daniel Hryciuk. Ten, który zgłosił jego śmierć, to… – znowu rzut oka na notatki – …Maciej Kowal, pracuje w Szańcu jako „opiekun gości”. Albo dyżurny źle zrozumiał, albo to jakiś dziwny hotel, bo ten Kowal mówił coś o turnusie. Że było na nim osiem osób, a teraz jest siedem. To znaczy siedem żywych, bo do denata właśnie jedziemy.
– Fakt, dziwne. To na pewno hotel? Nie dom wczasowy czy pensjonat? – Wiera nie miała zbytniego doświadczenia w hotelowym życiu, jak zresztą większość szeregowych policjantów w tym kraju. Komfortowe pokoje poznawali przy okazji prowadzonych spraw, rzadko byli gośćmi. Ona raz nocowała w luksusowym hotelu, w Mikołajkach. Chociaż trafniej byłoby powiedzieć: „Spędziła noc”. Była wtedy w szkole, w Szczytnie. Na wakacje wróciła do domu. Jeździła po okolicy i tak się poznali. W końcu przyszła do niego, do pokoju 217. Następnego dnia on wrócił do Warszawy. A potem podziękował jej za „cudowną przygodę”, której jednak nie mógł kontynuować, bo „miał zobowiązania”. Do dziś się czerwieniła na to wspomnienie. Ależ była naiwna! A ten koleś… Teraz rozpoznawała takich na kilometr. I chyba miała wyjątkowego pecha, bo sami tacy się jej trafiali. Jej życie uczuciowe trochę się rozkręcało w sezonie, dopóki się nie zorientowała, że to kolejny amator darmowego seksu bez zobowiązań, a potem opadało wraz z jesiennymi liśćmi, by zimą całkiem kostnieć. Pozostawali, co prawda, „miejscowi chłopcy”, ale to by było jak betonowe buty – nigdy by się już stąd nie wyrwała.
– Chyba tak, zresztą niedługo sprawdzimy. Wiemy jeszcze, że ten martwy chorował na serce, bo goście podawali w kartach zgłoszeniowych, czy mają jakieś kłopoty ze zdrowiem.
– Tym razem pasowałoby sanatorium – zauważyła Wiera.
– Na stoliku nocnym, obok tej kartki, leżał pojemnik z lekami – ciągnął Kosoń.
Rozległ się dzwonek telefonu. Komisarz odebrał.
– Gdzie to, kurwa, ma być? – W głośnikach rozbrzmiał głos poirytowanego Marka Jóźwika, lekarza. – Tu jest tylko jakiś instytut ziemniaka czy coś, żadnego hotelu ani drogowskazu do niego nie widać. Jeździmy z Mariuszem jak głupi.
– Nie wiem, my dopiero dojeżdżamy. Poczekaj, zaraz się zorientuję i dam ci znać. Zadzwoń do dyżurnego i dowiedz się, co i jak. – Kosoń spojrzał na Wierę.
Wybrała numer na komendę, zapisała telefon do Kowala i zadzwoniła.
– Dzień dobry, Wiera Jezierska, komenda powiatowa policji z Giżycka. Dojeżdżamy do Karolewa, lekarz jest już gdzieś w okolicy, ale nie może znaleźć hotelu. Może pan podać dokładny namiar? – Przez chwilę słuchała wyjaśnień, potem podziękowała i się rozłączyła.
Kosoń wybrał numer.
– No i gdzie to? – Znowu usłyszeli głos Jóźwika.
– Mamy podjechać pod główny budynek Zespołu Szkół Centrum Kształcenia Rolniczego. Tam będzie na nas czekał facet z tego hotelu, pojedziemy za nim.
– Dobra, czekamy.
***
Pięć minut później dojechali pod okazały budynek z czerwonej cegły. Solidna niemiecka robota. Zobaczyli, że Marek Jóźwik i Mariusz Motyka stoją przy schodach i palą. Kosoń zaparkował obok nich, tuż pod znakiem zakazu zatrzymywania się. Wysiedli.
– Cześć! – przywitał ich lekarz. Marek Jóźwik był lekko otyłym pięćdziesięciolatkiem z dużą przerwą między górnymi jedynkami. Miły, choć trochę na bakier z kulturą. Kiedyś Wierze wydawało się, że wszyscy ludzie z wyższym wykształceniem, zwłaszcza trudnym do zdobycia, jak lekarz na przykład, dysponują bogatym pakietem kulturalnym i robią z niego codzienny użytek. Jóźwik był jednym z takich, co nie potwierdzali tej reguły. – Co za upał. – Otarł ręką pot z czoła.
– Suszy cię? – zapytał Kosoń. Niby lekko, a jednak czujnie.
– Daj spokój, Janusz – skrzywił się Jóźwik. – Od dwóch lat nic, ani kropli. Wciąż to powtarzam, a ludzie nie wierzą. Można się wkurwić i znowu zacząć pić. Pogoda nam dowala, nic dziwnego, że staruszkom siadają pikawy. Mnie też jest duszno.
– Bo nigdy nie przeszedłeś od etapu masy do etapu rzeźby – odpowiedział Kosoń, który był szczupły, a może nawet lekko żylasty.
– Odpuściłem, kiedy wynaleźli statyny. A teraz się okazuje, że to wcale nie taki cudowny lek, bo jedno leczy, inne rozwala. Gdzie się człowiek nie obróci, to go robią w chuja. Przepraszam panią sierżant. – Spojrzał na Wierę.
– Chyba jest. – Wiera patrzyła w kierunku wylotu uliczki, w którą właśnie skręciło jakieś auto. Puściła mimo uszu i przekleństwo, i przeprosiny. Nie miała problemu z przeklinaniem, uważała, że to zawór bezpieczeństwa, żeby nie wybuchnąć. Na komendzie trochę się pilnowała, bo mimo pracy nad sobą wciąż nie potrafiła porzucić przekonań, że kobietom wolno mniej niż facetom. Nie rzucała kurwami także przy swojej siostrze, która wybrała całkiem odmienną ścieżkę zawodową. No i przy matce. Ale matka to już zupełnie inna historia.
Terenówka zaparkowała tuż przy nich. Wysiadł z niej młody, może trzydziestoletni facet, wyraźnie spłoszony. Cały był jakby sprany – od cery począwszy, przez włosy i oczy, na ubraniu skończywszy. Wyglądał jak przesuszone pole po zżęciu zboża.
– Dzień dobry – powiedział niepewnie. – Maciej Kowal.
– Janusz Kosoń, Wiera Jezierska – komenda powiatowa, Marek Jóźwik, patolog, i Mariusz Motyka, technik – przedstawił ich Kosoń. – Jedziemy?
Kowal kiwnął głową.
Był lekko zdenerwowany, ale kto by nie był, gdyby znalazł trupa?
***
Wsiedli i ruszyli. Wyjechali spod głównego gmachu, minęli budynek Mazur i Wrzos, w podobnym stylu, choć mniej okazałe, paskudną salę gimnastyczną, zapewne z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, i zjechali z asfaltu w wąską leśną drogę, na której nie minęłyby się dwa auta. Wciąż nie było żadnego drogowskazu, śladu informacji, że wśród drzew czeka na gości jakiś hotel. Po kilku minutach Wiera zobaczyła wysoki mur z czerwonej cegły. Więcej niż wysoki – miał pewnie ze trzy metry. Droga skręcała teraz w prawo i wiodła wzdłuż tego muru. Przejechali kilkaset metrów i dojechali do stylizowanej na zamkowe wrota bramy. Mur ciągnął się dalej w las. „Co to ma być?”, pomyślała Wiera.
– Jeszcze tylko mostu zwodzonego brakuje. – Kosoń myślał podobnie. – O co tu chodzi?
Brama się otworzyła i terenówka Kowala zniknęła między wysokimi skrzydłami. Wjechali za nią.
W środku było nie mniej dziwnie. Stary budynek, w stylu tych szkolnych, które mijali, ale zdecydowanie ładniej odnowiony. Centralnie umieszczone wejście; do wysokich dębowych drzwi wchodziło się po betonowych schodach w kształcie półkola. Do jednego ze skrzydeł dobudowano nowoczesny kawałek – betonowy długi klocek dostawiony pod kątem prostym. Dwa nowe budynki, też bardzo proste, jak kostki z czerwonej cegły, były oddalone o jakieś sto metrów. Przy nich znajdował się zadaszony parking, gdzie pod przezroczystym dachem stało kilka dobrych aut. Końca ogrodzenia nie było widać.
– To zapraszam. – Kowal chyba nie bardzo wiedział, jak się ma zachować – czy jak gospodarz, czy jak świadek. Widać było, że czuje się niekomfortowo.
Weszli. W środku nie było nic z zewnętrznego przedwojennego klimatu – prosto, ascetycznie, nowocześnie. Wierę to zaskoczyło – od strony podwórka dziewiętnasty wiek, tu – dwudziesty pierwszy, i to druga dekada. Podłogi były dziwaczne – coś między błyszczącym betonem a jakąś żywicą. Drzwi do pokoi zrobiono z matowego metalu. Oświetlenie – małe halogeny, które włączały się automatycznie – zamocowano na stalowych linach. Na ścianach wisiały jakieś czarno-białe stare mapy oprawione w przeszklone ramy.
– Wygląda jak eleganckie więzienie – powiedział Jóźwik. – Kto normalny chciałby tu wypoczywać?
– Pusto. – Pokiwał głową Kosoń.
– Życiem nie tętni. – Jóźwik ucieszył się ze swojego kawału.
– Gdzie są inni goście? – zapytał głośniej Kosoń, patrząc na Kowala.
– Wszyscy są w sali restauracyjnej. Cała siódemka.
– Siódemka? – mruknął Jóźwik. – To u nas na internie więcej do jednej sali się wepchnie, niż w tym wielkim bunkrze przebywa.
– Dobra, to idziemy do naszego zmarłego. – Kosoń gestem ręki zachęcił Kowala, żeby ich zaprowadził.
Stanęli przed drzwiami z numerem siedem. Kowal wyciągnął z kieszeni kartę magnetyczną i przyłożył ją do zamka. Piknęło, nacisnął klamkę i bezgłośnie otworzył solidne drzwi.
– Wchodzimy, a pan niech poczeka na korytarzu – zwrócił się do niego Kosoń.
Daniel Hryciuk leżał na wznak. Około siedemdziesięcioletni, ciemniejszej karnacji, o brązowych oczach, które teraz wpatrywały się nieruchomo w punkt na styku ściany i sufitu. Ubrany w błękitną piżamę, zapinaną na guziki i z kołnierzykiem, leżał w białej pościeli.
„Jak przyszykowany do wystawienia”, pomyślała Wiera, która naoglądała się umarłych sąsiadów w ich domach. „Tylko ręce złożyć i gromnicę wetknąć”.
Pokój był nieduży i elegancko schludny, w kształcie prostokąta, na końcu którego znajdowało się okno. Łóżko z wysokim materacem, na pewno bardzo wygodnym, szafa wnękowa w mahoniowym kolorze, dobrane kolorystycznie stolik, dwa krzesła, szafka nocna z małą lampką i zegarem elektronicznym. Lustro i druga szafa znajdowały się w przedpokoju, z którego wchodziło się do łazienki.
Z rzeczy prywatnych, pozostawionych na wierzchu, widać było wsuwane skórzane kapcie w kolorze wiśniowym, równo ułożone przy łóżku, przezroczyste pudełko z lekami na stoliku nocnym, szklankę z jakimś przezroczystym płynem, pewnie wodą, i kartkę, wielkości takiej ze szkolnego zeszytu. Gładka, biała, zapisana ołówkiem, drukowanymi literami, bardzo równymi. „Do mnie należy pomsta, ja wymierzę zapłatę”. Wiera pomyślała, że to wszystko wygląda jak zainscenizowane. Poczuła przyjemne mrowienie między żołądkiem a gardłem. Coś tu się wydarzyło, czuła to. Coś wyszukanego, coś niecodziennego. „Opanuj się”, potarła kciukiem lewej ręki o kciuk prawej. Zawsze tak robiła, gdy czuła, że emocje zaczynają ją nakręcać.
Kosoń w ciszy rozglądał się po pomieszczeniu. W końcu powiedział:
– To wy zostajecie, chłopcy, i sobie oglądacie denata i pokój, a my porozmawiamy z panem… – Spojrzał w kierunku korytarza, gdzie na progu stał Kowal.
– Kowalem – podpowiedział wspomniany, choć nienazwany.
– Właśnie, Kowalem.
***
– Dobrze. – Kosoń wyciągnął z kieszeni swój notes, gdy we troje z Wierą przesunęli się o kilka metrów od drzwi z numerem siedem. – To powtórzmy fakty. Znalazł pan Hryciuka rano?…
– Tak. Normalnie bym do niego nie wszedł, bo szanujemy prywatność naszych gości, no, ale on się nie zjawił na śniadaniu.
– Może nie był głodny? – zauważył łagodnie Kosoń.
– Może. – Było widać, że Kowala nie przekonuje takie wyjaśnienie, ale nie zamierzał z nim dyskutować. – Ale powinien był zejść. Taki zawarł kontrakt.
– Kontrakt? – zdziwiła się Wiera. – Zobowiązał się, że będzie jadał śniadania?
– No, nie tylko śniadania. To znaczy kontrakt dotyczy całego pobytu, co wolno, czego nie, jakie są zasady i tak dalej.
– Ciekawe… To osobliwa forma wypoczynku. – Kosoń otwarcie przyglądał się Kowalowi, czym peszył go jeszcze bardziej.
– Taka formuła. Ale tu nikt nikogo do niczego nie zmusza, to wszystko dobrowolnie – zastrzegł energicznie chłopak. – Na wszystko mamy dokumenty.
– Dobrze, dojdziemy do tego, jeśli oczywiście będzie taka konieczność. Czyli poszedł pan do pokoju gościa, bo nie było go na śniadaniu, a powinien być, tak? – Kosoń wciąż na niego patrzył.
– Tak. – Kiwnął głową Kowal. – On wyglądał, jakby spał, ale się nie odzywał. Wszedłem do pokoju i stanąłem zaraz przy drzwiach. Powiedziałem „dzień dobry”, ale nic, dalej leżał. No to podszedłem bliżej i znowu powiedziałem „dzień dobry”, tylko głośniej. I też nic. Dotknąłem jego ramienia i… było zimne i takie sztywne. Sprawdziłem puls, o, tu, na tętnicy. – Dotknął swojej szyi. – Nic, zero. Nie żył. W pierwszej chwili to pomyślałem, że on na serce umarł, bo jak się meldował, to podał, że choruje. I nawet na posiłki przychodził z takim pudełeczkiem z lekami. Śmiesznym, bo podzielonym na dni, na cały tydzień, pewnie żeby mu się nie pomyliło nic. Starsi ludzie to już nie są tacy rozgarnięci, choć akurat ten był całkiem łebski… Więc stwierdziłem, że nie żyje, a potem się rozejrzałem i zobaczyłem tę kartkę.
– „Do mnie należy pomsta, ja wymierzę zapłatę” – zacytował Kosoń.
– Właśnie! Dziwne, nie? Takie… złe.
– Złowieszcze – podsunął Kosoń.
Kowal kiwnął głową.
– Ona leżała na stoliku, przy łóżku. I ten napis, wołami zrobiony. Normalnie jakby ją ktoś specjalnie tam zostawił. I dlatego jej już nie dotykałem. A przeczytałem dlatego, że po prostu nie dało się nie przeczytać, ona tam leżała jakby specjalnie. – Podniósł obie ręce, zasłaniając się w geście obrony, choć nikt go, przynajmniej na razie, nie atakował.
Kosoń spojrzał na Wierę, a potem obrócił się do Kowala.
– I co pan wtedy zrobił?
– Wróciłem do jadalni i poprosiłem pozostałych gości, żeby z niej nie wychodzili.
– Powiedział im pan, co się stało? – zapytała Wiera.
– Nie. Tylko żeby nie wychodzili.
– A dlaczego nie poinformował ich pan o śmierci Hryciuka? – Kosoń teraz przyglądał się mapie, przy której stali. Niemieckie napisy, dawne lata, tyle Wiera zrozumiała.
– No bo… w sumie to nie wiem. Jakoś niezręcznie. Nie wiadomo, co dalej robić.
– A gości nie zainteresował brak jednego z towarzyszy?
– Nie wiem, bo nie widziałem się z nimi po śniadaniu. Ja wyszedłem, oni zostali.
– To oni przez cały ten czas są w jadalni? – Kosoń spojrzał na swojego poljota na solidnym brązowym skórzanym pasku. – O pierwszej? Od rana? – zapytał.
– Od mniej więcej wpół do dziesiątej – sprecyzował Kowal.
– Siedzą tam? Nie pytają o nic? Nikt nie wyszedł? – Wiera była zdumiona.
– Nie mają wyjścia – wyjaśnił Kowal.
– To znaczy? – Teraz i na twarzy Kosonia pojawiło się coś na kształt zdziwienia.
– No dosłownie nie mają wyjścia. Zamknąłem jadalnię. – Wyciągnął z kieszeni kartę magnetyczną z czarnym napisem „JADALNIA”.
– Zamknął pan gości? – Wiera uznała, że uwaga Jóźwika, że tu jest jak w eleganckim więzieniu, była celna. „Porąbane miejsce”, pomyślała. „Ciekawe kto, oprócz tego nieżywego, się tu zameldował”.
Zanim jednak Kowal zdążył jej odpowiedzieć, w progu stanął Jóźwik.
– Chyba tu jeszcze trochę zostaniemy. – Znacząco spojrzał na Kosonia. – A tego nieżywego to ja znam. Spotkałem go kilka lat temu w szpitalu, na takiej, powiedzmy, imprezie. Była pompa, bo wojewoda nową karetkę kupił.
– Urzędnik? – zapytała Wiera.
– Nie, kropił tę karetkę.
– Co robił? – Wiera nie zrozumiała.
– Z kropidłem zasuwał. To ksiądz, jakaś ichnia szycha.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Wydawcy: Marcin Kicki, Monika Rossiter Redakcja: Agnieszka Szmatoła / Słowne Babki Korekta: Ewelina Pawlak, Lena-Marciniak Cąkała / Słowne Babki Projekt okładki: Pola i Daniel Rusiłowiczowie / KAV Studio Zdjęcia na okładce: © Arun Clarke, © Rekjezt, © Jason Wong / Unsplash.com
Copyright © 2020 by Agnieszka Jeż-Kaflik
Copyright © 2023, Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne Białystok 2023 ISBN 978-83-8321-861-8
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek