Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej oraz z zasobów Fundacji Krajowy Depozyt Biblioteczny!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Mata Hari - "kobieta fatalna i egzotyczna tancerka", rozstrzelana we Francji pod koniec pierwszej wojny światowej pod zarzutem szpiegostwa na rzecz Niemiec - to postać, wokół której powstała legenda. Wszkaże pod nią ukrywa się żywa kobieta, której los nie szczędził bolesnych ciosów, kobieta, która była bita przez zamroczonego alkoholem męża, która bezradnie musiała patrzeć na agonię dwuletniego synka, którą na zawsze rozdzielono z maleńką córeczką. Porzucona przez męża - nie mając poza urodą i sprytem niczego, na czym mogłaby się wesprzeć - zdobyła bogactwo i sławę. Margarethe Gertruida Zelle, urodzona w szanowanej, holenderskiej rodzinie, przyjęła pseudonim Mata Hari po sensacyjnym debiucie na paryskiej scenie. Jej pełen zmysłowości taniec podbił szturmem ówczesny "beau monde" i utorował drogę do triumfalnej kariery w Europie. Mimo oszałamiającego powodzenia Mata Hari jawi się jako postać tragiczna - osoba pełna kobiecego uroku, a zarazem próżna i lekkomyślna, którą mężczyźni przez całe lata uwielbiali, eksploatowali, a wreszcie złożyli w ofierze konformizmowi. Po raz pierwszy historię Maty Hari próbuje rozwikłać i zinterpretować kobieta. W nowej, kontrowersyjnej biografii Julia Keay usiłuje wniknąć w charakter i osobowość tej legendarnej postaci.
[Opis wydawnictwa]
Książka dostępna w zasobach:
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu (2)
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna w Kole
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie
Miejska Biblioteka w Mszanie Dolnej
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy
Publiczna Biblioteka w Zatorze im. Pawła z Zatora (2)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 333
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Szpieg który nie istniał
ŻYCIE MATY HARI
Tłumaczenie Justyna Kotlicka
WYDAWNICTWO ALFA WARSZAWA 1994
Tytuł oryginału The Spy Who Never Was, The Life and Loves of Mata Hari London 1987
Projekt okładki Jacek Tofil
Redaktor Barbara Walicka
Redaktor techniczny Ewa Guzenda
For Polish translation
Copyright © by Justyna Kotlicka 1994
ISBN 8370017614
WYDAWNICTWO ALFA — WERO Sp. z o.o. — WARSZAWA 1994 Wydanie pierwsze
Drukarnia WN ALFA — WERO Sp. z o.o. Zam. 923/93
KOBIETASZPIEG ROZSTRZELANA
Tancerka Mata Hari została rozstrzelana dziś rano. Aresztowana w lutym w Paryżu, została wyrokiem sądu wojennego skazana w lipcu na śmierć za szpiegostwo i przekazywanie informacji wrogowi. W momencie wypowiedzenia wojny obracała się w politycznych, wojskowych i policyjnych kręgach Berlina, figurowała na listach niemieckich służb szpiegowskich. Miała zwyczaj spotykać się z dobrze znanymi szefami siatek szpiegowskich poza terytorium Francji i dowiedziono jej, iż przekazała im ważne informacje, za co kilkakrotnie dostawała od maja 1916 roku znaczne sumy pieniędzy.
The Times, Wtorek, 16 października 1917 roku.
„UROCZY SZPIEG” ROZSTRZELANY
Mata Hari została stracona przez Francuzów w Vincennes. „Mata Hari”, inaczej Melle. Marguerite Gertrude Zelle, śliczna tancerkaszpieg została rozstrzelana w Vincennes w dniu dzisiejszym o godzinie szóstej rano. Przewieziono ją samochodem z więzienia St.Lazare w towarzystwie lekarza, duchownego protestanckiego i dwóch detektywów. Zginęła od pierwszej salwy i została pochowana na terenie więzienia.
Daily Express, Wtorek, 16 października 1917 roku.
TANCERKA ROZSTRZELANA PRZEZ FRANCUZÓW ZA SZPIEGOSTWO
Mata Hari ponosi karę za zdradzanie tajemnic Niemcom.
Mata Hari, tancerka i łowczyni przygód, oskarżona o szpiegostwo, dwa miesiące temu uznana przez sąd wojenny winną stawianego jej zarzutu, została rozstrzelana dziś rano. Skazaną przewieziono samochodem z więzienia St.Lazare na teren defilad w Vincennes, gdzie odbyła się egzekucja.
New York Times, Wtorek, 16 października 1917 roku.
EGZEKUCJA SZPIEGA MATY HARI
Margarethe Gertruida Zelle, znana jako Mata Hari została skazana 24 lipca 1917 roku przez Troisiéme Conseil de Guerre w Paryżu na karę śmierci za szpiegostwo i współpracę z wrogiem. Karę śmierci orzeczono jednogłośnie i wykonano tego samego dnia. Mata Hari do końca dawała dowody odwagi, odmówiła przesłonięcia jej oczu opaską. Po egzekucji zwłoki przewieziono na cmentarz w Vincennes, gdzie zostały pochowane.
Le Figaro, Wtorek, 16 października 1917 roku.
Świt w poniedziałek 15 października był chłodny i mglisty. W niewielkim prześwicie między starymi dębami Bois de Vincennes, na wschodnich przedmieściach Paryża, stało w postawie „spocznij” dwunastu żołnierzy z pułku francuskiej artylerii. Żaden z nich nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia lat, lecz trzy i pół roku wojny wyrugowały z ich oczu najmniejszy bodaj ślad młodości i wesela.
Za nimi drzemał ogromny, średniowieczny Chateau de Vincennes, dawna siedziba Ludwika XIV, śniąc o dniach swej wielkości, nie zwracając najmniejszej uwagi na dramat rozgrywający się tuż pod jego murami. Wspaniała puszcza, która ongiś ciągnęła się od zamku aż po dolinę Marny, która echem odbijała dźwięki królewskiego rogu, gdy Król Słońce wraz ze swymi dworzanami zabawiał się polowaniem, skurczyła się obecnie do kilku tysięcy akrów; a dziś echo powtarzało bardziej ponure dźwięki, ponieważ Lasek został przejęty przez armię i służył jako plac defilad, strzelnica oraz teren manewrów wojskowych.
Oficer wyszczekał nagle rozkaz i żołnierze natychmiast ustawili się na baczność; trzy samochody wolno jadące przez park zatrzymały się przed nimi. Ze środkowego auta wysiadł starszy mężczyzna i przytrzymał drzwi dla pozostałych pasażerów: pulchnej kobiety w średnim wieku, której włosy, mocno już przyprószone siwizną, zebrane zostały w kok, oraz jej towarzyszki, starszej wiekiem zakonnicy. Kobiety trzymały się za ręce. Oficer podprowadził je do pojedynczo rosnącego, bezlistnego drzewa, gdzie stały przez chwilę; dwie czarne sylwetki na tle szarego światła budzącego się dnia.
Kobiety zamieniły ze sobą kilka słów, po czym oficer i zakonnica odwrócili się i odeszli do samochodów, pozostawiając drugą z kobiet samą przy drzewie.
Patrząc ponad pasem mokrej od rosy trawy, oddzielającej ją od żołnierzy, usiłowała podążać, krok za krokiem, za formalną procedurą makabrycznego rytuału wojskowego, który miał, lada moment, unicestwić jej życie. Drżąc w chłodnym powietrzu, ciaśniej otuliła się płaszczem, a luźny kosmyk włosów przytrzymała spinką. Na twarzy jej malował się wyraz zdumienia, jakby w żaden sposób nie mogła zrozumieć, jak to się stało, że się tutaj znalazła — przed plutonem egzekucyjnym.
Może wszystko tylko jej się śniło. Z pewnością zamieniono scenariusz ostatniej sceny w tej sztuce. Za chwilę spadnie kurtyna, reflektory oświetlą wdzięczny ukłon tancerki, a zachwycona widownia wybuchnie spontanicznym aplauzem. Mężczyźni pod drzewami sprawiali wrażenie, że poruszają się w zwolnionym tempie — cień uśmiechu przemknął po jej twarzy, gdy na nich patrzyła. Żołnierze: przez całe swoje życie kochała żołnierzy. Mężczyźni w mundurach mieli w sobie coś, czemu nie umiała się oprzeć, a jej widownia zawsze obficie połyskiwała złotymi galonami i błyszczącymi guzikami; nie wolno jej teraz ich zawieść. Wyprostowała się, czekając na oklaski.
Od czasów dzieciństwa Margarethe Zelle była ekspertem we wcielaniu w życie teorii, która głosiła, iż jeśli się będzie coś dostatecznie długo ignorować, samo zniknie. Rzeczywistości należało stawać twarzą w twarz tylko wtedy, gdy obiecywała przyjemność bądź nagrodę, prawdy należało się trzymać, o ile nie niosła ze sobą bólu. Wojna, która zmieniła twarze młodych żołnierzy w kamienne maski i pozostawiła niezliczone szeregi trupów gnijących w błocie, nie wywarła na Margarethe głębszego wrażenia. Jeśli nawet nie udało się jej sprawić, by całkowicie zniknęła, z pewnością ignorowała ją tak stanowczo, jak tylko umiała. Gdyby ktoś zasugerował, że ona także stanie się ofiarą tej zawieruchy, tak jak miliony innych, którzy ginęli w udręce na wojennych szlakach, uśmiechnęłaby się na tę myśl z politowaniem. To, że wojna mogłaby kosztować ją życie, po prostu nigdy nie przyszło jej do głowy.
Zakonnica towarzysząca skazanej kobiecie zinterpretuje później jej lekki uśmiech, cichutko wypowiedziane słowa pociechy i podarunek w postaci rękawiczek z koźlej skóry złożony oficerowi dowodzącemu plutonem egzekucyjnym jako oznaki pokory i pogodzenia się z wolą Boga. Ona sama przynajmniej takie właśnie spotkanie ze śmiercią wybrałaby dla siebie.
Ale Margarethe Zelle nie wierzyła w żadnego Boga. Jedyni pozostali przy życiu członkowie jej rodziny byli daleko i nie protestowali przeciwko losowi, jaki ją spotkał. Zmartwieni przyjaciele nie otaczali kręgiem, by ją podtrzymać na duchu. To nie pokora pozwoliła jej na uśmiech, na trzymanie głowy wysoko, na złożenie w podarunku wykonawcy wyroku ostatniej rzeczy, jaka jej pozostała, lecz duma — duma z przeszłości błyszczącej sławą i uwielbieniem tłumów oraz słodkie wspomnienia jakże wielu miłości.
Gdyby mogła rzucić okiem w przyszłość i zobaczyć tę aurę tajemniczości i romantyczności, która otoczy jej historię w nadchodzących latach, jej uśmiech z pewnością wyrażałby satysfakcję. Szczęk broni z pewnością brzmiałby w jej uszach jak pierwszy wybuch nadchodzących owacji. Czyż nie była Matą Hari?
Gdy było już po wszystkim, gdy żołnierze z plutonu egzekucyjnego brali już broń na ramię, Marechal du Logis Petay z dwudziestego trzeciego regimentu dragonów wystąpił naprzód, by wygłosić obowiązkowe coup de grace. Popatrzył w dół, na bezwładną postać leżącą pod drzewem. Trudno mu wprost było uwierzyć, że jeszcze nie tak dawno temu książęta i generałowie, malarze i poeci walczyli ze sobą o łaski tej kobiety, pisali ody ku jej czci i wydawali ogromne sumy za spędzenie kilku godzin w jej towarzystwie. Bezkształtny tłumok u jego stóp w niczym nie przypominał pięknej tancerki, którą wielbił Paryż. Czy rzeczywiście była to niesławnej pamięci Mata Hari?
★ ★ ★ ★ ★
Dwadzieścia lat wcześniej, w roku 1897, inny oficer z innej armii wpatrywał się w tę samą twarz i dumał. Lecz pytania, które go zaprzątały nie dotyczyły przeszłości, lecz przyszłości; wówczas podziwiał jej niezwykłą urodę. Wsparty o reling na pokładzie statku SS Prinses Amelia kierującego się do Indii Wschodnich, kapitan Rudolf MacLeod z Duńskiej Armii Kolonialnej przyglądał się swojej żonie.
Po osiemnastu miesiącach małżeństwa wciąż jeszcze nie mógł wyjść ze zdumienia, że ta piękna młoda dziewczyna naprawdę jest jego żoną. Trzy lata temu powrócił z Indii Wschodnich do Holandii na urlop zdrowotny. W czterdziestym roku życia, wyczerpany siedemnastoma długimi latami twardej służby w koloniach, myślał o sobie jako o mężczyźnie w średnim wieku i zamierzał przejść na emeryturę ze względów zdrowotnych. A teraz powracał na Jawę, nie tylko całkowicie zdrów, lecz będąc mężem dziewczyny tak młodej, iż mogłaby być jego córką, i ojcem niemowlęcia płci męskiej. Obserwował, jak żona umieściła dziecko w kołysce, pod płóciennym daszkiem. Teraz, gdy byli już na Morzu Śródziemnym i słońce mocno przypiekało w ciągu dnia, Rudolf zauważył, jak dobrze żona się czuła w słonecznym blasku. W przeciwieństwie do większości kobiet obecnych na statku, które więdły w upale, do którego nie przywykły, i chroniły bladą holenderską cerę przed palącymi promieniami, Margarethe sprawiała wrażenie, iż rozkwita w słońcu.
Zauważył również, że oczy innych oficerów zwracały się w jej kierunku; nawet najmłodszy i najbardziej nieśmiały porucznik nieomal rósł w jej obecności, a najbardziej szorstki z generałów nie mógł się oprzeć jej uśmiechowi. Było to dlań nowym i przyjemnym doświadczeniem: posiadać coś, czego pożądał każdy mężczyzna, ledwie na to okiem rzucił. Rudolf świetnie zdawał sobie sprawę, iż dotychczasowa opinia o nim jako o człowieku raczej odstręczającym, wydatnie się poprawiła, nie tylko dlatego, że zdobył tak czarującą małżonkę, lecz również dzięki niekonwencjonalnemu sposobowi, w jaki zdołał to osiągnąć.
Dwaj zaprzyjaźnieni z nim oficerowie, usiłując wypłoszyć go z zaprzysięgłego kawalerstwa i osłodzić mu samotną rekonwalescencję, zamieścili w gazecie haskiej ogłoszenie matrymonialne. Żart wydawał się zupełnie nieszkodliwy i MacLeod nie protestował. Odpowiedzi, które nieuchronnie nadejdą od rozczarowanych starych panien, z łatwością będzie można zignorować. I dlatego fotografia, która wypadła z jednej z kopert, przedstawiająca autorkę listu, wytrąciła go z równowagi. To nie była starzejąca się kobieta, samotna stara panna; przeciwnie, twarz, która spoglądała nań z fotografii, należała do młodej i bardzo pięknej dziewczyny, z chmurą czarnych loków, figlarnymi ciemnymi oczyma i drażniącym uśmiechem. Zdjęcie podpisane było Margarethe Gertruida Zelle.
Odpowiadając na ogłoszenie Margarethe popełniła kolejne z długiego szeregu szokujących wykroczeń przeciwko zasadom przyzwoitości i dobrego tonu. Ciężka ręka rodzicielskiego gniewu powinna zamknąć ją na strychu, w towarzystwie jedynie Biblii, dopóki by nie wyraziła skruchy za swój niegodny postępek. Lecz jej ojciec przebywał w Amsterdamie walcząc o wskrzeszenie swojej firmy po niedawnym bankructwie, a Margarethe od czasu śmierci matki przed trzema laty, mieszkała w Hadze pod dość niedbałą opieką wuja. Starszy wiekiem kawaler kiepsko nadawał się na strażnika i opiekuna pełnej życia piętnastolatki. Mimo że bardziej niż czego innego potrzebowała mądrego kierownictwa i ręki zdolnej powściągnąć jej wybryki, była tylko dobrotliwie głaskana po głowie i ogólnikowo napominana: „Powinnaś być dobrą dziewczynką — a teraz możesz już iść”. Pozostawiona własnej pomysłowości, Margarethe po swojemu interpretowała mało precyzyjne instrukcje i radośnie pakowała się w kłopoty, które nadszarpnęły jej reputację. W najpoważniejszy z tych skandali uwikłany był dyrektor szkoły kształcącej przedszkolanki, do której zaczęła uczęszczać. Na pytanie, które z nich było łowcą, a które ofiarą, nigdy nie uzyskano zadowalającej odpowiedzi, lecz plotki o ich związku rozeszły się i rodząca się dopiero kariera Margarethe została gwałtownie zakończona. Zdawało się, że teraz, odpowiadając na anonimowe ogłoszenie matrymonialne, bez opamiętania puszczała się na spotkanie z równie skandaliczną przygodą.
Ku zdumieniu oficerów, znajomych Rudolfa MacLeoda, w tydzień zaledwie po pierwszym spotkaniu czterdziestoletniego weterana i jego osiemnastoletniej korespondentki, ogłoszono ich zaręczyny. Od pierwszej chwili wzajemnie się pociągali. Rudolf, ze swoimi zakręconymi wąsami, mundurem obszytym złocistymi galonami i opowieściami o wymagających wielkiej odwagi wyczynach żołnierskich w orientalnych krajach, był uosobieniem wyśnionego bohatera, który pewnego dnia przybędzie i oczaruje ją bez reszty. On, ze swej strony, olśniony był jej młodością i temperamentem, i tak zachwycony nową dla siebie rolą bohatera, że z radością pozwolił Margarethe owinąć go sobie wokół małego palca. Jeżeli nawet żywił jakieś obawy związane z tymi niezbyt konwencjonalnymi zalotami lub wątpliwości, czy córka zbankrutowanego rzemieślnika jest odpowiednią partią dla człowieka o jego pozycji i pochodzeniu, to zniknęły pod falą pychy wywołanej nieprzyzwoitą wręcz zawiścią kolegów. Pobrali się, gdy tylko uzyskali zgodę ojca Margarethe.
Adam Zelle (który mówiąc o sobie używał określeń takich jak: „kapelusznik”, „modysta” czy „dostawca nakryć głowy dla dżentelmenów”, nigdy zaś rzemieślnik) z radością zaaprobował ich związek. Wiele lat wcześniej, gdy jego gospodarstwo uświetniało najelegantszą ulicę Leeuwarden w położonej na północy kraju Fryzji, był w stanie zaspokajać wszelkie zachcianki swych dzieci, zwłaszcza Margarethe, najstarszej, jedynej córki. W tamtych czasach kandydat do jej ręki zostałby poddany surowemu przesłuchaniu. Obecnie, zawarłszy ponownie związek małżeński, stojąc wobec konieczności wykształcenia trzech synów i rozpadu swego przedsiębiorstwa, Adam Zelle zadowolił się przelotnym spojrzeniem. Czując ogromną ulgę z tego powodu, że Margarethe znalazła sobie tak dystyngowanego męża, udzielił młodym błogosławieństwa. Pobrali się jedenastego lipca 1895 roku, cztery miesiące po pierwszym spotkaniu.
Małżeństwo dało Margarethe niezależność, której tak szukała. Po miesiącu miodowym spędzonym w Wiesbaden, nowożeńcy powrócili do Hagi, gdzie młoda kobieta zajęła się wydawaniem pieniędzy Rudolfa. Niezbędne dla niej było zaopatrzenie się w garderobę nie tylko odpowiadającą jej nowemu statusowi żony kapitana, lecz także dostatecznie różnorodną, by oddać sprawiedliwość wirowi życia towarzyskiego, w które zamierzała się rzucić. Rudolfa skłonnego początkowo pozwolić na te ekstrawagancje, które traktował jako fazę przejściową, zaczęła wkrótce poważnie martwić ich sytuacja materialna. Na szczęście ten szturm do jego kieszeni przerwała ciąża, która ograniczyła, przynajmniej na jakiś czas, entuzjazm Margarethe dla życia towarzyskiego.
Rudolf odetchnął z ulgą, gdy jego powrót na dawne stanowisko na Jawie został zaakceptowany. Życie w kolonii nie tylko było tańsze niż w Holandii, lecz było tam mniej krawcowych, których usług można było potrzebować oraz organizowano tam mniej przyjęć, na które można było pójść. Lecz teraz, gdy Prinses Amelia coraz bardziej zbliżała się do Jawy, zaczęło mu świtać, że Margarethe może nie być tą jedyną osobą, która będzie zmuszona do ograniczenia swoich zachcianek i rozrywek. On sam jako człowiek żonaty, obarczony rodziną, nie będzie już mógł cieszyć się tymi niewielkimi przyjemnościami, które czyniły służbę w Indiach Wschodnich jako tako znośną. Z uczuciem żalu myślał o długich wieczorach spędzonych przy kieliszku w swobodnej, koleżeńskiej atmosferze klubu oficerskiego, o wygodnie urządzonych kwaterach dla kawalerów i o nie kończącym się szeregu wstydliwych ciemnoskórych piękności, które zapraszał, by ożywiały jego samotne noce. Ze wzrastającym przerażeniem przypominał sobie, jak bardzo współczuł tym spośród oficerów, którzy byli przywiązani do swych domów przez znudzone i gderające żony oraz jak bardzo tamci zazdrościli mu wolności. Czyżby popełnił straszliwą pomyłkę?
Przenosząc ponownie wzrok na Margarethe powiedział sobie, że w ich przypadku będzie inaczej.
Kto, mając taką żonę, potrzebuje jeszcze kochanki? Była tak piękna, jak jego nyays i na pewno równie namiętna. Jeszcze przed ślubem roztaczała wokół siebie atmosferę wibrującego seksualizmu, który zdziwił go i zachwycił. Prawda, że miała tendencje do samowoli, niekiedy nawet okazywała upór, lecz nigdy nie dała mu rzeczywistej przyczyny, by żałował swego małżeństwa. Przeciwnie, dając mu syna, spełniła jedno z jego najgorętszych życzeń.
Mimo szkockiego nazwiska Rudolf MacLeod był Holendrem, przedstawicielem szóstej już generacji MacLeodów służących w armii holenderskiej od czasu, gdy Norman MacLeod z wyspy Skye wstąpił pod koniec siedemnastego wieku do brygady holen derskoszkockiej. Podczas swej służby w Niderlandach Norman poślubił Holenderkę. Ich syn dosłużył się stopnia pułkownika w tym samym regimencie, lecz równocześnie brygada utraciła już swoją szkocką odrębność i została wchłonięta przez regularną armię holenderską. Kolejne pokolenia Mac Leodów chwalebnie służyły w holenderskich siłach zbrojnych i wielu z nich dochodziło do wysokich stanowisk.
Głowa tej gałęzi rodu, wuj Rudolfa, Norman, służył w tym czasie w randze wiceadmirała floty holenderskiej, któremu w uznaniu zasług przyznano cały szereg odznaczeń; był więc kawalerem Orderu Dębowej Korony, kawalerem Orderu Lwa Niderlandów drugiej klasy z gwiazdą, korony pruskiej oraz komandorem orderu OrangeNassau, by wymienić tylko najważniejsze. Mimo iż MacLeodowie uważali się obecnie za takich samych Holendrów, jak każdy de Vries czy van der Bosch, szkockie pochodzenie napawało ich wielką dumą. Nadając synowi imię Norman, Rudolf pozdrawiał przodków i głosił, iż zamierza kontynuować tradycję. Patrząc na śpiące w cieniu maleństwo o kręconych włosach poczuł, że wszystkie jego wątpliwości znikają.
Nie było niczym dziwnym, że oficer armii holenderskiej zabierał żonę na Daleki Wschód. Zarządzanie koloniami w Indiach Wschodnich wymagało dużej ilości ludzi spędzających tam długie lata. Od czasu założenia Zjednoczonej [Holenderskiej] Kompanii Indii Wschodnich w roku 1602, poprzez jej upadek i przejęcie przez rząd w roku 1799, aż do ostatecznego uzyskania przez Indonezję niepodległości w roku 1940, Holendrzy parli na wschód. Żołnierze i urzędnicy, handlarze i misjonarze, politycy, plantatorzy i łowcy przygód bez grosza przy duszy porzucali swe domy, by dorobić się fortuny na handlu i spekulacjach, by administrować, zarządzać, ochraniać i eksploatować tę odległą i niezwykłą kolonię. Wielu z nich zabrało ze sobą całe rodziny.
I mimo że pod wieloma względami szli dobrze utartym szlakiem, pod wieloma innymi wchodzili prosto w świat baśni z okresu dzieciństwa. Augusta de Wit, która dobrze poznała Jawę, tak wspomina swoją dawną fascynację bajkową wyspą: „W tamtych czasach ilekroć patrzyłam na globus — wszystko wirowało wokół osi otoczone siecią południków i równoleżników niczym siecią ogromnego pająka — nie mogłam powstrzymać zdumienia, odnajdując Jawę w oczkach tej sieci. Jak można było coś żywcem wyjętego z marzeń i snów opisywać za pomocą długości i szerokości geograficznej? Wydawało się to równie absurdalne, jak próba zmierzenia powierzchni tęczy”.
To przejście z jednego świata do drugiego było pod wieloma względami łatwiejsze dla mężczyzn. Musieli myśleć o swojej karierze, wypełniać obowiązki służbowe, wykonywać rozkazy i zdobywać fortunę. Dla kobiet natomiast musiało to być doświadczenie szarpiące nerwy. Zostawiały za sobą wygodne, konwencjonalne życie, w którym dokładnie było wiadomo, co i jak należy zrobić, i nigdy nie brakowało bliźnich, u których można się było upewnić, że żadna z reguł nie została pogwałcona. Najmniejszy szczegół w życiu tych kobiet był wyraźnie i jasno określony i znany, natomiast na Jawie przyszłość jawiła im się zamazana i zniekształcona, jakby patrzyły na nią poprzez falującą wodę czy rozedrgane gorące powietrze. Wszystko tam było inne: klimat, krajobraz, ludzie, wierzenia religijne, jedzenie, obyczaje, zasady etykiety i moralności. Zamiast bladego nieba i ostrych chłodnych powiewów miały teraz palące tropikalne słońce i ulewne deszcze monsunowe. W miejsce wysokich mężczyzn o czerwonych twarzach ze zjeżonymi blond wąsami i starannie ubranych kobiet marszczących brwi w wyrazie dezaprobaty, pojawiły się gibkie, brązowe ciała w luźno udrapowanych jaskrawych szmatkach. Zamiast spokojnych, statecznych niedziel z dzwonami kościelnymi, sutymi posiłkami spożywanymi w ciężko umeblowanych jadalniach, był śpiew i śmiech, i odgłosy bosych stóp na kamiennej posadzce. Kontrast między poważnym, zrytualizowanym życiem Holandii, która przedtem była ich domem, a pięknem i romantycznością Jawy, która stała się ich przeznaczeniem, musiał napełniać je obawami.
Ci z pasażerów SS Prinses Amelia, którzy odbywali tę podróż nie po raz pierwszy, przeplatali swe wypowiedzi obco brzmiącymi słowami — Tuan, coolie, Hari Besar — upewniwszy się wpierw, czy nie wtajemniczeni znajdowali się w zasięgu głosu. Robiło to bowiem na słuchaczach odpowiednie wrażenie i napełniało ich, zależnie od cech indywidualnych, albo przeczuciem złego, albo cudownym podnieceniem. Margarethe MacLeod aż drżała z podniecenia.
Ze wszystkich jej młodzieńczych przygód ta była z pewnością najwspanialsza. Miała dwadzieścia lat i ani małżeństwo, ani macierzyństwo nie zdołały zamknąć za nią drzwi, przez które przechodzi się z dzieciństwa w wiek dojrzały. Przypuszczalnie nie przyszło Margarethe do głowy, że małżeństwo nakłada na nią jakieś obowiązki. Hołubiona jedynaczka pobłażliwego ojca w naturalny sposób przejęła rolę adorowanej i rozpieszczanej żony żołnierza, który zdobył już odpowiednią pozycję. Zaakceptowała swój nowy status tak, jak zaakceptowałaby nową zabawkę czy piękną suknię, i uważała, a podobnie rzecz się miała z innymi prezentami, że skoro to jest jej, może robić z tym, co jej się żywnie podoba. Z każdą kolejną falą oddalała się od nudnej Holandii i zbliżała do magicznej Jawy — kraju z baśni opowiadanych do poduszki: „Wyspa Avalon”, „Kraj Zjadaczy Lotosu”, „Nadmorska Bohemia pod palmami”, „Melodyjny grób Merlina”. Uniesienie pierwszych dni z Rudolfem nieco już osłabło, w jego stosunku do żony było coś ze stosunku nauczyciela do uczennicy i Margarethe uczyła się teraz, jak unikać najgorszych wybuchów jego gniewu.
Były również inne sygnały ostrzegawcze. Pomimo swego miłego wyglądu, pochodzenia i reputacji, Rudolf, jak Margarethe szybko odkryła, był nudziarzem. A co gorsza, był także arogancki i despotyczny. Przypuszczalnie była to nie tylko jego wina. Żywot holenderskiego oficera w koloniach gwarantował rozwinięcie tych cech do maksimum w każdym mężczyźnie, jeśli tylko istniał najniklejszy ich ślad przedtem.
Gospodarkę opartą na plantacjach zapoczątkowała na Jawie Zjednoczona Kompania Wschodnio—indyjska na początku osiemnastego wieku. Kompania domagała się i uzyskiwała ogromne obszary ziemi w zamian za pomoc udzielaną podczas niezliczonych zatargów między rywalizującymi ze sobą państewkami Indonezji. Z chwilą, gdy handel przyprawami stracił na znaczeniu, posiadana ziemia umożliwiła wprowadzenie nowych i intratniej szych upraw. Pierwszą z nich, przynoszącą największe zyski, była kawa, lecz wkrótce pojawił się także cukier, herbata, indygo, tytoń i kauczuk. Zjednoczona Kompania Wschodnioindyjska zakończyła działalność w roku 1799 i została przejęta przez rząd holenderski. Indie Wschodnie stały się regularną kolonią, przynoszącą ogromne zyski skarbowi Holandii. Lecz zmiany, jakie wprowadzono w osiemnastym i dziewiętnastym wieku, zarówno w administracji jak i w rolnictwie, dawały dość wątpliwe korzyści miejscowej ludności.
W roku 1830 Johannes van der Bosch mianowany został generalnym gubernatorem Indii, któremu powierzono specjalne zadanie zreorganizowania pracy i produkcji rolnej. Jego tak zwany System Kultur zmuszał tubylców do płacenia rządowi nie, jak dotychczas, częścią zbiorów, lecz częścią swej ziemi uprawnej i pańszczyzną na tak pozyskanych terenach. Bezrolnych zmuszano do pracy na plantacjach rządowych. Stanowiło to tylko nieznacznie zamaskowany system pracy przymusowej. Warunki dla robotników tych ogromnych majątków rolnych były przerażające, wytrzymujące porównanie z warunkami życia niewolników w południowych stanach Ameryki.
Taki ucisk był nietypowy dla Holendrów, którzy od lat znani byli ze swej tolerancji. Lecz napoleońska okupacja Holandii przyniosła krajowi paraliżujące długi; perspektywa ponownego wzbogacenia się dzięki rozwojowi kolonii zaślepiła ich i wiodła nieuchronnie ku niesprawiedliwości; stawali się coraz bardziej autokratyczni, żądali od kolorowych pełnego podporządkowania w zamian za „korzyści białej cywilizacji”.
W roku 1897, kiedy Rudolf powrócił na Jawę z Margarethe i Normanem, nastawienie oficjalnych holenderskich kręgów rządowych do kolonii ulegało właśnie zmianom. Wobec odżywającego tradycyjnego liberalizmu, oficjalne deklaracje polityczne brzmiały: „Opieka nad ludnością tubylczą w Indiach i popieranie ich interesów”. Musiało jednak upłynąć jeszcze dwadzieścia lat, by efekty tych chwalebnych ambicji dotarły do tych, którym miały przynieść korzyść. A ponieważ ani Margarethe, ani
Rudolf nie stanowili awangardy radykalnego myślenia, nie należy się dziwić, że Margarethe po prostu nic nie wiedziała o tych problemach. Beztroska młodości w połączeniu z błogością ignorancji sprawiła, że widziała wyłącznie kwiaty.
Trzeba przyznać, że Holendrzy dokonywali wysiłków, aby ciernie pozostawały niewidoczne. Dżakartę nazwali Batavią, rzymską nazwą Niderlandów, i zwyczajem wszystkich wygnańców, tworzyli wokół siebie ochronny kokon holenderskości, aż Batavia stała się łudząco podobna do przedmieścia Hagi. Jedyne obce wpływy, jakim pozwolono przeniknąć do wnętrza kokonu, to te, które podnosiły wartość stylu życia ludzi w nim zgromadzonych.
Współczesna Margarethe Augusta de Wit, była jedną z pierwszych Holenderek, która poświęciła czas na zapoznanie się z Jawą i jej mieszkańcami. Jednak mimo iż była obserwatorką bystrzejszą od Margarethe i łatwiej jej przychodziło wyartykułowanie swoich myśli, ich pierwsze odczucia były dość podobne.
Nowo przybyłych do Batavii uderza pewien wdzięk i swoboda obyczajów, które ostro kontrastują z chłodną rezerwą typową dla Holendrów. Mimo że styl życia domowego jest zasadniczo taki sam na Jawie, jak w ojczyźnie, jednak różni się on tym, iż tutaj więcej jest wygód i fizycznego komfortu, mniej zaś rozrywek intelektualnych. Podobne kontrasty dostrzega się na każdym kroku. Zycie tutaj odznacza się mniejszym niż w kraju macierzystym dostojeństwem, ma za to więcej wdzięku.
Podczas gdy Augusta de Wit uskarżała się na brak teatrów, opery, koncertów, wykładów i dobrej prasy, Margarethe MacLeod, która nie wykazywała zainteresowań intelektualnych, zachwycona była brakiem dostojeństwa. A ponieważ fizyczny komfort stał wysoko w jej hierarchii wartości, nie miała trudności z zadomowieniem się. Ich pierwszy dom na Jawie znajdował się w Semarang, niewielkim lecz szybko rosnącym mieście portowym na północnych wybrzeżach wyspy. Dom spodobał się jej od pierwszego wejrzenia: cieniste werandy wsparte były na pełnych wdzięku kolumnach; otwarte drzwi wiodły do przestronnych pokoi; proste maty porozrzucane były na chłodnej, kamiennej podłodze; lekki wiatr rozwiewał płatki kwitnącego tanjongu, przesycając powietrze jego wonią.
Skromne stosunkowo pobory kapitana armii pozwalały im tutaj na wiele więcej niż w Holandii, tak że byli w stanie zatrudnić służbę do gotowania, sprzątania i prowadzenia domu oraz wynająć miejscową nianię, babu, do opieki nad Normanem. Margarethe nie musiała nawet palcem kiwnąć. W Holandii było zawsze sporo nudnych obowiązków do wypełnienia, bezsensownych reguł, którym trzeba się było podporządkować i absurdalnych konwenansów, których należało przestrzegać. Drażniły ją te restrykcje — życie winno się przecież składać z przyjęć, radości i flirtu, z samych przyjemności. Tu przynajmniej miała luksusy, na które zasługiwała. Wśliznęła się w to bezczynne życie żony kolonialnego oficera z największą łatwością.
Ich pobyt w Semarang trwał krótko, gdyż Rudolfa przeniesiono do Tumpangu koło Malangu we wschodniej części wyspy. Przeprowadzka dogadzała Margarethe, gdyż Semarang mimo swego piękna rozczarował ją. Społeczność europejska była tu niewielka, a życie towarzyskie rozpaczliwie ubogie. W Malangu będzie można odwiedzać sklepy i bazary, składać i przyjmować wizyty, uczęszczać na proszone kolacje i przyjęcia i, co było najważniejsze, będzie okazja, by widzieć i być widzianą. Rudolf, ze swej strony, także cieszył się ze zmiany. Zdążył już zauważyć pierwsze oznaki niepokoju u Margarethe, lecz poważnie zajęty pracą, nie znalazł czasu, by jakoś temu zaradzić.
Lecz nawet w Malangu nie wszystko przynosiło Margarethe pełnię zadowolenia. Nie potrzebowała długiego czasu, by zorientować się, że ów brak formalizmu tak bardzo okrzyczany w życiu holenderskiej społeczności, był czysto powierzchowny. Konwenanse można było nieco zmienić, by dostosować je do warunków tropikalnych, ale przestrzegano ich z całą mocą. Chociaż uznano za dopuszczalne, by w domowym zaciszu dama przywdziewała miejscowy strój typu kabai czy sarongu, lecz po godzinie szóstej po południu musiała wystąpić w wizytowej, eleganckiej sukni europejskiej. Reguł protokołu przestrzegano bardzo skrupulatnie. Augusta de Wit zanotowała:
„Obserwuje się tutaj tę samą chęć bycia pierwszym, tę samą poufałość, skłonność do papłania i sąsiedzką życzliwość, wystawne życie i ubóstwo myśli, podobnie jak w bogatych, prowincjonalnych miastach Holandii... Można się spodziewać, że taki przerost przepisów etykiety będzie źródłem nudy i niewymownego skrępowania. Z pewnością drażni nieco nowo przybyłych.”
Margarethe uzmysłowiła sobie z przerażeniem, że najmniejsze nawet odchylenie od obowiązujących norm wywoływało pełne dezaprobaty marszczenie brwi, wcale nie mniejsze, niż widywane w Hadze czy Amsterdamie.
Mimo iż kontakty między Holendrami a ludnością tubylczą ograniczone były do minimum, Margarethe dostrzegła, podobnie, jak Augusta de Wit, pozornie idylliczną i beztroską egzystencję Jawajczyków.
”Praktycznie żyją na ulicy. Kobiety bardzo kochają kwiaty i rzadko można spotkać którąś bez pączka róży wpiętego we włosy, a nagie brązowe ciałka dzieci obwieszone są wieńcami z tanjongu. Kąpią się w rzece. Mężczyźni skaczą w jej nurt i nurkują; gdy wychodzą ich nagie ciała lśnią niczym figury z brązu. Kobiety przystają na chwilę na brzegu rzeki i unosząc ramiona wiążą włosy w wielki węzeł na czubku głowy. Na pół ukryte w kępie wysokiej trzciny rosnącej nad wodą, młode dziewczęta hasają swobodnie udając, że się kąpią, podczas gdy wylewają sobie nawzajem na głowę i ramiona wodę z niewielkich kubełków zrobionych z liści palmowych, aż ich czarne włosy zaczną lśnić a przesiąknięta wodą odzież oblepia ich gibkie ciała od kostek po biust, podczas gdy nagie, kształtne ramiona wystawione są na słońce.”
W niewielkim kręgu osób równych stanem Margarethe MacLeod, mało kto dorównywał jej bujnością temperamentu lub podzielał frustracje z powodu niedostępności najprostszych przyjemności. Kobiety z jej otoczenia, które nie stały się przedwcześnie matronami w średnim wieku, były ponure i nudne ponad wszelkie wyobrażenie. Jakim cudem ich krew nie zaczynała płynąć żywiej na widok wibrującego piękna wokół nich? Dlaczego nie pragnęły, tak jak ona, wdychać kolorów i zapachów, ciepła i blasku słonecznego, aż do zupełnego upojenia? Radując się po prostu zmysłowością tropiku, spacerowała często po ogrodzie, boso, z rozpuszczonymi, opadającymi na ramiona włosami, w ciężkim od zapachu kwiatów zmierzchu. Lecz z jeszcze większą radością dołączyłaby do gromadki tubylców śmiejących się nad rzeką.
Rudolfa widywała niewiele, ponieważ służba wojskowa wypełniała mu cały czas; powracał do domu całkowicie wyzuty z energii, wyczerpany upałem i poceniem się w ciężkim europejskim mundurze. Teraz, gdy nowość życia wśród wygód i luksusu, jakże drogich jej sercu, przestała już być nowością — Margarethe zaczęła się nudzić. Z życia miała tyle, że musiała być uprzedzająco grzeczna dla przełożonych Rudolfa i, co gorsza, dla ich nudnych, skwaszonych żon. Nawet w te rzadkie wieczory, kiedy zapraszano ich do domów miejscowych dygnitarzy, rozmowy były napuszone, a gospodarze wprawdzie nad wyraz uprzejmi, lecz zachowujący nieprzeniknione twarze pokerzystów, a obowiązkowe w takich razach przedstawienia jakiejś miejscowej grupy teatralnej czy tanecznej, były długie, zawiłe, i tak sformalizowane, że wykluczało to jakąkolwiek prawdziwą przyjemność. Margarethe czuła, że się dusi. Może innym kobietom wystarczało do szczęścia, gdy siedząc na wyściełanych aksamitem krzesłach, mogły uskarżać się na opieszałość służby czy planować rozmieszczenie gości przy stole podczas najbliższego obiadu wydawanego dla oficerów regimentu; jej z całą pewnością nie. Tam dalej rozciągała się przepiękna wyspa, która wzywała do radości i zabawy z dala od pełnych dezaprobaty min. Machnąwszy buntowniczo ręką na konwenanse, Margarethe udała się na jej zwiedzanie.
Łagodnie sfalowany teren wokół Tumpangu nie zawiódł jej oczekiwań. Patrzyła na jaskrawo upierzone ptaki migające wśród wierzchołków drzew, na groteskowe grzyby czające się w wilgotnym cieniu pierzastych paproci, na motyle wielkości nietoperza wznoszące i obniżające swój lot w rozświetlonym gdzieniegdzie słońcem cieniu wielkich drzew i poczuła się jak w raju. Chowając twarz w cudownie pachnących kwiatach jaśminu i obwieszając się girlandami dzikich orchidei i kwiatów lian, pełna euforii wykonała kilka piruetów. W pewnej chwili wyszła na zalaną słońcem polanę i poczuła mrowienie na głowie: stała twarzą w twarz z wielkimi kamiennymi rzeźbami, oplecionymi częściowo gęstym poszyciem. Wodząc po nich drżącymi palcami, wyczuwała bogato zdobione kształty fantastycznych zwierząt, dziwacznych ptaków — twory żywcem przeniesione z baśni i legendy — niepodobne do niczego, co widziała, czy mogła sobie wyobrazić.
Tumpang otoczony jest zadziwiającą ilością starych świątyń hinduistycznych i buddyjskich, powstałych w jedenastym, dwunastym i trzynastym wieku. Można się tam natknąć na grupy postaci, pojedyncze wieże czy samotnie stojące, bogato zdobione łuki, jak również na wypracowane, wielokondygnacyjne budowle, z których część jest w ruinie, część zaś pozostała nie naruszona. W niektórych znajdują się znakomite posągi Buddy; inne otoczone są olbrzymimi, kamiennymi strażnikami, ozdobionymi czaszkami i splecionymi wężami; jeszcze inne obficie zdobią wielkie płaskorzeźby przedstawiające sceny z epiki hinduskiej — Mahabharaty i Ramajany.
Mimo iż główną religią na Jawie jest obecnie islam, do muzułmanów z wyspy odnosi się parafraza napoleońskiego powiedzonka dotyczącego Rosjan: jeśli zeskrobiesz islam, znajdziesz pod spodem hinduizm, a gdy zeskrobiesz hinduizm, znajdziesz pogaństwo. Każda kolejna religia, która tam docierała — buddyzm w początkach ery chrześcijańskiej, hinduizm w piątym wieku, a islam dopiero w czternastym — była adaptowana i częściowo rozmywana przez stare indonezyjskie wierzenia i praktyki religijne. Buddyzm i hinduizm, zawsze słabo zróżnicowane na Jawie, ewoluowały w swoistą formę synkretyzmu tantrycznego z licznymi elementami magii. Świątynie wokół Malangu i Tumpangu powstały w okresie kulturalnej supremacji Jawy Wschodniej, między dziesiątym a szesnastym wiekiem i świetnie ilustrują nakładanie się, a niekiedy zlewanie kultów Siwy i Buddy w tym regionie.
Największa i najwspanialsza z tych zrujnowanych świątyń, Candi Jago, położona ledwie dwa kilometry od Tumpangu, powstała w trzynastym wieku.
W obrębie jej murów podtrzymujących posągi Buddy i płaskorzeźby Kriszny współegzystują z wczesnymi rzeźbami panakawan, które stanowią oryginalny jawajski wkład do epiki hinduskiej. Niewielka, lecz znakomita Candi Kidal i monumentalna Candi Singosari dostarczają dalszych przykładów bogatej tradycji religijnej, kulturowej i architektonicznej Jawy Wschodniej. Obie leżą w dogodnej odległości od Malangu.
Margarethe jednak nie wiedziała nic ani o historii tych świątyń, ani o religiach, które zainspirowały ich budowę. Stąpając wśród ruin na palcach, z zapartym tchem upajała się niezwykłą atmosferą. W którymś momencie stanęła oko w oko z wyniosłym kamiennym wizerunkiem wzbudzającej cześć bogini. Nie można się było mylić co do potęgi sześciorękiej istoty, stojącej z szeroko rozstawionymi nogami na grzbiecie byka, trzymającej za włosy patrzącego złośliwie demona. Lecz Margarethe uderzyło przede wszystkim to, iż agresywna poza tej postaci nie umniejszała nawet na jotę istoty jej kobiecości. To nie było sentymentalne wyobrażenie istoty cichej i nieśmiałej — to była personifikacja wspaniałej, niczym nie skrępowanej kobiecości. Żadne złośliwe i małostkowe komentarze nie mogłyby jej zastraszyć; żadne dezaprobujące grymasy nie zmusiłyby tej dumnej głowy do poddańczego pochylenia. Margarethe wróciła do domu głęboko zamyślona.
Teraz przy każdej okazji wymykała się do dżungli. Czasami niczego nie znajdowała, ale już sam stan swoistej niepewności miał w sobie wiele uroku. Jej wytrwałość została nagrodzona: znalazła kolejną zapomnianą i zarośniętą świątynię. Przeszła przez bramę drżąc w oczekiwaniu na coś niezwykłego i ponownie znalazła się twarzą w twarz z wysoką, chłodną boginią stojącą na grzbiecie dziwacznego rumaka, ni to człowieka, ni to ptaka, w którego głęboko osadzonych oczach czaiła się groźba. Było coś dziwnie ekscytującego w niewidzących oczach bóstwa, jakiś nieziemski spokój, który uciszał umysł i uspokajał serce szybko bijące z podniecenia. Mimo iż kuliła się pod jadowitymi spojrzeniami niezliczonych kamiennych węży, które oplatały stopy posągu, spotkanie to poruszyło Margarethe i wywołało w niej uczucie czci niemal religijnej. Jej późniejsze zamyślenie pobudziło Rudolfa do pytań, czy przypadkiem nie jest chora, a ona w obawie, aby jej cudowny tajemniczy świat nie został odkryty, trzymała się przez pewien czas z dala od swych skarbów, poświęcając więcej uwagi mężowi i synowi.
Lecz powab i smak egzotyki okazały się zbyt wielkie, już wkrótce znowu udała się do dżungli, by tym razem wpatrywać się bez tchu, z niedowierzaniem w bardziej przyziemne piękno. Szereg wielkich płaskorzeźb zdobiących ściany kolejnej oplecionej festonami winorośli zrujnowanej budowli, w miejsce religijnej czci budził lepiej znane odczucia — ciepłe mrowienie fizycznego podniecenia. Obrazy przedstawiały cudowne, niebiańsko lekkie nimfy o nagich piersiach, w przezroczystych, zwiewnych szatach, wykonujące taneczne pas do niesłyszalnej muzyki. Przystojni młodzi mężczyźni, których muskularne ciała były albo całkowicie nagie, albo tylko osłonięte przepaskami na biodrach, wabili swe piękne towarzyszki do niewyobrażalnych przyjemności pośród bujnego tropikalnego listowia.
Płaskorzeźby na jednej z płyt opowiadały najwyraźniej historyjkę obrazkową: oto nimfy otrzymują polecenia od pyzatej bogini spoczywającej na kielichu kwiatowym; teraz siedzą nad brzegiem jeziora, machają nogami w wodzie i układają włosy, patrząc na swe odbicia; dalej, odnosi się wrażenie, że tańczą i z pełnym komizmu wdziękiem popisują się jedna przed drugą; w ostatniej scenie tłoczą się wokół siedzącego bóstwa, bezwstydnie demonstrując swoją nagość pod jego pogodnym spojrzeniem i lubieżnie wsuwając palce pod jego odzienie, aby skusić go do oderwania się od modlitwy.
Margarethe stała, jakby w ziemię wrosła. Mimo iż Jawa Wschodnia nie ma niczego tak wyraźnie erotycznego, jak na przykład słynna świątynia w Khajuraho w Indii, uwodzicielska joie de vivre (radość życia— fr.) bezwstydna zmysłowość, która biła od tych starych dzieł sztuki, spowodowała, iż krew się w niej wzburzyła. Bijąca z płaskorzeźb swoboda, brak hipokryzji, poruszyły jakąś strunę w jej chłonnym umyśle i sprawiły, że drobiazgowa, holendersko—indyjska tyrania wydała jej się jeszcze trudniejsza do zniesienia. Nie była w żadnym razie pierwszą osobą, która odkryła te ukryte w dżungli ruiny. W Batavii byli eksperci, którzy mogli jej opowiedzieć o spokojnym bogu Wisznu, o mściwej bogini Durga, którzy mogli zrekonstruować historię kuszenia boga Arjuny przez bezwstydne nimfy. Lecz
Margarethe nie miała najmniejszego zamiaru dzielić się swymi skarbami, nie miała chęci rozszyfrowywać poszczególnych postaci — zniknęłaby wówczas cała ich magia. Wystarczała jej świadomość, że są.
Pod stymulującym wpływem przechadzek archeologicznych rozkwitła w Margarethe świadomość własnego uroku. Towarzystwo kobiet było zawsze poszukiwane przez nieżonatych plantatorów czy żołnierzy, którzy ściągali do miasta na krótkie urlopy i Margarethe — szczęśliwa, ilekroć znalazła się w centrum zainteresowania — ciepło przyjmowała ich hołdy. Jak w każdej małej społeczności na obczyźnie, języki poszły w ruch, krążyło coraz więcej plotek. Zdrowie kapitana pod wpływem tropikalnego klimatu ponownie uległo pogorszeniu; nie wykluczone też, iż był to skutek nasilających się żądań jego pełnej wigoru żony. Usposobienie Rudolfa, które nigdy nie było łagodne, pogorszyło się odpowiednio. Zazdrosny o jej wielbicieli, boleśnie świadom dwudziestoletniej różnicy wieku, oskarżał ją o flirtowanie z podwładnymi i o okrywanie go niesławą wśród kolegów. Jak łatwo przewidzieć, Margarethe pogardliwie odpierała jego zarzuty i w odpowiedzi oskarżała go o to, że bardziej dba o swoją reputację niż o żonę. Rudolf dostawał szału, Margarethe nie pozostawała mu dłużna. Przestronny bungalow drżał w posadach podczas awantur. Kolejna ciąża przywróciła czasowo harmonię małżeńską, skłaniając Margarethe do chwilowej uległości wobec żądań Rudolfa, aby mniej czasu poświęcała płochej zabawie, a więcej rodzinie. Córka, JeanneLouise, urodziła się w maju 1898 roku.
Mimo iż Norman był jego ulubieńcem, Rudolf uwielbiał obydwoje dzieci. Bez przerwy martwił się o ich zdrowie i doprowadzał służbę do szaleństwa, ustawicznie czepiając się sposobu ich odżywiania oraz stanu higieny w kuchni czy pokoju dziecinnym. Jego troska była usprawiedliwiona, gdyż klimat Jawy jest przez cały rok bardzo ciężki, lecz Margarethe interpretowała ją jako przytyk do własnej dbałości o dzieci. Uciekając przed jego obsesjami w swoje ukochane ruiny, spędzała tam niekiedy całe dnie i napawała się ich wspaniałością. Im więcej Rudolf czynił jej wymówek, że nie chce się upodobnić do jego ideału, tym więcej Margarethe podejmowała akcji odwetowych — sprawiała, że się spóźniał wówczas, gdy jego obowiązki wymagały natychmiastowego działania, odmawiała podporządkowania się żonom oficerów wyższych stopni, nie zapraszała nowo przybyłych. Mimo iż takie zachowanie powodowało, że Rudolf czuł się bardzo niezręcznie, nie wywoływało, jak się wydaje, głębszej niechęci innych — czar i słodycz jej uśmiechu zyskiwały jej natychmiastowe przebaczenie wszystkich, z wyjątkiem Rudolfa. Harmonia domowa uległa ponownemu zachwianiu, a potem przyszła przeprowadzka, która przyniosła całkowite rozbicie małżeństwa: Rudolf otrzymał rozkaz przeniesienia się na Sumatrę.
Był to mile widziany awans i natychmiastowy wyjazd Rudolfa (Margarethe została, by spakować cały ich majątek i miała doń dołączyć w ciągu kilku miesięcy) pozwolił obojgu na zaczerpnięcie oddechu. Lecz sytuacja na Sumatrze, mimo sąsiedztwa obu wysp, była zupełnie inna niż na Jawie. Zamieszkiwali ją fanatyczni muzułmanie i tutaj, jak gdzie indziej, wyznawcy islamu nigdy do końca nie zaakceptowali jarzma kolonializmu. Na Sumatrze mniej dbano o wygody życiowe i o swoistą elegancję życia towarzyskiego, które tak starannie kultywowano na Jawie. Całą swoją energię Holendrzy poświęcali tu przekształceniu bujnej, tropikalnej dżungli w dobrze zagospodarowane plantacje. Wydajność, z jaką realizowano to zakrojone na ogromną skalę przedsięwzięcie, była wręcz oszałamiająca: w ciągu dwudziestu lat wy karczowano prawie dwa i pół miliona akrów gęstych lasów równikowych i oddano pod uprawę tytoniu i drzew kauczukowych. W tamtych dniach, gdy nie istniała jeszcze świadomość ekologiczna, wyczyn ten zyskał Holandii uznanie wszystkich potęg kolonialnych, które miały swe posiadłości w tropiku. Z którejkolwiek strony by na to nie spojrzeć, było to ogromne osiągnięcie, mówiące bardzo wiele o zdolnościach organizacyjnych Holendrów. Kosztów tak kolosalnego gwałtu dokonanego na tamtej ziemi, zarówno cierpień ludzkich, jak i szkód wyrządzonych ekosystemowi, nigdy nie policzono.
Tytoń z Sumatry zyskał sobie taką popularność w Ameryce, że nawet tak nieprawdopodobna szybkość likwidowania lasów równikowych nie wystarczała Holendrom. Należało zwiększyć ilość siły roboczej — obojętne jak, byle nie brakowało ludzi do rąbania, cięcia, palenia i niszczenia rozległej dżungli, aby zrobić miejsce dla dalszych plantacji tytoniu, które przyniosą jeszcze więcej pieniędzy.
„Holendrzy ściągnęli chińskich kulisów z Singapuru i Penangu. Rozpoczęła się zażarta walka pomiędzy ludzką wolą a stawiającą rozpaczliwy opór dziewiczą dżunglą. Ludzie padali jak muchy. Dżungla rozsiewała rozmaite zarazki. Wydychała je na intruzów i kulisi, zatruci jej wyziewami, umierali całymi chmarami. Zdrowi usuwali trupy i kontynuowali walkę na śmierć i życie.”
Młody Węgier, Laszlo Szekely, który spędził dwadzieścia lat jako plantator na Sumatrze, mógł się zdobyć, dzięki swej narodowości, na mniej osobiste a bardziej obiektywne spojrzenie na warunki panujące na plantacjach, niż mógłby to zrobić Holender. Opisał przybycie na wyspę nowej partii kulisów — z reguły bardzo młodych, niektórzy byli niemal dziećmi — których werbowano po zapadłych wsiach na Jawie: „W sprytnie przeprowadzanej akcji werbunkowej chodzono od jednego ukrytego kampongu do drugiego i kuszono łatwowiernych, dobrodusznych robotników rolnych Jawy wdzięcznymi historyjkami, obietnicami i srebrnymi monetami”. Gdy nieświadomy grożącego mu zła chłopak odcisnął swój kciuk na proponowanym kontrakcie Kompania Importowa Kulisów brała go do niewoli, po czym transportowała na Sumatrę, Borneo i inne wyspy, gdzie brakowało rąk do pracy.
Pod każdym względem stawał się taki chłopiec własnością plantatora, zobowiązany do minimum trzech lat nie kończących się cierpień (okres ten zwykle przedłużano w nieskończoność za pomocą oszustw i wybiegów, których biedak nie był w stanie pojąć).
„Nie może uciec, gdyż zabrania mu tego kontrakt. Wykonuje pracę pod przymusem — jest niewolnikiem. Harując od świtu do nocy, pochylony mozolnie do przodu; musi pozostać w dobrej formie wśród cuchnących bagien, podczas gdy żarłoczne pijawki wysysają jego cienką krew, a komary zarażają malarią jego chorowite ciało. Ale nie może uciec: wiąże go kontrakt. Tjentangowie, strażnicy firmy, którzy dysponują siłą gigantów i są bestialsko okrutni, ścigają zbiega. Gdy go złapią, spuszczają mu straszliwe lanie, po czym zamykają go, ponieważ wiąże go kontrakt.”
Co prawda życie holenderskiego plantatora na Sumatrze było surowe w mniejszym stopniu; klimat i dżungla były zabójcze dla Europejczyka; warunki życia na odległych, świeżo utworzonych plantacjach prymitywne, a praca, choćby tylko nadzorcy, paraliżująco ciężka. Całymi tygodniami zmuszony był żyć w dżungli, odizolowany od innych białych, otoczony i odpowiedzialny za kilkuset Malajów, Jawajczyków, Chińczyków, na których dobrą wolę z pewnością nie mógł liczyć. Czuł się na przemian wyczerpany, przerażony, chory, samotny i znów wyczerpany. Co miesiąc pozwalał sobie na kilka dni urlopu. Jechał wówczas prosto do Medanu, głównego portu i największego miasta północnej Sumatry i z miejsca zaczynał pić, by w alkoholu znaleźć zapomnienie.
Rudolf MacLeod awansował na stanowisko komendanta garnizonu w Medanie; w tej roli personifikował uciemiężenie, budzące strach i nienawiść wśród zniewolonych kontraktami robotników. I tu właśnie w maju 1899 roku przyjechała Margarethe z dziećmi. Nie było to idealne miejsce do wychowywania małych dzieci, lecz finanse Rudolfa, poważnie naruszone ekstrawagancjami żony, nie pozwalały na utrzymanie dwóch domów. W listach, które sporadycznie pisywał, ostrzegał Margarethe o niebezpieczeństwach dnia codziennego, lecz w sposób charakterystyczny dla siebie, nie zaznajomił jej z całokształtem zagadnienia.
„Będziesz się musiała wykazać tutaj większą niż kiedykolwiek czujnością — dwakroć ważniejsze staje się pilnowanie, by wszystko było ustawicznie sprzątane. Jeśli się zaniedba zamiatania choćby na chwilę, zwłaszcza pod i wokół doniczek z kwiatami, pojawia się wszelkiego rodzaju robactwo. Ostatniej nocy ujrzałem skorpiona, jakiego jeszcze w życiu nie widziałem. Co prawda, jego ukłucie nie powoduje natychmiastowej śmierci, ale wywołuje wysoką gorączkę i jest szczególnie niebezpieczne dla małych dzieci. Będziesz musiała codziennie osobiście sprawdzać ich pokoje, doprowadzać do porządku ich łóżka i być zawsze świadomą, jak wielka odpowiedzialność za dzieci spoczywa na tobie.”
Po raz pierwszy Margarethe zmuszona była stawić czoła ujemnym stronom życia w koloniach. Teraz, gdy wychodziła w odwiedziny do żony któregoś z kolegów Rudolfa czy na bazar, by zobaczyć, co z artykułów luksusowych przybyło z Holandii ostatnim statkiem, żaden rumieniący się wielbiciel nie witał jej grzecznym ucałowaniem dłoni; przeciwnie, spoceni, zaczerwienieni, poruszający się chwiejnym krokiem młodzieńcy poszturchiwali ją i wpatrywali się w nią pożądliwie. Było również coś groźnego, niemal zuchwałego w sposobie, w jaki tubylcy schodzili jej z drogi na chodniku — błyski w ich oczach w niczym nie przypominały uwielbienia. Atmosfera zagrożenia wisząca nad wyspą dławiła ją i sprawiała, że Margarethe zatęskniła za spokojem życia w Tumpangu; sąsiedzi, których tam unikała jako nieznośnie mdłych i bez polotu, teraz, z oddali, jawili jej się jako cudownie pogodni; tutaj nie było mowy, aby mogła, nie budząc protestów i krytyki, spacerować wśród zapomnianych skarbów przeszłości.
Przerażona napięciem wręcz namacalnym, Margarethe szukała pociechy u Rudolfa, lecz on nie był w odpowiednim nastroju. Obowiązki komendanta garnizonu okazały się bardzo uciążliwe. W ciągu ostatnich trzydziestu lat Holandia uwikłana była w sporadyczne wojny z Acehami i Batakami z północnej Sumatry. Plemiona te uprzednio z powodzeniem trudniły się handlem i dopiero holenderskie zarządzenia w koloniach uszczupliły znacznie ich źródła utrzymania. Pod przewodem swych mułłów zobowiązywali się występować zbrojnie przeciwko niewiernym. Zwiększając kontyngent swych wojsk i stosując politykę „nieustannego pościgu” Holendrzy zdołali ostatnio stłumić powstanie. Lecz tylko dzięki nieustannej czujności udało im się utrzymać swą dominację. Napięcie związane z odpowiedzialnością dawało Rudolfowi znać o sobie. Choroba, która w roku 1895 zawiodła go do Holandii, groziła teraz nawrotem; nadto, jak większość białych z jego otoczenia, pił bardzo dużo, próbując przekonać siebie, że da sobie radę. Nie miał czasu na wysłuchiwanie żalów i lęków Margarethe; chciał od niej jedynie tego, by wypełniała swoją rolę żony, zabawiając gości i dbając o dzieci. Niech poskromi wyobraźnię i pozwoli mu pracować. Jego postawa sprawiła, że Margarethe rozszlochała się ze złości i coraz bardziej się bała.