Szpieg olimpijski. Jerzy Pawłowski - Wiktor Bołba - ebook

Szpieg olimpijski. Jerzy Pawłowski ebook

Bołba Wiktor

4,5

Opis

Przez lata wizerunek Jerzego Pawłowskiego był oparty na legendzie o wielkim sportowcu szermierzu wszech czasów. PRL-owska propaganda zrobiła z niego romantyka wychowanego w kulcie Wołodyjowskiego . Liczba medali olimpijskich, udział w wielu mistrzostwach świata i Europy uczyniły go postacią, do której należało odnosić się z szacunkiem.

Biografia ukazuje historię upadku jednego z największych autorytetów polskiego sportu. Kto mógł się spodziewać, że oficer WP, kawaler najwyższych odznaczeń państwowych zdecyduje się na współpracę z obcym wywiadem. I kto mógł się spodziewać - co wyszło po latach - że współpraca Pawłowskiego z tajnymi służbami, tym razem komunistycznymi, ma znacznie dłuższe korzenie, że przyszły amerykański szpieg rozpoczynał karierę od raportów dla SB, nawet na swoich bliskich?

Czy godząc się na współpracę z wywiadem USA, dążył do upadku ustroju komunistycznego? Czy wynikało to z politycznych przekonań, czy z cynicznego wyrachowania? Kiedy nachylimy się nad jego powikłaną biografią, ukaże się nam nietuzinkowy gracz używający całej swojej zręczności do pokonania znienawidzonego ustroju komunistycznego. Ale czy aby tylko jako Wallenroda powinniśmy go zapamiętać?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 539

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (6 ocen)
4
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
apuka

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie napisana książka!!!
00
TBekierek

Dobrze spędzony czas

Bardzo dobra biografia-która przede wszystkim opiera się na jego działalności szpiegowskiej-wielkiego sportowcy. A człowieka? Sami osadzcie, polecam.
00
Epikur46

Nie oderwiesz się od lektury

Super lektura.
00

Popularność




Okładka

Fahrenheit 451

 

Redakcja merytoryczna

Robert Piątek

 

Korekta i redakcja

Firma UKKLW – Małgorzata Ablewska, Elżbieta Steglińska

 

Dyrektor wydawniczy

Maciej Marchewicz

 

ISBN 9788380797390

 

Copyright © Wiktor Bołba

Copyright © for Fronda PL Sp. z o.o., Warszawa 2022

 

WydawcaWydawnictwo Fronda Sp. z o.o.ul. Łopuszańska 3202-220 Warszawatel. 22 836 54 44, 877 37 35 faks 22 877 37 34e-mail: [email protected]

www.wydawnictwofronda.pl

www.facebook.com/FrondaWydawnictwo

www.twitter.com/Wyd_Fronda

 

Przygotowanie wersji elektronicznejEpubeum

Zgodnie z ostatnią intencją mojego Ojca, książkę dedykujemy Wszystkim osobom, które przez ostatni miesiąc Jego życia wspierały Go w walce z ciężką chorobą.

Córka wraz z najbliższą rodziną

Wydawnictwo Fronda serdecznie dziękuje Panu Robertowi Piątkowi za jego nieoceniony wkład w redakcję książki Szpieg Olimpijski.

Bez jego życzliwości, wiedzy i wyrozumiałości książka nie mogłaby się ukazać.

OD AUTORA

Należał do pokolenia zahartowanego przez doświadczenia II wojny światowej. Do grona tych, którym udało się przetrwać bombardowania, łapanki, powszechny głód, po prostu oszukać śmierć.

Przez lata wizerunek Jerzego Pawłowskiego był kształtowany przez legendę o wielkim sportowcu – „szabliście wszech czasów”, jak go nazywano. W każdej legendzie jest trochę przesady, ale też dużo prawdy. PRL-owska propaganda zrobiła z niego romantyka wychowanego w kulcie Sienkiewiczowskiego Potopu, zaczytującego się w dzieciństwie w szermierczych wyczynach Michała Wołodyjowskiego i pełnego pasji sportowca, który był wzorem do naśladowania dla kolejnych pokoleń socjalistycznej młodzieży. Był żywym symbolem nowej Polski, budowanej na wzór sowieckiego państwa.

Tak przedstawiana postać Jerzego Pawłowskiego utrudniała bezstronną ocenę jego dokonań. Bez wątpienia jego zasługi dla polskiego sportu są niepodważalne. Liczba medali olimpijskich, udział w wielu mistrzostwach świata i Europy oraz oficjalny tytuł szablisty wszech czasów czynią go postacią, do której należy odnosić się z szacunkiem.

Ale historia życia Jerzego Pawłowskiego to nie tylko opowieść o ulubieńcu władzy i medaliście olimpijskim, to także historia upadku jednego z największych autorytetów polskiego sportu w historii PRL-u. Wojsko Polskie, wynosząc Pawłowskiego na piedestał, torowało mu drogę do najważniejszych urzędów, rang i zaszczytów. Jego biografia dowodzi, że nigdy nie powinno się stawiać pomników ludziom za życia. Kto mógł się spodziewać, że oficer WP, kawaler najwyższych odznaczeń państwowych zhańbi własną reputację, szpiegując na rzecz obcego wywiadu. To był bardzo inteligentny człowiek, żył na krawędzi i zdawał sobie z tego sprawę. Stworzył wokół siebie otoczkę człowieka o ogromnych wpływach, posiadającego znajomości na najwyższych szczeblach PRL-owskiej władzy.

Kiedy jego sprawa ujrzała światło dzienne, oczywiste było, że wywoła poruszenie w społeczeństwie. Nagle człowiek, który jeszcze niedawno był na piedestale, został z niego strącony. Dzisiaj opinie na jego temat są bardzo podzielone. Na ocenę Pawłowskiego wpływa posiadana przez nas wiedza. Kwestią budzącą wiele wątpliwości są jednak znajdujące się w dokumentach opisy miejsc i ludzi. Dla jednych był zwykłym zdrajcą, który sprzedał swój kraj. Dla innych pozostaje bohaterem, który godząc się na współpracę z wywiadem USA, dążył do upadku ustroju komunistycznego, broniąc niepodległości Polski przed stalinowskim państwem.

To powoduje liczne próby oceny jego roli w historii naszego kraju. Dlaczego mając pieniądze i sławę, wybrał drogę, która odcisnęła piętno na całym jego życiu? Czy wynikało to z politycznych przekonań, czy wręcz przeciwnie – z cynicznego wyrachowania? Niewątpliwie, jeśli zastanowimy się nad jego złożonym życiem, ukaże się nam świadomy gracz używający całej swojej zręczności do pokonania znienawidzonego ustroju komunistycznego panującego w jego kraju. Ale czy tylko?

PROLOG

Plotka o zamordowaniu szablisty Jerzego Pawłowskiego rozeszła się po Warszawie lotem błyskawicy. Wymieniano wiele wersji wydarzeń, chociaż prawda była zgoła inna. Ludzie gadali, ale mało kto wiedział wtedy, że za znakomitym sportowcem zatrzasnęły się drzwi celi więzienia na ulicy Rakowieckiej.

Administracja państwowa wydała komunikat, że jest zatrzymany, i tyle. W tym czasie warszawska ulica już żyła kolejną sensacyjną wiadomością, że oto sławny szermierz popełnił samobójstwo w więziennej celi. To była bzdura! Niemniej życie Jerzego Pawłowskiego skomplikowało się z chwilą, gdy na biurku szefa wywiadu WSW znalazła się kartka z jego nazwiskiem opatrzonym wielkim wykrzyknikiem. Od tego momentu stał się obiektem wzmożonych działań wywiadu WSW. W konsekwencji został wezwany na pierwsze przesłuchanie do prokuratury wojskowej w gmachu przy ulicy Oczki. Niby prowadzono z nim rozmowy, ale to była fasada. Śledczy, a ściślej mówiąc, stare ubeckie wygi, wiedzieli, czego chcą. Za wszelką cenę pragnęli złamać go podczas przesłuchań i oskarżyć o największą dla oficera wojska zbrodnię – zdradę kraju na rzecz wrogiego wywiadu.

28 kwietnia 1975 roku Jerzy Pawłowski po odwiezieniu syna do przedszkola pojechał na przesłuchanie na Oczki. Miał wrócić na obiad, ale się spóźniał. Mijały kolejne godziny, nastała noc, a jego nie było. Okazało się, że tego dnia w ogóle nie dotarł do domu. Zaniepokojona nagłym wezwaniem do siedziby kontrwywiadu żona dowiedziała się, że w ich wspólnym życiu nastąpi bardzo długa przerwa. Została sama z dzieckiem. Wszystko dlatego, że jej mąż Jerzy Pawłowski, podejrzany z art. 124 par. 1 Kodeksu karnego, został zatrzymany i osadzony w areszcie. Z chwilą gdy z ust prokuratora wojskowego usłyszał zarzuty i to, że zostaje aresztowany, świat rozpadł mu się na kawałki.

Kiedy usłyszał zatrzaskujące się za nim drzwi celi aresztu, doznał uczucia głębokiego przygnębienia. Sytuacja, w jakiej się znalazł, była dla niego bardzo bolesna. Sądził, że zatrzymają go tylko na kilka godzin. Ale godziny zamieniły się w dni, dni w tygodnie, tygodnie w miesiące, podczas których tak uwielbiany dźwięk szermierczej klingi został zastąpiony zgrzytem klucza przekręcanego w zamku drzwi celi. Jego życie za kratami było mieszaniną koszmarów, zaskoczeń i momentów przynoszących otuchę.

W więziennej celi siadał przy stole, podpierał głowę i tak w zamyśleniu potrafił spędzać godziny. Uciekał wzrokiem za małe zakratowane okno celi. Było mu wszystko jedno. Myślał o tym, żeby tylko przeżyć. Po przeniesieniu do ogólnej celi nigdy już nie siedział sam. Z reguły jego współwięźniami byli konfidenci, którzy mieli za zadanie relacjonować służbie więziennej każde jego słowo, każdą myśl czy ruch.

Jednym z pierwszych, z którymi dzielił celę, był praski kryminalista. Nieciekawy typ. W szarym więziennym ubraniu wyglądał niepozornie. Na jego szerokich palcach z obgryzionymi paznokciami mieniły się rozmazane tatuaże. Na jednej dłoni motyl, na drugiej na wzgórku pomiędzy kciukiem i palcem wskazującym półksiężyc, symbol wyróżniający nocnego złodzieja. Na przedramieniu miał wytatuowany wyblakły miecz z oplecionym wężem w koronie. To znak zemsty, a korona oznaczała, że zemsta została wykonana. Pewnie poza murami więzienia nigdy by się nie spotkali. Na Rakowieckiej zostali zamknięci ze sobą na wiele miesięcy.

Siedział w więzieniu, ale nigdy nie uważał się za zwykłego przestępcę. Właściwie to żył w przekonaniu, że w wyniku prowadzonej na niego nagonki i na życzenie komunistycznych władz został skazany na 25 lat odizolowania od świata.

Z czasem Jerzy Pawłowski doskonale odnalazł się w więziennych realiach. A jednak plotki i niedomówienia wciąż otaczały jego postać. Jedno nie ulega wątpliwości: Pawłowski wierzył w amerykański sen i był przekonany, że gdyby udało się w Polsce obalić komunizm, oderwać od Związku Sowieckiego, wtedy kraj, odzyskując demokrację, mógłby dojść do ekonomicznego sukcesu...

Część I

1939 – WOJENNE DZIECIŃSTWO

Jerzy Pawłowski urodził się 25 października 1932 roku w Warszawie na proletariackim Czerniakowie. Był siedmioletnim chłopcem, kiedy wybuchła II wojna światowa i żołnierze III Rzeszy napadli na Polskę. Wówczas skończyło się jego dzieciństwo. W rodzinie Pawłowskich było biednie, a najtrudniej było przetrwać, gdy hitlerowcy opanowali Warszawę. Najgorszy był głód – wielokrotnie bywało, że rodzice zamiast jedzenia podawali synowi wodę, której także było jak na lekarstwo. W takich warunkach rodzina szybko nauczyła się trudnej sztuki przeżycia. Zaradność towarzyszyła jej podczas kolejnych lat okupacji, kiedy jeździli w okolice Siedlec i zajmowali się szmuglowaniem żywności.

Wspominając tamte czasy, Jurek pamiętał, że kilkakrotnie zdarzało się, że szmuglowany towar rekwirowali żołnierze Wehrmachtu. W 1940 roku jechali z towarem do Siedlec. Podróż koleją przerwano pomiędzy Mordami a Siedlcami, gdzieś w okolicy wsi Stok Lacki. Żołnierze niemieccy, krzycząc, otwierali wagony i wymachując karabinami, rozkazywali podróżnym, by wysiedli z pociągu. Potem każdy, kto miał ze sobą żywność, musiał ją zostawić i z powrotem wsiąść do pociągu. „Żal mi było 20 kilogramów masła, schabów wpuszczonych w pumpy i kiełbasy, którą byłem obwiązany w pasie. Zostałem, aby pilnować tego dobra. Nadjechała ciężarówka, która miała zabrać tę całą rąbankę. Przy wsiadaniu pękły mi portki i schab wylazł na wierzch. Rozbawiło to Niemców do łez. Ujęci moim poświęceniem dali mi największą ze skonfiskowanych paczek, w której był chyba cały zarąbany wieprz” – opowiadał o jednej z podróży, która cudem zakończyła się dla niego szczęśliwie. Z reguły podobne wpadki dla tych, którzy zajmowali się szmuglowaniem bimbru czy żywności, kończyły się śmiercią.

W takich warunkach Jurek musiał szybko wydorośleć. Mając 12 lat, uczestniczył w Powstaniu Warszawskim, w którym, według jego wersji, jak i przekazów rodziny, działał w służbie pomocniczej, m.in. dostarczając powstańcom żywność i papierosy.

„W czasie okupacji niemieckiej i podczas Powstania Warszawskiego był łącznikiem. Należał do VI Obwodu (Praga) Warszawskiego Okręgu AK. Jako członek «Szarych Szeregów» w wieku 14 lat przenosił meldunki powstańcze, dwukrotnie przełamując linię wroga” – czytamy na oficjalnej stronie na Facebooku1.

W przekazie dotyczącym powstańczych losów Pawłowskiego jest jednak wiele nieścisłości i przekłamań. Wątpliwości pojawiają się właściwie na każdym kroku. Według wojennych wspomnień Pawłowskiego w ostatnim dniu powstania w okolicach dzisiejszego Torwaru, na placu nazywanym przez warszawiaków Babcinym Ptaszkiem, gdzie Niemcy w magazynach składowali żywność i alkohol, został raniony odłamkiem pocisku. „Miałem wtedy przecież już 12 lat. Było to jesienią 1944 roku. Mieszkaliśmy na Czerniakowie niedaleko stadionu Legii. Ustawiono nas do ewakuacji i wtedy tuż obok grupy wybuchł pocisk. Kilkanaście osób zginęło na miejscu, ja cały zostałem naszpikowany odłamkami. Miałem pokaleczoną twarz, pełno żelaza wbitego w ręce i nogi. Część wyjęto mi od razu, inne pozostały na wiele lat...”2 – wspominał.

Najgorsze było jednak to, że odłamek, który trafił w jego twarz, uszkodził na tyle oko, że prawie na nie nie widział. „Jednooczny dawał sobie doskonale radę w życiu”3 – opowiadała o mężu Iwona Pawłowska.

O tym, jak ludzie różnie pamiętają i przekazują rodzinne opowieści, świadczy opis tej samej sytuacji przez syna Michała. „Jerzy Pawłowski jako młody chłopaczek szmuglował żywność dla powstańców i zrzucał z dachów resztki materiałów zapalających. Aż któregoś razu jakiś zbłąkany pocisk wybuchł zbyt blisko i zasypał jego twarz odłamkami. Kilka z nich utkwiło na zawsze w brodzie, a jeden trafił w oko. Tak więc już nigdy na to oko nie widział. Nigdy” – czytamy na Facebooku4.

Już z powyższych wypowiedzi wynikają rozbieżności w przekazie zdarzeń. Przede wszystkim we wskazanym miejscu Pawłowski nie mógł zostać ranny w ostatnim dniu Powstania Warszawskiego, ale co najwyżej ostatniego dnia walk na Czerniakowie. Bo w dniu kapitulacji powstańcy zajmowali już tylko skrawek miasta na Śródmieściu, a Powiśle od wielu dni było zajęte przez Niemców.

Wyraźna różnica jest także w określeniu jego wieku. Syn Michał na Facebooku podaje, że ojciec w wieku 14 lat, należąc do VI Obwodu (Praga), przenosił meldunki powstańcze. Mamy tu do czynienia z oczywistym przekłamaniem, bowiem 14 lat Jerzy Pawłowski kończył w... 1946 roku, a nie w czasie powstania. Mało prawdopodobnie brzmi też przekaz o jego uczestnictwie w działaniach na Pradze. Walki w tej części Warszawy zakończyły się zaledwie po kilku dniach, a niewielkie punkty oporu były całkowicie odcięte od obszarów opanowanych przez Armię Krajową na lewym brzegu Wisły. Trudno więc sobie wyobrazić, jak niespełna 12-letni chłopak mógł w tej sytuacji wrócić do dzielnicy, w której mieszkał, będącej wówczas w rękach powstańców. Aby tego dokonać, musiałby dwukrotnie przejść przez pozycje niemieckie, a także opanowany przez nieprzyjaciela jeden z mostów. A przecież dla Jerzego Pawłowskiego powstanie zakończyło się przy Przemysłowej na Powiślu.

Ponadto w Szarych Szeregach chłopcy w wieku 12–14 lat pełnili służbę pomocniczą w zorganizowanej formalnie 4 sierpnia 1944 roku Harcerskiej Poczcie Polowej. Na Pradze poczta ta nie miała racji bytu ze względu na niewielki zasięg powstania. Jak więc widać, oficjalna wersja rodziny nie została przez nią choćby w podstawowy sposób zweryfikowana, mimo to jest podawana jako jedyna zgodna z faktami.

Sam Pawłowski w rozmowie z dziennikarzem Piotrem Pytlakowskim, nawiązując do wspomnień wojennych, mówił: „Zachowałem w pamięci trzy sceny. Mógłbym je namalować, pamiętam nawet kolory. Pierwszy moment, kiedy ojciec dostał kartę mobilizacyjną, a matka wciskała mu dwuzłotówkę z kobiecą główką. Ojciec się wzbraniał. I druga migawka: tłumek zebrany na Przemysłowej komentuje dzień 17 września. Ktoś krzyczy: «Dali nam cios w plecy». I potem dokładnie 27 września 1944 roku, to samo podwórze na Przemysłowej. Mama zapytała jakiegoś oficera z AK, dlaczego nie poprosili Rosjan o pomoc w powstaniu. Tamten wkurzony wyciągnął pistolet, groził matce. Krzyczał, że wygramy z Niemcami i Rosjan nie wpuścimy”5 – opowiadał.

Sprawdzając daty i szczegóły powyższej wypowiedzi, znów dochodzimy do wniosku, że pamięć Pawłowskiego potrafiła być zaskakująco zawodna. W rzeczywistości Niemcy podczas powstania ulicę Przemysłową zajęli już 14 września 1944 roku. Podając za Wikipedią, pod tytułem Pacyfikacja Czerniakowa w rozdziale Zbrodnie niemieckie podczas bitwy o Powiśle Czerniakowskie mamy zapis dokonanej przez wroga pacyfikacji mieszkańców ulicy Przemysłowej: „Blisko 400 cywilów zostało wyciągniętych z piwnic i spędzonych do portu Czerniakowskiego, gdzie Niemcy mordowali młodych mężczyzn, którym nie próbowano nawet udowodnić udziału w powstaniu (...). Pozostałych ludzi Niemcy pogonili ulicą Łazienkowską ku Agrykoli”.

Mamy też w rozdziale Upadek Czerniakowa informację, że 23 września 1944 roku powstanie na Czerniakowie padło. „Mieszkańców Powiśla Czerniakowskiego, którzy przeżyli gestapowskie selekcje, pogoniono na Dworzec Zachodni, a następnie wywieziono do Pruszkowa”.

Część wspomnień Pawłowskiego mijała się więc z prawdą. Kwestią sporną może być jedynie to, czy były to świadome kłamstwa, czy zawiodła go pamięć.

Podobnie jest z opowieścią Pawłowskiego o jego ojcu. W czasie powstańczego zrywu miał być wywiadowcą utworzonego pod koniec sierpnia 1943 roku Batalionu „Zośka”, którego głównym zadaniem były akcje dywersyjno-sabotażowe, jak niszczenie transportów kolejowych Wehrmachtu zmierzających na wschód.

Gromadząc materiały do książki, próbowałem zweryfikować powielaną przez Pawłowskiego i jego rodzinę opowieść o ojcu szermierza, żołnierzu AK. Niestety, nazwiska Władysława Pawłowskiego urodzonego 30 kwietnia 1907 roku nie ma na liście żołnierzy batalionu „Zośka” ani innych oddziałów AK, którzy przeżyli wojnę. W spisie osobowym znajdującym się w dokumentacji Muzeum Powstania Warszawskiego też nie ma potwierdzenia, że w Batalionie „Zośka” figurował żołnierz o takim imieniu i nazwisku.

W związku z tym musiałem przyjąć, że skoro w żadnych dokumentach dotyczących oddziałów AK nie figuruje Władysław Pawłowski, to nie był w jej szeregach. Taką wersję potwierdzają zapisy w aktach personalnych, w których Jerzy Pawłowski podawał, że ojciec w 1945 roku wrócił z niemieckiej niewoli, w której przebywał od kampanii wrześniowej (!), choć – oczywiście – mogło to wynikać z chęci ukrycia przynależności ojca do represjonowanej przez komunistow organizacji. Wszystko wskazuje więc na to, że historia Pawłowskiego o ojcu AK-owcu nie jest autentyczna. W świetle późniejszych wydarzeń opowieść ta jawi się bowiem jako próba wytłumaczenia podjęcia współpracy ze służbami informacyjnymi PRL-u (do tego wątku jeszcze wrócimy) i tworzenia mitu osoby od początku szykanowanej przez komunistów, będącej ich ofiarą, w rzeczywistości przeciwko nim nastawionej. Taka narracja robiła na ludziach o wiele większe wrażenie.

Z kolejnych opowieści Pawłowskiego wynika, że przetrwał wojnę dzięki temu, że matka wywiozła go do znajomych ukrytego w furmance – państwa Ogrodników ze wsi Borowo – gdzie przebywał aż do wkroczenia Armii Czerwonej i oddziałów LWP. „Zaraz po wyzwoleniu sprzedałem łyżwy, książki i na dachu wagonu dojechałem do Warszawy, która leżała w gruzach. Jak pies instynktem trafiłem do ciotki” – wspominał o swoim powrocie z popowstańczej tułaczki.

W tym miejscu pojawia się kolejne pytanie – dlaczego matka nie wywiozła również na wieś urodzonej 3 października 1938 roku Lidii, młodszej siostry Pawłowskiego? Na tym nie kończy się lista wątpliwości. Dokąd wróciła matka, pozostawiając go na wsi? Przecież nie do Warszawy, z której w czasie od sierpnia do października 1944 roku Niemcy wypędzili mieszkańców. Co z sześcioletnią wówczas córką robiła w tym czasie na terenach zajętych przez Niemców? Nie wiadomo.

Jak wielu, którzy powrócili do zrujnowanej stolicy, Pawłowski zaczął poszukiwania najbliższych. Z pomocą ciotki w Warszawie odnalazł rodziców, gdyż w 1945 roku ojciec już wrócił z niewoli. Ponieważ kamienica, w której mieszkali przed wojną na ulicy Przemysłowej 5, została w roku 1944 zbombardowana przez hitlerowców i niewiele po niej zostało, nie mieli do czego wracać na Czerniaków. Schronienie znaleźli po prawej stronie Wisły na mniej zniszczonym działaniami wojennymi Grochowie. Według zachowanych dokumentów od kwietnia 1945 roku zamieszkali przy ulicy Spalinowej 3 m. 1. Matka zajęła się prowadzeniem domu i opieką nad dwójką dzieci – 13-letnim Jerzym i siedmioletnią Lidią. Ojciec pracował na utrzymanie rodziny jako kierowca w Ministerstwie Żeglugi.

Grochów nie cieszył się wówczas dobrą sławą. Wiele ulic i podwórek uchodziło za miejsca, z których można było wrócić bez portfela albo z guzem. Zapuszczający się w okolice grochowskich ulic zwykle byli przestrzegani, by zostawiali kosztowności w domu. Oczywiście sporo w tym przesady, ale dzielnicę tę określano jako lumpenproletaricką, której mieszkańcy nie mieli specjalnie nadziei na poprawę swojego życia.

1948 – BYĆ JAK WOŁODYJOWSKI

Jurek był odważnym, obdarzonym refleksem chłopakiem i nieraz się przyczyniał do zwycięstw w podwórkowych walkach, przez co nie miał najlepszej opinii wśród sąsiadek. Warto przypomnieć, że według relacji Pawłowskiego jego dziadek, Jakub Pawłowski, był oddanym żołnierzem legionów marszałka Piłsudskiego, przeszedł z nim szlak bojowy i swoją miłością do wodza zaraził wnuczka. Opowieści dziadka i czytana przez niego Sienkiewiczowska Trylogia pasjonowały go bez reszty, a najpiękniejszym dźwiękiem, jaki mógł sobie wyobrazić, był świst szermierczych pojedynków Skrzetuskiego czy mistrza nad mistrzów, małego rycerza Michała Wołodyjowskiego. Jego rówieśnicy marzyli o oficerskich szlifach, a on chciał być taki jak Wołodyjowski. Albo choćby jak Kmicic. Dlatego w podwórkowych zabawach z wypiekami na twarzy najchętniej walczył z kolegami z patykiem w ręku, udając walki szablą w stylu Wołodyjowskiego czy Kmicica.

Sąsiadki, widząc żywego jak iskra Jurka wymachującego przed ich synami patykiem imitującym szablę, skarżyły się na niego do rodziców, że wciąż się rwie do bitki i tymi patykami niebezpiecznie kaleczy ich synów. Chociaż pojedynki te były jego wielką pasją, to jednak uprawiał także inne sporty. Zawsze miał swoje zdanie i swoje pomysły – dlatego też próbował boksu i lekkoatletyki, mógł nawet pochwalić się przebiegnięciem setki w 11,6 sekundy. W tym czasie wystrugał sobie także tyczkę, na której skakał aż do jej... złamania. Nie widział jednak swojej przyszłości w tych dyscyplinach. Jak sam twierdził, był „przysadzisty i dupiasty”.

Jurek był też ciekawym przygód marzycielem. Zamierzał wyruszyć w świat, o którym tak wiele słyszał. Pragnął na własne oczy zobaczyć prerię, kowbojów i Indian, o których czytał w książkach Karola Maya. Ponieważ był upartym dzieckiem, swoje marzenia próbował zrealizować. „Na przełomie roku szkolnego 1948/1949 uczeń Jerzy Pawłowski z jednym z kolegów szkolnych (nazwiska nie pamiętam) udał się na Wybrzeże (Gdynia, Gdańsk). Tam w jednym z portów weszli nielegalnie i ukryli się na statku, którym zamierzali odpłynąć do Grecji. W czasie kontroli celnej na statku zostali wykryci i odstawieni do Warszawy. Rodzice niedoszłych uciekinierów mieli kłopoty, jako że chłopcy byli niepełnoletni. Jak sobie przypominam, to Jerzy Pawłowski należał do grupy niespokojnych chłopaków w szkole, tak że nie wiadomo było, co i kiedy może zrobić” – opowiadał, wspominając dziecięce lata, Stanisław Mika, kolega Pawłowskiego ze szkoły.

Pomimo groźby umieszczenia go za ten występek w poprawczaku, przygoda ta zakończyła się tylko ojcowskimi razami wymierzonymi paskiem od spodni.

Przypadek sprawił, że Pawłowski zbliżył się do prawdziwej szermierki. „Pewnego dnia rozkopując jeden z okopów, znalazłem autentyczną szablę oficerską, taką jaką w mojej wyobraźni władali bohaterowie książek. Zacząłem machać tą szablą na tyle dobrze, że w pojedynkach z kolegami byłem niepokonany. Potem w 1948 roku w relacji z olimpiady w Londynie przeczytałem, jak «austriackie klingi pękają na polskich szablach». To wszystko w młodym umyśle zaowocowało eksplozją wyobraźni, eksplozją potrzeby walki – trafiła mi się szabla i tak się zaczęło”6 – wspominał.

To był czas polskiej szermierki. Drużyna szablistów zajęła na igrzyskach olimpijskich wysokie piąte miejsce. Poza tym w kraju zaczęto produkować sprzęt potrzebny do uprawiania tej dyscypliny sportu. Dzięki temu setki młodych ludzi, którzy przez wojnę, a także ze względu na brak szabli i floretów nie mogli uprawiać szermierki, mogły rozpocząć treningi. Koledzy z podwórka, których podczas pojedynków ogrywał, widząc jego nieprzeciętne uzdolnienia, zaproponowali: „Jurek, idź na szermierkę. W Ogniwie jest sekcja, będziesz mógł trenować”. Tak też zrobił i po trzech miesiącach trenowania, mając niespełna 17 lat, 9 maja 1949 roku zadebiutował w młodzieżowym pierwszym kroku szermierczym w barwach warszawskiego ZKS Ogniwo, który wygrał.

To był sprawdzian umiejętności dla początkujących szermierzy sklasyfikowanych klasą C. Biorąc w nim udział, młodzi adepci zyskiwali możliwość awansu do klasy B, co z kolei dawało uprawnienia do startów w zawodach okręgowych i ogólnopolskich, a nawet międzynarodowych.

Jerzy Pawłowski w nagrodę za zwycięstwo dostał na własność rękawice i floret belgijski – to był bez wątpienia najlepszy prezent, jaki mógł sobie wymarzyć. Start i zwycięstwo w pierwszym kroku jeszcze bardziej spotęgowały jego zapał do szermierki.

1949 – SPOTKANIE Z KEVEYEM

Postanowił na dobre zabrać się do tej dyscypliny. Według jego wspomnień któregoś dnia wybrał się na Łazienkowską, gdzie mieściła się sekcja Legii. W niewielkiej salce o wymiarach 15 na 24 metry, znajdującej się pod trybuną krytą Stadionu Wojska Polskiego, trwał właśnie trening szermierzy. Pawłowski stanął przy niedomkniętych drzwiach i z zaciekawieniem przyglądał się trenującym. „Stałem tak, wsadzając nos przez drzwi, aby zobaczyć jak najwięcej (...). I stałbym pod tymi drzwiami pewnie jeszcze ze dwa tygodnie, gdyby nie jakaś pani w bluzie szermierczej i krótkich spodenkach – jak się później okazało, wielokrotna mistrzyni Polski we florecie Irena Nawrocka – która przechodząc na salę, raptem spytała: «A pan?». Nogi się pode mną ugięły na dźwięk tego «pan». «Chce się pan zapisać i trenować?». Nie wiem, co mam robić, najchętniej bym uciekł. Pani Irena podeszła do mnie i podała mi floret. «Niech pan idzie z nami i robi to samo». Poszedłem. Janos Kevey – trener Legii – rzucał do każdego z nas kij od szczotki, który trzeba było odbić i rzuciwszy się całym ciałem w przód, trafić trenera w pierś pchnięciem. Przerażenie moje nie miało granic. O rany, jak ja to zrobię? Wykonałem imitację odbicia i pchnięcia skwitowanego potwornym, przerażającym rykiem Keveya: «Mocniej odbić! Cholery można dostać!». «Panie majorze, on pierwszy raz» – broniła mnie moja opiekunka, ale Kevey był nieubłagany; miałem odbić tak mocno, jak umiem. W następnej kolejce jak rąbnę w wyciągnięty kij, to aż majorowi wyleciał z ręki. Kiedy przebiegłem po rzucie i zadaniu pchnięcia w pierś, dogonił mnie jakiś cudowny okrzyk: «To jest dobre!». Tak się zaczęło. Od tego dnia chodziłem pilnie na wszystkie zajęcia na sali treningowej Legii Warszawa” – wspominał. Tu po raz kolejny musimy dokonać sprostowania. Po pierwsze, Janos Kevey nie był trenerem Legii, tylko reprezentacji Polski, co – oczywiście – nie wyklucza prowadzenia przez tego wybitnego fechmistrza niektórych treningów w poszczególnych klubach. Po drugie, Irena Nawrocka w tamtym czasie była zawodniczką Ogniwa. Sam nasz bohater do Legii trafić miał dopiero kilka lat później, już jako szermierz ścisłej krajowej czołówki i olimpijczyk. Prawdopodobnie do zdarzenia doszło zatem podczas treningu Ogniwa, który – być może – odbywał się przy Łazienkowskiej. Kto wie, może był to pierwszy poważny trening późniejszego mistrza?

Z całą pewnością możemy stwierdzić, że tamtego dnia spotkał człowieka, który w największym stopniu przyczynił się do jego ogromnych sukcesów. I że przekroczenie progu sali treningowej na długi czas pozostawało jego największym przeżyciem. Wciąż nie mógł uwierzyć, że spotykał się twarzą w twarz z największymi sławami polskiej szermierki, trenując pod okiem najwybitniejszego trenera, jakim bez wątpienia był w tamtym okresie Janos Kevey.

Kevey był trenerem reprezentacji polskich szermierzy od 1947 roku. Był wysokim, solidnie zbudowanym mężczyzną, który w formacji węgierskich husarów dosłużył się stopnia majora. „Kevey nie był ładny. Miał szeroką twarz, kulfoniasty nos, wydatne czoło, wystające kości policzkowe i małe oczy. Poza tym był posiatkowany zmarszczkami. Ale choć nieładna, to była bardzo przystojna twarz, bardzo męska twarz, bardzo interesująca twarz. Do tego włosy wystające nisko z czoła, długie, bez śladu łysiny. W 1948 roku Kevey był brunetem lekko przyprószonym siwizną, dziesięć lat później jego włosy były białe jak mleko (...). Na lewej nodze Kevey miał żylaki i nosił elastyczną pończochę. Dlatego nigdy nie chodził w krótkich spodenkach. Żylaki, jak mówił, były wynikiem forsownego treningu w Instytucie Sportowym w Budapeszcie” – tak wygląd trenera opisywał w książce Szablą i piórkiem Wojciech Zabłocki7.

Kevey wprowadził nieznane dotychczas w Polsce metody szkolenia. Według niego nowoczesna szermierka stała się atletyką, sportem twardym, szybkim, preferującym atak, w której najważniejszym celem było trafienie. Dlatego skupiał się na nauczaniu zawodników perfekcyjnego wykonania kilku prostych działań szermierczych oraz kilku nieskomplikowanych schematów taktycznych. Szczególną wagę przywiązywał do ruchliwości swoich podopiecznych w starciach na planszy. „Nauczcie się niewielu prostych akcji, ale wykonujcie je tak szybko i w tak dobrym tempie, żeby przeciwnik nie mógł się obronić” – powtarzał do znudzenia swoim podopiecznym.

W życiu prywatnym ten sympatyczny Węgier uwielbiał flirtować i uwodzić kobiety. Z tym, że jego flirty miały charakter przelotny. Będąc w Polsce, nieszczególnie się przykładał do nauki języka, dlatego w swój węgierski wplatał pojedyncze niemiecko-polskie słówka. Spowodowane to było lenistwem, jak również przekonaniem, że kobiety w Polsce były bardziej skore do romansów z cudzoziemcami.

W uwodzeniu polskich dziewcząt jego fantazja nie znała granic. Niemniej najbardziej ekscytował się numerem na amerykańskie radio tranzystorowe, które przywiózł z Węgier. Zazwyczaj podryw na radio stosował w środkach komunikacji miejskiej. Jadąc autobusem czy tramwajem, zatrzymywał wzrok na jakiejś urodziwej kobiecie i się do niej uśmiechał. Następnie niedostrzegalnym ruchem włączał radio, które skrywał pod gazetą. Wówczas ku zdziwieniu pasażerów z odbiornika rozlegały się dźwięki muzyki. A Kevey w tym czasie upatrzonej kobiecie chwalił się radiem, a po chwili w jej oczach widział już zachwyt. To wystarczało do nawiązania znajomości.

Kobiety, wzdychając do niego, pytały, skąd ma tak fantastyczne małe radio. On, opowiadając swoją łamaną polszczyzną, robił na nich duże wrażenie i proponował spotkanie na kawie lub w kinie. Był na tyle skuteczny, że zazwyczaj taki kontakt kończył się przelotnym romansem.

Nie wiadomo, jak dla polskiej szermierki skończyłaby się przygoda z Keveyem, gdyby nie był on pod tak dużym wrażeniem polskich piękności. Po olimpiadzie w Londynie, w której z drużyną szablistów osiągnął znaczący sukces, posypały się zaproszenia do współpracy z innych federacji. Jedno z nich napłynęło z Egiptu i było ofertą za bardzo wysokie honorarium. Na szczęście dla polskiego sportu i szermierki Kevey nie chciał zmiany. Dostosował się do siermiężnych warunków w szarym PRL-owskim kraju i czuł się w nim bardzo dobrze.

Robił wrażenie na kobietach, odwiedzał warszawskie lokale, gdzie opowiadając swoją łamaną polszczyzną anegdoty prawdziwe i podkoloryzowane, był duszą towarzystwa. Wiedział, że w dalekim i egzotycznym Egipcie na początku wszystko będzie wyglądało pięknie, ale ze względu na duże różnice kulturowe nie potrwa to długo. Ostatecznie nie dał się namówić.

WYMARZONY ROWER

Pomimo że Pawłowski był początkującym szermierzem, to zanim wstąpił do Legii, zwrócił na siebie uwagę brawurą i pewnością siebie. Ta pewność spowodowała, że w tajemnicy przed wszystkimi i z pożyczonym sprzętem wyruszył do Poznania, by wziąć udział w turnieju o Puchar Międzynarodowych Targów Poznańskich. Z chwilą, gdy nadszedł start, euforia uczestnictwa w zawodach gdzieś uleciała. Młodego szermierza dopadła trema, przez co wypadł nie najlepiej.

Chociaż Pawłowski, pokonując w jednej z walk Antoniego Sobika, zatarł niekorzystne wrażenie z udziału w poznańskim turnieju. Przeciwnik Pawłowskiego był uznanym w kraju i za granicą szermierzem – wielokrotnym reprezentantem Polski, brązowym medalistą mistrzostw Europy w turnieju drużynowym w 1934 roku, uczestnikiem olimpiad w Berlinie w 1936 roku i Londynie w 1948 roku, a w 1949 roku mistrzem Polski w szabli. W tamtym okresie Antoni Sobik był postrachem przeciwników, których pokonywał szybkimi trafieniami. Jego pech polegał na tym, że trafił na młodszego o 27 lat Pawłowskiego, który stając do walki, wydobył z siebie wszystkie siły i umiejętności i mistrz opuszczał planszę jak rażony piorunem. Po porażce z młodym i nieznanym szermierzem z Warszawy zdezorientowany Sobik jeszcze długo nie mógł dojść do siebie.

Pawłowski doświadczył wówczas jeszcze jednego wielkiego wyróżnienia, które było dostępne tylko dla najlepszych. W najbardziej prestiżowej gazecie sportowej „Przeglądzie Sportowym” ukazała się o nim pierwsza wzmianka. „Sondując opinię Keveya i obecnego przy rozmowie kierownika obozu mjr. Dobrowolskiego, mogę wywnioskować, że w poszczególnych broniach szczególne postępy zrobili następujący juniorzy: floret – Tadeusz Pieczyński (Poznań), Jerzy Twardokens, Wojciech Rydz (Katowice), A. Piątkowski, B. Pawłowski (Warszawa)”8 – pisano. I chociaż jeszcze mało znanemu szermierzowi dziennikarz o inicjałach „P.S.” pomylił imię, to tak naprawdę dla niego taka wzmianka była ogromną sportową nobilitacją. Potem zaś sam zadbał, żeby nikt nie mylił jego imienia, awansując wkrótce do ścisłej czołówki najlepszych szermierzy świata.

Miesiące treningów procentowały. Już jako pełnoprawny zawodnik Ogniwa wśród starszych mistrzów szermierki czuł się pewnie. Działacze klubu byli zachwyceni postępami Pawłowskiego, dlatego nie wahając się, wysłali niespełna 17-letniego żółtodzioba do Wrocławia na mistrzostwa Polski. Jurek czuł, że w jego sportowym życiu zaczął się nowy etap. Mistrzostwa Polski w 1950 roku odbywały się pod jakże patetycznym hasłem: „Szermierze w pierwszym szeregu armii obrońców pokoju”. Mistrzostwa, w których po raz pierwszy startował Pawłowski, przeszły do historii, ponieważ za sprawą nastolatka przełamano hegemonię starszych szermierzy. Chociaż chłopak był w znakomitej formie, to w finale uległ 44-letniemu Marianowi Suskiemu z AZS-u Wrocław. Warto przypomnieć, że dla Suskiego, brązowego medalisty olimpijskiego z Los Angeles w drużynowym turnieju szabli (1932), olimpijczyka z Berlina (1936), wielokrotnego reprezentanta Polski, był to pierwszy złoty medal, jaki zdobył na mistrzostwach Polski. Trzecie miejsce przypadło 54-letniemu Władysławowi Dobrowolskiemu, innemu członkowi brązowej drużyny z Los Angeles, uczestnikowi olimpiad w Berlinie w 1936 roku w szabli i Paryżu w 1924 roku, na której reprezentował Polskę w lekkiej atletyce. Wicemistrzostwo Polski zdobyte przez młodego Jerzego Pawłowskiego było jedną z największych sensacji szermierczych w Polsce w 1950 roku.

„Byłem trochę przerażony tym sukcesem. Jakoś mi zawadzał. Wydawało mi się, że każdy na mnie patrzy i wie doskonale, że to właśnie ja jestem tym wice. Spod oka spoglądałem, czy ludzie wiedzą... Nikt się jednak nie gapił...” – wspominał.

Wrocławski sukces był krokiem milowym w karierze młodego, ambitnego i świetnie zapowiadającego się szermierza Ogniwa Warszawa. Pozbawiony kompleksów, pokonał wielu wyżej notowanych zawodników. Był z tego dumny. Powodem do satysfakcji było też to, że udało mu się wyprzedzić innego zawodnika nowej fali, Wojciecha Zabłockiego, wówczas reprezentującego Budowlanych Kraków, który przez lata pozostawał jego najgroźniejszym krajowym rywalem. Mając za sobą niezwykle udany start w mistrzostwach Polski, po powrocie do Warszawy zdecydował, że zrealizuje swoje marzenie o posiadaniu roweru.

Część II

1951 – MŁODY ŻONKOŚ

Od tego czasu kariera Jerzego Pawłowskiego kwitła. Jego nieprzeciętne umiejętności fechtunku ceniono coraz bardziej. I nawet udało się mu, pomimo ogromnej konkurencji, zdobyć zainteresowanie trenerów reprezentacji Polski. W tym samym czasie serce Jurka ugodziła strzała Amora i całkowicie stracił głowę dla pewnej dziewczyny. Widząc jego maślane oczy, zastanawiano się, czy czasem ten młodociany poryw miłosny nie odbije się na dalszym zaangażowaniu młodzieńca w szermierkę. Opiekunów niepokoiło, że niekiedy zamiast być na sali treningowej, chodził ze swoją sympatią na spacery. Nagabywany w związku z tymi romantycznymi wypadami, odpowiadał bez wahania: „Przecież szermierka jest moją największą miłością. Nie wyobrażam sobie, żeby było inaczej”. Tak więc siłą rzeczy kobieta, która pragnęła być przez niego kochana, musiała też polubić szermierkę... No prawie.

Dość powiedzieć, jak mawiano przed laty, dwoje to para, a troje to już tłok. Tym bardziej jeśli tym trzecim elementem była jego wielka sportowa pasja, która wciągnęła go bez reszty. Czy związkowi Jurka z młodszą od niego o rok pielęgniarką Haliną Jakubik można było wróżyć powodzenie? Halina była młodą, piękną i zalotną kobietą. Miała wielu adoratorów, ale wszystkie propozycje odrzucała. Wybrała właśnie jego. Los sprawił, że po raz pierwszy wpadli na siebie na początku lat 50., kiedy Jurek zgłosił się do przychodni, w której pracowała, na badania lekarskie. To było jak zauroczenie. Od pierwszej randki obsypywał ją kwiatami. Właśnie wtedy zakiełkowała w nim szalona myśl: „A gdyby tak wziąć z nią ślub?”. Zanim zdążyli się dobrze poznać, oznajmił jej, że bardzo ją kocha i resztę życia pragnie spędzić u jej boku. Ponieważ potrafił wzbudzać zaufanie, był bardzo charyzmatyczny, stał się dla niej miłosną opoką. Tak więc namiętna młodzieńcza miłość zaowocowała małżeństwem. W 1951 roku powiedzieli sobie sakramentalne „tak”. Rok później przyszła na świat ich pierwsza córka.

Zaangażowanie męża w sport przerosło jednak oczekiwania młodej kobiety. To, że jej mąż stawał się coraz bardziej docenianym szermierzem, kładło się cieniem na ich radości. Bycie na topie powodowało, że więcej czasu spędzał na zawodach i zgrupowaniach niż w domu. Z czasem każdy wspólnie spędzony dzień stawał się świętem. Poza tym prowadząc bujne życie towarzyskie, nie był wiernym mężem, co nie najlepiej wróżyło temu związkowi.

1952 – „PAPUGA”

Pewnie nawet w najśmielszych snach Pawłowski nie przypuszczał, że za niespełna dwa lata po pierwszym ważniejszym sukcesie będzie reprezentował Polskę w szabli na olimpiadzie. Jednak to, co było niedawno odległym marzeniem, stało się faktem. Rzecz jasna, sam na jego realizację zapracował. W kolejnych mistrzostwach Polski zdobył dwa medale w turniejach indywidualnych (floret i szpada), a w 1952 roku po raz pierwszy sięgnął po krajowy prymat, zwyciężając w rywalizacji florecistów (w szabli był drugi). Te sukcesy osiągał już jako zawodnik Gwardii Warszawa, dokąd przeniósł się wraz z kolegami z sekcji szermierczej w drugiej połowie 1951 roku. Powołaniem na przygotowawczy obóz przedolimpijski do Cetniewa, a potem otrzymaniem olimpijskiego paszportu był bardzo podekscytowany.

Radości z otrzymania paszportu nie zmąciło nawet zdarzenie na zgrupowaniu w Cetniewie.

W socjalistycznej Polsce na początku lat 50. na wzór sowiecki panował zwyczaj budowania „komsomolskiej siły” z pieśnią na ustach. Było zimno, padał deszcz, dlatego zawodnicy bez zbytniego entuzjazmu na porannym apelu odśpiewali rytualną pieśń Naprzód młodzieży świata. Nie spodobało się to politrukom oddelegowanym do ekipy olimpijskiej. Jak zwykle w takich przypadkach padły zarzuty polityczne z podejrzeniem o sabotaż. Wybuchła afera. Dociekano, kto za tym stoi. Na szczęście nie doszukano się winnego.

Paradoksalnie Pawłowski był już wtedy na usługach służb Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, które sprawując kontrolę nad społeczeństwem, zajmowało się zwalczaniem „wrogów ludowej ojczyzny”. Wywiadowcy szybko dostrzegli agenturalny potencjał jego osoby, dlatego postanowili nakłonić go do współpracy. Zabrzmi to trochę dziwnie, ale warto przypomnieć, że w tej instytucji, mającej za zadanie opleść siecią donosicieli każdą sferę życia, bardziej liczyła się liczba niż jakość pozyskiwanych agentów.

Tak więc w marcu 1952 roku Pawłowski podpisał zobowiązanie współpracy z MBP o treści: „Ja Pawłowski Jerzy, syn Władysława i Eleonory z d. N., ur. 25 października 1932 roku w Warszawie, zobowiązuję się treść przeprowadzonych rozmów z funkcjonariuszem MBP zachować w ścisłej tajemnicy, jednocześnie zobowiązuję się demaskować i wykrywać wrogów Polski Ludowej. Dla ścisłej konspiracji meldunki dostarczone przeze mnie podpisywać będę pseudonimem Papuga. Zobowiązuję się, że najbliższej rodzinie ani też komukolwiek nie ujawnię powyższej rozmowy. Jestem uprzedzony, że w razie ujawnienia komukolwiek treści wspomnianej pociągnięty będę do odpowiedzialności karnej przed Sądem Wojskowym jako za zdradę tajemnicy państwowej szczególnej rangi. Warszawa 11.03.1952 r. Podpisano Jerzy Pawłowski”9.

Była to śmiała decyzja. Niemniej przez aparat bezpieczeństwa został przyjęty z otwartymi ramionami. Należy jednak zwrócić uwagę, że godząc się na współpracę ze służbami, sprzeniewierzył się wcześniej wpajanym przez dziadka i ojca wartościom, którzy wychowywali go w duchu uczciwego małego rycerza Wołodyjowskiego czy marszałka Piłsudskiego.

PIERWSZA OLIMPIADA

Do Finlandii ekipa polskich olimpijczyków podróżowała pociągiem przez ZSRR. To była bardzo długa i męcząca droga, którą zawodnicy umilali sobie różnymi grami – w karty, warcaby czy szachy. Stroniący od tego typu zajęć zaszywali się w lekturach zabranych ze sobą książek, jeszcze inni snem zabijali monotonność podróży.

Pragnienie pokazania się światu było tak ogromne, że niwelowało wszelkie niedogodności związane z trudami spędzenia wielu dni w wagonach pociągu. Narzekając na męczącą podróż, polscy olimpijczycy z ulgą i radością powitali peron na dworcu w Helsinkach. Gdy zameldowali się w wiosce olimpijskiej i nieco odświeżyli, niektórzy chcieli poznać stolicę Finlandii i trochę pozwiedzać. Zawody rozpoczynali dopiero za kilka dni, a dla niektórych była to pierwsza wizyta na Zachodzie. Niestety, z planów turystycznych niewiele wyszło. Na takie wycieczki nie pozwalali „smutni panowie”, którzy z ramienia SB opiekowali się polskimi sportowcami podczas pobytu w Helsinkach.

W wiosce olimpijskiej sportowcy z krajów bloku wschodniego zostali zakwaterowani na terenie kompleksu budynków odgrodzonych od reszty uczestników olimpiady. To było kuriozum tych igrzysk. Do tego dochodziły tak abstrakcyjne sytuacje, jak... zakaz spożywania coca-coli. Mimo tych niedogodności polscy sportowcy, ujmując rywali swoją serdecznością, zrobili na tych ze „zgniłego Zachodu” bardzo dobre wrażenie. „Olimpiada w Helsinkach – rok 1952. Nasi oddzieleni od ekip z Zachodu w obozie za drutem. Żelazna dyscyplina. Wśród zawodników cywilni pracownicy bezpieczeństwa. Trzeba uważać na każde słowo, każdy gest”10 – wspominał Pawłowski. Ciekawa wypowiedź. Zastanawiające jest, czy mówiąc o pracownikach cywilnych Urzędu Bezpieczeństwa, miał na myśli... swoją osobę. Przecież na igrzyska pojechał, będąc cywilnym kontaktem służb o pseudonimie Papuga.

Dla każdego uczestnika igrzysk oprócz samego startu w zawodach najbardziej podniosłą chwilą jest ceremonia otwarcia. Wtedy wszyscy sportowcy marzą tylko o jednym – by przejść w kolumnie przed trybunami. Udział w ceremonii otwarcia to dla uczestników igrzysk przedstartowy dreszczyk emocji. Maszerującym w kolumnach sportowcom wydaje się wówczas, że oczy widzów skierowane są tylko na nich. Są ważni, z trybun w ich stronę płyną oklaski i pozdrowienia. W tym momencie nie są najważniejsi politycy: ministrowie czy prezydenci. Najważniejsi są oni – sportowcy.

W Helsinkach święto otwarcia igrzysk popsuła kapryśna aura. Kiedy już sportowcy wystrojeni w paradne garnitury olimpijskie byli gotowi do wyjścia, nad stadionem lunął rzęsisty deszcz. Zanim niebo się przetarło i deszcz nieco ustał, przy siąpiącym kapuśniaku defilada ruszyła z dwugodzinnym opóźnieniem. Niestety, pod wpływem ulewy ubrania olimpijskie straciły wcześniejszy fason i sportowcy nie prezentowali się już zbyt okazale. Mieli przemoczone buty i umazane w błocie spodnie. W dodatku pod wpływem deszczu naszym reprezentantom zaczęły farbować czerwone marynarki i białe jak śnieg koszule pokryły się licznymi plamami. Po Polakach maszerowali jeszcze przedstawiciele kilkunastu państw. Wreszcie nad tłumem pojawił się dym – głównym punktem imprezy otwarcia igrzysk było zapalenie znicza olimpijskiego. W Helsinkach tego zaszczytu dostąpił wielki sportowiec, symbol norweskiego sportu Paavo Nurmi.

Chociaż Pawłowski miał już za sobą występy w poważnych szermierczych zawodach, to nigdy nie startował w międzynarodowych imprezach rangi mistrzowskiej, a tym bardziej tak dużych, jak igrzyska olimpijskie. To go jednak nie peszyło. Ambitny szermierz nie rezygnował z żadnej okazji, by udowodnić światu, że to on w niedługim czasie będzie rządził na planszach. Pomyśleć tylko, że ten młodzian w swoim pierwszym starcie olimpijskim w turnieju indywidualnym dotarł aż do grupy półfinałowej. Kiedy w kolejnej walce uległ bardziej doświadczonemu w międzynarodowych pojedynkach austriackiemu szabliście Loiselowi, zajmując w swojej grupie ostatnie, szóste miejsce, nie rozdzierał szat. Niczym jego guru, Wołodyjowski, wycedził tylko krótkie: „Ech, nic to!”.

Miał rację; pełnię klasy młodzi szabliści z Polski zaprezentowali w turnieju drużynowym. Z tym, że w pierwszym dniu startów nie obyło się bez nerwów i debiutanckiej tremy, co mogło wpłynąć na wynik meczu z Rumunami. Na szczęście zakończyło się remisem.

Przez następne walki młodzi Polacy przeszli jak burza, pokonując kolejno Francję i żywiołowy zespół Egiptu. To już zakrawało na sensację. Młodzi szermierze z Polski zaczęli wzbudzać coraz większe zainteresowanie zagranicznych obserwatorów. „Smarkacze” z Polski goryczy porażki zaznali dopiero w półfinale, najpierw ulegając Włochom, a potem Amerykanom, i ostatecznie zajęli miejsca 5–8.

W meczu z USA podczas walki Wojciecha Zabłockiego z George’em Worthem o mały włos nie doszło do bijatyki na planszy. „Obaj byliśmy bez porażki i każdy z nas chciał wygrać za wszelką cenę. Wyliśmy jak dzikie psy. W pewnym momencie Worth stanął, zdjął maskę i zaczął przedrzeźniać moje krzyki, co mnie tak zdenerwowało, że i ja zdjąłem maskę, zbliżyłem się i wrzasnąłem mu nad uchem. On postąpił krok naprzód, ja postąpiłem krok naprzód i starliśmy się piersiami... Worth był znacznie wyższy, ale za to na trybunach roiło się od polskich zapaśników. Wybuchła burza. Zapaśnicy odwijali rękawy. Znajdujący się na widowni znany literat Putrament urągał kapitalistom po francusku. Przybiegł kierownik ekipy amerykańskiej i zażegnał spięcie: kazał Worthowi przeprosić mnie. Stanęliśmy znów na planszy, ale, niestety, przegrałem tę walkę”11 – wspominał Zabłocki.

W Helsinkach Pawłowski walczył także w indywidualnym turnieju floretowym, również bez sukcesów, kończąc swój występ na grupie ćwierćfinałowej.

Ogólnie atmosfera w polskiej ekipie olimpijskiej w Helsinkach pozostawiała wiele do życzenia. Między kierownictwem i zawodnikami dochodziło do tarć. Działacze stosowali wobec sportowców odgórnie narzucony społeczeństwu socjalistycznej ojczyzny dryl. Wyglądało to tak, że wszyscy musieli podporządkowywać się ich wszelkim zaleceniom. Drugim, bardzo istotnym elementem niezadowolenia działaczy była mała, jak na oczekiwania notabli, liczba medali – zdobyto ich tylko cztery – w porównaniu z liczebnością olimpijskiej ekipy składającej się ze 134 zawodników. Anegdotami obrosły opowieści o tym, jak spragnieni polskiego hymnu członkowie kierownictwa ekipy kazali go sobie grać... w restauracjach podczas rautów suto zakrapianych fińską wódką. Ale nie to było najważniejsze. Rozegrane w kraju o wielkiej kulturze sportowej XV igrzyska olimpijskie w liczących wówczas zaledwie 350 tys. mieszkańców Helsinkach za sprawą pierwszego startu sportowców ze Związku Sowieckiego i pierwszego po wojnie uczestnictwa Niemców (wówczas Niemieckiej Republiki Federalnej) została okrzyknięta olimpiadą przyjaźni!

„Pamiętam doskonale swój pierwszy olimpijski występ, ale jakoś niechętnie myślami do niego wracam. Byłem jeszcze takim żółtodziobem... Właściwie nie zdawałem sobie wówczas sprawy, co to są igrzyska olimpijskie” – mówił po latach Pawłowski, zapytany o swój olimpijski debiut.

1953 – NOWE CZASY

W Polsce w latach 50. oprócz szkolenia w klubach edukację szermierczą kontynuowano w ośrodkach szkoleniowych zrzeszeń sportowych. W 1953 roku powstały ośrodki szkolenia szermierzy CRZZ (Centralna Rada Związków Zawodowych), które przekształcono w ośrodki szkoleń wszystkich pionów i zrzeszeń. Mając tak doskonałe warunki do pracy, ćwiczyli czołowi szermierze. W ramach przygotowań do mistrzostw świata juniorów w 1953 roku w Paryżu do ośrodka WKKF w Katowicach na treningi z Warszawy dojeżdżał Jerzy Pawłowski. Zajęcia w takich ośrodkach rekompensowały niedostateczną liczbę zgrupowań. Zdaniem trenera Keveya w ośrodku w Katowicach panowały najlepsze warunki do treningu, dlatego organizował tam częste spotkania z wyselekcjonowanymi kadrowiczami.

Koncepcja Keveya zyskiwała dodatkowo w zestawieniu z problemem wszechobecnej podejrzliwości i żałosnymi warunkami treningowymi panującymi w obiektach klubowych CWKS Warszawa, a od początku 1953 roku tam właśnie doskonalił swoje umiejętności Pawłowski. Kilka miesięcy po igrzyskach w Helsinkach odszedł z milicyjnej Gwardii i zgłosił akces do wojskowej Legii, wtedy działającej pod nazwą CWKS i pod względem formalnym będącej jednostką wojskową o specjalnym (sportowym) przeznaczeniu. Z pewnością sekcja klubu z Łazienkowskiej była silniejsza niż gwardyjska, ale niewykluczone, że decyzja szermierza była powodowana także innymi względami. Nowe czasy wymagały między innymi tropienia wszelkich przejawów wrogiej ideologii, reprezentującej interesy niezgodne z oczekiwaniami władzy. Niemal obsesją komunistycznych działaczy było ściganie imperialistycznych agentów. Takiego rodzaju komisje zajmowały się także walką z niedotrzymaniem tajemnicy wojskowej w CWKS Warszawa, o czym świadczy zachowany protokół nr 3 Komisji Zarządu V Sztabu Generalnego oznaczony klauzulą „tajne” o następującej treści:

„Ppor. Nowak i chor. Łyk w obecności kierownika kancelarii tajnej Centralnego Wojskowego Klubu Sportowego – chor. Mazurewicza przeprowadzili w dniach od 20–24.03.1953 r. kontrolę stanu zabezpieczenia tajemnicy wojskowej w CWKS w zakresie:

– obchodzenia się z dokumentami tajnymi przez wykonawców,

– dopuszczeń do prac tajnych,

– pracy kancelarii tajnej i jawnej.

 

W wyniku kontroli stwierdzono, że stan zachowania tajemnicy wojskowej w CWKS pod względem obchodzenia się z dokumentami tajnymi przez wykonawców postawiony jest na niedostatecznym poziomie. Kancelaria tajna pracuje słabo i nie zabezpiecza należycie ewidencji, przechowywania i obiegu dokumentów.

– Wykonywanie i przechowywanie dokumentów tajnych bez ewidencji.

– Zatrudnianie przy pracach tajnych pracowników bez zezwolenia kompetentnych organów.

– Istnienie poważnych niedociągnięć w pracy w kancelarii tajnej.

Za przyczynę istniejącego stanu rzeczy komisja uważa nieznajomość przez wykonawców instrukcji o prowadzeniu biurowości tajnej w wojsku.

Brak czujności i lekceważący stosunek przez wykonawców do obowiązujących przepisów w zakresie postępowania z dokumentami tajnymi i służbowymi. Komisja występuje z wnioskiem do szefa CWKS o ukaranie winnych nieprzestrzegania obowiązujących przepisów o zabezpieczeniu tajemnicy wojskowej w zakresie obchodzenia się z dokumentami tajnymi. Brak podpisów pod protokołem”.

Taka opinia dotycząca nienależytego wykonywania obowiązków, godząca w prosowiecki dekret PKWN o ochronie państwa, groziła nawet sądem wojskowym i pobytem za kratkami.

Z protokołu wynika, jak łatwo odczytać, że agent współpracujący ze służbami, a ulokowany w wojskowym klubie nie miał najmniejszych problemów z dotarciem do treści tajnych dokumentów czy list ewidencyjnych dotyczących obsady stanowisk w CWKS Warszawa. Po takiej notatce jeszcze bardziej wzmożono wszelkie kontrole. Tylko że w jednostce sportowej CWKS Warszawa, w której stacjonowali sportowcy-żołnierze, odbywanie służby niewiele miało wspólnego z egzekwowaniem wojskowego drylu.

By temu zaradzić, władze podejmowały próby zdyscyplinowania sportowców w mundurze, co najmniej raz w miesiącu prowadząc szkolenia bojowe. Powodowało to sporo zamieszania, gdyż odrywano zawodników od treningów. W gruncie rzeczy niewiele jednak z tego wynikało.

Właśnie dzięki koncepcji Keveya Pawłowski, mimo że był już zawodnikiem CWKS Warszawa, nie musiał się martwić wkuwaniem wojskowego regulaminu czy drżeć przed kolejnym przeglądem wojsk. Przebywając w ośrodku treningowym, mógł całą swoją uwagę skupić na szermierce. Tym bardziej że w kwietniu 1953 roku czekał go start w młodzieżowych mistrzostwach świata w Paryżu. Udział w tej imprezie był kolejną wielką przygodą i międzynarodowym doświadczeniem w życiu młodego szablisty.

„Mistrzostwa młodzieżowe świata potwierdziły w szabli nieprzeciętną wartość waszej młodzieży. Zabłocki walczył wspaniale, był też gorąco oklaskiwany, Pawłowski zdobył też ogólny aplauz swoją sztuką” – napisał w liście do sekcji szermierki GKKF organizator zawodów, prezes Francuskiej Federacji Szermierczej.

W paryskich mistrzostwach klasą dla siebie był Wojciech Zabłocki, który po wspaniałych walkach został młodzieżowym mistrzem świata.

„Le Petit Tigre” (Mały Tygrys), jak nazwali Zabłockiego Francuzi, „zdobył i oczarował Paryż. Jego błyskawiczne ataki, miękkie ruchy, szybkość poruszania się na planszy zachwyciły paryską publiczność” – tak we francuskiej prasie opisywano sukces młodego Polaka. Obserwatorów mistrzostw ujął też stylem swoich walk drugi z reprezentantów Polski, Jurek Pawłowski.

„Polacy byli w centrum zainteresowania widowni i fachowców” – opowiadał dumny ze swoich podopiecznych trener Popiel. – Na sali było dziesięć plansz. Gdy walczyli Pawłowski lub Zabłocki, widzowie i wolni sędziowie odchodzili z innych plansz i gromadzili się przy walczących Polakach” – mówił. Na pytanie, czy Pawłowski mógł w półfinale pokonać Włocha Narduzziego, trener Popiel odpowiedział: „Pawłowski w eliminacjach walczył świetnie, rozkładał przeciwników 5:0, 5:1 lub 5:2. Nie przegrał ani jednej walki. Spotkanie z Narduzzim wypadło na godzinę 15. Pawłowski nie jest przyzwyczajony do walk o tej porze, był trochę mniej bojowy i opanowany”. Przysłuchujący się rozmowie młody reprezentant Polski zgodził się ze zdaniem trenera. „Muszę się przyznać do pewnego kryzysu psychicznego i nerwowego. Akurat to musiało wypaść w tak decydującej walce. Ale ja jeszcze zrewanżuję się Narduzziemu. Jestem pewien, że mogę z nim wygrać” – powiedział pewny swego.

W tym ważnym sportowym okresie Pawłowski zdobył również swoje pierwsze mistrzostwo Polski w szabli, która odtąd stała się jego koronną konkurencją już do końca kariery, i od tego czasu wszedł na stałe do czołówki szablistów nie tylko w kraju. Jeszcze w 1953 roku w Brukseli w rywalizacji z seniorami awansował do finałowej ósemki mistrzostw świata, zajmując ostatecznie siódme miejsce. „Wejście Pawłowskiego do finału jest poważnym sukcesem, gdyż po raz pierwszy w historii szermierki Polak znalazł się w finale mistrzostw świata” – informował „Przegląd Sportowy”.

Jeszcze lepiej Pawłowski i jego koledzy z reprezentacji spisali się w walkach drużynowych. W decydującej rozgrywce o brązowy medal młody szermierz z Warszawy pokonał Francuza Jeana Levavasseura, po raz pierwszy w swoim życiu decydując o medalu dla drużyny na największej imprezie sportowej świata. Stojąc na podium z brązowym krążkiem zawieszonym na szyi w wieku niespełna 21 lat, mógł mieć poczucie, że zdał prawdziwy egzamin dojrzałości na sportowych arenach. Tak więc początek jego międzynarodowej kariery wypadł bardzo obiecująco.

Dotychczasowe sukcesy były dla młodego szermierza wielkim bodźcem do dalszej pracy, tym bardziej że na każdym kroku słyszał od trenera, że musi być mistrzem. A że bezgranicznie mu wierzył, to pracował jeszcze bardziej intensywnie, bez żadnych oporów podporządkował się reżimowi narzuconemu przez Keveya.

Przypisy

1https://www.facebook.com/people/JERZY-PAW%C5%81OWSKI-strona-autoryzowana-przez-rodzin%C4%99/100063624399896/ (dostęp: 2.08.2019).

2 „Sportowiec” nr 30, 1973.

3 „Angora” nr 45, 2017.

4https://www.facebook.com/people/JERZY-PAW%C5%81OWSKI-strona-autoryzowana-przez-rodzin%C4%99/100063624399896/ (dostęp: 2.08.2019).

5 „Przegląd Tygodniowy” nr 13, 1989.

6 „Nasza Legia”.

7 W. Zabłocki, Szablą i piórkiem, Sport i Turystyka 1982.

8 „Przegląd Sportowy”, 1949.

9 IPN BU 2386/15728, s. 16.

10 „Przegląd Tygodniowy” nr 14, 1989.

11 „Sportowiec”, nr 33, 1960.