47,90 zł
„Szew za igłą” to fascynująca opowieść, w której autorka odkrywa pełną niedomówień i tajemnic historię życia swojego dziadka, radiotelegrafisty w Dywizjonie 300. W wyniku wojennej zawieruchy trafił on do obozu koncentracyjnego w Miranda de Ebro w Hiszpanii. Zginął w katastrofie lotniczej w Anglii. Autorka odczytuje listy dziadka i „zszywa” je ze informacjami odnalezionymi podczas podróży jego śladem. Odtwarza wędrówkę przodka, który niczym filmowy Franek Dolas przemierzał Europę, próbując powrócić do ojczyzny. Odkrywa nieznane fakty z jego krótkiego, dramatycznego, lecz niezwykle ciekawego życia
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 179
Czasy nie są dobre dla kapeluszy. Jakby ludzie bali się być za wysocy. Bo kapelusz podwyższa te pięć, dziesięć centymetrów, zależy od fasonu, dodaje do wzrostu. Kiedyś każdy chciał być wyższy.
Wiesław Myśliwski1
Ma ciemne falujące włosy, które rosną od środka czoła, tworząc trójkąt jak u jeży rysowanych przez dzieci. Gęste, prawie zrośnięte brwi kontrastują z jasnymi oczyma.
Może przed wojną oni wszyscy byli piękniejsi?
Moja przygoda z dziadkiem zaczęła się od zdjęcia. Dopóki żyła babcia, niezmiennie wisiało nad jej łóżkiem w wałbrzyskim domu. Potem mama zabrała je do swojego nowego mieszkania. Zerkam na nie, ilekroć ją odwiedzam.
Na portrecie w kolorze sepii elegancko ubrany mężczyzna, lekko obrócony, wychyla się zza ramy, by zachwycić swoją urodą. Jest naprawdę wyjątkowo przystojny. „Jak amant filmowy!” – mówią przyjaciółki. Ale który? Do którego jest podobny? Oglądam zdjęcia Bodo, Dymszy, Żabczyńskiego i innych, ale nie znajduję podobieństw. Dziadek wydaje mi się przystojniakiem innym, bardziej w typie południowym. Kwintesencją wszystkich przystojniaków.
Jego niesłowiańską urodę odziedziczyła moja mama. Twierdzi, że dziadek miał węgierskie pochodzenie. Może jeszcze z czasów panowania andegaweńskiego, kiedy do Rzeczypospolitej przybywała szlachta z Węgier? Ród Boimów, a także Fredrów, miał właśnie takie korzenie.
Antoni, co widać na wszystkich zdjęciach, lubił się dobrze ubrać. Welurowy dwurzędowy, szeroki w ramionach płaszcz, pod spodem biała koszula i krawat, rękawiczki z miękkiej skóry trzymane w rękach, miękko układające się spodnie, kapelusz… Tak został uwieczniony na lwowskiej ulicy w 1936 roku. „Z kim?” – pytam. „Z jakąś dziunią” – śmieje się mama. Uświadamiam sobie, że na tym zdjęciu ma tylko dwadzieścia cztery lata. Wygląda dojrzalej. Ma na sobie marynarkę, jakie wtedy noszono – o kwadratowej linii, która optycznie zwiększała szerokość w ramionach. Może dlatego? A może to kapelusz dodaje mu lat? Na wyretuszowanym portrecie zrobionym u fotografa we Lwowie ubrany jest w ciemny garnitur w prążki (ten sam, zdaje się, rozpoznaję na zdjęciach ślubnych), nieskazitelnie białą koszulę, krawat i… borsalino.
Sięgam do rysopisu z książeczki wojskowej – wzrost: 165 centymetrów. Tu cię mam!
Najbardziej zdumiewa jego elegancja na dwóch zdjęciach zrobionych w Borysławiu (w pobliżu szybu naftowego). Błoto, barak, za nim fragment szybu, białe kłęby dymu, przed wejściem mężczyźni w roboczych ubraniach, prawie czuć mdły zapach nafty, a dziadek w świetnie skrojonym białym garniturze i oczywiście z nieodłącznym kapeluszem. Pewnie jest po pracy. Wygląda jak gość z innego świata, ktoś, kto tylko zwiedza rafinerię. Wygląda, dośpiewuję sobie, jakby chciał być kimś innym, jakby Drohobycz i praca w Polminie nie były miejscem dla niego. Był konserwatorem maszyn.
Wychowywałam się pod portretem pięknego, onieśmielającego dziadka, za to z bliską babcią Manią, babcią Garcią (jak ją nazywaliśmy z bratem Maćkiem w dzieciństwie, bo miała już zupełnie inne kształty niż za młodu, a my namiętnie oglądaliśmy serial Zorro).
Ile oni mieli lat w 1939 roku? Tyle samo – dwadzieścia siedem. Maria Sikora i Antoni Kaczmarz. Babcia dwa miesiące starsza od niego. On urodził się we Lwowie. Ona w Sanoku. Poznali się w Drohobyczu. Ślub wzięli w kwietniu 1939 roku.
Kwiecień, maj, czerwiec, lipiec, sierpień, 1 września…
Chciałabym być pewna, że to było ich najpiękniejsze lato. Nie wiem, jak długo znali się wcześniej. Mama mówi, że niedługo. Poznali się na zabawie. Mam ich zdjęcie: tańczących, zakochanych. Ładna para. Na odwrocie pieczątka: „b. schenkelbach, artysta-fotograf, drohobycz, szewczenki 3”. To samo nazwisko odnajduję pod portretem Brunona Schulza z lat trzydziestych, zamieszczonym w książce Wiesława Budzyńskiego Miasto Schulza.
Bertold Schenkelbach, ten, który dostarczał Schulzowi szklane płyty do tworzenia techniką cliché-verre rycin przeznaczonych do Xsięgi bałwochwalczej. Schenkelbach był fotografem i taternikiem zakochanym w Huculszczyźnie.
***
Babcia spędziła w Drohobyczu dwadzieścia pięć lat, ale w Zagłębiu więcej – pradziadek wcześniej pracował w Borysławiu. „Sikorówna Maryja po uzyskaniu świadectwa ukończenia Średniej Szkoły Zawodowej Żeńskiej w Drohobyczu im. Elizy Orzeszkowej złożyła egzamin na czeladnika z wynikiem pomyślnym i została czeladnikiem przemysłu krawieckiego”. To w 1931 roku. Szkoła, o której mowa, ze względu na kolor cegieł nazywana była czerwoną. W tym samym budynku mieściła się także Szkoła Męska im. Konarskiego, którą ukończył brat babci, Roman. Jako nauczyciel pracował w niej Bruno Schulz. Miał tu kilka godzin rysunku.
Czy kiedykolwiek pytałam babcię o niego? Co prawda Alfred Schreyer twierdził, że nikt go w Drohobyczu nie czytał, jednak chyba ktoś oprócz Józefy Szelińskiej czytał, bo po lekturze Sanatorium pod Klepsydrą „wszyscy w Drohobyczu orzekli, że to «chore», «kuku», że «mój Boże, po polsku, a nic z tego człowiek nie rozumie»”2. Myślę, że babcia tak by na prozę Schulza nie zareagowała. Ale czy czytała?
Nigdy mi nie mówiła, że mieszkała przy ulicy Krokodyli. A mieszkała. Jerzy Ficowski zlokalizował to osławione miejsce jako część ówczesnych ulic Piłsudskiego i Stryjskiej. Obecnie są to ulica Mazepy i ulica Stryjska. Razem z mamą przez ostatnie dwa lata wojny pilnowały domu krewnego, Antoniego Glenia, przy Stryjskiej. Wujek do Drohobycza nie wrócił. Babcia, opuszczając miasto, przytomnie postarała się dla niego o komplet papierów repatriacyjnych. Dostał za nie solidny dom na wsi w okolicach Krosna.
Emocjami się zajmiemy później.
Olek Król3
Mam po nim oczy. Lwowsko-drohobycko-wałbrzyskimi oczami patrzę na Wrocław, który najpierw wybrałam jako miejsce studiów, a potem zamieszkania. Kilka lat temu razem z Edwardem na festiwalu Brunona Schulza szukaliśmy Mesjasza – zaginionej powieści tego genialnego pisarza. W Mieście Spotkań krążyliśmy po labiryncie ulic okalających Rynek, próbując odkryć tajemnicę własnego pochodzenia.
Swoją drogą, jeśli mowa o Schulzu, to raczej trzeba go szukać w Wałbrzychu, gdzie zatrzymał się „drohobycki” pociąg. Tam też mieszkał przyjaciel Schulza, poeta, borysławianin, Marian Jachimowicz. Gdy byłam w liceum, recytowałam jego wiersz: „Sprzęty stają się pomnikami / Jeśli człowiek nie wraca do nich / Jak rzeźby Moore’a otwierają wnętrza / Przez otwory przepływa świat”4. Mieszkał bardzo blisko mojej drugiej babci, Julii, w dzielnicy Stary Zdrój. Zaniosłam mu kiedyś poziomki.
Praca w Polminie była marzeniem robotników.
Stanisław Sławomir Nicieja5
Polmin był chlubą przemysłu międzywojnia. Zdaniem profesora Niciei, autora wielotomowej Kresowej Atlantydy, praca w fabryce dawała prestiż, dumę i fantastyczne zarobki.
Pracowali w niej i mój dziadek Antoni Kaczmarz, i mój pradziadek Ignacy Sikora (ojciec babci). Obaj w tym samym dziale „największej i najnowocześniejszej w ówczesnej Europie rafinerii”: pradziadek jako ślusarz i monter, ekspert od kotłów parowych, dziadek jako pracownik konserwacji.
Czy wiedzieli, że żyją w najbogatszym po Krakowie i Lwowie mieście Galicji, z którego „cysterny z milionami litrów ropy jechały do całej Europy”?
Dziadek, zmieniając w 1937 roku Lwów na Drohobycz, zapewne wiedział i liczył na godziwe wynagrodzenie. Czytam w Kresowej Atlantydzie, że Polmin zatrudniał około dwóch tysięcy wykwalifikowanych robotników, w tym ośmiuset majstrów, a ich zarobki godne były pozazdroszczenia, bo wynosiły od sześciuset złotych do dwóch tysięcy. Obaj byli wykwalifikowanymi robotnikami, a jednak im się nie przelewało. Prababcia Paulina, mama babci Marysi, dorabiała szyciem. Pamiętam powtarzane przez babcię i mamę opowieści o jej niezwykłym talencie i pracowitości, o strojnych sukniach dla bogatych pań. Praca ta była żmudna i wymagała kunsztu w sztuce krawieckiej. Czy Paulina szyłaby, gdyby zarobki pradziadka były tak oszałamiające? Nie znajduję też śladów dobrobytu w książeczkach oszczędnościowych pradziadka Ignacego.
„O Borysławiu słyszałem, że cuchnie, a bieda na jednej ulicy mieszka tam z bogactwem. O Drohobyczu – że dech zapiera, a robotnicy żyją tam po pańsku”.
„Najbogatsze po Krakowie i Lwowie miasto Galicji – centrum logistyczne «galicyjskiej Pensylwanii»”.
„Fabryka dopłaca nam do wynajmu mieszkań, bierze na siebie opłaty za prąd, gaz, kanalizację, kupuje bilety autobusowe – chwali robotnik Marian Krywult, którego odwiedzamy w Kolonii Mieszkaniowej Polminu. W 40 schludnych budynkach mieszka wielu pracowników fabryki. Mają przydomowe ogródki, w pobliżu szkołę, kaplicę, stadion, pływalnię, klub i sklepy. Ich żony mają do dyspozycji trzy bezpłatne autobusy, które służą do wyjazdów na zakupy, na wycieczki w góry czy na grzybobranie”6.
O Zagłębiu Borysławsko-Drohobyckim, pozostałym po wojnie u Rosjan, w PRL-u się milczało. Ale czy to usprawiedliwia dzisiaj tworzenie kompensacyjnego mitu o „galicyjskiej Pensylwanii”?
Mogłabym mieć jeszcze wątpliwości, gdyby nie list dziadka pisany do babci w czasie wojny z obozu w Mirandzie de Ebro7:
[…] mając lat 28 nieskończonych doszedłem do kategorji najwyższej (pierwszej), gaża wynosiła, o ile sobie przypominam 180 zł. To znaczy doszedłem do szczytu „karjery”, teraz pozwolę sobie zadać Wam pytanie: czy mogłem spodziewać się czegoś innego? To znaczy takiego stanowiska, bym mógł więcej zarabiać? Bo mnie się zdaje, że pracą uczciwą to nie, i tu znowu daję Wam moji Kochani za przykład Tata, który pracuje w tym samem przedsiębiorstwie, w tym samem dziale i to przeszło lat zdaje się 20, a niewiele więcej zarabiał. (Miranda, 3 lutego 1942 roku)
Wiele lat po śmierci babci dostałam od mamy plik listów i kartek. Kilka z nich zostało nadanych ze Szwajcarii, większość z Hiszpanii, z obozu koncentracyjnego Miranda de Ebro. Wszystkie pisane przez dziadka do babci. To od nich zaczęło się moje poszukiwanie pamięci, brakującego fragmentu historii mojej rodziny.
Pamiętam, że gdy zabrałam się wówczas do lektury, nie mogłam się oderwać. Byłam trochę onieśmielona, ale nie zmniejszało to zachłanności, z jaką pożerałam każdą linijkę. Znałam i kochałam adresatkę. Nadawcę kojarzyłam głównie z portretu. Babcia dużo o nim nie mówiła. Przecież musiałam pytać! Nie pytałam?
Długo mi się wydawało, że dziadek żył dawniej, o wiele dawniej niż babcia. Babcia się starzała, a on był zawsze młody, piękny i… obcy. Szczerość listów, które czytałam, uczłowieczała go. To już nie była tylko ładna twarz, to był człowiek, który kochał, okazywał złość, entuzjazmował się i wpadał w depresję. Nareszcie usłyszałam jego głos.
Postanowiłam coś z tymi listami zrobić. A może lepiej powiedzieć prawdę: poczułam przymus, by coś z nimi zrobić.
Najpierw przepisałam je na komputerze. Następnie wynotowałam kluczowe fakty i wreszcie zaczęłam badać krok po kroku „wojenne przygody” mojego bohatera, które nie zakończyły się szczęśliwym powrotem do domu.
Szukając dziadka, zrozumiałam, jak bardzo brakowało mężczyzn w mojej rodzinie. O drugim, Michale Hożewskim, cukierniku ze Lwowa, który również „zniknął” podczas okupacji, nie wiem prawie nic. Nie miałam dziadków. Moja mama nie miała ojca. Mój tato swojego ledwie pamiętał.
Może uda mi się przywrócić pamięć chociaż o jednym z nich…
Babcia mówiła o nim Tolek albo Tosiek. On podpisywał się w listach do niej „Twój Tolek”. W liście do mamy i rodzeństwa – „Antek”.
W testimonium ortus et baptismi czytam: „Antoni Robert, syn Jana Kaczmarza i Marii Gródniowskiej”. Wiem, że był najmłodszy z siedmiorga rodzeństwa. Kiedy się urodził 7 czerwca 1912 roku, jego mama miała czterdzieści, a ojciec czterdzieści sześć lat. To byli moi pradziadkowie. Wizerunek prababci zachował się na dwóch zdjęciach ze ślubu dziadków. Była już wtedy po sześćdziesiątce. Pradziadka na zdjęciach nie ma, bo od wielu lat już nie żył. Z metryki chrztu wynika, że był synem Tomasza i Anny, urodził się w Rostweczku koło Mościska. Pradziadkowie mieszkali we Lwowie, najpierw na ulicy Łyczakowskiej 22, potem prababcia już sama z dziećmi na ulicy Kochanowskiego 74. Z sióstr dziadka poznałam w dzieciństwie trzy: ciocię Helę, mieszkającą wtedy w Gliwicach, ciocię Janinę z Sopotu, u której bywałam jako nastolatka, i ciocię Marysię, która pozostała we Lwowie ze względu na męża Ukraińca. Pod koniec lat osiemdziesiątych odwiedziła nas dwukrotnie z nadzieją, że przeniesie się do Polski. Nie doczekała. Żadna z nich nie miała dzieci. Nie poznałam (nieżyjącej już, gdy się urodziłam) najstarszej siostry Józefy. Spotkałam za to w Krakowie jej córkę Ewę i wnuczkę Ajkę.
Najbliższy i najdłużej trwający kontakt mieliśmy z bratem dziadka – Janem. Niemała była w tym zasługa cioci Jadzi, jego drugiej żony, której gościnności, uroku i serdeczności mogłam doświadczać jeszcze niedawno. Z tego związku urodziło się dwoje dzieci: Jacek, mieszkający od lat w Nowym Jorku, oraz Marta, która z Wrocławia zawędrowała do Bielawy. W jej pięknym uśmiechu widzę (a raczej wyobrażam sobie, że widzę) uśmiech mojego dziadka.
Był jeszcze jeden brat – Karol, który pracował w stoczni. Rodzina nie utrzymywała z nim kontaktu. Nie wiem dlaczego. Pozostały tylko plotki o mezaliansie.
Dziadek w 1931 roku ukończył we Lwowie Publiczną Szkołę Dokształcającą Zawodową im. Stanisława Staszica na oddziale instalatorskim. Potem „U mistrza koncesjonowanego Zygfryda Bassa wyuczył się przemysłu instalacyjno-wodo-gazociągowego, podczas swego pobytu zachowywał się wzorowo, pilnie i obyczajnie”. Pięknie, ale jeśli w opowieściach – niedopowiedzeniach rodzinnych jest choćby cień prawdy i jeśli wierzyć w to, że Karol stał się czarną owcą ze względu na ożenek, to – patrząc na wykształcenie dziadka – nie bardzo rozumiem, skąd w lwowskiej rodzinie wzięło się takie zadzieranie nosa. Trzy siostry rzeczywiście „dobrze wyszły za mąż”: Helena za profesora politechniki w Gdańsku, Józefa za dyplomatę, Maria za wykładowcę na Politechnice Lwowskiej. Dziadek nie miał wyższego wykształcenia. Ci „politechniczni” mężowie każą mi konfabulować, że Stefan Kaczmarz z matematycznej szkoły lwowskiej był naszym krewnym. Nic tego jednak nie potwierdza.
Klasa jest przestronna, z dużymi oknami. Ma pobielane ściany, na podłodze parkiet. Z sufitu zwisają małe abażury przypominające metalowe talerze, których wysokość można regulować. W kącie stoi ciemny i smukły kaflowy piec. Chłopcy siedzący w ławkach z tyłu wyglądają podobnie: krótko obcięte włosy, marynarka ze stójką. Trudno ich rozróżnić. Wszyscy notują coś z tablicy stojącej na drewnianym stojaku z prawej strony pomieszczenia. Mój trzynastoletni dziadek siedzi w drugiej ławce od drzwi, właśnie macza pióro w kałamarzu, ale zamiast na tablicę patrzy na drewniany krzyż, który zajmuje centralne miejsce na ścianie. Potem jego wzrok przesuwa się niżej, bada wiszące tam godło Polski. Gdyby spojrzał jeszcze niżej, napotkałby groźny wzrok nauczyciela siedzącego za stołem dopełniającym tę wertykalną linię. Woli wodzić wzrokiem po ścianach. Wszędzie wiszą rysunki i mapy, a wśród nich Wielka mapa Rzeczpospolitej Polskiej. Jest 1926 rok.
Bardzo dobry z robót i ze śpiewu, dobry z gier i gimnastyki oraz z rysunków. Z pozostałych przedmiotów dostateczny. Tak mówi świadectwo ukończenia siedmioklasowej męskiej szkoły powszechnej fundacji Stanisława Skarbka. Ze zdziwieniem odkrywam na pieczęci przybitej na dole cenzurki, że szkoła nie znajdowała się we Lwowie, lecz w powiecie żydaczowskim, w Drohowyżu.
„Ja niżej podpisany Stanisław hrabia Skarbek, c.k. rzeczywisty Podkomorzy, syn Jana hrabi Skarbka i Teresy z Bielskich, wnuk Rafała hrabi Skarbka i Teresy z Boguszów, ożywiony chęcią rozrządzenia majątkiem moim, którym dowolnie władać mogę, a któren częścią odziedziczyłem, częścią własnem staraniem nabyłem, w ten sposób, aby wysokie cele Rządów krajowych wspierać i współziomkom moim po wieczne czasy być użytecznym; postanowiłem w dobrach moich w Drohowyżu w obwodzie Stryjskim Instytut dla Ubogich i Sierót założyć, i wybudowaniu, zaprowadzeniu i utrzymaniu tego zakładu mój majątek poświęcić, w skutek czego rozporządzam, co następuje […].
IV. Do Zakładu mającego być wzniesionym w Państwie Drohowyżu przyjęci być mają w miarę dostarczających środków czterysta ubogich chrześcijan obojej płci i sześćset chrześcijańskich sierót również płci obojej, a podług osobnych Zakładu tego dotyczących się statutów, pierwszym dane ma być mieszkanie, odzienie, pożywienie i stosowne do sił ich zatrudnienie”8.
Hrabia Habdank Skarbek założył swoją fundację w 1843 roku. W rzeczywistości instytut został wybudowany dopiero dwadzieścia lat później, już po śmierci fundatora (zmarł w 1848 roku), i otwarty ostatecznie w 1874 roku. Był to ogromny klasycystyczny, trzypiętrowy budynek z dwoma skrzydłami. Urządzony, jak na tamte czasy, bardzo nowocześnie. Duże jasne pokoje, sala gimnastyczna, bieżąca woda. Oprócz szkoły, pokojów dla dzieci i dla starców mieściły się tam także biblioteka, kuchnia, jadalnia, pralnia, świetlica i wiele innych pomieszczeń służących do zabaw i nauki. Nowoczesne były również zakłady rzemieślnicze, w których osierocona młodzież zdobywała zawód: kowalski, szewski, krawiecki, stolarski, kołodziejski, tokarski, ślusarski. Swoje mieszkania mieli tu personel oraz nauczyciele. Budynek był okolony przez park i ogród.
Dzieci każdego roku było około czterysta. Oddzielnie uczyli się chłopcy, oddzielnie dziewczęta. Nad wszystkimi czuwały siostry felicjanki, zakon zajmujący się przede wszystkim pracą wychowawczą z dziećmi, młodzieżą oraz opieką nad ubogimi i chorymi. W chwili opuszczania zakładu absolwenci mogli liczyć na pomoc w urządzeniu się, zwłaszcza jeśli byli sierotami.
Instytucja dawała ponadto dożywotnie schronienie około sześćdziesięciu starcom. Była to liczba mniejsza, niż założył sobie hrabia.
Szlachetne przedsięwzięcie, któremu między innymi mój dziadek zawdzięczał znośne dzieciństwo, było także znakiem czasów. Wyznanie „sierót i biednych” koniecznie musiało być tożsame z wyznaniem fundatora. Katolika.
Hrabia Skarbek też został wcześnie osierocony. Dzień po jego urodzeniu zmarła matka, a cztery lata później ojciec. Wychowaniem zarówno jego, jak i starszego brata Ignacego zajęła się ciotka Julianna, po mężu Rzewuska. Po jej śmierci dwudziestodwuletni Skarbek dostał niewielki spadek, który potrafił genialnie powiększyć. Zakład dla sierot i ubogich utrzymywany był przez dwa miasteczka, dwadzieścia dziewięć wsi i wybudowany we Lwowie teatr.
Pewnie dzięki majątkowi hrabia mógł pojąć za żonę piękną piętnastoletnią Zofię Jabłonkowską. Anegdota mówi, że zakochał się w niej na balu ku czci królowej neapolitańskiej, na którym – zamiast zgodnie z etykietą zaprosić jej wysokość do pierwszego tańca – podarował go właśnie Zofii. Małżeństwo nie było jednak szczęśliwe. Żona Skarbka pokochała z wzajemnością Aleksandra Fredrę i po trwającym około dziesięciu lat procesie rozwodowym wyszła za niego za mąż. Wszystkie biografie Fredry podkreślają trwałość i szczęście tego małżeństwa obdarzonego dwojgiem dzieci. Hrabia pozostał sam. Jego dzieckiem był teatr we Lwowie, który wybudował, kochał, w którym pozwolił na premierę Ślubów panieńskich i w którym w samotności zmarł.
Dużo czasu minęło, nim Drohowyż upomniał się o szczątki fundatora (był pochowany na cmentarzu Łyczakowskim). W 1888 roku hrabia doczekał się ponownego pochówku, tym razem w rodzinnej krypcie w Drohowyżu.
Teatr od 1944 roku do dzisiaj jest siedzibą ukraińskiego Teatru Dramatycznego im. Marii Zańkowieckiej. Instytut dla sierot i ubogich istniał do 1939 roku. Prowadzące go siostry felicjanki zginęły w 1943 roku z rąk banderowców – zostały zamknięte w kościele i podpalone.
W zrujnowanej, zaśmieconej krypcie nie ma ani jednej trumny.
Wyznaczam trasę Drohowyż–Lwów, by sprawdzić, jak daleko od domu dziadka znajdowała się szkoła. Trzydzieści osiem kilometrów. Samochodem do pokonania w czterdzieści cztery minuty, pociągiem w dwie godziny i trzydzieści dwie minuty, autobusem w trzy godziny i trzydzieści jeden minut! Dzisiaj.
Siedem lat w szkole z internatem. Czy był w niej szczęśliwy?
W albumie, który oglądam u mamy, widzę dwa zdjęcia z tamtego okresu, ma na nich około trzynastu, czternastu lat. Na jednym wygląda jak Staś Tarkowski albo student Oxfordu. Uśmiechnięty, dobrze ułożony chłopiec, śmiało patrzący w przyszłość. Na drugim – Oliver Twist o trochę smutnym, poważnym obliczu. Patrzy prosto w obiektyw, ale spojrzenie ma nieobecne.
Zapewne w dużej mierze został ukształtowany właśnie przez tę szkołę. Pytanie, jak go uformowano. Nieliczne wspomnienia innych wychowanków placówki w Drohowyżu, które udaje mi się odnaleźć, potwierdzają moje przypuszczenia. Główny nacisk kładziono na wpajanie dzieciom ducha patriotycznego i religijnego. Należały zatem do skautów, do Sokoła, a gdy były starsze – do drużyn strzeleckich. Siostry felicjanki kształtowały ich wiarę i moralność.
Widać, że dziadek był wdzięcznym podmiotem zabiegów pedagogicznych – w ostatniej klasie na świadectwie miał z zachowania ocenę bardzo dobrą. Przypuszczam, że dano mu także podstawy nauki rzemiosła i wpojono kulturę fizyczną (pływał, jeździł na nartach).
Jedenaście lat później do tej samej szkoły chodził urodzony w Borysławiu „ojciec” Bolka i Lolka – Władysław Nehrebecki. Nie bez powodu w pierwszych odcinkach popularnej kreskówki nie pojawiają się rodzice głównych bohaterów, a w jednym z późniejszych przemykają siostry zakonne.
Każda historia, którą zaczynam opowiadać, zahacza o taką, o której mówić nie mogę.
Jeanette Winterson9
Wciąż certolę się jak krawcowa, która nie wie, czy sprosta zadaniu. A przecież to nie suknia balowa. Fastryguję, robię przymiarki i odkładam. Migawki, fragmenty, domniemania. Same kawałki. Wzdycham za całością. A przecież mam coraz więcej wiedzy, coraz więcej informacji. Ciekawych, bolesnych, zdumiewających. Wracam do zszywania. Choć nigdy nie dałam się namówić na ustawienia hellingerowskie, to jest w tej podróży coś, co wymyka się mojej racjonalnej głowie.
Od początku poszukiwań jestem przekonana, że im więcej „części dziadka” znajdę, tym lepiej zrozumiem los mojej rodziny, a przynajmniej ostatnich trzech pokoleń. Nasze charaktery i wybory staną się jaśniejsze.
„Znaleźć części dziadka” – zważywszy na jego koniec – to dość makabryczne określenie. Zginął w zderzeniu dwóch samolotów pełnych bomb. Żadnych części dziadka nie znaleziono. Jego pył uniósł się nad Apley w Wielkiej Brytanii. Nie było pogrzebu. Nie ma grobu. Będzie świeczka – ta historia.
– Zgadnij, gdzie jestem? – słyszę głos Eli przez Skype’a.
– W Polsce?
– Nie, nad Ebro.
– Gdzie??? – Nie wierzę, bo to tak, jakby Ela przebywała w mitycznej krainie, o której wiem tylko ja.
– No w Hiszpanii, nad rzeką Ebro.
– O cholera… Elu, tam mój dziadek był w obozie.
– No coś ty… Gdzie?
– W Mirandzie de Ebro!
– Czekaj, zaraz sprawdzę na mapie. Widzę. Długa ta Ebro… Trochę daleko. Stąd to jakieś trzysta kilometrów. Ale nie martw się, zaraz uczcimy dziadziusia. Przeeemeeek!!! Chcesz zrobić coś dobrego? To taki fajny gość, łowi tutaj z Mariuszem ryby. Poczekaj.
Czekam.
W końcu na ekranie laptopa widzę płynące rzeką świeczki w kształcie ryb. A przynajmniej tak mi się wydaje (Ela twierdziła potem, że postawiła świeczki na brzegu. Moim zdaniem – płynęły). A więc płyną rzeką, którą widział mój dziadek. Rzeką, nad którą spędził w obozie prawie dwa lata. Gapię się w ciszy na migocące świeczko-ryby, na ptaki obserwujące je z góry i na nogi Eli i Przemka – oboje są w krótkich spodenkach. Milczymy. Po dłuższej chwili widzę ich od pasa w górę.
– Ja wiem, my tacy trochę nieubrani, ale co tam, uczuć nie trzeba ubierać. Ty wiesz, jakie to było podniosłe?! Normalnie składaliśmy hołd. Jakby wszystko, co się nam wpaja od dziecka, skumulowało się w tym jednym momencie, woda nagle nabrała innej wartości. Marta, to był stuprocentowy apel poległych!
Ela Wróblewska, moja przyjaciółka, dba o dziadka już od dawna. Wiele lat temu, w dniu Wszystkich Świętych, późnym i wyjątkowo zimnym wieczorem poszła po pracy pod celtycki krzyż w Bungay (miasteczko w Anglii), by zapalić za niego pierwszą świeczkę. Krzyż upamiętnia poległych w obu wojnach światowych.
Gdy kilka lat później zapytałam ją o ten wieczór, odpowiedziała:
– Wiesz, pamiętam, że byłam zadowolona. Nikt inny nie postawił tam świeczki. Moja była jedyna. Może ten ogień zawsze się tam tlił, a ja go tylko zmaterializowałam?
Świeczki zapalone przez Elę i Przemka nad Ebro, a także bogactwo materiału zawarte w dziadkowych listach z Mirandy wpłynęły na moją decyzję rozpoczęcia „podróży” od Hiszpanii. Niechronologicznie. Meandrycznie. I pewnie dygresyjnie. Jego biografia będzie patchworkiem, więc szyć ją będę z tych kawałków, które mam i które zdobędę lub dostanę. W kwestii kolejności zdaję się na okoliczności i przypadek. Wiadomo, tak krawiec kraje, jak materii staje. Fastryga została zrobiona.
***
Moją uwagę na szpaltach „Nowego Dziennika” z 28 lutego 1939 roku przyciąga wytłuszczony tytuł Anglia uznała rząd gen. Franco „bez żadnych warunków”. Czytam, dziwię się, czytam, dziwię się – i tak na zmianę do końca artykułu.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Wiesław Myśliwski, Traktat o łuskaniu fasoli, Wydawnictwo Znak, Kraków 2006, s. 368. [wróć]
2. Andrzej Chciuk, Atlantyda. Opowieść o Wielkim Księstwie Bałaku, Wydawnictwo LTW, Łomianki 2015, s. 64. [wróć]
3. Olek Król, były uczeń autorki. Komponuje i nagrywa piosenki. [wróć]
4. Marian Jachimowicz, Oni, [w:] Jaskółki jutra, Wojewódzka Biblioteka Publiczna, Wałbrzych 1996, s. 104. [wróć]
5. Stanisław Sławomir Nicieja, Kresowa Atlantyda, t. 7, Wydawnictwo MS, Opole 2015, s. 36. [wróć]
6. Wszystkie cytaty pochodzą z tekstu Leszka Drelicha Wywczasy w galicyjskiej Pensylwanii („Gazeta Wyborcza”, 25.01.2013, https://bit.ly/2VRipG2 [dostęp: 7.07.2021]). [wróć]
7. W listach zachowano oryginalną interpunkcję i ortografię. [wróć]
8.Statut Fundacyi Stanisława hr. Habdank Skarbka tworzącej Zakład sierót i ubogich w Drohowyżu. Wydane z polecenia Rady Zarządy Fundacyi, Lwów 1875, s. 6. [wróć]
9. Jeanette Winterson, Dyskretne symetrie, tłum. Anna Bernaczyk, Wydawnictwo Rebis, Poznań 2010, s. 33. [wróć]