Szczęście. Jedyny prawdziwy dobrobyt - Osho - ebook

Szczęście. Jedyny prawdziwy dobrobyt ebook

Osho

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Szczęście nie jest osiągnięciem. Zdaniem Osho - jest ono twoją prawdziwą naturą.

Człowiek od zawsze pragnie i poszukuje szczęścia, ale nie może go osiągnąć nawet dzięki najcięższej pracy czy największemu wysiłkowi.

Szczęście można bowiem odnaleźć jedynie dzięki powrotowi do własnej natury.

W książceSzczęścienauczyciel duchowy Osho przekonuje, że tak naprawdę szczęście to efekt życia w zgodzie ze sobą. Życia w prawdzie.

I Ty możesz odnaleźć szczęście podczas pełnej autentyczności i otwartości podróży w poszukiwaniu samego siebie.

W serii NOWA JAKOŚĆ ŻYCIA znajdziesz wskazówki Osho, jak poradzić sobie z najważniejszymi problemami dręczącymi współczesnego człowieka. Książki te pomogą Ci zrozumieć, kim jesteś i jaka jest istota Twojego życia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 191

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wstęp

Chciał­bym wie­dzieć, czy jesteś zado­wo­lony z rze­czy mate­rial­nych, czy też wolisz roz­wi­jać swoją świa­do­mość. Ten, kto jest zado­wo­lony ze świata zewnętrz­nego, w zasa­dzie zawsze będzie nie­szczę­śliwy. Taki spo­sób życia jest po pro­stu wygodny. Wygoda to zale­d­wie brak pro­ble­mów, pod­czas gdy praw­dziwe poczu­cie speł­nie­nia to rezul­tat osią­gnię­cia szczę­ścia.

Co pod­po­wiada ci serce? Jakie jest naj­więk­sze pra­gnie­nie two­jego życia? Czy kie­dy­kol­wiek zada­łeś sobie te pyta­nia? Jeśli nie, pozwól, że zapy­tam cię o to teraz. Gdy­byś ty zapy­tał mnie, odpo­wie­dział­bym, że pra­gnę osią­gnąć stan, w któ­rym już nic wię­cej nie musi być osią­gnięte. Czyż nie jest to odpo­wiedź, która pul­suje także w głębi two­jej duszy? Nie zadaję tego pyta­nia tylko tobie; pyta­łem o to tysiące innych osób.

Zwró­ci­łem uwagę na to, że wszyst­kie ludz­kie serca są takie same oraz że ich naj­więk­sze pra­gnie­nia są takie same. Dusza pra­gnie szczę­ścia, dosko­na­łego i czy­stego piękna, ponie­waż tylko wtedy zaspo­koi wszyst­kie pra­gnie­nia. Dopóki pra­gnie­nia ist­nieją, ist­nieje nędza, ponie­waż cią­gle cze­goś pra­gnąc, nie można osią­gnąć spo­koju.

Szczę­ście daje tylko cał­ko­wity brak pra­gnień. Daje on także wol­ność i wyzwo­le­nie, jeśli bowiem cze­goś bra­kuje, zawsze mamy do czy­nie­nia z ogra­ni­cze­niami i zależ­no­ścią. Dopiero wtedy, gdy niczego nie bra­kuje, poja­wia się moż­li­wość osią­gnię­cia peł­nej wol­no­ści. Wol­ność daje szczę­ście. A szczę­ście jest zba­wie­niem.

W każ­dym z nas drze­mie ukryte pra­gnie­nie pełni szczę­ścia i nie­ogra­ni­czo­nej wol­no­ści. Ma ono formę nasionka. Jest nasie­niem, które zawiera w sobie drzewo. W ana­lo­giczny spo­sób w natu­rze każ­dego czło­wieka leży speł­nie­nie naj­wyż­szego pra­gnie­nia. W sta­nie peł­nego roz­woju nasza natura to bycie szczę­śli­wym, bycie wol­nym. Nasza rze­czy­wi­sta natura jest jedy­nym, co jest praw­dziwe, toteż tylko dosko­na­le­nie jej może przy­nieść pełne zado­wo­le­nie.

Ten, kto nie zgłę­bia swo­jej wła­snej natury, błęd­nie zakłada, że dobro­byt będzie w sta­nie zaspo­koić jego nędzę. Jed­nak dobra mate­rialne ni­gdy nie wypeł­nią jego wewnętrz­nej pustki. Jeśli nawet osią­gnie wszystko, co jest moż­liwe na tym świe­cie, na­dal czuje, że cze­goś mu brak. Jego wewnętrzna istota pozo­staje pusta. Jak to kie­dyś powie­dział Budda: „Pra­gnie­nie trudno jest speł­nić”.

Dziwne jest to, że czło­wiek ni­gdy nie jest zado­wo­lony z tego, co zdo­był. Nawet jeśli osią­gnął swój cel, sięga po jesz­cze wię­cej. I dla­tego bieda żebraka i bieda impe­ra­tora są takie same. Na tym pozio­mie nie ma mię­dzy nimi róż­nicy. Bez względu na to, jakie skarby ota­cza­ją­cego nas świata posiądą tacy ludzie, pozo­stają oni chwiejni. W każ­dej chwili mogą się zagu­bić, zostać znisz­czeni, a w końcu nad­cho­dzi śmierć. Nie ma więc w tym nic dziw­nego, że ich serca nie czują się zaspo­ko­jone takimi rze­czami – tym wszyst­kim, co z łatwo­ścią może zostać ode­brane. Taki rodzaj dostatku ni­gdy nie daje czło­wiekowi poczu­cia bez­pie­czeń­stwa, choćby sta­rał się z całych sił. W rezul­ta­cie to on teraz musi zapew­niać bez­pie­czeń­stwo wszyst­kiemu temu, co zdo­był.

Trzeba jasno powie­dzieć, że zewnętrzna wła­dza i dosta­tek ni­gdy nie będą w sta­nie zastą­pić czy­jejś potrzeby posia­da­nia, braku pew­no­ści sie­bie czy też stra­chu. Jedy­nym spo­so­bem, aby przy­kryć te uczu­cia, jest samo­oszu­ki­wa­nie się. Dobro­byt jest tru­ci­zną; pozwala ukryć rze­czy­wi­ste życie. Ten rodzaj zapo­mi­na­nia jest o wiele gor­szy niż sama bieda, ponie­waż powstrzy­muje cię od zro­bie­nia cze­goś, co pozwo­li­łoby pozbyć się praw­dzi­wej biedy. Rze­czy­wi­sta bieda nie jest wyni­kiem braku jakichś przed­mio­tów mate­rial­nych albo braku wła­dzy czy dobro­bytu, ponie­waż nawet jeśli sta­niesz się bogaty i będziesz miał wła­dzę, ta bieda na­dal będzie ci towa­rzy­szyć. Czyż­byś nie dostrze­gał biedy tych, któ­rzy – jak mogłoby się wyda­wać – posia­dają wszystko? Czy twój cię­żar kie­dy­kol­wiek stał się lżej­szy dzięki posia­da­niu rze­czy mate­rial­nych?

Moi dro­dzy, ist­nieje ogromna róż­nica pomię­dzy dobro­by­tem a ilu­zją dobro­bytu. Wszyst­kie ziem­skie bogac­twa, wła­dza i bez­pie­czeń­stwo są jedy­nie cie­niami praw­dzi­wych bogactw, które ist­nieją w was. Głów­nym powo­dem odczu­wa­nia biedy nie jest brak jakichś dóbr zewnętrz­nych, lecz odrzu­ce­nie wła­snej jaźni. To odczu­cie nie może zostać zwal­czone niczym, co pocho­dzi z zewnątrz; można je zwal­czyć jedy­nie od wewnątrz.

W natu­rze jaźni leży bło­gość. Nie jest ona cechą jaźni, ale jej esen­cją. Szczę­ście nie jest rela­cją z wła­sną jaź­nią; jaźń jest bło­go­ścią. Są to dwa imiona tej samej prawdy. To, co nazy­wamy jaź­nią, z empi­rycz­nego punktu widze­nia jest bło­go­ścią. Toteż sta­raj się nie mylić tego, co nazy­wasz szczę­ściem, ze szczę­ściem rze­czy­wi­stym.

Praw­dzi­wym szczę­ściem jest twoja jaźń. Kiedy dotrzesz do tego punktu, wszel­kie dal­sze poszu­ki­wa­nia ustają. Nato­miast osią­gnię­cie fał­szy­wego szczę­ścia jedy­nie pogłę­bia poszu­ki­wa­nia, a strach przed utratą tej tak zwa­nej szczę­śli­wo­ści mąci twój spo­kój ducha. Woda, która potę­guje pra­gnie­nie, nie jest prze­cież wodą. Chry­stus powie­dział: „Chodź. Daj się popro­wa­dzić ku studni, któ­rej woda na zawsze ugasi twoje pra­gnie­nie”.

Cią­gle mylimy przy­jem­ność ze szczę­ściem. Przy­jem­ność jest tylko cie­niem, tylko odbi­ciem szczę­ścia. Jed­nak więk­szość ludzi tkwi w prze­ko­na­niu, że ten duch szczę­ścia jest tre­ścią ich życia. I oczy­wi­ście doznają naj­wyż­szego roz­cza­ro­wa­nia. To jest tak, jakby wziąw­szy odbi­cie księ­życa za sam księ­życ, pró­bo­wali go uchwy­cić. Im głę­biej wcho­dzą do jeziora, aby zna­leźć księ­życ, tym bar­dziej odda­lają się od praw­dzi­wego księ­życa.

Ana­lo­gicz­nie w swoim poszu­ki­wa­niu przy­jem­no­ści ludzie odda­lają się coraz bar­dziej od szczę­ścia. Ta ścieżka pro­wa­dzi jedy­nie do biedy. Czy dostrze­gasz prawdę w moich sło­wach? Na pewno w swoim życiu byłeś świad­kiem tego, że wyścig po szczę­ście pro­wa­dzi jedy­nie do nieszczę­ścia. Jest to natu­ralne. Odbi­cie wydaje się iden­tyczne z ory­gi­na­łem, ale w żad­nym wypadku nim nie jest.

Wszyst­kie przy­jem­no­ści mają w sobie obiet­nice szczę­ścia i prze­ko­nują, że to one tym szczę­ściem są. Jed­nak przy­jem­ność jest jedy­nie cie­niem szczę­ścia. Wziąw­szy przy­jem­ność za szczę­ście, w rezul­ta­cie doznasz porażki i będziesz tego żało­wał. Jak miał­bym cię uchwy­cić, łapiąc twój cień? A nawet jeśli zła­pię twój cień, to co będę trzy­mał w dło­niach?

Przy­po­mnę wam jesz­cze i to, że odbi­cie jest zawsze prze­ci­wień­stwem tego, co odbija. Jeśli stoję przed lustrem, mój odzwier­cie­dlony obraz jest dokład­nie odwrotny od tego, jak w rze­czy­wi­sto­ści wyglą­dam. To samo doty­czy przy­jem­no­ści. Jest ona odbi­ciem szczę­ścia. Szczę­ście to war­tość wewnętrzna. Przy­jem­ność jest jej zewnętrzną mani­fe­sta­cją, która ist­nieje tylko w świe­cie mate­rial­nym.

Jedy­nie szczę­ście może dać ci bło­gość. Kon­ty­nuuj swoją pogoń za przy­jem­no­ściami, a sam odkry­jesz, że to, co mówię, jest prawdą. Wszyst­kie przy­jem­no­ści koń­czą się biedą.

To, co dobiega końca, było tym samym na początku. Ponie­waż nie masz wystar­cza­jąco głę­bo­kiego wglądu, coś, co powi­nie­neś był dostrzec na początku, jest dla cie­bie widoczne dopiero pod koniec. Nie ma jed­nak takiej moż­li­wo­ści, żeby coś, co odkry­łeś pod koniec zda­rze­nia, nie było obecne od początku. Koniec jest tylko efek­tem kon­ty­nu­acji początku. To, co nie było jasne począt­kowo, obja­wia się na koniec.

Jeżeli cokol­wiek widzisz, są to rze­czy w odwró­co­nym porządku. Cią­gle na nowo podą­żasz dro­gami pro­wa­dzą­cymi do biedy, bólu i żalu. Dla­czego czło­wiek robi cią­gle to samo, widząc, że za każ­dym razem koń­czy się to biedą? Dla­czego? Może dla­tego, że nie widzi przed sobą innej drogi. Dla­tego twier­dzę, że twój wzrok jest przy­tę­piony i wykrzy­wiony. Dla­tego także zasta­na­wiam się, czy w ogóle coś widzisz.

Ist­nieje nie­wielu ludzi, któ­rzy rze­czy­wi­ście uży­wają swo­ich oczu. Każdy ma dwoje oczu, ale pomimo to więk­szość ludzi jest ślepa. Czło­wiek, który nie patrzy w głąb sie­bie, jesz­cze nie uży­wał swo­ich oczu. Powie­dzieć, że uży­wał swo­ich oczu, może tylko ten, kto widział swoją jaźń. Jeśli ktoś nie widzi samego sie­bie, to czy będzie w sta­nie zoba­czyć cokol­wiek?

Moi przy­ja­ciele, wasza zdol­ność widze­nia zaczyna się dopiero wtedy, gdy widzi­cie swoją jaźń. Kiedy czło­wiek zaj­rzy w samego sie­bie, zaczyna poru­szać się w kie­runku szczę­ścia. Już nie szuka przy­jem­no­ści. Tę zmianę, która w nim nastą­piła, odczu­wają także inni. Kie­ru­nek ku przy­jem­no­ści to wyj­ście z sie­bie do świata. Kie­ru­nek ku szczę­ściu pro­wa­dzi ze świata do sie­bie samego.

Notatka dotycząca języka

Słowo mówione: Książki Osho nie zostały napi­sane, lecz są trans­kryp­cją z nagrań jego wykła­dów. Te wykłady były spon­ta­niczne, nie zawie­rały odno­śni­ków innych niż kopie pytań, histo­rii lub pism, o któ­rych sko­men­to­wa­nie został popro­szony, albo dow­cipy, które przy­ta­czał, by lepiej zilu­stro­wać to, o co mu w danym momen­cie cho­dziło. Jego życze­niem było, żeby redak­to­rzy zacho­wali płynną nar­ra­cję języka mówio­nego w publi­ko­wa­nych książ­kach.

Zaimki: Kiedy sły­szymy, jak Osho mówi, oczy­wi­ste staje się, że słowo man – z jęz. ang. „męż­czy­zna”, „czło­wiek” – odnosi się do wszyst­kich ludzi. Zwra­ca­nie się do słu­cha­czy zaim­kiem wła­ści­wym dla rodzaju męskiego – „on” – pozwala zacho­wać płyn­ność wypo­wie­dzi, ale w żad­nym razie nie ozna­cza, że „ona” lub „one” są odrzu­cone lub nie­ważne.

Warto pamię­tać ten uni­kalny punkt widze­nia Osho:

Osoba medy­tu­jąca nie jest ani męż­czy­zną, ani kobietą,

ponie­waż medy­ta­cja nie ma nic wspól­nego z płcią

ani z twoim umy­słem.

W medy­ta­cji jesteś po pro­stu i jedy­nie świa­do­mo­ścią.

A świa­do­mość nie jest ani męska, ani żeń­ska.

Zapomniany język zachwytu

Odczu­wa­nie zachwytu zostało cał­ko­wi­cie zapo­mniane przez czło­wieka. Czło­wiek został zmu­szony do zapo­mnie­nia go; został zaklęty, aby je zapo­mnieć. Spo­łe­czeń­stwo jest mu prze­ciwne, cywi­li­za­cja rów­nież. Spo­łe­czeń­stwo dużo zain­we­sto­wało w cier­pie­nie. Spo­łe­czeń­stwo bazuje na cier­pie­niu, karmi się cier­pie­niem, jest w sta­nie prze­trwać wła­śnie dzięki cier­pie­niu. Spo­łe­czeń­stwo nie służy ludziom. Ono wyko­rzy­stuje ludzi do wła­snych celów. Spo­łe­czeń­stwo stało się waż­niej­sze od czło­wie­czeń­stwa. Kul­tura, cywi­li­za­cja, Kościół – one wszyst­kie stały się waż­niej­sze. Pier­wot­nie miały słu­żyć czło­wie­kowi, ale teraz już tak nie jest. Pro­ces się odwró­cił i teraz to czło­wiek ist­nieje dla nich.

Każde dziecko rodzi się pełne zachwytu. Odczu­wa­nie zachwytu jest czymś natu­ral­nym. Nie jest zare­zer­wo­wane jedy­nie dla wiel­kich mędr­ców. Każda jed­nostka, kiedy przy­cho­dzi na świat, zostaje w niego wypo­sa­żona; każdy czło­wiek ma do niego dostęp. Zachwyt sta­nowi główny rdzeń życia. To nie­od­łączna część życia. Życie to zachwyt. Każde dziecko przy­cho­dzi z nim na świat, lecz spo­łe­czeń­stwo to nisz­czy, uniesz­czę­śli­wia dziecko, zaczyna je warun­ko­wać.

Spo­łe­czeń­stwo jest neu­ro­tyczne, nie może pozwo­lić na ist­nie­nie szczę­śli­wych ludzi. Są oni dla niego zbyt nie­bez­pieczni. Posta­raj się zro­zu­mieć mecha­nizm, wtedy wszystko sta­nie się prost­sze.

Czło­wieka, któ­rego prze­peł­nia zachwyt, nie da się kon­tro­lo­wać, to nie­moż­liwe. Kon­tro­lo­wać można jedy­nie kogoś, kto jest nie­szczę­śliwy. Zachwy­cony czło­wiek musi być wolny. Odczu­wa­nie zachwytu to wol­ność. Osoby szczę­śli­wej nie zre­du­ku­jesz do pozy­cji nie­wol­nika. Tak łatwo jej nie znisz­czysz, nie prze­ko­nasz, aby dała się zamknąć w wię­zie­niu. Ona pra­gnie tań­czyć pod roz­gwież­dżo­nym nie­bem, spa­ce­ro­wać ramię w ramię z wia­trem, roz­ma­wiać ze słoń­cem i księ­ży­cem. Potrzebna jej prze­strzeń, nie­skoń­czo­ność, ogrom. Nie prze­ko­nasz jej do życia w ciem­nej celi. Nie uczy­nisz z niej nie­wol­nika. Ona będzie żyła po swo­jemu i będzie robiła to, co chce. Dla spo­łe­czeń­stwa to nie­zwy­kle trudne. Jeśli pojawi się zbyt wielu szczę­śli­wych ludzi, spo­łe­czeń­stwo zacznie się roz­pa­dać, nie wytrzyma takiego naporu.

Ludzie, któ­rych wypeł­nia zachwyt, są bun­tow­ni­kami. Zapa­mię­taj, że nie nazy­wam ich „rewo­lu­cjo­ni­stami”; mówię o nich „bun­tow­nicy”. Rewo­lu­cjo­ni­sta to ktoś, kto chce zmian w spo­łe­czeń­stwie, chce zamie­nić jedno spo­łe­czeń­stwo na inne. Bun­tow­nik chce być jed­nostką, chce, aby sztywna struk­tura spo­łeczna w ogóle nie ist­niała. Bun­tow­nik nie chce zamie­nić jed­nego spo­łe­czeń­stwa na inne, ponie­waż wszyst­kie spo­łe­czeń­stwa udo­wod­niły, że niczym się nie róż­nią. Kapi­ta­lizm, komu­nizm, faszyzm, socja­lizm – wszystko to krew­niacy; nie róż­nią się aż tak bar­dzo od sie­bie. Spo­łe­czeń­stwo to spo­łe­czeń­stwo. Wszyst­kie Kościoły także nie­wiele się od sie­bie róż­nią – hin­du­iści, chrze­ści­ja­nie, muzuł­ma­nie.

Kiedy dowolna struk­tura obej­mie wła­dzę, nie pozwala na odczu­wa­nie zachwytu, ponie­waż zachwyt jest prze­ciw­ni­kiem każ­dej struk­tury. Wsłu­chaj się w ten prze­kaz, pome­dy­tuj nad nim: zachwyt to prze­ciw­nik struk­tury. Zachwyt jest bun­tow­ni­czy. Nie ma nic wspól­nego z rewo­lu­cją.

Zachwyt jest bun­tow­ni­czy. Nie ma nic wspól­nego z rewo­lu­cją.

Rewo­lu­cjo­ni­sta to czło­wiek poli­tyczny; bun­tow­nik to czło­wiek reli­gijny. Rewo­lu­cjo­ni­sta pra­gnie zmiany struk­tury, chce wpro­wa­dzić swoje zmiany, swoją wer­sję uto­pii, swoją struk­turę. On chce wła­dzy dla sie­bie. Chce uci­skać, a nie być uci­ska­nym; chce wyko­rzy­sty­wać, a nie być wyko­rzy­sty­wa­nym. Pra­gnie rzą­dzić, a nie być rzą­dzo­nym. Bun­tow­nik nato­miast nie chce ani rzą­dzić, ani być rzą­dzony. On nie chce żad­nych rzą­dów. Bun­tow­nik jest anar­chiczny. Zamiast struk­tu­rom stwo­rzo­nym przez czło­wieka ufa on natu­rze; wie­rzy, że jeśli pozo­sta­wimy naturę w spo­koju, to świat sta­nie się piękny. Tak jest!

Wszech­świat ist­nieje bez żad­nych rzą­dzą­cych. Zwie­rzęta, ptaki, drzewa nie mają par­la­men­tów. Po co więc czło­wie­kowi władcy? Coś musiało pójść nie tak. Dla­czego czło­wiek stał się tak neu­ro­tyczny, że nie potrafi ist­nieć bez zarząd­ców?

To błędne koło. Czło­wiek potrafi ist­nieć bez rzą­dzą­cych, ale ni­gdy nie dostał takiej szansy – rzą­dzący na to nie pozwolą. Gdy­byś dowie­dział się, że ich nie potrze­bu­jesz, po co by ci oni byli? Kto by ich poparł? W tej chwili wspie­rasz wła­snych wro­gów. Gło­su­jesz na swo­ich wro­gów. Dwóch wro­gów star­tuje na sta­no­wi­sko pre­zy­denta, a ty doko­nu­jesz wyboru. Oni się niczym nie róż­nią. Wybie­rasz jedy­nie wię­zie­nie, w jakim będziesz żył. Gło­su­jesz z rado­ścią – wolę wię­zie­nie A od wię­zie­nia B, wolę repu­bli­kań­skie wię­zie­nie, wolę demo­kra­tyczne wię­zie­nie. To wybór mię­dzy dwoma wię­zie­niami. Kiedy już wybie­rzesz, twoje wię­zie­nie zacznie robić swoje inwe­sty­cje. Nie pozwoli ci już zaznać wol­no­ści.

Czło­wiek potrafi ist­nieć bez rzą­dzą­cych, ale ni­gdy nie dostał takiej szansy – rzą­dzący na to nie pozwolą.

Od dzie­ciń­stwa czło­wie­kowi nie pozwala się zaznać wol­no­ści, bo gdyby poznał jej smak, już ni­gdy by jej nie oddał, nie poszedłby na kom­pro­mis – nie zamie­niłby życia na ciemną celę. Wolałby umrzeć, niż dać z sie­bie zro­bić nie­wol­nika. Stałby się aser­tywny. Nie pra­gnąłby wła­dzy nad innymi. Nad­mierne zain­te­re­so­wa­nie wła­dzą nad innymi to neu­ro­tyczne zacho­wa­nie. Świad­czy o twoim poczu­ciu bez­sil­no­ści, o tym, że oba­wiasz się, że jeśli nie umoc­nisz swo­jej wła­dzy, to inni cię zdo­mi­nują.

Machia­velli mówi, że naj­lep­szą obroną jest atak. Naj­lep­szy spo­sób na obronę samego sie­bie to zaata­ko­wać jako pierw­szy. Poli­tycy z całego świata – nie­ważne, czy ze Wschodu, czy Zachodu – to tak naprawdę ludzie słabi, z kom­plek­sem niż­szo­ści, oba­wia­jący się, że jeśli nie zdo­będą poli­tycz­nej wła­dzy, to zostaną wyko­rzy­stani przez kogoś innego. Ich zda­niem lepiej jest wyko­rzy­sty­wać, niż być wyko­rzy­sty­wa­nym. Tym­cza­sem wyko­rzy­sty­wany i wyko­rzy­stu­jący płyną na tej samej łodzi – obaj wspie­rają jej ist­nie­nie, chro­nią ją.

Kiedy dziecko raz zasma­kuje wol­no­ści, już ni­gdy nie wstąpi do żad­nego sto­wa­rzy­sze­nia, Kościoła, klubu, żad­nej par­tii poli­tycz­nej. Wybie­rze bycie jed­nostką, pozo­sta­nie wolne i stwo­rzy wokół sie­bie pul­su­jącą aurę wol­no­ści. Sta­nie się wro­tami do wyzwo­le­nia.

Kiedy dziecko raz zasma­kuje wol­no­ści, już ni­gdy nie wstąpi do żad­nego sto­wa­rzy­sze­nia, Kościoła, klubu, żad­nej par­tii poli­tycz­nej.

Dziecku zabra­nia się posma­ko­wać wol­no­ści. Jeżeli dziecko zapyta matkę: „Mamo, czy mogę wyjść na dwór? Świeci cudowne słońce, powie­trze jest rześ­kie, chciał­bym wyjść i pobie­gać”, matka natych­miast, wręcz kom­pul­syw­nie odpo­wie: „Nie”. Dziecko nie prosi o wiele. Pra­gnie jedy­nie spę­dzić czas na słońcu, na powie­trzu, korzy­stać z pro­mieni, wia­tru i obec­no­ści drzew – ono naprawdę nie prosi o wiele – lecz matka nie­mal nawy­kowo odma­wia. Rzadko sły­szy się matkę czy ojca zga­dza­ją­cych się na coś. Nawet jeśli to zro­bią, to z ogromną nie­chę­cią. Nawet gdy się zga­dzają, narzu­cają na dziecko poczu­cie winy, jak gdyby to ono zro­biło coś złego, pro­sząc.

Zawsze gdy dziecko odczuwa radość, ktoś musi się zja­wić i mu prze­rwać: „Nie rób tego!”. W końcu dziecko zaczyna rozu­mieć: „Nie wolno mi odczu­wać rado­ści, bo radość jest zła”. Oczy­wi­ście nakazy innych nie czy­nią dziecka szczę­śli­wym, ponie­waż nie wypły­wają z wewnętrz­nej potrzeby. Dziecko uczy się, że cier­pie­nie jest czymś wła­ści­wym, a szczę­ście jest złe. To sko­ja­rze­nie głę­boko się w nim zako­rze­nia.

Jeżeli dziecko pra­gnie roz­krę­cić zegar i zoba­czyć, co jest w środku, cała rodzina na nie nasko­czy i powie: „Prze­stań! Znisz­czysz zegar. Tak nie wolno”. Ono chciało jedy­nie zaj­rzeć do zegara; powo­do­wała nim naukowa cie­ka­wość. Chciało spraw­dzić, dla­czego zegar tyka. Nie ma w tym nic złego. Zegar nie jest wart wię­cej niż cie­ka­wość i docie­kli­wość dziecka. Zegar jest bez­war­to­ściowy – nawet jeśli się znisz­czy, nie jest to istotne – lecz gdy docie­kliwy umysł zosta­nie znisz­czony, wtedy wszystko stra­cone; wtedy dziecko na zawsze prze­sta­nie szu­kać prawdy.

W piękną gwieź­dzi­stą noc dziecko pra­gnie posie­dzieć na zewnątrz, ale musi iść spać. Wcale nie chce mu się spać, jest cał­ko­wi­cie roz­bu­dzone. Dla dziecka to praw­dziwa zagadka. Rano, kiedy jest śpiące, wszy­scy krzy­czą: „Wsta­waj!”. Kiedy wyle­gi­wa­nie się w łóżku było przy­jemne, kiedy dziecko chciało jesz­cze chwilę pospać, wszy­scy krzy­czeli: „Pobudka! Czas wsta­wać”. Teraz, gdy dziecko jest roz­bu­dzone, pra­gnie podzi­wiać gwiazdy… To bar­dzo poetycki i roman­tyczny moment. Pełen eks­cy­ta­cji. Jak można spać, czu­jąc się w ten spo­sób? Dziecko jest zachwy­cone, chce śpie­wać i tań­czyć, a wszy­scy zmu­szają je, aby poszło do łóżka: „Jest już dzie­wiąta wie­czo­rem. Czas na spa­nie”.

Dziecko jest szczę­śliwe w tym sta­nie roz­bu­dze­nia, a zmu­sza się je do pój­ścia spać. Kiedy dziecko pochło­nięte jest zabawą, zmu­sza się je do przyj­ścia na obiad. Ono wcale nie jest głodne. A gdy dziecko odczuwa głód, matka mówi: „To nie czas na jedze­nie”. W taki spo­sób uni­ce­stwiamy wszel­kie moż­li­wo­ści odczu­wa­nia zachwytu, odczu­wa­nia rado­ści, szczę­ścia, przy­jem­no­ści. Wszystko, co daje dziecku radość, nazna­czane jest jako złe, a wszystko, co go nie inte­re­suje, jako dobre.

Pod­czas lek­cji na zewnątrz zaczyna śpie­wać ptak, a uwaga dziecka kie­ruje się w jego stronę, to oczy­wi­ste. Nauczy­ciel mate­ma­tyki sto­jący pod tablicą z kawał­kiem paskud­nie wyglą­da­ją­cej kredy jest raczej w tej sytu­acji mało inte­re­su­jący. Nauczy­ciel ma jed­nak więk­szą wła­dzę – poli­tyczną wła­dzę – niż ptak. Ptak oczy­wi­ście nie posiada wła­dzy, ale posiada piękno. Przy­ciąga uwagę dziecka bez koniecz­no­ści wbi­ja­nia mu do głowy słów: „Uwa­żaj! Skup się na mnie!”. W pro­sty, spon­ta­niczny, natu­ralny spo­sób świa­do­mość dziecka zaczyna kie­ro­wać się na zewnątrz, na ptaka. Serce dziecka jest z pta­kiem, ale jego uwaga musi być sku­piona na tablicy. Na tablicy nie ma nic cie­ka­wego, ale dziecko musi uda­wać, że jest ina­czej.

Szczę­ście uzna­wane jest za coś złego. Kiedy poja­wia się prze­błysk rado­ści, dziecko zaczyna oba­wiać się, że zaraz wyda­rzy się coś złego. Kiedy dziecko bawi się swoim cia­łem, jest to uzna­wane za złe. Kiedy dziecko dotyka wła­snych narzą­dów intym­nych, jest to uzna­wane za złe. A to prze­cież jeden z naj­przy­jem­niej­szych momen­tów, jakich doświad­czy dziecko. Dziecko cele­bruje swoje ciało; to zachwy­ca­jące. Zachwyt trzeba jed­nak wykar­czo­wać, cała radość musi zostać znisz­czona. To neu­ro­tyczne zacho­wa­nie, ale spo­łe­czeń­stwo jest prze­cież neu­ro­tyczne.

To samo rodzi­com zro­bili ich rodzice, a teraz oni robią to swoim dzie­ciom. W taki wła­śnie spo­sób poko­le­nia nisz­czą się nawza­jem. Tak prze­no­simy swoje neu­ro­tyczne zacho­wa­nia na kolejne poko­le­nia. Zie­mia stała się zakła­dem dla obłą­ka­nych. Nikt już nie wie, czym jest przy­jem­ność. Została ona utra­cona. Zbu­do­wano zbyt wiele barier.

Widuję to codzien­nie. Kiedy tylko ludzie zaczną medy­to­wać i odczu­wać przy­pływ ener­gii czy też radość, natych­miast do mnie przy­cho­dzą i mówią: „Dzieje się coś dziw­nego. Odczu­wam szczę­ście, ale w tym samym cza­sie męczy mnie poczu­cie winy”. Poczu­cie winy? Są zasko­czeni. Dla­czego to odczu­wają? Wie­dzą, że nie zro­bili nic złego; wie­dzą, że nie mają ku temu powodu. Skąd się więc bie­rze to poczu­cie winy? Pocho­dzi ono wła­śnie z tego głę­boko zako­rze­nio­nego uwa­run­ko­wa­nia, mówią­cego, że odczu­wa­nie rado­ści jest czymś złym. Bycie smut­nym jest w porządku, ale szczę­ście jest zabro­nione.

Miesz­ka­łem kie­dyś w pew­nym mia­steczku. Komen­dant tam­tej­szej poli­cji był moim przy­ja­cie­lem; zna­li­śmy się z cza­sów stu­diów. Zwykł on do mnie przy­cho­dzić i mówić:

– Jestem taki nie­szczę­śliwy. Pomóż mi coś z tym zro­bić.

– Mówisz o chęci pora­dze­nia sobie z tym, ale ja jej w tobie nie widzę. Przede wszyst­kim dla­czego wybra­łeś pracę w tej komen­dzie poli­cji? Musisz być bar­dzo nie­szczę­śliwy i chcesz, żeby inni cier­pieli razem z tobą – odpo­wia­da­łem.

Któ­re­goś dnia popro­si­łem trójkę moich uczniów, żeby poszli na mia­sto i zaczęli rado­śnie tań­czyć w trzech róż­nych miej­scach. Zapy­tali: „Po co?”. Odpo­wie­dzia­łem: „Po pro­stu to zrób­cie”. Po godzi­nie zostali oczy­wi­ście zatrzy­mani przez poli­cję. Zadzwo­ni­łem do komen­danta i zapy­ta­łem go:

– Dla­czego zatrzy­ma­łeś moich uczniów?

– Ci ludzie powa­rio­wali – odpo­wie­dział.

Zapy­ta­łem go:

– Czy zro­bili coś złego? Czy kogoś skrzyw­dzili?

Odparł:

– Nic z tych rze­czy. Nie zro­bili nic złego.

Zapy­ta­łem:

– To w takim razie dla­czego ich zatrzy­ma­łeś?

Odpo­wie­dział:

– No bo tań­czyli na środku ulicy! Śmiali się.

Zapy­ta­łem:

– Skoro nikogo nie skrzyw­dzili swoim zacho­wa­niem, to dla­czego inter­we­nio­wa­łeś? Po co się wtrą­ca­łeś? Nikogo nie zaata­ko­wali, nie wkro­czyli na cudzy teren. Po pro­stu tań­czyli. Nie­winni ludzie, śmiali się.

Odparł:

– Masz rację, ale to jest nie­bez­pieczne zacho­wa­nie.

Zapy­ta­łem:

– Co w nim nie­bez­piecz­nego? Bycie szczę­śli­wym jest nie­bez­pieczne? Odczu­wa­nie zachwytu jest nie­bez­pieczne?

Zro­zu­miał to, po czym natych­miast ich wypu­ścił. Przy­biegł do mnie i powie­dział: „Ty to chyba masz rację. Nie potra­fię pozwo­lić sobie na szczę­ście, więc i innym go zabra­niam”.

Tacy wła­śnie są twoi poli­tycy, tacy są komen­danci poli­cji, tacy są sędzio­wie. Ław­nicy, przy­wódcy, rze­komi święci, kapłani, papieże – to wszystko tacy ludzie. Dużo zain­we­sto­wali w twoje cier­pie­nie. Ich ist­nie­nie zależy od tego, czy ty cier­pisz. Gdy ty cier­pisz, oni są szczę­śliwi.

Jedy­nie nie­szczę­śliwa osoba będzie modlić się w świą­tyni.

Jedy­nie nie­szczę­śliwa osoba będzie modlić się w świą­tyni. Czy czło­wiek szczę­śliwy pój­dzie do kościoła? Po co? Czło­wiek szczę­śliwy wszę­dzie odczuwa obec­ność Boga! Dokład­nie na tym polega szczę­ście. Kiedy jesteś zako­chany w egzy­sten­cji, Bóg znaj­duje się we wszyst­kim, na co spoj­rzysz. Wszystko jest świą­ty­nią. Wszystko, czemu skła­dasz pokłon, jest Bogiem. Zachwyt i sza­cu­nek nie ogra­ni­czają się tylko do wybra­nej świą­tyni. To byłoby głu­pie, pozba­wione sensu. Jedy­nie ludzie nie­szczę­śliwi, ludzie, któ­rzy nie widzą obec­no­ści Boga w każ­dym kwie­cie, w każ­dym ptaku, w jaskra­wej tęczy, w chmu­rach, w rze­kach i oce­anach, w oczach dziecka – cho­dzą do kościo­łów, mecze­tów i świą­tyń i pro­szą duchow­nego: „Pro­simy, pokaż nam, gdzie jest Bóg”.

Tylko ludzie cier­piący otwie­rają się na reli­gie. Ber­trand Rus­sell pra­wie dobrze to zin­ter­pre­to­wał, gdy powie­dział, że reli­gia znik­nie, gdy świat zacznie być szczę­śliwy. Mówię, że „pra­wie dobrze”, tak na dzie­więć­dzie­siąt dzie­więć pro­cent. Nie daję mu stu pro­cent, ponie­waż Ber­trand Rus­sell nie był świa­domy ist­nie­nia pew­nej kon­kret­nej reli­gii. Ow­szem, te, które miał na myśli, znikną. Ma rację co do: hin­du­izmu, chrze­ści­jań­stwa, islamu, dżi­ni­zmu, bud­dy­zmu – te reli­gie z pew­no­ścią znikną. Jeżeli świat wypełni szczę­ście, to one muszą znik­nąć, bo kto będzie się wtedy nimi przej­mo­wał? Rus­sell ma rację w dzie­więćdziesięciu dzie­wię­ciu pro­centach, jed­nak myli się w jed­nym pro­cen­cie. I ten jeden pro­cent jest waż­niej­szy niż pozo­stałe dzie­więć­dzie­siąt dzie­więć, bo doty­czy innego rodzaju reli­gii, reli­gii PRAW­DZI­WEJ – peł­nej zachwytu, nie­po­sia­da­ją­cej nazwy, bez regu­la­minu, nie­ma­ją­cej Biblii, Koranu, Wed, bez świę­tych pism, bez zbęd­nych epi­te­tów, reli­gii peł­nej tańca, miło­ści, sza­cunku, bło­go­sła­wień­stwa, czy­stej reli­gii – to ona zatrium­fuje na świe­cie, gdy ludzie będą szczę­śliwi.

To, co nazy­wamy reli­giami, wcale nimi nie jest. To tylko środki odu­rza­jące, środki nasenne. Marks rów­nież miał rację – w dzie­więć­dzie­się­ciu dzie­wię­ciu pro­cen­tach – mówiąc, że reli­gia to opium dla mas. To prawda. Reli­gie poma­gają ci tole­ro­wać cier­pie­nie. Wspie­rają cię, niosą pocie­sze­nie, dają nadzieję, że „ow­szem, dzi­siaj cier­pisz, ale jutro będziesz szczę­śliwy”. Tylko że jutro ni­gdy nie nad­cho­dzi. Mówią one: „W tym życiu jesteś nieszczę­śliwy, ale pocze­kaj na to, co będzie w przy­szłym życiu… Bądź dobry, postę­puj moral­nie, prze­strze­gaj zasad życia w spo­łe­czeń­stwie – bądź nie­wol­ni­kiem, bądź posłuszny – a wtedy w przy­szłym życiu spo­tka cię szczę­ście”. Nikt nie wie, co będzie w przy­szłym życiu. Nie ma nikogo, kto mógłby o nim opo­wie­dzieć. Jeżeli ktoś nie wie­rzy w kon­cept przy­szłego życia, mówi: „Kiedy dotrzesz na drugi brzeg, do nieba, będzie tam cze­kać twoja nagroda”. Musisz tylko słu­chać kapła­nów i poli­ty­ków.

Pomię­dzy kapła­nami i poli­ty­kami panuje pewien układ. Sta­no­wią oni różne strony tej samej monety. Umac­niają się nawza­jem. Obu gru­pom zależy na tym, abyś pozo­stał nie­szczę­śliwy. Kapłani chcą mieć swoje kon­gre­ga­cje i dzięki nim cię wyzy­ski­wać, a poli­tycy chcą wysy­łać cię na wojny w imię two­jego narodu, two­jego pań­stwa, w imię cze­go­kol­wiek – powody są absur­dalne, ale dają pre­tekst. Jedy­nie nie­szczę­śliwy czło­wiek przyj­mie wezwa­nie na wojnę; tylko ludzie cier­piący gotowi będą wal­czyć, zabi­jać i ginąć. Są tak nie­szczę­śliwi, że nawet śmierć wydaje się lep­szą opcją niż ich obecne życie.

Pomię­dzy kapła­nami i poli­ty­kami panuje pewien układ.

Sły­sza­łem o roz­mo­wie Adolfa Hitlera z bry­tyj­skim dyplo­matą. Spo­tka­nie odby­wało się na trzy­na­stym pię­trze wie­żowca. Aby zaim­po­no­wać dyplo­ma­cie, Hitler roz­ka­zał nie­miec­kiemu żoł­nie­rzowi wysko­czyć. Żoł­nierz zro­bił to bez waha­nia i oczy­wi­ście zgi­nął. Bry­tyj­ski dyplo­mata nie mógł w to uwie­rzyć; to nie­wia­ry­godne. Był zaszo­ko­wany. Takie mar­no­traw­stwo? Zupeł­nie bez powodu. Hitler roz­ka­zał więc wysko­czyć kolej­nemu żoł­nie­rzowi, a póź­niej następ­nemu.

Dyplo­mata się otrzą­snął, pod­biegł do żoł­nie­rza i zapy­tał: „Co ty robisz, dla­czego nisz­czysz sobie życie bez powodu?”. Żoł­nierz odpo­wie­dział: „Kto chciałby żyć w tym kraju pod rzą­dami tego sza­leńca, sir? Kto chciałby żyć pod rzą­dami Adolfa Hitlera? Śmierć jest lep­sza. Śmierć to wyzwo­le­nie”.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki