Sztuka zwycięstwa dla młodzieży. Wspomnienia twórcy Nike - Phil Knight - ebook

Sztuka zwycięstwa dla młodzieży. Wspomnienia twórcy Nike ebook

Phil Knight

4,0

Opis

Musisz zapomnieć o swoich ograniczeniach. - Phil Knight.

Kiedy Phil Knight nie dostał się do licealnej drużyny baseballowej, matka zasugerowała mu, by zajął się lekkoatletyką. Phil dołączył do zespołu biegaczy i odkrył, że potrafi szybko biegać i że sprawia mu to przyjemność.

Dziesięć lat później Phil pożyczył od ojca 50 dolarów, by założyć firmę. Jego cel był prosty: importować z Japonii wysokiej jakości buty do biegania. Wraz z ekipą podobnych do niego zapaleńców zaczynał od sprzedawania butów wprost z bagażnika samochodu, by wreszcie stworzyć jedną z największych na świecie sportowych marek.

Założyciel Nike nigdy nie bał się ryzyka i mimo rozmaitych przeciwności zawsze podążał za własną radą: „Idź naprzód. Cokolwiek się zdarzy, nie zatrzymuj się”.

Przeznaczona dla młodych czytelników bestsellerowa Sztuka zwycięstwa, przepełniona mądrością, humorem i zapałem, to opowieść o determinacji, która naprawdę inspiruje.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 276

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
0
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Greyfrombytom

Dobrze spędzony czas

Ok.
00
Zaczytana_Anex

Dobrze spędzony czas

Zawsze do tego typu książek podchodziłam jak do jeża. Abym zdecydowała po taką formę literatury sięgnąć,  musiały zadziać się dwie rzeczy. Pierwsza to osoba, której miałaby dotyczyć, musi być dla mnie kimś ciekawym i nietuzinkowym, a druga to historia, którą ma ta osoba do powiedzenia musi mieć to coś. No a jak mogłoby być inaczej w przypadku osoby Phila Knight'a? Nie wiecie kto to? A marka NIKE jest Wam znana? To właśnie Phil stoi za założeniem, tego w obecnych czasach wielkiego koncernu obuwia i odzieży sportowej. Sama uwielbiam tę markę i pamiętam, że od zawsze tak było. Moja pierwsza para firmowych porządnych butów sportowych to właśnie buty Nike! Zatem czytając tę pozycję, zachłannie poznawałam każdy kolejny krok założyciela tej marki. A nie zawsze było tak różowo. Ta książka pokazuje jak czasami ciężka i wyboista bywała droga na sam szczyt. Sposób przedstawienia wydarzeń tylko powodował, że chciałam więcej, a każda kolejna informacja powodowała, że osoba założyciela rosła w mo...
00

Popularność




Moim wnu­kom – żeby wie­działy

W umy­śle począt­ku­ją­cego ist­nieje mnó­stwo moż­li­wo­ści, lecz w umy­śle eks­perta jest ich nie­wiele. Shun­ryu Suzuki, Umysł zen, umysł począt­ku­ją­cego

WPROWADZENIE

List do moich Wnuków

Moi dro­dzy Jor­dan, Logan, Ridley, Wil­low, Anthony, Dylan, Nicho­las, Reade, Henry, Riley i Mer­rick,

gdy byłem w ogól­niaku, nie mia­łem poję­cia, co chciał­bym zro­bić ze swoim życiem. A mówiąc ści­ślej, co tydzień chcia­łem robić coś innego: być dzien­ni­ka­rzem, biz­nes­me­nem, praw­ni­kiem, komen­ta­to­rem spor­to­wym, nauczy­cie­lem.

W col­lege’u i na stu­diach wcale nie było lepiej. Sta­ra­łem się zdo­być wykształ­ce­nie – wie­dzia­łem, że to mi pomoże – ale tak naprawdę oba­wia­łem się doko­ny­wać życio­wych wybo­rów.

Dziś rozu­miem, że dopi­sało mi szczę­ście. Pro­ces podej­mo­wa­nia decy­zji jest cał­kiem przy­jemną czę­ścią życio­wej podróży. Nie mia­łem przed sobą pro­stej drogi, ale ta, którą obra­łem, oka­zała się nie naj­gor­sza. Pomy­śla­łem więc, że jeśli podzielę się tym, co sam prze­ży­łem, może jakoś Was wesprę.

Dobrze pamię­tam chwile, gdy poja­wi­li­ście się na świe­cie – świat stał wtedy otwo­rem przed każ­dym z Was. Przed Waszymi naj­bliż­szymi sta­nęło zaś nowe wyzwa­nie: jak Was przy­go­to­wać, jak dys­cy­pli­no­wać, jak uczyć, jak dzie­lić z Wami uśmiech?

Zwy­kle o wiele za wcze­śnie przy­cho­dzi ten dzień, w któ­rym wcho­dzimy do Waszego pokoju i jest w nim chłodno, a na łóżku nie został już nawet odcisk ludz­kiej postaci. Nasze zada­nie zostało wyko­nane. Wkro­czy­li­ście w doro­sły świat nauki, pracy albo życia u boku dru­giego czło­wieka.

Jeśli we wspo­mnie­niach drogi, którą poko­nał Wasz dzia­dek, znaj­dzie­cie choć jedną cenną wska­zówkę, to cóż – warto było o niej opo­wie­dzieć.

Mój dom był nieco inny od tego, w któ­rym dora­sta­li­ście. Moi syno­wie, Matt i Tra­vis – ojco­wie Waszej szóstki – czuli w nim obec­ność trze­ciego brata. Nie mogli go zoba­czyć ani dotknąć, ale on nie­ustan­nie był przy nich.

Zawsze czuli jego obec­ność.

To dla mnie ważne, aby­ście poznali i tego członka naszej rodziny. Wiem, napi­sano o nim cał­kiem sporo, lecz chciał­bym, żeby­ście spoj­rzeli nań moimi oczami – na jego naro­dziny, nasto­let­nie prze­prawy i wresz­cie czas doj­rze­wa­nia do chwili, w któ­rej był gotów opu­ścić rodzinny dom.

Opi­sa­łem go tu, nie pomi­ja­jąc mło­dzień­czych nie­do­sko­na­ło­ści, i mam nadzieję, że tym bar­dziej będzie­cie gotowi przy­jąć go jako członka rodziny.

Kocham Was bar­dzo,

Dzia­dek

Świt

Wsta­łem naj­wcze­śniej ze wszyst­kich, przed pta­kami, przed słoń­cem. Pochło­ną­łem grzankę, wło­ży­łem szorty i bluzę, a potem zasznu­ro­wa­łem moje zie­lone buty do bie­ga­nia. Wresz­cie wymkną­łem się po cichu tyl­nymi drzwiami.

Roz­cią­gną­łem mię­śnie czwo­ro­głowe i dwu­głowe ud, potem odci­nek lędź­wiowy krę­go­słupa i jęk­ną­łem, sta­wia­jąc pierw­sze, nie­chętne kroki w chłod­nej mgle. Dla­czego zawsze tak trudno jest zacząć?

Nie było samo­cho­dów, nie było ludzi, żad­nych oznak życia. Byłem cał­kiem sam i cały świat mia­łem dla sie­bie – może tylko drzewa, co dziwne, wyda­wały się świa­dome mojej obec­no­ści. Cóż, taki jest Ore­gon: tu drzewa po pro­stu wie­dzą i stają za tobą murem.

Jak tu pięk­nie, myśla­łem, roz­glą­da­jąc się. Tak cicho, spo­koj­nie, zie­lono – byłem dumny, mogąc nazy­wać Ore­gon moim domem, dumny, że przy­sze­dłem na świat w małym Por­t­lan­dzie. Lecz jed­no­cze­śnie czu­łem coś jakby żal. Ore­gon bowiem, choć piękny, dla wielu ludzi był miej­scem, w któ­rym nic wiel­kiego ni­gdy się nie wyda­rzyło i zapewne się nie wyda­rzy. Jeżeli my, ore­goń­czycy, sły­nę­li­śmy z cze­go­kol­wiek, to chyba z owego sta­rego szlaku ore­goń­skiego, który musie­li­śmy poko­nać, by tu dotrzeć. To jed­nak były dawne dzieje; od tam­tej pory w naszym sta­nie pano­wał spo­kój.

Naj­lep­szy nauczy­ciel, jakiego kie­dy­kol­wiek mia­łem, i jeden z naj­wspa­nial­szych ludzi, jakich mia­łem szczę­ście spo­tkać, czę­sto wspo­mi­nał o szlaku. „To nasze dzie­dzic­two”, war­czał po swo­jemu. Nasz cha­rak­ter, nasze prze­zna­cze­nie – nasze DNA. „Tchó­rze ni­gdy nie wyru­szyli tą ścieżką”, mówił, „a słabi pomarli w dro­dze – zosta­li­śmy tylko my”.

My. Mój nauczy­ciel wie­rzył, że na owym szlaku ujaw­niła się rzadka odmiana pio­nier­skiego ducha: poczu­cie nie­skoń­czo­nych moż­li­wo­ści sple­cione z wytłu­mioną skłon­no­ścią do pesy­mi­zmu. Naszym zada­niem, zada­niem współ­cze­snych ore­goń­czy­ków, było pod­trzy­ma­nie tej tra­dy­cji.

Kiwa­łem głową z sza­cun­kiem, słu­cha­jąc jego wywo­dów. Uwiel­bia­łem go. Ale cza­sem, włó­cząc się po oko­licy, myśla­łem: Jezu, prze­cież to zwy­czajna droga grun­towa.

Jed­nakże owego mgli­stego, pamięt­nego ranka i ja nio­słem w sobie świeże wspo­mnie­nie o nie­ła­twym szlaku: wró­ci­łem do domu po sied­miu dłu­gich latach. Oso­bliwe to było uczu­cie. Na powrót miesz­ka­łem z rodzi­cami i sio­strami bliź­niacz­kami pod jed­nym dachem, spa­łem w łóżku, które zna­łem od dzie­ciń­stwa, lecz czu­łem się obco. Nocami leża­łem na ple­cach, spo­glą­da­jąc na pod­ręcz­niki z uczelni i błę­kitne wstążki medali zdo­by­tych jesz­cze w szkole śred­niej, zasta­na­wia­jąc się: czy to na­dal ja?

Przy­spie­szy­łem nieco. Krą­głe obłoczki moich odde­chów mie­szały się z tuma­nem mgły. Roz­ko­szo­wa­łem się chwilą fizycz­nego prze­bu­dze­nia, owym cudow­nym momen­tem, w któ­rym umysł nie jest jesz­cze cał­kiem jasny, za to stawy w koń­czy­nach zaczy­nają się roz­luź­niać, a ciało jakby się topi – sztyw­ność zmie­nia się w płyn­ność.

Prę­dzej, pomy­śla­łem. Prę­dzej.

W papie­rach byłem już doro­słym czło­wie­kiem. Skoń­czy­łem dobry col­lege – Uni­ver­sity of Ore­gon. Naj­lep­sza szkoła biz­nesu – Stan­ford – dała mi dyplom magi­stra. Prze­trwa­łem roczną służbę w Armii Sta­nów Zjed­no­czo­nych – naj­pierw w Fort Lewis, a potem w Fort Eustis. Z mojego życio­rysu wyni­kało jasno, że jestem wykształ­co­nym czło­wie­kiem, wyszko­lo­nym żoł­nie­rzem, dwu­dzie­stocz­te­ro­let­nim męż­czy­zną w pełni sił… Dla­czego więc wciąż czuję się jak dzie­ciak? – zacho­dzi­łem w głowę.

Jak ten sam nie­śmiały, blady, chudy jak patyk dzie­ciak, któ­rym zawsze byłem.

Może dla­tego, że jesz­cze niczego w życiu nie doświad­czy­łem, zwłasz­cza z tych rze­czy, które powszech­nie uważa się za kuszące czy pod­nie­ca­jące. Nie zła­ma­łem żad­nej zasady. To były lata sześć­dzie­siąte, czas buntu, a ja byłem bodaj jedyną osobą w Ame­ryce, która jesz­cze się nie zbun­to­wała. Nie mogłem sobie przy­po­mnieć, żebym choć raz uczy­nił coś nie­ocze­ki­wa­nego.

Powód, dla któ­rego tyle czasu poświę­ca­łem na roz­my­śla­nia o tym, kim nie jestem, był pro­sty: zna­łem ten temat na wylot. Znacz­nie trud­niej było mi okre­ślić, kim lub czym jestem i kim mógł­bym się stać. Podob­nie jak wszy­scy moi zna­jomi, pra­gną­łem suk­cesu, jed­nakże w prze­ci­wień­stwie do nich nie wie­dzia­łem, co by to mogło ozna­czać. Pie­nią­dze? Być może. Żona? Dzieci? Dom? Jasne, jeśli tylko dopi­sze mi szczę­ście. Uczono mnie, żebym wła­śnie do takich celów aspi­ro­wał – i jakąś cząstką sie­bie instynk­tow­nie to robi­łem. Jed­nakże w głębi duszy szu­ka­łem cze­goś innego, cze­goś wię­cej. Żyłem w bole­snym poczu­ciu, że dano nam nie­wiele czasu, mniej niż się spo­dzie­wamy, może tylko tyle, ile trwa ta poranna prze­bieżka – i za wszelką cenę chcia­łem spra­wić, żeby mój czas oka­zał się zna­czący. Bym spę­dził go w dro­dze do celu. Twór­czo. Istot­nie. A nade wszystko – odmien­nie.

Pra­gną­łem zosta­wić po sobie ślad.

Pra­gną­łem zwy­cię­żyć.

Nie, nie­zu­peł­nie. Po pro­stu nie chcia­łem prze­grać.

I wła­śnie wtedy to się stało. Gdy moje młode serce biło jak młot, gdy różowe płuca roz­cią­gały się i kur­czyły ryt­micz­nie jak skrzy­dła ptaka, gdy drzewa zmie­niły się w roz­ma­zaną, zie­lon­kawą plamę, mia­łem wizję i wie­dzia­łem już, czym pra­gnę uczy­nić moje życie: niech będzie jak sport, jak zabawa, jak gra.

Tak, pomy­śla­łem, to jest to. Oto wła­ściwe słowo. Zawsze podej­rze­wa­łem, że sekret szczę­ścia kryje się w owej ulot­nej chwili, gdy piłka zawisa w powie­trzu, gdy dwaj bok­se­rzy wyczu­wają bli­skość ostat­niego gongu, gdy bie­ga­cze pędzą ku mecie, a tłum kibi­ców pod­rywa się z miejsc. W ułamku sekundy przed koń­cem, gdy decy­dują się losy wygra­nej, nad­cho­dzi chwila rado­snej pew­no­ści – i tego wła­śnie pra­gną­łem. Czym­kol­wiek była, chcia­łem, by stała się całym moim życiem.

Marzy­łem nie­kiedy, by zostać wybit­nym pisa­rzem, wybit­nym dzien­ni­ka­rzem, wybit­nym mężem stanu, lecz tak naprawdę naj­więk­szym z moich marzeń było to o karie­rze wybit­nego spor­towca. Nie­stety, los uczy­nił mnie dobrym, ale nie wybit­nym bie­ga­czem. Mia­łem dwa­dzie­ścia cztery lata i byłem gotów pogo­dzić się z tym fak­tem. Stu­diu­jąc w Ore­go­nie, sporo bie­ga­łem i w trzech z czte­rech sezo­nów nawet się wyróż­nia­łem, ale na tym koniec. Teraz, poły­ka­jąc co sześć minut kolejną milę i patrząc, jak wschód słońca roz­pala igły na naj­niż­szych gałę­ziach sosen, zada­łem sobie pyta­nie: A gdyby tak ist­niał spo­sób, aby nie będąc spor­tow­cem, czuć to, czego doświad­czają spor­towcy? Żeby bawić się, a nie pra­co­wać? A może raczej cie­szyć się pracą tak bar­dzo, by stała się zabawą.

Świat z tru­dem łapał oddech, codzienna walka o prze­trwa­nie – czę­sto nie­spra­wie­dliwa – odbie­rała ludziom siły. Może więc, duma­łem, jedyną odpo­wie­dzią jest podą­ża­nie za wiel­kim, nie­mal nie­do­rzecz­nym marze­niem. Niech będzie zabawne, niech będzie stwo­rzone dla mnie, a będę je ści­gał z zaan­ga­żo­wa­niem i nie­złom­no­ścią praw­dzi­wego spor­towca. Bo prze­cież, czy się to komuś podoba czy nie, życie jest grą. Kto­kol­wiek zaprze­czy tej praw­dzie, odmówi udziału w zaba­wie, prę­dzej czy póź­niej zosta­nie gdzieś na bocz­nym torze – a tego nie chcia­łem. Nie chcia­łem tego bar­dziej niż cze­go­kol­wiek innego.

Idąc tym tro­pem, powró­ci­łem, jak zawsze, do mego Sza­lo­nego Pomy­słu. Być może, myśla­łem, być może wystar­czy przyj­rzeć mu się raz jesz­cze. Być może mój Sza­lony Pomysł po pro­stu… zadziała?

Być może.

Nie, nie, zmi­ty­go­wa­łem się zaraz, znowu przy­spie­sza­jąc kroku. Bie­głem tak prędko, jak­bym kogoś ści­gał, a jed­no­cze­śnie sam był ści­gany. On zadziała. Na Boga, to ja spra­wię, że zadziała. Żadne „być może”.

Poczu­łem nagle, że się uśmie­cham; ba, omal nie roze­śmia­łem się w głos. Mokry od potu, mknąc lekko, bez wysiłku, jak ni­gdy dotąd, nie­mal widzia­łem w oddali mój Sza­lony Pomysł – lśnił pięk­nie i wcale nie wyglą­dał aż tak nie­do­rzecz­nie. Nie wyglą­dał nawet jak pomysł. Wyglą­dał jak miej­sce. Wyglą­dał jak osoba albo siła życiowa, która ist­niała na długo przede mną, oddzielna, ale i będąca cząstką mnie. Cze­kała na mnie, ale i ukry­wała się przede mną. Wiem, że pew­nie brzmi to tro­chę gór­no­lot­nie, może nawet sza­leń­czo… Ale naprawdę wła­śnie tak się wów­czas czu­łem.

A może i nie? Może to tylko moja pamięć wyol­brzy­mia ów moment obja­wie­nia albo zlewa liczne chwile w jedno wiel­kie „eureka!”. A może całe to obja­wie­nie było tylko ubocz­nym skut­kiem eufo­rii bie­ga­cza? Sam nie wiem. I nie będę wie­dział. Wiele wspo­mnień z tam­tych dni, mie­sięcy i lat gdzieś umknęło, jak krą­głe obłoczki pary, które wydmu­chi­wa­łem ryt­micz­nie tam­tego ranka.

Pozo­stała jedy­nie przy­jemna, pocie­sza­jąca pew­ność, prawda, która jest dla mnie opoką i pozo­sta­nie ze mną na zawsze: gdy mia­łem dwa­dzie­ścia cztery lata, skry­sta­li­zo­wał się w mojej gło­wie Sza­lony Pomysł. I choć tar­gały mną egzy­sten­cjalne lęki, choć bałem się przy­szło­ści i nie wie­rzy­łem w sie­bie – jak wszy­scy ludzie w tym wieku, rzecz jasna – to naprawdę wła­śnie wtedy uświa­do­mi­łem sobie, że cały świat jest zbu­do­wany z sza­lo­nych pomy­słów, że jego dzieje to nic innego jak nie­koń­czący się pochód sza­lo­nych pomy­słów. Prze­cież wszystko to, co naj­bar­dziej uko­cha­łem – książki, sport, demo­kra­cja, swo­boda przed­się­bior­czo­ści – zaczęło się kie­dyś jako czyjś sza­lony pomysł.

A skoro już o tym mowa, to trudno o ideę bar­dziej zwa­rio­waną niż moja ulu­biona: bie­ga­nie. Jest trudne. Bole­sne. Nie­bez­pieczne. Zwy­cię­stwa bywają rzad­kie, ni­gdy nie są pewne. Bie­gacz, czy to na owal­nym torze, czy na pustej dro­dze, tak naprawdę nie zdąża do żad­nego celu, a przy­naj­mniej nie do takiego, który uza­sad­niałby tak wielki wysi­łek. Czyn­ność bie­ga­nia sama w sobie jest celem. I nie cho­dzi o to, że nie ma wyraź­nej linii mety; rzecz w tym, że każdy sam ją sobie wyzna­cza. Każdy też musi sam zna­leźć przy­jem­ność czy poży­tek pły­nące z bie­ga­nia. Wszystko zależy od tego, jak sobie ten wysi­łek zapre­zen­tu­jemy, jak zdo­łamy go sobie sprze­dać.

Wie o tym każdy bie­gacz. Bie­gnie bez końca, mila za milą, a w grun­cie rze­czy nawet nie wie dla­czego. Powta­rza sobie w duchu, że ma jakiś cel, że coś gna go naprzód, lecz prawda jest taka, że nie ma wyboru, bo sama myśl o alter­na­ty­wie – o zatrzy­ma­niu się – budzi w nim śmier­telne prze­ra­że­nie.

I dla­tego wła­śnie owego ranka w 1962 roku powie­dzia­łem sobie: Kto chce, niech nazywa twój pomysł sza­lo­nym, a ty… pędź naprzód. Nie zatrzy­muj się. Nawet nie myśl o odpo­czynku, dopóki nie dotrzesz do celu, i nie zasta­na­wiaj się zbyt czę­sto nad tym, gdzie ów cel się znaj­duje. Cokol­wiek się zda­rzy, nie zatrzy­muj się.

Taką oto ważną, dale­ko­wzroczną, zaska­ku­jąco doj­rzałą radę dałem sobie na początku drogi i, cał­kiem nie­spo­dzie­wa­nie, wzią­łem ją sobie do serca. Pół wieku póź­niej jestem zda­nia, że to naj­lep­sza rada – a może i jedyna – jaką można komu­kol­wiek dać.

Bo widzisz, u nas trzeba biec z całą szyb­ko­ścią, na jaką ty w ogóle możesz się zdo­być, ażeby pozo­stać w tym samym miej­scu. A gdy­byś się chciała gdzie indziej dostać, musisz biec przy­naj­mniej dwa razy szyb­ciej. Lewis Car­roll, Ali­cja w Kra­inie Cza­rów. Po dru­giej stro­nie lustra, w prze­kła­dzie Roberta Stil­lera

1962

Gdy już zebra­łem się na odwagę, by poroz­ma­wiać z ojcem o moim Sza­lo­nym Pomy­śle, dopil­no­wa­łem, by nie poru­szyć tematu o innej porze niż wcze­snym wie­czo­rem. Jeśli cho­dzi o tatę – to zawsze była naj­lep­sza chwila. Zre­lak­so­wany i naje­dzony roz­sia­dał się wtedy wygod­nie w swym winy­lo­wym fotelu, w kąciku tele­wi­zyj­nym. Jesz­cze dziś, gdy przy­mknę powieki i odchylę głowę, sły­szę śmie­chy publicz­no­ści i głu­cho brzmiące tematy muzyczne z jego ulu­bio­nych seriali: Wagon Train i Rawhide.

Jego ulu­bień­cem był Red But­tons, który każdy odci­nek swego pro­gramu roz­po­czy­nał, śpie­wa­jąc: „Ho, ho, hi, hi… dziwne rze­czy się dzieją”.

Posta­wi­łem pro­ste krze­sło obok jego fotela, uśmiech­ną­łem się blado i w mil­cze­niu zacze­ka­łem na reklamy. Natu­ral­nie w gło­wie ćwi­czy­łem swą prze­mowę bez końca, sku­pia­jąc się głów­nie na wstę­pie: „Pamię­tasz może, tato, ten mój Sza­lony Pomysł, na który wpa­dłem, stu­diu­jąc w Stan­for­dzie?”.

Rze­czy­wi­ście tak było, pod­czas jed­nych z ostat­nich zajęć w ramach semi­na­rium z przed­się­bior­czo­ści. Napi­sa­łem wtedy pro­jekt badaw­czy na temat obu­wia, który ze zwy­kłego zada­nia domo­wego prze­isto­czył się w istną obse­sję. Jako bie­gacz wie­dzia­łem co nieco na temat butów do upra­wia­nia tego sportu, a jako stu­dent eko­no­mii nasłu­cha­łem się o tym, jak to japoń­scy pro­du­cenci apa­ra­tów foto­gra­ficz­nych prze­jęli sporą część rynku zdo­mi­no­wa­nego dotąd przez Niem­ców. W swo­jej roz­pra­wie dowo­dzi­łem, że tej samej sztuki mogliby doko­nać japoń­scy wytwórcy butów do bie­ga­nia. Kon­cept ten naj­pierw mnie inte­re­so­wał, potem zain­spi­ro­wał, aż wresz­cie pochło­nął bez reszty. Wyda­wał się tak oczy­wi­sty, tak pro­sty, a zara­zem pełen nie­skoń­czo­nych moż­li­wo­ści.

Szli­fo­wa­łem mój pro­jekt tygo­dniami. Nie­mal prze­pro­wa­dzi­łem się do biblio­teki, gdzie pochło­ną­łem całą dostępną lite­ra­turę poświę­coną zagad­nie­niom importu i eks­portu oraz zakła­da­nia firmy. Wresz­cie, jak nam naka­zano, przed­sta­wi­łem ofi­cjalną pre­zen­ta­cję. Stu­denci z mojej grupy zare­ago­wali rów­nie ofi­cjal­nym znu­dze­niem: nie zadali ani jed­nego pyta­nia. Z zapa­łem, wręcz z pasją opo­wia­da­łem im o moim pro­jek­cie, a jedyną odpo­wie­dzią były nie­obecne spoj­rze­nia i cięż­kie wes­tchnie­nia.

Pro­fe­sor za to uznał, że coś jest w moim Sza­lo­nym Pomy­śle – mój wysi­łek nagro­dził oceną A. I na tym się skoń­czyło. Przy­naj­mniej miało się skoń­czyć, bo tak naprawdę ni­gdy nie prze­sta­łem wra­cać myślami do mojego pro­jektu. Przez resztę stu­diów pod­czas każ­dej poran­nej prze­bieżki, aż do owego dnia, kiedy usia­dłem z ojcem w kąciku tele­wi­zyj­nym, nie­ustan­nie snu­łem plany: chcia­łem jechać do Japo­nii, zna­leźć pro­du­centa butów i zara­zić go Sza­lo­nym Pomy­słem w nadziei, że zare­aguje bar­dziej entu­zja­stycz­nie niż moi kole­dzy z uczelni, że zechce mieć za part­nera w inte­re­sach nie­śmia­łego, bla­dego, chu­dego jak patyk dzie­ciaka z sen­nego Ore­gonu.

Roz­wa­ża­łem też, czy nie mógł­bym pozwo­lić sobie na podróż do Japo­nii nieco okrężną drogą. W jaki spo­sób mam zosta­wić swój ślad na tym świe­cie, duma­łem, skoro do tej pory nie dane mi było nawet go zoba­czyć? Przed poważ­nymi zawo­dami bie­gacz zawsze pra­gnie prze­spa­ce­ro­wać się po bieżni. Tak, podróż z ple­ca­kiem dookoła świata to coś, czego mi potrzeba, rozu­mo­wa­łem. Pra­gną­łem odwie­dzić naj­pięk­niej­sze i naj­bar­dziej zadzi­wia­jące miej­sca na Ziemi.

A także te naj­święt­sze. Natu­ral­nie cie­kaw byłem i egzo­tycz­nych potraw, i obcych języ­ków, i nie­zna­nych mi kul­tur, ale przede wszyst­kim kie­ro­wała mną chęć pozna­nia, i to przez wiel­kie P. Pra­gną­łem zbli­żyć się do tego, co Chiń­czycy nazy­wają tao, Grecy – logo­sem, hin­du­iści – dźnianą, a bud­dy­ści – dharmą. I do tego, co chrze­ści­ja­nie nazy­wają duchem. Zanim roz­pocznę wła­sną, oso­bi­stą podróż, myśla­łem, niech naj­pierw pojmę sens wiel­kiej podróży rodzaju ludz­kiego. Poznam naj­wspa­nial­sze świą­ty­nie, kościoły i inne miej­sca kultu, naj­święt­sze rzeki i gór­skie szczyty. Być może poczuję obec­ność… Boga?

Tak, powie­dzia­łem sobie w duchu. Tak. Z braku lep­szego słowa – Boga.

Lecz naj­pierw potrzebna mi była zgoda ojca.

Co wię­cej, potrzebne mi były jego pie­nią­dze.

Rok wcze­śniej wspo­mi­na­łem mu o pla­nach wiel­kiej podróży i wyda­wało mi się, że był otwarty na ten pomysł, ale z pew­no­ścią zdą­żył już o nim zapo­mnieć. Ja zaś nie­wąt­pli­wie podej­mo­wa­łem ryzyko, zamie­rza­jąc dorzu­cić do puli ów Sza­lony Pomysł, nie­do­rzeczną wyprawę do… Japo­nii? Żeby otwo­rzyć firmę? Bred­nie.

Byłem pewny, że jego zda­niem to o jeden most za daleko.

W dodatku dia­bel­nie drogi most. Ow­szem, i ja mia­łem pewne oszczęd­no­ści z cza­sów służby woj­sko­wej i doryw­czych prac, któ­rych się podej­mo­wa­łem pod­czas przerw waka­cyj­nych. Pla­no­wa­łem też sprze­dać samo­chód – wiśniowe MG, rocz­nik 1960, twin cam na spor­to­wych opo­nach. W sumie dys­po­no­wa­łem kwotą może tysiąca pię­ciu­set dola­rów i bra­ko­wało mi jesz­cze tysiąca, o czym poin­for­mo­wa­łem ojca. Poki­wał głową, „aha”, „hmm”, a potem już tylko odry­wał wzrok od tele­wi­zora raz na jakiś czas, by na mnie spoj­rzeć, a ja wykła­da­łem mu swój plan.

Pamię­tasz, tato, jak roz­ma­wia­li­śmy? Gdy mówi­łem, że chciał­bym zwie­dzić świat?

Hima­laje? Pira­midy?

Morze Mar­twe, tato. Pamię­tasz Morze Mar­twe?

Bo widzisz, cha, cha, tak sobie pomy­śla­łem, tato, że mógł­bym też zatrzy­mać się w Japo­nii. Pamię­tasz może mój Sza­lony Pomysł? Ten z japoń­skimi butami do bie­ga­nia? Wiesz, to może być wielka rzecz. Wielka, tato.

Sze­dłem na całego, sta­ra­jąc się naj­le­piej, jak umia­łem, choć szcze­rze nie­na­wi­dzi­łem sprze­da­wać, a ten kupu­jący był wyjąt­kowo twar­dym prze­ciw­ni­kiem i moje szanse były marne. Ojciec nie­dawno wydał setki dola­rów na moją edu­ka­cję, naj­pierw w Uni­ver­sity of Ore­gon, a potem w Stan­for­dzie. Był redak­to­rem naczel­nym popo­łu­dniówki „Ore­gon Jour­nal” i zara­biał dosta­tecz­nie dużo, żeby zapew­nić nam pod­sta­wowe wygody w prze­stron­nym bia­łym domu przy Clay­bo­urne Street na naj­bar­dziej zacisz­nym przed­mie­ściu Por­t­landu, zwa­nym East­mo­re­land. Nie­stety nie spał na pie­nią­dzach.

Poza tym był rok 1962 i świat wyda­wał się nam znacz­nie więk­szy niż dziś. Ow­szem, pierwsi ludzie wła­śnie zaczy­nali orbi­to­wać wokół pla­nety, ale dzie­więć­dzie­siąt pro­cent Ame­ry­ka­nów jesz­cze ni­gdy nie leciało samo­lo­tem. Typowy oby­wa­tel ani razu nie zapu­ścił się dalej niż na sto mil od drzwi swego domu, sama wzmianka o podróży dookoła świata zaś budziła grozę w każ­dym porząd­nym ojcu – a przede wszyst­kim w moim, któ­rego poprzed­nik na sta­no­wi­sku redak­tora naczel­nego zgi­nął w kata­stro­fie lot­ni­czej.

Lecz nawet gdyby nie miały zna­cze­nia kwe­stie pie­nię­dzy i mojego bez­pie­czeń­stwa, cały ten plan był zwy­czaj­nie nie­prak­tyczny. Wie­dzia­łem, że dwa­dzie­ścia sześć na dwa­dzie­ścia sie­dem nowo zakła­da­nych firm upada. Ojciec też o tym wie­dział, a sama myśl o tym, że miałby poprzeć takie przed­się­wzię­cie, stała w rażą­cej sprzecz­no­ści z jego naj­głęb­szymi prze­ko­na­niami. Pod wie­loma wzglę­dami mój ojciec był typo­wym wier­nym Kościoła epi­sko­pal­nego, wyznawcą Jezusa Chry­stusa. W skry­to­ści jed­nak odda­wał cześć jesz­cze jed­nemu bóstwu: powa­ża­niu. Lubił być podzi­wiany. Każ­dego dnia z przy­jem­no­ścią zanu­rzał się w głów­nym nur­cie życia. Spon­ta­niczne wycieczki dookoła świata były dla niego non­sen­sem. Tak się prze­cież nie robiło. A już na pewno nie robili tak powa­żani syno­wie powa­ża­nych dżen­tel­me­nów. Może zda­rzało się to innym dzie­cia­kom.

Z tego i tuzina innych powo­dów spo­dzie­wa­łem się, że gdy spró­buję sprze­dać mu swój pomysł w zaci­szu kącika tele­wi­zyj­nego, nastro­szy brwi i spławi mnie bły­ska­wicz­nie: „Cha, cha. Sza­lony Pomysł. W cuda wie­rzysz, Buck”. (Na imię dał mi Phi­lip, ale zawsze wołał na mnie Buck. Prawdę mówiąc, robił to, już zanim przy­sze­dłem na świat. Matka wspo­mi­nała mi kie­dyś, że miał zwy­czaj kle­pać ją po brzu­chu, pyta­jąc: „Jak się dziś miewa mały Buck?”). Gdy wresz­cie umil­kłem, powie­dziaw­szy wszystko, co miało go prze­ko­nać do mojego planu, ojciec pochy­lił się w swym winy­lo­wym fotelu i spoj­rzał na mnie dziw­nie. A potem rzekł, że wła­śnie tego zawsze żało­wał: że nie podró­żo­wał wię­cej, póki był młody. Stwier­dził, że taka podróż może być zwień­cze­niem mojej edu­ka­cji. Mówił dalej, bar­dziej sku­pia­jąc się na wypra­wie dookoła świata niż na Sza­lonym Pomy­śle, a ja nie zamie­rza­łem go napro­wa­dzać. Nie mogłem prze­cież narze­kać – wyglą­dało na to, że daje mi swoje bło­go­sła­wień­stwo. I nie­małą gotówkę.

– Dobra – powie­dział. – Dobra, Buck.

Podzię­ko­wa­łem mu i czym prę­dzej zwia­łem z kącika tele­wi­zyj­nego, nie cze­ka­jąc, aż się roz­my­śli. Minęło sporo czasu, zanim z przy­krym poczu­ciem winy uświa­do­mi­łem sobie, że być może to wła­śnie fakt, iż ojciec nie podró­żo­wał zbyt wiele, stał się nie­zbyt chwa­leb­nym (i nie­wy­klu­czone, że głów­nym) powo­dem, dla któ­rego tak bar­dzo cią­gnęło mnie w świat. Ta wyprawa i mój Sza­lony Pomysł to były moje gwa­ran­cje, że stanę się kimś innym niż on. Kimś mniej powa­ża­nym.

Albo ina­czej: może nie mniej powa­ża­nym, ale wol­nym od obse­sji na punk­cie powa­ża­nia.

Reszta rodziny nie oka­zała mi podob­nego wspar­cia. Gdy bab­cia usły­szała, dokąd się wybie­ram, jedna pozy­cja w moim pla­nie podróży wywo­łała jej gwał­towną reak­cję.

– Japo­nia! – zawo­łała. – Ależ Buck, zapo­mnia­łeś o Pearl Har­bor?

Kocha­łem matkę mojej matki, którą na co dzień nazy­wa­li­śmy mamą Hat­field, i rozu­mia­łem jej obawy. Nie­wy­obra­żalna odle­głość dzie­liła Japo­nię od Rose­burga w Ore­go­nie, pro­win­cjo­nal­nego mia­steczka, w któ­rym przy­szła na świat i miesz­kała całe życie. Sam zresztą spę­dza­łem tam czę­sto waka­cje, z nią i z dziad­kiem Hat­fieldem. Pra­wie każ­dego wie­czoru sia­da­li­śmy na ganku, słu­cha­jąc kon­certu ropuch, które sta­rały się zagłu­szyć radio.

Moje sio­stry bliź­niaczki, Jeanne i Joanne, cztery lata młod­sze ode mnie, ani tro­chę nie inte­re­so­wały się tym, dokąd się wybie­ram i co zamie­rzam.

Nawet matka, o ile pamię­tam, nie ode­zwała się ani sło­wem. Zresztą rzadko to robiła. Tym razem jed­nak w jej mil­cze­niu było coś nowego: apro­bata, a może nawet duma.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Shoe Dog. A Memoir by the Cre­ator of Nike

Young Readers Edi­tion

Text copy­ri­ght © 2017 by Phil Kni­ght

Young Readers Edi­tion adap­ta­tion copy­ri­ght © 2017 by Phil Kni­ght

All rights rese­rved, inc­lu­ding the right of repro­duc­tion in whole or in part in any form.

Ori­gi­nally publi­shed by Simon Schu­s­ter Books For Young Readers, an Imprint of Simon Schu­s­ter Chil­dren’s Publi­shing Divi­sion

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2023

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Agnieszka Horzow­ska

Pro­jekt okładki: Kri­sta Vos­sen

Swo­osh cour­tesy of Nike

Opra­co­wa­nie gra­ficzne pol­skiej wer­sji okładki: Syl­wia Kusz / MAGRAF

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Sztuka zwy­cię­stwa dla mło­dzieży, wyd. I, Poznań 2023)

ISBN 978-83-8338-799-4

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer