Szkoła przy Topolowej Drodze - Franciszek Kirło-Nowaczyk - ebook

Szkoła przy Topolowej Drodze ebook

Franciszek Kirło-Nowaczyk

0,0

Opis

[PK] 

 

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 

Piękna i ciekawa postać Ewarysta Estkowskiego – zasłużonego pedagoga i bojownika o polskość szkoły na terenie zaboru pruskiego – stanowiła niewykorzystany dotąd temat literacki. Powieść F. Kirło-Nowaczyka wypełnia tę lukę. Ukazuje ona pierwsze lata działalności młodego nauczyciela. Autor wykorzystał pamiętniki Estkowskiego, dokumenty dotyczące jego życia oraz wspomnienia ludzi, którzy zetknęli się z nim.

 

Książka dostępna w zasobach: 
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 175

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




SZKOŁA

PRZY TOPOLOWEJ DRODZE

Franciszek Kir to-Nowaczyk

SZKOŁA

PRZY TOPOLOWEJ

DRODZE

O pomieść o Ewaryście Estkowskim

WYDAWNICTWO POZNAŃSKIE

Obwolutę projektował

Adam Falkiewicz

Printed in Poland

WYDAWNICTWO POZNAŃSKIE — POZNAN 1958

Wydanie pierwsze. Nakład 5000 + 200 egz. Ark. wyd. 7; ark. druk. 11. Oddano do składania 29. III. 1958. Podpisano do druku 7. VII. 1958. Druk ukończono w lipcu 1958. Papier druk. mat. kl. V, 70 g, 82 X 104/32 z Fabryki w Boruszowicach.          R-9          Cena zł 12,—

POZN. ZAKŁ. GRAF. - ZAKŁAD Nr 2 W POZNANIU

Zlec. Nr 723/58

WASĄG mija truchtem ostatnie, o schludnym wyglądzie parterowe domki niewielkiej mieściny wielkopolskiej.

Są to pierwsze dni października roku pańskiego 1839. Na świecie panuje prawdziwa złota, polska jesień. Słońce, chociaż już jesienne, przygrzewa jeszcze dość mocno o tej porze dnia.

Minęła już wprawdzie pora zbioru ostatnich owoców w sadach, lecz w nagrzanym powietrzu snu je się jeszcze wyraźny zapach jabłek, późnych śliw i gruszek.

W ogródkach przytykających do schludnych kamieniczek prawdziwa rozkosz dla oczu: ostatnie już kwiaty jesieni. Słoneczniki obracające za słońcem pocętkowane twarze, smukłe malwy o delikatnym różowym odcieniu, wiecznie zielony barwinek.

Wasąg wydaj e ostatnie podrygi na wybrukowanej kocimi łbami ulicy, ustępującej miejsca piaszczystej, szerokiej drodze w cieniu starych, pochylonych ku ziemi wierzb. Tylko z rzadka zabieli się tu biało-pienna brzoza, lub topola o szarosrebrnej korze.

Pora jest południowa. Złote, ciepłe promienie słońca padają z ukosa ku ziemi, pożółkłe liście drzew przeczesuje łagodnie pachnący pastuszymi ogniskami wiaterek. Pod bezchmurnym, o lekkiej matowej barwie niebem żeglują kłęby babiego lata. Wieszają

się na gałęziach drzew, badylach suchych, fioletowych ostów, czepiają się końskich grzyw i sierści, odzieży starszawego już wiekiem woźnicy i młodziutkiego pasażera.

Wasąg zdaje się nie jechać, lecz płynąć w sypkim, rozgrzanym piachu polnej drogi. Telepią się na wybojach koła, skrzypią nie smarowane dawno dziegciem osie.

W ustach woźnicy kołysze się jak wahadło zegara wiśniowa, wygasła fajka. Wojciech Kapała milczy. A może się zdrzemnął pod wpływem jesiennego, nużącego ciepła i jednostajnego ruchu wasąga? Albo też zasklepił się w sobie jak żółw w skorupie.

Takie to myśli budzą się w głowie młodziutkiego pasażera, którym jest nie kto inny, a sam pan Ewaryst Estkowski, seminarzysta poznański, odbywający akurat chłopskim wasągiem pierwszą peregrynację do Wojciechowa.

Nie spieszno ani nauczycielowi elementarnemu, ani chłopu do nawiązania rozmowy. Nie odtajała jeszcze nieufność Kapały do panoczka, po którego jeździł aż do Jarocina z rozkazu dziedzica. Żywy zaś i skłonny do obserwacji umysł Estkowskiego notuje tym skwapliwiej wszelkie przejawy życia oglądane oczami, rozkoszującymi się barwami jesieni. Nie dlatego atoli, by mu całkiem obce były owe widziane w tych stronach po raz pierwszy krajobrazy. Robi to z upodobania, z tej wrodzonej potrzeby właściwej ludziom smakującym w pięknie.

Miłe to nader zajęcie, zwłaszcza, kiedy oczy dostrzegają w krajobrazie jakieś bliskie sercu widoki. Ten pagórek z kępą białych brzezin, tamten zagajnik olszynowy nad stawem albo ów wiatraczek machający przyjaźnie skrzydłami, tamta jeszcze wieś na horyzoncie, czy to nie widoki z okolic rodzinnego Drzązgowa w powiecie średzkim? A może Mierzewa, które opuścił dziś rano? Ba! Nawet ta rosnąca samotnie w polu grusza maćkowa przywodzi coś bardzo bliskiego i znajomego duszy młodego nauczyciela. Piękna jest ziemia wielkopolska jak długa i szeroka. Zwłaszcza kiedy ją jesień nasyci tylą barw i woni jak hożą dziewoję w czas świąteczny.

Jednocześnie nie schodzi z głowy myśl, że w zanadrzu na lewej piersi, w kieszeni przydługawego surduta spoczywa nominacja Regencji Poznańskiej opiewająca, że absolwent seminarium nauczycielskiego Ewaryst Estkowski za wolą władzy zwierzchniej obejmuje posadę nauczyciela elementarnego w nie znanej mu bliżej wsi o nazwie Wojciechowo...

Twarz młodego seminarzysty zmienia się nagle, znika z niej beztroski wyraz kontemplującej zadumy, a jego miejsce zajmuje nie licująca z młodocianym wiekiem powaga.

W duszy budzą się wspomnienia. Ojcowski dworek w Drzązgowie, szkolne lata w Bierzglinie, później w Jarząbkowie, czasy studiów w Poznaniu, twarze przyjaciół i kolegów, oblicza nauczycieli, jakieś nie-skrystalizowane ideały, porywy górnolotne, marzenia...

Zgoła inne myśli kołują jak stada ptaków po głowie Wojciecha Kapały. Wzrok chłopa obojętnie prześlizguje się po wyzłoconym jesiennymi kolorami święcie, nic go w krąg jak okiem dojrzeć nie urzeka ani nie budzi w duszy pańskich, subtelnych myśli. Zwyczajne to chłopskie troski i kłopoty. Natrętne jak muchy, że ani oka zmrużyć, ani odetchnąć swobodnie pełną piersią.

Kiedy w chałupie gąb co niemiara, a ze spłachcia ziemi tyle zbierzesz, ile kot napłacze, ech — Kapała macha ręką — a tu, na psa urok, nauczyciel na wieś się pcha i nowa bieda!... Nowy kłopot o trojaki na elementarz, na tabliczkę, na rysiki!...

I stąd ta nieufność do panoczka, co się nieproszony pcha do Wojciechowa, jak niepożądany gość na wesele albo dodatkowa gęba do głodnego stołu...

Cudownie przygrzewa słońce! Czarna, mocno już sfatygowana surducina zaczyna nie na żarty dopiekać. Na czole seminarzysty pojawiają się drobne kropelki potu. Ściera je tanią, kraciastą chustą.

Zdejmuje z głowy wysoki, sztywny kapelusz i pedantycznie usuwa z niego niewidoczne ziarenka pyłu. Z zakłopotaniem przygląda się zakurzonym i srodze pomiętym połom surduta. Przerobiony przez domorosłego krawca w Środzie, ani się umywa do tego rodzaju wykwintnej przy odzie wy, jaką Estkowski widywał na ulicach Poznania. Poznań! Miasto nader ruchliwe, z szerokimi ulicami i placami, z zabytkowym ratuszem w rynku, co dziełem jest włoskiego mistrza. — Grzeje słoneczko, ha! — przerywa ciążące mu na duszy milczenie woźnica. Kątem oka mierzy odzianego w cudacką przyodziewę nauczyciela. Jak komin sterczy na kolanach pasażera czarna rura kapelusza. Spencerek na panoczku też miejską modą skrojony, chociaż lata wysługi widać na nim. Twarz i rączki białe jak u kleryka. Ni stąd, ni zowąd zwiduje się Wojciechowi Jasiek Szkudlarków, sołtysowy synek, paradujący w czasie świąt w sutannie na wsi. Tyli że Jasiowa gęba nie ma w sobie nic z tej „ślacheckiej” delikatności, którą Kapała dostrzega w obliczu młodziutkiego seminarzysty. Biała, bo biała, jako że nauka krew z niej wyssała, wiadomo! Ale co nie pańska, to nie pańska! Nasienie nasieniu nie równe! — rozstrzyga po chłopsku. I kontent jest z czegoś niezmiernie. Jakoż nie dręczy go już myśl o wydatkach na elementarze, tabliczki i rysiki.

— Wygodnie to panoczkowi? — kontynuuje, ustępując pasażerowi miejsca na siedzeniu zrobionym ze snopka słomy i nakrytym derką. — Chłopski wasąg, nie kareta! — uśmiecha się pod zawiesistym, spłowiałym jak wiechcie wąsem. — Pewnie ta panoczek z dziedziców... — dodaje zaraz wścibsko.

— Z żadnych ja dziedziców, gospodarzu! — pada odpowiedź.

— Aaaa! — rozdziawił Kapała gębę od ucha do ucha. — Pewnikiem z mieszczan... Z onych kupców, co po miastach siedzą...

Nabija ze spokojem fajkę, rad z własnego konceptu.

Młodego pasażera bawić zaczyna owa trochę wści-bska ciekawość chłopa. Figlarne ogniki zapalają się nagle w oczach, korci go, by podroczyć się nieco z woźnicą.

— Ani z dziedziców, ani z kupców, gospodarzu!

— Przecie też nie z Żydów!... — nie dał się złowić na wędkę Kapała. — A jakie to przezwisko panoczek ma?

— Estkowski.

— Eskoski? — przekręca z chłopska Wojciech. Ale już po chwili dorzuca z niejaką godnością — Znaczy się panoczek szlachcic...

Smuga cienia przelatuje po młodzieńczym obliczu seminarzysty. Wspomina niewielkie Mierzewo, stale zatroskanego ojca, krzątającą się po domu matkę z pękiem kluczy u pasa. Czymże jest szlachectwo krwi wobec szlachectwa duszy prostego nawet chłopa? Jakiegoż to blasku dodaje klejnot szlachecki biednemu dzierżawcy folwarczku, na którym o zaspokojenie codziennych potrzeb ciężko, a co tu dopiero mówić o fortunie?

— Szlachcic, gospodarzu — mówi wolno Estkow-ski. — Ale splendoru żadnego mi to nie przysparza, bom goły jest jak mysz kościelna! Cała moja chudoba to ten oto kufer z książkami. Z tej samej ja co i wy, gospodarzu, gliny!... Nie masz różnicy między panem i chłopem, kupcem... i Żydem — dorzuca z pośpiechem.

Wojciech kręci głową. Jakoż nie na chłopski rozum takie pańskie gadanie. Miejsce chłopa gdzie indziej, pana gdzie indziej, nawet kupca i Żyda... Chłopu, wiadomo, za pługiem chodzić, panu po pokojach w pałacu paradować, kupcowi łokcia pilnować, a Żydowi szabasowej świecy!... Porównania nie ma! Nawet w kościele panowie bliżej ołtarza i dobrodzieja. Próżna to deliberacja, bo głową muru nie przebijesz!

Prosty, chłopski to pomyślunek. Nie podzieli się nim z panoczkiem Kapała, bo słowo treści nie sprosta, wiadomo! Tak ino duma sobie Wojciech, po okolicy się obzierając.

— Ładną dał Pan Bóg jesień! — wciąga Wojciech nauczyciela w rozmowę. Rad by pogwarzyć sobie z panoczkiem o tym, co bliskie chłopskiemu sercu i duszy. — Wio, małe! — zachęca do żwawszego chodu drobne, wychudzone koniki. Z nawyku, bo koni-ska nie przyspieszają kroku. Zwieszają jeszcze niżej nieforemne, kanciaste łby z frędzlami babiego lata w skudlonych grzywach.

— Polska jesień złota! — woła Ewaryst. — Pożółkłe liście, srebrne nitki przędzy... I okolica piękna! Jako żywo! Jakbym rodzinne strony miał przed oczami! Po prawdzie, to rodziciele moi teraz na dzierżawie w Mierze wie siedzą... — zwraca się do woźnicy.

— Moje rodzinne gniazdo Drzązgowo, w ziemi średz-kiej. W Mierze wie ojciec kilkanaście dziesięcin w pacht wziął i niebogato u nas...

— U nas w Wojciechowie możne państwo! — chełpi się nie wiadomo dlaczego Kapała. — Iw Cerek-wicy, i gdzie indziej... Możne państwo! Pan w pana jakby ulał!... Wyjadą, bywa, na polowanie abo w zimie kuligiem, jest na co popatrzeć! Pałace u nich wielgachne! I ziemi dużo! Cuganty w stajniach.

— Stablewscy! — woła Estkowski. — Znakomity to ród!

— Ino że starszy pan dziedzic trocha przygłupa-wy... Na ganku se cięgiem przesiaduje i psami się zabawia...

— A młody pan Stablewski?

— Jak pan!

— O postęp, słyszałem, wielce dba. Nowe sposoby gospodarowania u siebie zaprowadza!

— Juści! — przytakuje bez entuzjazmu Wojciech.

— Pańska to sprawa!... Wio, małe! — śmignął batem nad grzbietami koni.

— I chłopska zarazem, gospodarzu! — replikuje serdecznym tonem Estkowski. — Przykład brać wsi ze dworu. Każda bryłka ziemi mieści w sobie ziarnko złota, które się pracą i przemysłem z niej wydobywa!

— Zaś tam, panoczku! — kręci głową Kapała. — Insze pańskie są sprawy, insze nasze, chłopskie. Nie wypisać, nie wymierzyć! Dwór, panoczku, sobie, wieś sobie. Panom cuganty, chłopom kobyłki jak zające! Wio, małe! Bieda na wsi biedę popędza. Na przednówku głód w oczy zaziera. Chałupa przy chałupie z gliny ino a z drzewa. Ino tych dziecisków nikaj nie brak... U mnie tego dziewięcioro! Najstarszej, Agnieszce, na czternasty idzie, najmłodsze w kolebce...

— Do szkoły je posłać, gospodarzu.

— Wydołam to?

Wasąg wtoczył się w las. Droga zrobiła się węższa, wyściełały ją szerokie, pierzaste cienie drzew. Rzadsze partie lasu przeświecało zachodzące słońce. Wśród bursztynowych pni sosen mignęła bura sylwetka sarny, stukały niewidoczne dzięcioły. Zieloną głąb lasu urozmaicały kapiące od złota brzozy.

— Daleko jeszcze? — pyta nauczyciel. Ogarnia go zmęczenie i senność. Doskwiera głód. Monotonia lasu działa usypiająco. Widać to także po woźnicy.

— A kawałek jeszcze za lasem — odpowiada półgębkiem. Oczy Kapały myszkują po młodej dębinie. Taksują ze znawstwem wartość rosłych, dorodnych dębczaków.

Wstrzymuje nagle konie.

— Prrr!...

Tuż przy drodze spoczywa spory dębowy pień. Widać na nim świeże ślady siekiery. Wojciech zeskakuje z wozu.

— Przyda się!... — rzuca krótko. Po chwili dęb-czak znajduje się w wasągu. Konie ruszają stępa w dalszą drogę.

— Czyj to las? — pyta Estkowski.

— Po prawemu boży, panoczku... — pada chytra odpowiedź. Nauczyciel uśmiecha się. Przychodzą mu na myśl utarczki ojca o kradzieże leśne. Działo się to jeszcze w Drzązgowie, gdzie był kawałek lasu. Ojciec strzelaniem z fuzji na wiatr płoszył zakradających się po nocach do lasu chłopów. Niewiele to jednak pomagało. Kradzieże nie ustawały i stary bór znikał prawie w oczach.

Tymczasem Kapała dobywa spod słomy zawiniątko z chlebem i rozkłada je z nabożeństwem na kolanach. Konie zwalniają i tak już powolne tempo. Puszczone wolno lejce zwisają bezwładnie.

— Nie pogardzi panoczek? — woźnica podaje Est-kowskiemu połowę czarnej, czerstwej kromki. Nauczyciel przyjmuje chleb w milczeniu. Razowiec ma cierpki smak ziemi, która go wydała.

Las rzednie, wreszcie ustępuje miejsca rozległym, sięgającym aż po horyzont polom. Gdzieś niedaleko dymią pastusze ogniska. Znajomy zapach dymu łechce nozdrza.

Napierają z siłą wspomnienia. Powraca obraz Drzązgowa, widoki jesiennych pól, wspólne zabawy w gronie chłopskich rówieśników, pastusze ogniska, pieczone w popiele kartofle. Działa niezmożenie czar tamtych lat. A wszystko to robiło się w wielkiej tajemnicy przed ojcem, bo pan Estkowski niechętnym okiem patrzył na komitywę własnego potomstwa z wiejską dzieciarnią. Młodzieńcze te eskapady zdradzało jednak przesycone dymem ognisk ubranie, czasem guz na czole, rozdarte porcięta. Czuło się w takich razach ojcowski harap na własnej skórze. Matka nie zawsze zdołała zapobiec gniewowi rodzica. Stare, miłe wspomnienia!...

Słońce znacznie już przechyliło się ku zachodowi. Lekka, popielata poświata leżała nad okolicą, kładła się szeroko na pola, drgała wesołymi barwami w okienkach chałup. Nad strzechami rosły w górę jasne, prawie nieruchome dymy.

— Na pogodę się ma — odezwał się Kapała. Otarł po jedzeniu usta wierzchem dłoni i zakurzył fajkę.

— Bóg wam zapłać! — dziękuje Estkowski za chleb.

— Niech na zdrowie panoczkowi idzie!

Nauczyciel obserwuje twarz woźnicy. Nie ma chyba tyle lat, na ile wygląda. Spod burego kapelusza wymykały się skudlone, mocno już posiwiałe włosy i opadały na zatłuszczony kołnierz zrudziałej kapoty. Z postrzępionych rękawów sterczą suche, nabrzmiałe grubymi jak postronki żyłami ręce. Małe, pozbawione blasku oczy chłopa zapatrzone są przed siebie.

— Ot, tam Wojciechowo! — krzywe biczysko pokazuje oddaloną jeszcze wieś. — Na prawo Jaraczew. Za pacierz staniemy, panoczku, we dworze. Wio, małe!

— We dworze?

— Ano! Pan e k u n u m tak przykazał. A szkoła tam, kędy owe topole. Znaczy się przy drodze do Borku...

Oczy nauczyciela długo wpatrują się w jakiś nieokreślony punkt na horyzoncie...

P AN Tymoteusz Zwierzycki akurat ku oficynie zmierzał, gdy doszło go nagłe, gwałtowne ujadanie psów. Zawrócił szybko z drogi i po chwili znalazł się w głównej alei parku, prowadzącej od bramy w kierunku pałacu.

Oczom ekonoma przedstawił się zgoła osobliwy widok. Oparty plecami o pień starego jaworu, stał jakiś obcy mu człowiek i opędzał się sforze pańskich wyżłów. Psy nacierały nań raczej dla fantazji, bo zwierzęta były z natury spokojne i krzywdy nikomu nie czyniły. Tyle że strachu mogły nie lada napędzić.

Pan Tymoteusz strzelił raz i drugi z harapa i wnet zgraja z wesołym poszczekiwaniem przepadła w mrokach wieczora.

— Bardzom zobowiązany panu! — zawołał przybysz. — O mało mnie te bydlęta odzieży nie pozbawiły! Tak mi się do surduta i noga wic dobierały!

— Próżna obawa, waćpan! — krzyknął pan Tymoteusz. — Niezjadliwe one! Więcej do swawoli i hałasu skore. Ale ktoś ty, waćpan, i jaka potrzeba zagnała cię w te strony?

— Ewaryst Estkowski, do usług, nauczyciel elementarny.

— A, nasz nowy bakałarz! Czekałem na waszmo-ści! Zwierzycki jestem. Tymoteusz Zwierzycki, ekonom.

— Bardzom rad z poznania! — rzekł Estkowski, z trudem wytrzymując silny uścisk dłoni ekonoma. — Właśnie co podwodą się tutaj dostałem. A nie będąc świadom, dokąd mi iść trzeba, do parku wszedłem i tu mnie taka psia opresja spotkała. Rad bym jednak wiedzieć, czemu to inwitację do dworu mam zawdzięczać?

— A co byś, waćpan, na Boga, w szkole robił, skoro tam nic prócz starych gratów i kurzu nie zastaniesz? — zaśmiał się pan Tymoteusz. — Do siebie waćpana zabieram, do oficyny!

— Obawiam się, że zbytecznej fatygi pani ekono-mowej przybyciem swoim przysporzę!

— Banialuków, waćpan, nie pleć! — obruszył się pan Tymoteusz. — Nikt się z tobą ceregielować nie będzie, bo mi żona od roku obłożnie chora i łóżka nie opuszcza. Ale mam ci gospodynię doma, mam! Elźbietka... No, idziemy! A cóż to dźwigasz takiego, hę?

Pan Tymoteusz spostrzegł w ręku nauczyciela sporych rozmiarów kufer domorosłej roboty.

— Posag to mój, panie ekonomie! — zaśmiał się Estkowski, ujęty do głębi serdecznym, choć nieco rubasznym zachowaniem się ekonoma. — Koszul w nim kilka i najcenniejsze moje dobro, książki.

— Nietęgo cię rodzina wyposażyła! Ale tego się nie wstydź! Jakeś to, waćpan, po nazwisku, bom zahaczył?

— Estkowski.

— Szlachcic?

— Szlachcic.

— Skąd rodem?

— Za dziadami z Litwy, a urodziłem się w Drząz-gowie, w ziemi średzkiej.

— Folwark dziedziczny?

— Był nim jeszcze za moich lat dziecięcych. Teraz ojciec na dzierżawie w Mierze wie siedzi.

— I jam, waćpan, z rodowej szlachty, a dziś mi po berle marszałkowskim harap ekonomski ostał!

Przystanęli wrychle przed parterowym domostwem w cieniu jaworów.

— Ot, i oficyna, waćpan! — rzekł pan Tymoteusz. — Zrobi wielkie oczy Elźbietka, gdy jej wasz-mości zarekomenduję! Ha!

— Elźbietka? Daruj, panie ekonomie! — odezwał się Estkowski. — Takem ciekaw onej Elżbietki, że zapytać muszę, kto ona. Po raz wtóry słyszę już o niej...

— Obaczysz, waćpan! A teraz baczenie daj, bo sień tu ciemna i gratów w niej pełno!

Z sieni ciemnej i głębokiej jak czeluść powiało stę-chlizną. Z boku, przez szparę w drzwiach przeciskało się wąskie pasemko światła.

— Zatrzymaj się, waćpan! — rzekł pan Tymoteusz. — Światło przyniosę.

Za chwilę prowadził już gościa do obszernej, nisko sklepionej, mającej świąteczny wygląd izby. W świetle łojówki wyłoniły się z ciemności ubogie sprzęty. Duży stół zawalony księgami gospodarskimi, antyczna, gdańskiej roboty szafa, zasłane wysoko łóżko, parę krzeseł i ława sosnowa pod ścianą.

— Rozgość się, waćpan! — rzekł pan Tymoteusz.

— A ja dyspozycje wydam tymczasem Elżbietce. Pi-jesz?

— Nie, panie ekonomie!

— Hm... — mruknął pan Tymoteusz, znikając za drzwiami.

„Kto zacz owa tajemnicza Elźbietka? — głowi się Estkowski. ■— Pewnie jaka stara krewna ekonoma prowadząca mu dom w zastępstwie chorej małżonki. W Drzązgowie też bawiła taka leciwa ciocia, ale potem umarła. Pomagała pani matce w zajęciach gospodarskich. Do niej to chodziło się po smaczne konfitury, po placek z rodzynkami... Ej, stare, dobre drzązgowskie czasy!”

Na stole płonie migotliwym płomieniem tania ło-jówka. Za oknem widać w księżycowym świetle grube pnie jaworów. Ściany izby toną w półmroku. Widać na nich jakieś stare, wyblakłe konterfekty, parę jelenich rogów, pęki zasuszonego ziela.

Skrzypnęły gdzieś drzwi. Uwagę Estkowskiego zwraca nagle drewniane przepierzenie, za którym wyraźnie krząta się ktoś. W szczelinie błyska światło. Jakiś miły głosik nuci z cicha znajomą piosenkę o Laurze i Filonie... Czyżby to owa tajemnicza Elż-bietka?

Gość podchodzi na palcach do przepierzenia i zapuszcza wzrok w szczelinę... Cofa się jednak momentalnie, twarz jego pokrywa się nagłym rumieńcem. Za cienką ścianką przepierzenia krzątała się jakaś młoda osóbka w bieliźnie tylko, na którą nakładała bez pośpiechu nieokreślonego koloru sukienkę...

Po chwili drzwi skrzypnęły znowu, za przepierzeniem światło zgasło. Na wargach nauczyciela pojawił się przekorny uśmieszek. A więc udało mu się odkryć zagadkową mieszkankę oficyny. I nie żadna to stara klucznica w rodzaju cioci Balbisi z Drząz-gowa! Ale młode i nader chyba powabne stworzenie.

Trwał jeszcze pod urokiem miłego widoku, gdy w progu stancji ukazał się z powrotem pan Tymoteusz, prowadząc za rękę młodziutką, niezwykłej urody dziewczynę.

— Oto moja jedynaczka, Elźbietka, waćpan!

Estkowski zerwał się z krzesła i złożył cudnemu zjawisku głęboki, prawdziwie wersalski ukłon. Piękna ekonomówna spiekła raczka, długie jej rzęsy zatrzepotały jak kłosy na wietrze, powoli, jakby z namysłem podała gościowi kształtną, lecz ze śladami pracy dłoń.

Miała na sobie skromną, lecz gustownie skrojoną sukienkę, dwa długie, koloru dojrzałego lnu warkocze zwieszały się jak dwa lśniące węże aż do kolan dziewczyny.

— Zaiste! — wykrzyknął Estkowski przetrzymując w swej dłoni rączkę panny Z wierzy ckiej. — Nie spodziewałem się ujrzeć pod tym dachem tak pięknej istoty!

— A waćpan coś sobie wykoncypował, hę? — zapytał pan Tymoteusz.

— Jeśli moja szczerość nie urazi panny Ęlźbietki, to miałem na myśli podstarzałą klucznicę w guście mojej zmarłej ciotki Balbisi!

— Hahaha! — zahuczał jak trąba rozbawiony ekonom. — A bodaj cię! Imaginujesz sobie moja panno? Ciocia Balbisia! A niechże cię, panie Estkowski, kule biją! No! A ty, waćpanna, jako widzisz naszego nowego bakałarza?

— Że pan Estkowski komplimenta prawić umie! — odparła Elźbietka, przełamując pierwsze onieśmielenie. — A ja nie znajduję siebie powabną ani tym bardziej okrzesaną. Powabniejsze i bardziej edukowane musiałeś pan widywać w świecie kobiety!...

Na pełnych, wiśniowych wargach ekonomówny zakwita przekorny, z odrobiną niewinnej, dziewczęcej kokieterii uśmieszek.

— O! Daruj pani grubianinowi jego słabe w takowych sprawach rozeznanie! — woła zachwycony rezolutną postawą dziewczyny seminarzysta. — Bliższe mi były do tej pory nauki niźli niewczesne amory!

— A teraz? — na szafirowe oczy Elźbietki pada cień długich, powłóczystych rzęs. Piersi jej podnoszą się i opadają szybko jak poruszona nagłym wiatrem fala.

— Teraz niech mi wolno będzie ocenić pani skromność jako wielką zaletę jej charakteru i raz jeszcze wyrazić mój niekłamany podziw dla jej urody!...

— Och! — panna Z wierzy cka oblewa się pąsem i znika za drzwiami stancji.

— Spłoszyłeś waćpan ptaszka! — pan Tymoteusz rozkłada bezradnie ręce. — Nienawykła ptaszyna do tak dwornych słówek!

— Śliczny to kwiat w tym pustkowiu! — wzdycha gość.

— Nie oponuję, waćpan, dalibóg! — rzecze ekonom. — Prawdziwy to skarb i jedyna pociecha moja! Dziewczyna jak malowanie, cóż, kiedy pracy ma po łokcie... Żona mi, jak wiesz, choruje, ja gościem bywam w domu... Rozrywki żadnej! Tyle że sobie książkę poczyta i na szpinecie czasem chorej zagra.

W oku pana Tymoteusza zalśniła łza.

— Niejedne, widzę ja, talenta w pannie Elźbietce drzemią! — mówi gość nasłuchując pilnie. Za przepierzeniem skrzypnęły nieznacznie drzwi i ktoś zapewne z uszkiem przy ścianie podsłuchuje...

— A drzemią, drzemią! — podchwytuje mile połechtany pochwałą swej latorośli pan Tymoteusz. — I strawę przyrządzi, kur i indyków dopilnuje... A jak się na ziółkach zna, waćpan! Od ksiąg gospodarskich też nie stroni!... Rękę w pisaniu ma wprawną, że lepiej i sam pisarz gminny nie potrafi!

Wieczerzę, około której zakrzątnęła się Elźbietka, spożyli we troje, bowiem chora pani Zwierzycka przyjmowała posiłki w łóżku.

— A teraz sza, dzieciaki! — strofował żartobliwie młodych pan Tymoteusz. — Nie lubię, jak mi kto gadaniem w jedzeniu przeszkadza! Waćpan też sobie nie folguj, boś głodny z podróży! Chłopskimi chabe-tami telepałeś się jak kramarz.

— Dlaczegoś dworskich cugantów po pana Est-kowskiego nie posłał, ojczulku? — przemówiła nie podnosząc oczu Elźbietka. Nie mogła się opanować jeszcze po usłyszanych niedawno temu komplementach młodego gościa. Dzwoniły jej dotąd w uszach jak najcudniejsza muzyka. Ale kiedy nadarzyła się okazja, spoglądała spod spuszczonych powiek na seminarzystę z ukrywaną dyskretnie ciekawością.

Spodobała się ekonomównie smagła, pozbawiona żywszych rumieńców twarz, wyraziste, głęboko osadzone oczy o jakiejś nieokreślonej, melancholijnej zadumie. Twarz tę cechowała niezgłębiona dobroć i szlachetność.

Pan Tymoteusz zajęty jedzeniem albo nie dosłyszał pytania dziewczyny, albo też zbył je z niewiadomej przyczyny milczeniem. Jadł dużo i powoli.

Ale już pod koniec wieczerzy dał się ponieść wspomnieniom i bawił gościa opowiadaniem o dworach, w których wypadało mu ekonomować, o wystawnym i najczęściej próżniaczym życiu szlachty, o polowaniach i alkowianych skandalikach.

Estkowski o pana Stablewskiego inwigował, bo wiele dobrego o nim od ojca słyszał, jako że pan to pono światły i o postęp wszelaki w gospodarstwie dba.

Pan Tymoteusz chętnym uchem słuchał owych pochwał. Gorliwie przytakiwał słowom gościa. Bo odkąd młody pan Stablewski po zdziecinniałym ojcu majątek spory przejął, plony się dwakroć podniosły i hodowla wielce na zmianie sposobu gospodarowania zyskała.

— Mało waćpan znajdziesz wśród okolicznych ziemian jemu podobnych! — mówił nie bez przechwałki pan Tymoteusz.

— Gdyby to nasz lud owe postępy w gospodarstwie rolnym rozumiał i w ślady naszych światłych ziemian poszedł! — odezwał się Estkowski. — Nikt jeszcze nie obliczył, do jakiego stopnia urodzajność ziemi doprowadzić można. Z najdzikszej ziemi człowiek pracą i przemysłem użyteczną rolę uczynić potrafi! Zamożność, dobry byt, słowem, bogactwo narodowe na rolnictwie się u nas zasadza.

— Dalibóg, waćpan! — zawołał pan Tymoteusz. — Widzę ja w tobie niepoślednie aspiracje i na rolnika! Ojciec waszmości też nie lada rolnik być musi!

— Obowiązek to przynależny do stanu rolniczego, panie ekonomie! — odrzekł nauczyciel. — Od kogoż to, jak nie od ziemian przykład iść powinien? Chłop nasz poza własne opłotki nosa nie wyścibi, pomoc mu tedy okazać trzeba, by w pracy na roli zysk swój i przyszłość swoją widział.

— Nie sprzeciwiam się, waćpan — powiedział pan Tymoteusz. — Ale pierwej nam bielmo ciemnoty zdjąć z oczu ludu. Jakże inaczej zrozumie, có postęp, a co zacofanie?

— Poprzez szkołę elementarną winno iść owo zrozumienie postępowych sposobów gospodarowania na roli, panie ekonomie.

— My tu gadu, gadu, panie Estkowski, a Elźbietka się nudzi! — zakończył tę wymianę myśli pan Z wierzy cki.

— Słyszałem od ojczulka, że pani w literaturze gustujesz — zwrócił się gość do ekonomówny. — W jakiejże to, wolno wiedzieć?

— Och! — zarumieniła się dziewczyna. — U mnie wyboru wielkiego nie ma! Ale nad wszystko, co posiadam, najbardziej sobie cenię poezje pana Mickiewicza!...

— I ja się, pani, w wierszach pana Adama lubuję! Znasz to pani?

Litwo! Ojczyzno moja! Ty jesteś jak zdrowie,

Ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie, Kto cię stracił. Dziś piękność twą w całej ozdobie Widzę i opisuję, bo tęsknię po tobie...

Głos nauczyciela nie ma specjalnych walorów. Deklamuje po prostu, bez silenia się na sztuczne efekta, jakby mówił. A jednak owe piękne strofy działają na słuchaczy swoją prostotą i celnością słowa. Elźbietka siedzi bez ruchu, zapatrzona w gościa, pan Tymoteusz pociąga znacząco nosem, podnosi ukradkiem rękę do oka.

Przez chwilę głęboka pisza zalega stancję. Skwierczy świeca, za oknem czernieją w świetle księżyca pnie i konary jaworów.

— Ile dałabym za to, by posiadać owo poema! — wyrywa się z warg ekonomówny.

— Mam je, pani! — woła Estkowski.

— Pan je masz? Co za szczęście! Dawno marzyłam o tym, by je w całości poznać...

Gość zrywa się natychmiast od stołu, spieszy do stojącego pod ścianą drewnianego kufra i za chwilę podaje Elźbietce Mickiewiczowego Pana Tadeusza. Dziewczyna ze wzruszeniem bierze książkę z rąk nauczyciela i przyciska do falującej mocno piersi.

Pan Tymoteusz otarłszy ukradkiem łzę w oku, dobywa z kredensu butelkę nalewki i napełnia trzy kieliszki.

— Pijmy zdrowie pana Adama! Ekonomowałem u państwa Gorżeńskich w Smiełowie w pamiętnym roku listopadowego powstania — rzekł drżącym głosem.

— I pan widziałeś Mickiewicza? — podrywa się gość. — Mówże pan o nim, na miłość boską!

— Widziałem, jak waćpana widzę w tej chwili. Niepozorny to z natury był człek... Szaro się nosił, w czamarze ubogiej, lecz ochędożnej. Pomnę, jak z panią Konstancją Łubieńską po alejach się w parku przechadzał... Jak go po okolicznych dworach niby udzielnego księcia z honorami przyjmowano. Ale do powstania nie poszedł... Wyjechał niebawem za granicę i pono teraz w Paryżu bawi...

— I tam poema swoje z tęsknoty za krajem napisał... — rzekł Estkowski. — Poeta to na miarę wieszcza narodowego!

Rozeszli się około północka. Pan Tymoteusz do chorej jejmości, panna Elźbietka do swojej maleńkiej alkowy za przepierzeniem. Estkowski miał zanocować w stancji, w której posłanie przygotowała mu ekonomówna.

Stancja pogrążyła się wkrótce w ciemności, tylko przez szparę w przepierzeniu przezierało nikłym pasemkiem światełko. Do uszu gościa dochodził szelest odwracanych kart książki. Rychło jednak popadł w głęboki sen.

Słyszała jego równy oddech panna Zwierzycka, kiedy odłożywszy poema Mickiewiczowe zgasiła światło. Nad oficyną szumiały stare jawory... Ale sen długo nie przychodził tej nocy. Biło niespokojnie serduszko, jakaś nie znana dotąd rozkoszna lubość obezwładniała ciało...

Zasnęła, gdy pierwsze kury opiały nowy dzień.

WlADOMOSC o przybyciu nowego nauczyciela tego jeszcze wieczora obiegła całą wieś. Rozniosły ją jako nowinę szczególnej wagi Kapało we dzieciaki. Już z daleka zobaczyły ojcowski wasąg, jak od drogi jaraczewskiej ku dworowi skręcał, ale z powodu gęstniejącego mroku niewiele wymiarkowały.

Zaczekały na powrót ojca u wrót. I zaledwie Wojciech zdążył wjechać w podwórko, już go obstąpiły ze wszystkich stron i zamęczały pytaniami.

Rad z powrotu do domu, Wojciech zakpił sobie zdrowo z dzieciarni. O, straszecznie srogi nowy pan nauczyciel! Wąsiska ma długachne, aż je za uchem zakręca, a głowę kominem nakrywa, jak sam pan konsyliarz z miasta.

Widziały raz dzieci pana „dochtora”, jak go do starszego pana Stablewskiego pańskie cuganty wiozły. Wielce się wówczas dziwowały onej „rurze” na doktorskiej głowie.

— A rózgę nowy pan nauczyciel mają?

— Hoho! Jeszcze jaką! — żartował Kapała. — Wielgachną!

— Rety! — zapiszczały jak spłoszone myszy.

Z takim to groźnym obrazem nauczyciela w oczach puściły się dzieciaki kłusem na wieś.

Zaleciały wpierw do Wojtkowiaków, jako że było tam najbliżej, bo chałupa stała po drugiej stronie drogi, naprzeciwko. Pytlowały jedno przez drugie powtarzając wiernie zasłyszane z ust ojca nowiny.

— Skoro on taki, to do szkoły nie pójdziewa! — odął pucułowatą twarz Józek. Przypominał wtedy jako żywo pana młynarza z młyna na Obrze.

— Żeby na portki brać! — poparł brata młodszy od Józka o dwa lata Piotruś. — Nie głupim!

— A jak pan dziedzic rozkażą, żeby musowo chodzić? — odezwała się czternastoletnia Jagusia Kapało wna.

— Tobie nie do szkoły, a za stóg z chłopakami! — krzyknął Józek. — Cycki masz już wielgachne! O! — próbował dotknąć dziewczęcych piersi. Nakryła je prędko oburącz zawstydzona. Chłopcy ryknęli od śmiechu. Jagusia pokazała im język.

Od Wojtkowiaków blisko było do zagrody jednookiego Sałaty. Pobiegli tam całą gromadą.

— Te! — Józek szturchnął Filipka w bok. — Widziałeś?...

— Co?

— Jagusine... Namacałem... Twarde ma jak gomółki!

— Głupiś! — odwarknął Filipek. — Dobrodziej uszy ci oberwie, obaczysz!

— Owa!*— wydął wargi Józek. — Albo mu to powiem?

Zastali jednookiego Sałatę przy wieczornych obrządkach w podwórku. Właśnie do chałupy zmierzał, gdy go dzieciarnia z wyciem i wrzaskiem opadła jak sfora psów gończych.

— Az wami co? Z łańcuchów was spuścili? A pójdziecie! — zamierzył się na któregoś ręką dla żartu, bo chłop był z Sałaty wielce krotochwilny.

— Sałata nic nie wie! — krzyczeli na wyścigi.

— Wiem, że mam tu kajś rózgę i pośladki wam przetrzepię!

— Oho! Sałata nie bakalorz!

— Tata nowego nauczyciela z miasta przywieźli!

— Aaa! — zdziwił się Sałata.

— Srogachny! — wyrwała się Jagusia.

— Oho!

— Wąsaty! — krzyknął Filipek.

— Oho! Nie daj Boże, w łapy leźć takiemu!

— My do szkoły nie pój dziewa! — postawił się hardo Józek.

— Stójka cię zaprowadzi, chłopysiu! — rzekł poważnie Sałata.

— Stójka? Nie dam się!

— Albo sam pan ekunum! Widziałeś jego harap?

— To co? — zaperzył się Józek. — Harap na psy, nie na ludzi!

— Widzicie go!

Dzikie wrzaski wywabiły z izby dzieciarnię Sałaty.

Józek darł się na całe gardło:

Abecadło z pieca spadło! Dziabeł myśloł, że to dusza, i nastawił kapaluśza!

Ruszyli z wesołym pohukiwaniem przez wieś aż ku Porębie. W okienkach chałup zaczęły przebłyski-wać pierwsze światełka.

Kapała, ukończywszy tymczasem wieczorne obrządki koło inwentarza, w izbie za kulawym stołem zasiadł i o wieczerzę się grzecznie upomniał.

— Dzieciska zawołaj — powiedziała krzątająca się przy ogniu Agata. — Gdzie ich to licho poniosło?

— Na wieś — uśmiechnął się Wojciech. Opowiedział żonie, jak to okpił dzieciarnię zmyśloną historią o nowym nauczycielu. Pognały z tą nowiną-między chałupy.

— A jakiż on, ten nowy? — zapytała Agata.

— Wykapany kleryk! Niby Szkudlarkowy Jasiek, matka.

— Nie baj! — obruszyła się.

— Nie baję.

— Jasiek sołtysów duchowna osoba!

— To co?

— Młody on? — ponosiła Kapałową ciekawość.

— Młody. Cienki w pasie jak panienka ze dworu! Gębusia jak opłatek, rączki jak nie przymierzając u naszego Walusia! — wskazał na śpiącego w kołysce malca.

— Moiściewy! Taki delikatny?

— Pańskie dziecko on, ze szlachty!...

— I bachory będzie uczył?

— Jeszcze nie wiada... — odparł Wojciech.

— Bez co?

— Nie wiem, dać to dzieciska do szkoły?

— Co nie dać...

— Kosztunek będzie nowy... — poskrobał się po głowie Wojciech. — Elementarz kup, tabliczkę i rysik...

— Jaki ta zaraz kosztunek! — odrzekła Agata. — Jajko które się sprzeda, odrobinę masła...

— Od gęby dzieciom odejmiesz? Filipek bez butów na zimę, Jagusia chyba już za stara...

— Bez zimę niech chodzi... Może państwo ze dwora co dadzą...

— Ba! — mruknął Kapała. — Czekaj tatka latka, a kobyłkę wilki zjedzą!

Agata westchnęła. Juści, że to takie gadanie po próżnicy. Postawiła na stole dymiącą misę i położyła obok kawał czarnego, czerstwego chleba. Popatrzył nań Wojciech przypominając sobie, jak się to w drodze razowcem z nauczycielem dzielił. Już go swędziło, by Agacie powiedzieć, ale poniechał zamiaru. Wyleci, nie daj Boże, kobieta do sąsiadek na wieś i języka nie powstrzyma. Wprawdzie, Agata nie ple-ciuch-baba, ale strzeżonego Pan Bóg strzeże!...

Zabrał się w milczeniu do jadła. Kapałowa wyjęła Walusia z kołyski i podała dziecku nabrzmiałą mlekiem pierś. W przeciwieństwie do Wojciecha była to kobieta jędrna jeszcze, niewysoka, o pełnych kształtach i twarzy wcale urodziwej. Potem malca nakarmionego złożyła do wysłużonej kolebki z sosnowych desek, zrobionej przez' Kapałę dla Jagusi jeszcze, i wyszła na próg.

— Jagnieszka! — krzyknęła w mroki wieczora. Odpowiedziała jej cisza. Na niebie migotały gwiazdy, nad dworem wytaczał się w otoku białych, lekkich jak puch chmurek księżyc. Na wsi ujadały psy.

— Wojtek doma?

Poznała po głosie jednookiego Sałatę.

— Doma! Dziecisków nie widzieliście gdzie?

— Na wieś z moimi i Wojtkowiakowymi pognały!

— Jezusie!

Kapała kończył wieczerzę, gdy w progu ukazał się jednooki sąsiad.

— Po nowego bakalorza jeździłeś, Wojtek? — przysiadł się zaraz do stołu.

— Jeździłem. Skąd wiesz?

— Od twoich bachorów.

— I co ci nagadały? — zmrużył oko Wojciech.

— At! — zamachał ręką Sałata. — Wierzyć, nie wierzyć!

— Zakpił sobie z dziecisków Wojtek i tyle! — odezwała się Agata.

— Więc to nieprawda, co gadały? — poruszył się Sałata.

— Ale! — zaprzeczyła żywo Kapałowa. — Przyśniło się coś mojemu i dzieciskom głupstw do głowy nakładł! A wy, tacy starzy i uwierzyliście!

— Więc jaki ten nauczyciel? — zapytał Sałata.

— Kleryczek! — zaśmiał się Wojciech.

— Niby jaki kleryczek?

— Z postury i z gębusi!

— Jak ten Szkudlarkowy Jasiek, co to dziewuchom pod chustki zagląda! Hee! — zarechotał Sałata, mrugając swoim jedynym żywym okiem.

— Widzicie go, zbereżnika! — zgromiła gościa zgorszona Agata. — Niechby was sołtys słyszał!

— A co? Boję się to sołtysa? — zaperzył się Sałata.

Ledwie co wymówił te słowa, czyjeś kroki zaszu-rały w sieni i w progu izby ukazał się Szkudlarek. Dobry słuch miał sołtys.

— O mnie mowa? — obrzucił obecnych podejrzliwym wzrokiem.

— Przesłyszeliście się!... — mruknął Sałata.

— Nie głuchym!... — sapnął gniewnie sołtys.

— O waszym Jaśku była mowa — odezwała się pojednawczo Agata.

— A komu to mój Jasiek zawadza?

— Nikomu, sołtysie! — rzekł Kapała. — Tak się jakoś samo o nim zgadało. Siadajcie! — podsunął gościowi stołek. Sołtys usiadł, mierząc złym okiem Sałatę. Nie lubił tego jednookiego żartownisia. Ilekroć się gdzieś obaj spotkali, zawsze dochodziło do zwady.

— Zgadało! Zgadało! — przedrzeźniał Szkudlarek. — Słowo z wiatru nie przychodzi!

— Nie gniewajcie się, sołtysie! — starała się udobruchać starego Kapałowa. — Opowiadał wej Wojciech, jako to wasz Jasiek do nowego nauczyciela podobny.

— Ino że wasz Jasiek z chłopów, a nowy bakalorz ze szlachty! — palnął naraz Sałata. — Nie zrobisz z chłopa szlachcica, ani z wideł grabi!

— Co ma piernik do wiatraka, hę? — skoczył sołtys. <— Duchowną osobą gęby sobie nie wycieraj!

— Matko Boska! — załamała ręce Agata. — A nie mówiłam!

— Cicho, matka! — zgromił Wojciech żonę. — Korona z głowy nikomu nie spadła!

— Spadła, nie spadła! — perzył się w dalszym ciągu sołtys. — Nie pozwolę, żeby mi siaki taki synem pomiatał!... Osoba duchowna!

Zanosiło się na nie lada kłótnię, bo zarówno sołtys jak i Sałata łatwo z placu boju nie ustępowali. Skoro już raz coś mieli z sobą na pieńku, użerali się bez końca jak dwa skłócone o kość psy.

Spór zażegnało niespodziewane przybycie eks-żoł-nierza, starego Wieczorka, co pod Porębą u córki na łaskawym chlebie siedział. Były wojak, co to samego Napoleona na własne oczy oglądał, wielkim się mirem i poważaniem cieszył w całej okolicy. Przemawiał za nim honor żołnierski i rana odniesiona w nogę pod Borodino. A z jaką to ciekawością słuchano wszędzie jego niezliczonych opowieści o dalekich krajach i przeżytych bitwach!

Wieczorek żołnierskim zwyczajem prawicę do czapki podniósł i obejrzał się za gospodynią. Nie zajął prędzej miejsca, aż go o to nie proszono.

Kapałowa obtarła szybko stołek fartuchem i podsunęła go grzecznie przybyłemu. Podziękował Agacie ukłonem i przysiadł się do Wojciecha, którego szczególnie lubił. Zaraz też tabakierkę zagranicznej roboty dobył z zanadrza i podsunął ją pełnym godności ruchem obecnym.

Kichali jeden po drugim jakby z moździerza walił. Sałacie łzy poleciały z oczu ciurkiem.

— A wciórności! — zaklął. — Mocna, że niech ją!

Sołtys zatrząsł się od śmiechu. Jego opasłe brzuszysko podrygiwało jak baba w tańcu.

— Bodaj ci nos rozsadziło, łakomczuchu!

— Ech! — odgryzł się Sałata. — Nie ma co, Szkud-larek! Od waszego chałupa by się rozpadła!...

Chciał coś odrzec sołtys, ale akurat Agata zwróciła się z pytaniem do Wieczorka:

— Dziecisków naszych nie widzieliście gdzie na wsi?

— A! Całą gromadą jak pies z pęcherzem po drodze uganiają! Pono, Wojciechu, nowego nauczyciela mamy? — zagadnął Kapałę.

Rozmowa zeszła zaraz na szkołę i nowego bakałarza.

— Jako mu? — spytał bez cienia ciekawości były napoleończyk.

— Eskoski...

— Widać z panów!

— Ze szlachty.

— Stary, młody?

— Młody. Ze dwadzieścia roków mu liczyć. A uczony!

— Mój Jasiek uczeńszy! — padły z ust sołtysa wyważone słowa.

— Bez co? — zaatakował Szkudlarka Sałata.

— Bo insze są nauki boskie, a ińsze świeckie!

— Nie bajcie, sołtysie! — odezwał się z powagą w głosie Wieczorek. — Jedna jest prawda na święcie! I nie suknia stroi człowieka, a człowiek suknię!

— Ba! — zawołał Wojciech. — Ale gdzie ona, ta prawda? Pogadałem sobie niemało z panem Esko-skim, alem z tego niewiele wy miarko wał. I jedno za nic w głowie mi się nie może pomieścić...

— Niby co? — natarł na Kapałę sołtys.

— Szlachcic on, ale cosik jakby od rzeczy musi gadał... Bo jak to po naszemu, po ludzku rozebrać? Niby on z panów, a przeciw panom!

— O! — krzyknął Szkudlarek. — Coś słyszał?

— A to, że pańska krew a chłopska to na jedno wychodzi, czy jakoś tak...

Izbę zaległa cisza. Przerwał ją po chwili namysłu Wieczorek.

— Widziałem ja tę krew, jak się w bitwach kieby woda lała... Oficjerska i żołnierska. Polska, ichnia francuska, italiańska i insza jeszcze... Pańska i chłopska... Nie rozpoznałeś, czyja ona! Jedna i druga czerwona... Bo nie masz ci inszej! Nawet czarne mame-luki cesarskie krew czerwoną puszczały!...

— Murzyny? — zrobił wielkie oczy Sałata.

— To u nich też krew czerwona? — nie dowierzał słowom eks-żołnierza Wojciech. Jeden Szkudlarek milczał, chociaż nie ufał Wieczorkowi. Ale sprzeczać się o to nie widział potrzeby, żeby się nie narazić na kpiny ze strony Sałaty.

— Mówią, że pańska niebieściuchna... — wtrąciła się Agata.

— Kto by się swarzył o to, błękitna czy czerwona — rzekł Wieczorek, puszczając w ruch tabakierę. — Człek człekowi równy z przyrodzenia, jeno rozum i 'majątek powiada: ten mądry, a ten głupi, ten pan a ów dziad... Rację ma nauczyciel! Z ducha demokrata widać...

— Niby jak? — zapytał Sałata.

— Człek za ludem obstający.

Wszczęta ciekawie rozmowa przerwana została wrzaskiem Kapałowych dzieciaków. Wróciły ze wsi rozochocone, głodne i zziajane. Zaczęła je gromić ostro Agata, że to wieczerza zimna i nie pora już bachorom uganiać się po drodze. Zapędziła je zaraz do stołu. Jadły kolację w milczeniu, skrzybocząc łyżkami o dno miski, potem wyniosły się do komory na spoczynek. Dochodziły stamtąd przez pewien czas zaspane głosy Jagusi i Filipka, wreszcie wszystko ucichło.

4Goście też się zbierali do domu. Wyprowadził ich aż do wrót Wojciech. Zatrzymali się przy nich we trójkę, bo sołtys zaraz w stronę swej zagrody podreptał.

Od wsi dochodziło gwałtowne ujadanie psów. Niebawem przewaliły drogą, jedna za drugą dwie karety. Pierwsza pomknęła prosto ku Jaraczewu, druga skręciła za kuźnią i czworakami w stronę dworu.

— Panowie! — szepnął Sałata.

— Dziedzic z Goli i nasz... — dorzucił Kapała. Wieczorek milczał. Dopiero po chwili odezwał się ważąc słowa: