36,55 zł
Słowo szuga znaczy śryż, breja, lód zmieszany z wodą i pośniegowym błotem. Pojawienie się jej na drogach i rzekach zapowiada odwilż, wiosnę, nadejście nowego. Jakiej odnowy doświadczyła Rosja po rozpadzie Związku Radzieckiego? W Szudze Jędrzej Morawiecki przekonuje, że początkowe wolnościowe przemiany, zarówno polityczne, jak i społeczne, ostatecznie nie przyniosły ani państwu, ani jego obywatelom pozytywnych trwałych zmian. Rosja ostatniej dekady to rozkwit nacjonalizmów, radykalizacja postaw, represje wobec niepokornych. Bohaterowie książki szukają kryjówek albo uciekają, trafiając do klinik psychiatrycznych, obozów dla uchodźców, wreszcie do strefy działań wojennych.
Autor, od lat podróżujący w najdalsze zakątki Rosji, odkrył inny kraj niż dotychczas opisywany w polskich reportażach lub artykułach prasowych. W Szudze obnażył egzotyzujące i zaczarowujące sposoby kreowania jej obrazu. Przeprowadził też bolesny rozrachunek ze swoim osobistym stosunkiem do Rosji.
Szuga jest bogatą mozaiką reportaży i opowieści z syberyjskiego Tomska oraz poruszających relacji mieszkańców Donbasu po rosyjskiej agresji na ich region.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 291
Na czysto
– No, naprzód! Spróbuj jeszcze raz. Dokładnie tutaj. Mięciutko. Czujesz, jakie wytwarzają wibracje? To twoja energia. Jest otępiała, właśnie się budzi.
Młody szeregowiec wojsk pogranicznych Federacji Rosyjskiej Aleksiej Zarubin zanurza posłusznie ręce w niebieskobiałym śniegu. Komendant kiwa głową, mruczy z zadowoleniem jak niedźwiedź.
– Rozumiesz już? – pyta. – Możesz leczyć swoimi rękami innych żołnierzy. Trzy razy dziennie ładujesz dłonie w śnieg i już. Byłem w Tybecie i tamtejsi mnisi tak trenują. Dzięki tej metodzie uleczysz dowolną chorobę, dowolną kontuzję. To bardzo proste. Ludzie po prostu o tym nie wiedzą. W człowieku jest zgromadzona taka energia…
1
Żołnierze są tylko na ekranie. Ja jestem w Tomsku. Siedzę w akademiku na Komsomolskim Prospekcie. Spisuję i przekładam na język polski kilkadziesiąt godzin surowca, z którego powstanie film Michała Marczaka Koniec Rosji. Dokument ma opowiadać o pogranicznikach strzegących niepotrzebnej nikomu bazy za kołem podbiegunowym. Równolegle z tłumaczeniem piszę o religijności mieszkańców miast syberyjskich. Co jakiś czas wyskakuję do Krasnojarska. Albo do Buriacji. Do tego: do Moskwy w tygodniu, do Petersburga na weekend. Potem znów wracam do akademika. Ładuję się z plecakiem do zimnego, przestronnego pokoju, położonego na parterze zakalcowatego gmaszyska. Pokoju ozdobionego kartonowymi kwiatami i wzruszającym napisem „Welcome in Tomsk”, który każdego dnia po piątej rano rozświetlany jest przez reflektory śmieciarki parkującej na wprost okna. A kiedy w końcu wynurzę się z zakratowanego pokoju, wsłuchuję się w uliczne rozmowy. Czuję jednak, że stępiał mi słuch. Coraz bardziej tu osiadam. Twardnieję jak miejscowi, zmęczeni wilgocią i mrozem. Burczę. Czasem krzyczę na kierowców busów, którzy przepuszczają przystanki. Zwykle jednak milczę. Piszę. Śpię. Niebawem zacznę śnić o Europie. Tęsknić za zachodnią muzyką, za niskimi krawężnikami, pasami na jezdni, tanimi biletami Ryanaira i winem z Lidla.
Tak. Można się przesycić plastikiem dansowych melodii z syberyjskiego bistro. A nawet charyzmatycznym Wiktorem Cojem i elektryzującym hip-hopem.
2
Można też przywyknąć do morza skórzanych kurtek i lasu wszechobecnych obcasów (najwyższych z możliwych). Do bazarowych kłótni z Centralnego Rynku i przekomarzań przechodniów sunących nieśpiesznie prospektami Marksa i Lenina.
Na razie jednak Tomsk ciągle jeszcze zadziwia. Pewne rzeczy nie powszednieją. Na przykład wrażenie, że religia wycieka tu każdą szparą, wślizguje się do rozmowy w najdziwniejszych, najmniej oczekiwanych sytuacjach. Tak jak w tłumaczonych właśnie dialogach pograniczników. Albo podczas kilkudniowych rozmów w Kolei Transsyberyjskiej. Czy wreszcie: w czasie wywiadów i spotkań z naukowcami i miejscowymi dziennikarzami. Wszystko to pasuje do koncepcji odmienności kulturowej obszaru Syberii, przesycenia codzienności duchowością. Religia nie jest tu po 1991 roku spychana tak chętnie jak w Europie do sfery prywatnej. Ezoteryka ciągle wylewa się z półek księgarń. Mieszają się nurty i ruchy. Intymna duchowość zderza się z cyberreligiami i potężnymi produkcjami medialnymi. To tu przecież odtwórca rosyjskiej podróbki Dr. House’a głosi na stadionach kazania prawosławno-patriotyczne. Z kolei w popularnym reality show Bitwa jasnowidzów mierzą się ze sobą wróżki, wiedźmy i pstrokato odziani szamani. Przy odrobinie szczęścia można nawet trafić na program publicystyczny, w którym spiera się kilku proroków i każdy dowodzi, że to właśnie on jest kolejnym wcieleniem Chrystusa.
3
No więc Chrystusy i szamani. Sekty, denominacje, Kościoły, wyrachowani telekaznodzieje, szaleńcy o miękkich sercach. I śnieg, rozłożony po mieście na wieczność. Chyba się ta zima nigdy nie skończy. Śnieg roziskrzony w słońcu, pachnący ołowianą benzyną i bezkresem. Za oknem śnieg, ja w środku, wśród kartonowych różyczek. „Welcome in Tomsk” się coraz bardziej przekrzywia, a ja wiszę tu ciągle między światem archiwów i podbiegunową bazą wojskową. Czytam o religijnych represjach, słucham żołnierzy, czasem wynurzam się po skrawki suszonego mięsa kupowane na bazarze, po łagman serwowany u Kazachów, w niedzielę idę do miejskiej łaźni, w poniedziałek oglądam dworcową tablicę, patrzę, dokąd pojechać. Zwykle nie jadę nigdzie. Ale mógłbym. Byle nie przekroczyć granicy Federacji. Tylko tego nie wolno.
Tak więc siedzę tu na najtłustszym z możliwych naukowym stypendium, opływam w euro. Od nikogo nie zależę, nikomu nic w mieście nie załatwię, za nikim się nie wstawię, nikogo nie wygryzę. Nikt nie ma nade mną władzy, ja też nikogo nie kontroluję.
Jestem w Tomsku przezroczysty. Jestem szczęśliwy jak nigdy.
Żyję wśród freaków, gburów i gawędziarzy. Gadam z nimi, kiedy mi przyjdzie ochota. Modlę się, kiedy przyjdzie potrzeba. Bluźnię, kiedy mi tak lepiej. Śpię, ile chcę. Głoduję lub jem, zależy jak lżej i przy czym lepiej pisać. Piję, jeśli wódka ma naprawdę dobry smak. Mam karty stałego klienta do najdroższych knajp. I znajomych w najtańszych spelunach. A jednak ta dziwna ssąca tęsknota. Przeczucie końca. Strach przed przestrzenią i oddaleniem. Lęk przed roztopami.
Na razie jeszcze jest mroźny bezczas.
4
Łażę po bibliotekach, wracam do akademika, pływam po necie. Składam w całość rozdział historyczny, który poprzedzi wywiady z respondentami.
Czytam o tym, że 20 stycznia 1918 roku wszystkie organizacje religijne zostają pozbawione osobowości prawnej. Z końcem stycznia grupa pijanych żołnierzy morduje prawosławnego metropolitę Kijowa – Władimira1. Do maja podczas procesji religijnych ginie prawie 700 osób2. Do 1920 roku – 32 biskupów prawosławnych, ponad 100 prawosławnych księży parafialnych, ponad 150 diakonów i prawie 100 mnichów i mniszek, którzy przed uśmierceniem byli również poddawani torturom (oblewanie zimną wodą na mrozie, kastrowanie, krzyżowanie, zakopywanie żywcem)3. Liczba zamordowanych wiernych prawosławnych niebiorących zbrojnego udziału w wojnie domowej przewyższa do końca 1921 roku 10 tysięcy osób4. 1922–1923 – pierwsze próby organizacji antyreligijnego „komsomolskiego narodzenia”. Eksperyment jest na tyle obiecujący, że organizuje się także „komsomolską paschę”, rozumianą jako „święto słońca, wiosny”5. Trafiam na scenariusze dla „młodzieży mahometańskiej, uwzględniające wszystkie ich specyficzne warunki bytowe”6, oraz dla młodzieży żydowskiej. Instrukcje nakazują, by w czasie obchodów oprócz wykładów z diapozytywami organizować również inscenizację oraz część humorystyczną („bufonada, czastuszki, wiersze, pietruszki”), a całość skorelować z propagandą darwinizmu7. Należy „podkreślać kontrast między świętem religijnym (tępota, pokora, oczekiwanie królestwa niebieskiego, wrogość wobec walki klasowej) a świętem proletariackim (walka o socjalizm, heroizm rewolucyjny, romantyzm walki proletariackiej)”8. Romantyzm ten ma być akcentowany również w teatrzykach prezentujących scenki „podziemnych obchodów pierwszomajowych, organizowanych w ukryciu przed policją”. Przed publicznością występują również nobliwi aktywiści wspominający, „jak zostałem bezbożnikiem”9. Tym sposobem – jak to ujmuje Adam Daniel Rotfeld – ateizm i rewolucyjna wiara zostają „podniesione w ZSRR do rangi religii”. Rotfeld, budując alegoryczny opis ZSRR, tłumaczy:
Teoretycznie ustrój komunistyczny miał przecież prowadzić do zaniku państwa, a stało się w praktyce coś dokładnie odwrotnego. Po śmierci Lenina pełnię władzy objął Stalin, którego rozumienie świata było ukształtowane w dzieciństwie i wczesnej młodości w seminarium duchownym w Tyflisie. […] Z tymi właśnie wyobrażeniami młody fanatyk związał się z ruchem rewolucyjnym i po śmierci wodza rewolucji postanowił przeorać sposób funkcjonowania rosyjskiego mocarstwa. Za wzór i model przyjął wiedzę wyniesioną z seminarium duchownego. W jego uproszczonej wizji klasycy marksizmu – Marks i Engels – uosabiali Boga Ojca. Lenin po śmierci został podniesiony do rangi Syna Bożego-Chrystusa, który powierzył Stalinowi (jak Chrystus Piotrowi) zbudowanie na skale nowego państwa. Stalin otoczył się grupą apostołów – dawnych bliskich współpracowników Lenina, wśród których przeważali «judasze». […] Swoich «judaszy» Stalin bez przerwy eliminował, a równocześnie budował państwo oparte na terrorze i strachu. «Zakon», jakim była partia, odznaczał się tym, że można było do partii wstąpić, ale wyjście oznaczało w istocie piętno nie do wymazania. Nie było gorszej kary niż usunięcie z partii. W totalitarnej rzeczywistości wszystkie publikacje były redagowane na wzór dzieł teologicznych: zawsze należało się odwołać do klasyków marksizmu, Lenina i Stalina – nawet jeśli były to prace na temat fizyki ciała stałego czy też książki kucharskie10.
5
Wynurzam się z pokoju. Przed akademikiem urosła sterta zimnych niedopałków. Na przystanku widać nowy zużyty tramwaj, skasowany w Moskwie i posłany w darze na prowincję. Wagony spadają w dół, staczają się po zarośniętej zmrożoną trawą ulicy. Młodziutka motornicza pręży się przed deską rozdzielczą, patrzy w napięciu na szyny, gotowa do skoku niczym syberyjski kot. Przyuczająca ją instruktorka leży w kabinie, wygięta dziwacznie, jak na rzymskiej uczcie, wsparta o boczną szybę. Poruszane łańcuchem drzwi tramwaju suną wzdłuż karbowanej burty, po czym się zatrzaskują. Wysiadam na Sowieckiej. Miejska bania numer 4.
Gorąco straszliwie, bardziej niż w rozmieszczonych na parterze rodzinnych pokojach z oddzielnym basenem. Tu jednak nie ma zabawy. To nie rodzinny piknik, to prawdziwa sauna dla mężczyzn.
W samej bani nie pije się sprzedawanego w kasie piwa (konsumpcja tylko w szatni). Wszędzie drewno, wielkie stopnie, jak w amfiteatrze. Tylko scena jest na górze – tam na drewnianych dechach biczownicy odgrywają swoje monodramy i zbiorowe widowiska. Gdy ludzie wchodzą do pomieszczenia, ustawiają się zmyślnie jak w taniej plackarcie pozbawionej przedziałów, każdy wie, jak nie przeszkadzać innym, którą zająć ławkę. Rózgi trzaskają po spoconej skórze, listki lecą na podłogę. Biją się witkami całe rodziny, ojciec – synów, potem okładają się wzajemnie smukli czarnowłosi bracia. Patrzy na nich siedzący tuż koło pieca komandos, twarz ma ogorzałą, oczy bezludne, bez życia, jak dwa bieguny. Niżej, tuż przy wyjściu, na schodach, dziarski dziadek biczuje się po nogach, biodrach, bokach („Wypierdalaj suko, wypierdalaj” – krzyczy do wewnętrznej zarazy). Potem ucieka do łaźni.
W łaźni wielkie kamienne ławy stoją pośrodku pomieszczenia. Krzepcy starcy zlewają je wrzątkiem, a później na nich zasiadają w godnych pozach. Obok srebrne misy. Z okaflowanych ścian sterczą kulowe zawory z gorącą i zimną wodą, którą na przemian trzeba się oblewać.
W łaziennej szatni rozmowy o Czeczenii, o pofrontowych traumach. A także o Żydówce – szatniarz, lekko cyknięty i mądry staruszek, nie wie, czy być z nią czy nie. Ktoś żartuje delikatnie z judaizmu. Ktoś – z chochołów11. A potem otwierają zabytkową drewnianą szafkę, łykają gwałtownie płyn z aluminiowego kubeczka, wracają znów w ukrop.
Starzec uderza coraz mocniej, bez litości. Czasem po dobroci się po prostu nie da. W końcu suka posłusznie wychodzi.
Niedziela. Centralny Rynek. Starcie Kaukazczyków z wózkami.
– Kurwa jego mać, pierdol się, nie będziemy ważyć, który cięższy. Ja się nie cofnę, czemu się mam cofać?
Ingusz forsuje wózek oponenta, tryska gniewem. Inni cmokają, upominają wojownika.
– Nie wolno tak.
– Niech się pierdoli, mówiłem mu grzecznie, żeby się cofnął.
– Nie wolno tak. Na bazarze się tak nie postępuje. Trzeba mu to było powiedzieć w taki sposób, żeby człowiek zrozumiał.
Ingusz burczy coś pod nosem, odstawia wózek, idzie do „Kupieckiej” (tam pozbędzie się negatywnej energii).
Cicho. Gdzieś daleko majaczy zamknięty kilka lat temu port rzeczny, z którego wypływało się na północ. Z drugiej strony parkują trolejbusy, buczą ciepło i wypluwają kolejnych klientów. Ludzie stoją między straganami, bazarzą leniwie o życiu. Tylko kobieta na stoisku z walonkami zawodzi: „Ja już muszę do domu, tak mi trzeba do domu”. Obok – na straganie z futrami – ludowy slogan przestrzega poniewczasie klientów: „Sanie szykuj latem”. Karczma „Kupiecka” znajduje się na samym skraju targu, bliżej torów tramwajowych i nieprzyzwoicie drogiego multipleksu 5D. Lokal oferuje trzy rodzaje piwa lanego, trzydzieści butelkowego. W chłodni zakonserwowały się sałatki rybne, kalmary i kawior. Na ladzie pirożki, samsa, parówki w cieście. Można również zamówić pielmieni, łagman, manty. Jest wino z Kubania, jest wódka: na kieliszki dla mruków i wędrowców, na butelki – dla kobiet, spotykających się tu po pracy na babskie pogaduchy, i dla bazarowych par, ściskających się za ręce, rozżarzających spojrzeniami stojącą między nimi karafkę. Jest wreszcie ormiański koniak w kilku gatunkach – zapewne na specjalne okazje, na małżeńskie rocznice i pieczętowanie przełomowych dla bazaru transakcji.
Kaukazczyk krzyczy do telefonu. Najpierw o tym, że wyruszy dziś do Nowosybirska po towar, o ile bracia pozwolą: „Jak dadzą pozwolenie, to do Nowosybu wyjadę o dwudziestej drugiej, a wrócę jutro rano, o jedenastej. Mówię, żebyś nie stała na bazarze od dziewiątej, bo nie ma po co. No, ale jeszcze dam dziś znać. No jak to? Ja też jestem konkretny człowiek. Mi też można ufać. Najlepiej niebieską… Trudno mi tak mówić, ja jestem wstydliwy. No, różne są kolory bielizny, ale niebieski to dla mnie kolor najrajcowniejszy. No oczywiście, że ja też będę ściągać. To nie może być takie hop-hop-koka-kola. Mogę być i bez niczego. No, jeszcze zobaczymy, kto z kogo. Jestem bardzo wstydliwy, ale mogę zaproponować różne warianty. Tak, najważniejsze jest wzajemne zrozumienie. Współodczuwanie, chwytanie swych słów w locie. I my się rozumiemy. Pojmujemy, w czym rzecz. Najważniejsze, by połączyć przyjemne z pożytecznym. I my to połączymy. Idziesz się teraz kąpać? Ale za godzinę chyba wyjdziesz? No to za półtorej, za półtorej powiem ci, czy dali pozwolenie. Jak dali, to jadę do Nowosybu. Poczekaj, kiedy wyjedziesz? Nie zrozumiałem. Że jak co zrobię, to stąd na zawsze wyjedziesz? Powiedz wyraźniej”.
Ona się rozłącza. On dzwoni do braci, mówi w jednym z języków Kaukazu, mówi bardzo krótko. Sypie sól do piwa, sypie wściekle, co rusz. Pije. Wychodzi. Z głośników wali syberyjskie country, wokalista śpiewa zachrypniętym basem:
A gdzie jutro będę – nie wiem.
Rwie przez śnieg mój wściekły kamaz.
Czy to my tyczymy trasę?
Czy też droga wciąga nas?
Jest coraz później. Znikają handlarze. Do „Kupieckiej” wchodzi orientalny smukły pan z czarną kitką. Zamawia kawę, wyciera usta chusteczką, wpatruje się w zadumie w wirującą kulę. Znikły rosyjskie melodie. Do lokalu wkradają się arabskie rytmy. Później do knajpianej kuchni wpada sąsiad. Wszczyna dziką awanturę o odpadki.
– Skąd ja mam wiedzieć, kto to wyrzuca? Kirgizi albo Uzbecy, a więc wy. Widziałem ich dobrze, Kirgizja im z twarzy wychodziła. Co mam, kurwa, zdjęcie im zrobić?
– To nie my, nie nasze – bronią się właściciele „Kupieckiej”. – Jak rany, nie nasze.
– Jak rany to ja was podpierdolę. Dzisiaj to zrobię, nawet zaraz, w każdej chwili mogę to zrobić, nie rozumiecie? Zamówcie własny kontener zamiast srać do mojego.
Nocny Tomsk. Ulicami pędzą rozśpiewane mikrobusy. Dziewczęta z potężnym znakiem drogowym skubniętym z prospektu Lenina proszą, by przeprowadzić je przez nadrzeczny, mroczny park. Na rozstaju dróg, pod mizernym, obsypanym fabrycznym pyłem jaworem, przejmują je studenci wielcy jak dęby. Gasną kafeszki. Kierunek wskazują już tylko latarnie nielicznych bufetów dla taksówkarzy. Jutro poniedziałek.
6
Wracam do filmu. Tłumaczenie, dzień po dniu. Żołnierze, armia, armia, żołnierze.
Poniedziałek. Próba nowego, nocleg za bazą.
Komendant upewnia się, czy wszystko jasne. Najważniejsze: być twardym, być mężczyzną, wytrzymać. Ogieniek w igloo rozpalić, drewienka porąbać na drzazgi. Klocuszek ma starczyć na dobę. Nie panikuj, Młody, nie stękaj. Ja w Pamirze spałem na dworze przy minus czterdzieści, tak szczękałem, że jednym zębem w drugi trafić nie mogłem, w pizdę zimno. Ale wytrzymałem. Ty też wytrzymasz. A wtedy to już wszystkie dziewuchy będą twoje. Ale to potem. Dopiero jak wyjedziesz, jak wrócisz na ląd, bo tu sam lód, więcej nic, nikogo nie spotkasz, sześćset kilometrów pustki i Ocean Północny.
Wtorek. Żołnierze Uszaty i Brodacz na patrolu, rozmawiają o Młodym.
– Nowy ma szczęście. Wypas. Ciepło – rzuca Uszaty.
– A jak ty w igloo siedziałeś, to ile było? – pyta Brodacz.
– Minus dwadzieścia pięć. Słuchaj, po co są właściwie te nasze patrole? I komu my tu jesteśmy potrzebni na tej strażnicy? Z kim ta granica? Z biegunem? Nie wiadomo nawet, czy nam żywności starczy. Jemy, a ja myślę, że helikopter tu bywa tylko raz–dwa razy do roku.
– Lepiej na takie tematy nie rozmyślaj – ucina Brodacz. – Będziesz spokojniejszy.
– Tak, tak, znam to, mniej wiesz, mocniej śpisz. U nas wszystko od dupy strony. Nic tam, dociągniemy wyrok do końca i do domu. Jesteśmy tu jak zesłańcy.
Środa. Komendant wysyła Anatolija do igloo. Ma sprawdzić kondycję Młodego.
– Żyjesz, Młody?
– Żyję. Leżałem przy świeczce, nogami stukałem, zębami szczękałem. A teraz dobrze.
– Twoja próba niedługo się zakończy – pociesza Anatolij. – Wszyscy są z tobą. Myśl o sensie życia. W porządku?
– W porządku.
– No to objaśnij mi, na czym sens życia polega?
– Sens życia tkwi w samym życiu. Przeżyć. Przeżyć dobrze. Dla własnej przyjemności i dla dobra innych.
– Dobrze. Pamiętaj: jak tylko poczujesz, że zamarzasz, od razu wstawaj i się ruszaj. To egzamin, rozumiesz? Ty teraz zdajesz egzamin z wytrzymałości. Z cierpliwości. Z męstwa. Bo armia daje ogromne doświadczenie. Cierpienie, pokora, męstwo. Takie oto cechy armia kształtuje. Jest w nas wiele egoizmu, a tu człowiek zmienia się pozytywnie.
– Dziękuję, towarzyszu starszy lejtnancie.
Czwartek. Brodacz z Uszatym na kolejnym patrolu. Uszaty zły, znów wyrzeka na armię. Że trzeba dymać na piechotę, buran jak zwykle nie odpalił, męczymy się, kurwa, na próżno, na buranie lepiej by było, a tak – patrol z dupy. Tyle że pogadać chociaż można. O Młodym na przykład, Młody to zagadka, nie wiadomo, czy go nie będzie trzeba prostować, nie wiadomo, skąd się wziął tutaj, może to kabel, może papla, ma jakieś wtyki na pewno, bo skąd wytrzasnąłby skarpety, skoro wszyscy dostają onuce? Mówię ci, on nie wie nawet, jak onuce owijać. Na froncie miałby po kwadransie buty pełne krwi. A i tak by mu się pewnie krzywda nie stała. Odesłaliby go do milutkiego lazaretu z tymi nogami. Brodacz recytuje, z nim Uszaty:
Gdybym nie był ja kaleką,
Jakbym tylko z łóżka w dół…
To by ten po lewej stronie
Miał już gardło przegryzione.
Błagałby, by mu pokazać,
Co też z niego pozostało.
Żyłby za to sąsiad z prawej.
Piątek. Koniec próby Młodego.
– Pobudka! – krzyczy Komendant. – Opowiadaj, synku, co ci się śniło.
– Same brednie – burczy Młody.
– Dom ci się nie śnił?
– Dom-2.
7
Mój dopisek: „Skąd tu nawiązanie do rosyjskiego programu tv???”.
8
Urywam się z miasta nad Bajkał. Do Ułan Ude mam półtora dnia drogi. W wagonie plackarty cicho jak w sanatorium poza sezonem. Na dworze coraz chłodniej. Szadź mruga w słońcu, obłazi suche drzewa, las ciągnie się godzina za godziną, pnie błyskają zimnym światłem, tajga wygląda jak dział Ikei z oświetleniem wnętrz. A potem leci nowy śnieg, przykrywa płoty, krzywe dachy, miażdży najsłabsze domostwa, więźba pęka pod ciężarem zimy. Zaspy przy torach, zaspy na podwórkach, zaspy przygniatające skwery, sklamrowane sztachetami.
Ułan Ude wygląda jak kiedyś. Buuzy są tak samo smaczne i tanie. W tramwaju automat wypluwa przez megafon zapętlone komunikaty: „Rodzice, tylko surowa kontrola i czuła opieka nad dziećmi uchroni je przed tragedią”. Ogłoszenia na przystankach niezmiennie przestrzegają przed szalejącą gruźlicą. Centrum handlowe nadal przygnębia sloganem: „Wasze idee, nasz beton”. Fabryka lokomotyw próbuje pocieszyć pasażerów hasłem: „Mój zakład produkcyjny – moja radość”.
W centrum, zaraz naprzeciwko odciętej od szyi monstrualnej głowy Lenina, spotykam się z Wiktorem Szono, znajomym czarnym szamanem, który rozmawia z duchami głównie w nocy. Jest w moich badaniach jednym z najlepszych informatorów. Opowiada, że próbuje uwolnić się od duchów przodków, że obrzędy go niszczą, sprawiają, że staje się zwierzęcy. Że w Buriacji kamła się za pomocą alkoholu, alkohol jest diablo skuteczny, pozwala wbić się w inny wymiar, nawiązać kontakt ze światem nadziemnym i podziemnym, ale te podróże niosą ze sobą konsekwencje. Wiktor ma dość. Chce tworzyć, chce się poświęcić sztuce, zamierza podpisać w Hollywoodzie kontrakt (naprawdę). Najpierw jednak należy się dogadać z duchami, a te nie lubią dezercji. Duchy bywają okrutne. Gadamy, za oknem już ciemno. Jak na dłoni widać, że o ile dla czarnych szamanów wieczór to czas pracy i zastrzyk życiodajnej energii, o tyle zwykłym Buriatom mrok nie służy. Co silniejsi rozprawiają jeszcze o szaszłykach, suwach, kowalach i talizmanach, słabsi więdną od razu. Niektórzy resztką sił wpatrują się w aparaty komórkowe, które drgają w pijanych dłoniach, jak ostatni żywy listek. Niektórzy podrygują, wrzeszczą, ktoś kogoś kopie, sam się przewraca, obija o odjeżdżający tramwaj.
Do hotelu robotniczego, w którym wynająłem pokój, docieram na piechotę. Idę wśród łysych krzewów, które na noc rozbłysły krwawo kristmasowymi światełkami. W budynku czuć weekend. Po schodach stacza się drobniutki pijany chiński robotnik. Na półpiętrze mała draka, ktoś jest komuś krewny ruble. Przez cienkie skrzydła drzwi słychać przestylizowane, sztuczne jęki fatalnie opłacanych seksworkerek. W pokoju nie tak źle: czysta pościel, brokat na ścianach, kineskopowy telewizor, szczelne okno. Za to w toalecie na korytarzu nie ma światła ani wody. Jest sterta kału, wielka jak szczyty Sajanu.
Idąc do płatnej kabiny prysznicowej, widzę przystojną skośnooką prostytutkę. Stoi w otwartych drzwiach. W głębi numeru chrapie brzuchaty klient w gaciach oplecionych wokół kostek. Film mu się urwał, zanim dotarła. W szarych oczach dziewczyny płonie furia, pod nią wstręt i lodowata rozpacz.
Zasypiam przed syczącym ekranem. W telewizji TNT Bitwa jasnowidzów: w dzisiejszym odcinku walczą szamanka o czarnych paznokciach i aseksualna blondyna, podzwaniająca talizmanami. Potem nowy reality show: przetrwaj w warunkach wojny. Ponętne żołnierki i krzepcy żołnierze przeskakują ogniste obręcze. Ich ubrania zajmują się ogniem, ci nic sobie jednak z tego nie robią. Wygarniają serie z kałacha i rozsiadają się wygodnie w czołgach, by pośpiewać wspólnie piosenki z czasów stalinowskich.
Kolejnego dnia spotykam buddystów z Iwołgińskiego Dacanu. Opowiadają mi o lamie, który zmaterializował się na dachu łagru. Katolicy mówią z kolei o księdzu, również osadzonym w łagrze, któremu strażnicy rzekli: „Jak nie znajdziemy na tobie ani jednej wszy, uwierzymy w Boga”. Może i wszy na nim były, w każdym razie żadnej nie znaleziono. Następnie słucham rzymskokatolickiej siostry, która opowiada o samozadowoleniu polskich księży, pysze Polaków w ogóle, no i o tym, że katolicyzm musi się tu nauczyć wszystkiego od nowa.
Wreszcie w podziemiach kościoła spotykam Wołodię Tychiejewa.
Jaka jest moja historia? Taka jak całej Rosji. Bo Rosja obrała bardzo specyficzną drogę. Urodziłem się w Buriacji, w rejonie dżydińskim, w Pietropawłowsku – pasiołku typu miejskiego. Mama pracowała w szpitalu. Ojciec – w KGB. Odpowiadał za wywiad w Mongolii. Mongolia była w zasadzie częścią ZSRR, nie sprawiała większych problemów. Tata pisał jakieś teksty o ogólnej sytuacji kraju, słał ciągle raporty do Moskwy. Bezstresowa praca. W domu nie czułem zupełnie, że mam ojca w bezpiece. Gdyby zajmował się Chinami, wtedy byłoby krucho, bo relacje z Chinami mieliśmy napięte, wręcz wrogie. A Mongolia była dla kagebisty-podpułkownika kojąca.
Jako dziecko czułem więc, że świat jest dobry, by nie powiedzieć: cudowny. A jednak właśnie wtedy dopadły mnie pierwsze doznania mistyczne. One były infernalne, szły spod spodu. Śnił mi się czasem straszny sen. Budziłem się z niego z uczuciem bezgranicznej, śmiertelnej tęsknoty. Śniło mi się… No właśnie NIC mi się śniło. Śniła mi się światłość pozbawiona krztyny cienia, choćby plamki mroku. Uczucie nieskończoności, okrutna świadomość, że bezgraniczna tęsknota będzie trwać już zawsze, nieuchronna i niemożliwa do ugaszenia. Straszne doznanie. Piekielna męka. Ten sen przychodził do mnie bardzo często. Za ową nieugaszoną tęsknotą, nieludzką jasnością ciągnęły różnorakie strachy, kształty koszmarnych myśli, nakładające się na nicość. Za nimi z kolei wlokły się buriackie duchy przodków. A kiedy się budziłem – byłem znów w typowej radzieckiej rodzinie.
Uczyłem się dobrze. W każdym razie do czwartej–piątej klasy. A potem dopadły mnie problemy psychiczne. Pojawiło się jąkanie, które mam do tej pory. Rodziców niosła tymczasem fala sukcesu. Mieliśmy samochód – ładę kopiejkę, rzadko kto wtedy jeździł w Buriacji własnym autem. Tata otrzymywał w komitecie bezpieczeństwa tłuste pobory, mamusia pracowała jako ordynator. Byli bogaci i silni, nie ustępowali sobie wzajemnie pola, potężnie się kłócili, dom aż trzeszczał od napięć. Ja nie rozumiałem, co się ze mną dzieje, ale oplatał mnie strach. Bałem się o rodziców, że się im coś stanie. Kiedy spędzałem wakacje u babci, czytałem wszystkie nekrologi, lękając się, że się dowiem z gazety o śmierci mamusi, która była mi tak droga, bądź o zgonie ojca. W tym czasie w telewizji mówili od rana do wieczora o groźbie wojny jądrowej. To było realne zagrożenie i jako dziecko strasznie przeżywałem, że imperialiści chcą rozpętać wojnę. Ten strach mnie wręcz prześladował. Do niego dołączył lęk przed innymi ludźmi, pogłębiająca się niechęć do szkoły, bo to było złe miejsce, kipiące od agresji, a i ja sam się w niej nurzałem, korzystając z byle okazji, by kogoś poniżyć, pobić słabszych. Z czasem zacząłem się uznawać za nie lada zucha. Prałem innych, wierząc, że gdyby wszyscy byli tacy, jak ja jestem – wszędzie zapanowałby prawdziwy komunizm.
Zostałem pionierem. Konsumowałem surogat religii. Patrzyłem na czerwony sztandar i drżałem w sakralnym uniesieniu. Wierzyłem głęboko w nadejście komunizmu. Na przeszkodzie owego spełnienia stali jedynie źli ludzie. Szkoda, że wszyscy nie są podobni do mnie – powtarzałem nadal ze smutkiem.
Kiedy nadeszła pieriestrojka, zacząłem mieć wątpliwości. Gdy krytykowali Stalina, mówiąc, że wypaczył Leninowską ideę, to jeszcze pół biedy. Ale kiedy wsiedli również na Lenina – zagwizdałem ze zadziwienia. A więc świat okazał się zupełnie inny, niż nam go opisywano! Tak oto w wieku piętnastu lat zostałem antykomunistą i wiernym słuchaczem Głosu Ameryki. Mama – kiedy usłyszała, jaką nastawiłem stację – wpadła w histerię:
– Twój ojciec pracuje w KGB, pociągniesz nas wszystkich w otchłań.
Ja wszedłem już w okres buntu, odpowiedziałem więc po prostu:
– Pluję na to.
Do Komsomołu nie wstąpiłem. Ojciec zachował spokój. Był bystrym człowiekiem, on przecież od dawna powtarzał, że Afganistan to to samo co Wietnam, śmiał się z Breżniewa, rozumiał, że pieriestrojka jest nieunikniona. Niemniej rodzice byli zdezorientowani. Jak wszyscy. Odebrano im wiarę. Jedyne, co ludziom pozostało, to instynkt przetrwania. Reformy ekonomiczne sprawiły, że ceny wzrosły dziesięciokrotnie.
W 1990 roku wyjechałem do Tomska na studia. Głodowaliśmy. Zbieraliśmy spleśniały chleb ze śmietników. Ochłapy pieniędzy, jakie mieliśmy, przepijaliśmy i wydawaliśmy na trawsko. Świetlana wizja czerwonej przyszłości rozprysła się na tysiąc kawałków, nie wierzyliśmy już w nic. Wiedzieliśmy jedynie, że żyje się nam parszywie, podczas gdy na Zachodzie żyje się dobrze.
Przyszła rewolucja sierpniowa i jeszcze większe rozczarowanie, bo miało być demokratycznie, a ceny poszły znów do góry, zawyło bezrobocie, zdało się, że teraz racjonalnego wyjścia z tej kabały już nie ma.
Wtedy właśnie rozpłynął się po kraju okultyzm. Wszyscy moi znajomi wczytywali się w Carlosa Castanedę, wyciskając spomiędzy linijek ezoteryczny miąższ – ten, co między nimi tkwił w istocie, i ten, który włożyli w te wersy dopiero w trakcie lektury. Czytali nauki Indian, dyskutowali, rozżarzeni do białości, o drodze wojownika. Koncepcja owej drogi urzekła i mnie, postanowiłem nią podążać. Żeby jednak wstąpić na wojowniczy szlak, musiałem się uzbroić. Chemia, narkotyki – sami rozumiecie. Tradycji nie należy przecież odrzucać, tym bardziej tak pociągającej. Zresztą Związek Radziecki sam w sobie stał się wtedy bardzo indiański. A wszystko przez ukaz antyalkoholowy. Nie było czego pić, ludzie zwrócili się więc masowo w stronę anaszy. No więc marihuana zyskała armię nowych, ale jakże karnych konsumentów. Trawa była wtedy tańsza niż spiryt. Alkohol na czarnym rynku osiągał niebotyczne ceny. Ja również zmieniłem segment konsumencki – ceny wódki rozczarowały mnie tak bardzo, że wszedłem do wspólnoty hipisów. Już wtedy poszukiwałem sensu życia. Związek Radziecki coraz mocniej wchodził w orbitę astrologii i czarnej magii. Pod ateistyczną powłoką coraz silniej słychać było czarodziejskie szmery i pomruki. Kiedy teraz to wspominam, rozumiem, że to, w czym się nasz kraj zanurzył, było doprawdy niebezpieczne, złe, że te wszystkie poszukiwania okultystyczne i ezoteryczne, dające szansę na ucieczkę od sowieckiej codzienności, były destruktywne dla osobowości. Imperium się waliło, a w naszych duszach coraz głośniej coś skowyczało. Rozsypały się wartości, popękały różnorakie – mniej i bardziej spójne – wizje. Byliśmy przecież do tej pory przekonani, że żyjemy w najlepszym miejscu na ziemi, prawdziwie radzieckim, że posiedliśmy już ontologiczną prawdę. Ja tak w każdym razie do pewnego momentu sądziłem, bo naprawdę wierzyłem, że nadchodzi raj. Tym bardziej, że przed rokiem 1990 i wielkim krachem pojawiły się zwodnicze znaki zwiastujące rychłe nadejście czerwonej arkadii. Poziom życia się zaiste podnosił. Mieliśmy już kryzys, a mimo to pensje wzrastały, w domach pojawiał się nowy sprzęt AGD, elektronika, zaczęto budować więcej mieszkań, bloki wystrzeliły do góry, cały las nowostrojek, betonowy bór woniejący świeżym cementem… Czarujący zapach, mówię wam. Do władzy doszedł Gorbaczow i obiecał, że w roku 2000 każdy bez wyjątku będzie posiadać własne mieszkanie. I większość mu uwierzyła: że nastanie teraz pieriestrojka, że wszystko będzie już dobrze.
Studiowałem na fakultecie radiofizycznym. Postanowiłem nagle zdać na filozofię, sam nie wiem dlaczego, bo filozofia uważana była za dziedzinę niebezpieczną, pograniczną, od studiowania filozofii do szaleństwa dzieli cię już tylko krok, studiowanie filozofii może być pierwszym objawem schizofrenii… Hulałem wtedy z pewnym subtelnym pobratymcem z Buriacji. Tankowaliśmy codziennie, bezustannie nastawialiśmy nowy zacier. Potem poderwaliśmy się z bimbrowego zalewu i jęliśmy coraz częściej szybować na anaszy. To działo się właśnie w okolicach rewolucji sierpniowej. Na radiofizyce wziąłem dziekankę, bo codzienne jaranie, poszukiwanie sensu życia, pijaństwo, filozofia i zaawansowane wzory matematyczne to już doprawdy za dużo, musiałem jeden element z owego życiowego algorytmu usunąć.
Kiedy dostałem się na filozofię, dzieliłem pokój z pewnym hipisem, zwali go Mitieńką. Prawdziwy, długowłosy kontrkulturowiec. Przypadliśmy sobie do serca. Słuchaliśmy wtedy wszyscy Wiktora Coja, Alisy, Akwarium. Ten ostatni zespół był dla mnie nieco za trudny, ale słuchać musiałem, zależało mi na pozostaniu w grupie. Cóż bym bez nich począł? W mieście nie było prawdziwych kontrkultur, grupy przestępcze podzieliły się między sobą dzielnicami. Byłem Mitieńką po prostu zauroczony. On otworzył przede mną absolutnie świeży, tajemniczy świat. Powiedział mi, że Chrystus był pierwszym punkiem. Dlatego właśnie złapał bicz i wygnał ze świątyni kupców. Inni tomscy hipisi byli również religijni, pociągał ich jednak głównie buddyzm zen. Rozumieli go w dość osobliwy sposób: nic nie robić, nikomu nie wadzić, kontemplować, palić trawę, weselić się i słuchać muzyki. Owe komponenty miały dopełnić sensu życia.
Zawaliłem filozofię. Taka widać wola Boża. Wróciłem na radiofizykę. Ciężko było rano zwlec się z łóżka, kace stawały się nieznośne. Wylali mnie. Do armii absolutnie nie chciałem. Tam szalała fala. Poprosiłem więc pobratymców w akademiku, by mnie z całych sił obili po głowie. Jeden z nich trenował boks, przyszedł więc z rękawicą i bił, bił długo i sumiennie, wkoło było wiele osób, ktoś się śmiał, ktoś doradzał. Wszyscy rozumieli, że bić trzeba, nie było wyjścia. A potem pogotowie zawiozło mnie do szpitala studenckiego, gdzie przeleżałem miesiąc ze wstrząśnieniem mózgu. Wytłumaczyłem im, że „szedłem, szedłem i upadłem”, to taka stała fraza, wszyscy ją znali. W szpitalu słuchałem na okrągło Grażdanskiej Oborony. Gr. Ob. podbiła wtedy Rosję, dla mnie oznaczało głos wolności, głos Boga. To były prawdziwe lekcje religii, bo punk dowodził niezbicie, że istnieje kolosalna, nieodkryta sfera, niezmierzone połacie, na które człowiek wchodzi w poszukiwaniu Pana, w poszukiwaniu sensu życia. Słowa z kaset były mi bliskie do bólu, tuliłem je w sobie, znalazłem się bowiem w sytuacji granicznej: skreślony ze studiów, pozbawiony wartości, z których do tej pory próbowałem klecić obraz świata, do tego unurzany w bimbrze.
W szpitalu próbowałem jeździć na psychotropach. Odłożyłem lekarstw, ile się dało, i w końcu wypiłem wszystko naraz. Obudziłem się dwa dni później, ósmego marca. Byłem sam w pokoju, wszystkich wypuścili na Dzień Kobiet do domów. Przede mną stała lekarka, zadawała mi jakieś pytania, ale ja słyszałem muzykę: w głowie grała mi Gr. Ob. Potem powiedziano mi, że niby nie mają jakiegoś aparatu diagnostycznego i muszą mnie przewieźć do innej kliniki. Zgodziłem się, bo czemuż by nie? Takim sposobem trafiłem do psychiatryka. Strasznie mi tam brakowało magnetofonu. Kasety miałem ze sobą, ale cóż mi po nich? Prosiłem lekarza o sprzęt grający, ten przepisał mi zamiast tego lekarstwo, paskudne, miałem po nim duszności. Tak przeleżałem w wariatkowie dwie doby. Było mi źle. Trudno odnaleźć w tych doznaniach choćby krztynę przyjemności. A potem pojawiła się mama. Biedna mamusia odszukała mnie, przyleciała samolotem, wydostała mnie stamtąd.
Co miałem teraz robić? Mieszkałem nadal w akademiku. Wszedłem do paczki filozofów, którym przewodził legendarny Wujaszek TEN – główny hipis miasta Tomska. Niezwykle barwny człowiek, charyzmatyczny, energiczny, przede wszystkim zaś – dobry. Prodziekanem Wydziału Filozofii był tymczasem dwudziestoczteroletni Nikołaj Nikołajewicz Karpicki – pierwszy prawosławny człowiek, którego spotkałem w swym życiu. On również mieszkał w akademiku, miał osobny pokój. Mówiono, że chce w ten sposób być blisko studentów. A może nie miał po prostu gdzie się podziać? Cała nasza paczka filozoficzna stanowiła nader ciekawe zjawisko. Wszyscy mieszkaliśmy na kupie w dwóch sąsiednich pokojach. Najpierw zajęliśmy pierwszy, później stopniowo wykurzyliśmy wszystkich grzecznych studentów z drugiego, głównie za pomocą konopi i wielogodzinnych abstrakcyjnych rozmów o religii oblanych punkrockową muzyką, syczącą z przegrywanych taśm. Tak oto po raz pierwszy przeniosłem się na jawie w wymiar mistyczny. Odczuwałem to wejście całkowicie fizycznie. Nie chodzi o haluny, raczej o bezustanne czytanie Castanedy i wkroczenie na drogę wojownika. Zaiste – ekscytujący marsz. Do tej pory wierzę, że ci ludzie odkryli przede mną duchowość, nic nie dzieje się przypadkowo, wszystko może służyć rozwojowi, albowiem Boży zamysł jest we wszystkim i wszystko przenika, nawet krainy tak mroczne jak te, w które się zapuszczaliśmy. Przecież usiłowaliśmy się stać lepszymi. We wspólnocie żyłem około roku. Nie robiłem nic: ani się nie uczyłem, ani nie pracowałem. Byli moimi przyjaciółmi, dlatego mnie wytrzymywali. Taka była zresztą ogólna zasada: hipis hipisowi powinien zawsze pomagać. Obawiam się, że ta reguła przestała już obowiązywać. Wtedy dzieliliśmy się, czym się dało. Wszyscy wierzyliśmy w reinkarnację, wszyscy rozumieliśmy, że każdy z nas ma swoją karmę. Byłem w tym czasie naprawdę szczęśliwy. Dowiedziałem się, że sens życia istnieje.
Aleksieja najpierw usłyszałem. Śpiewał pieśni w domu kultury. Śpiewał je pięknie, na wskroś rosyjskie, bezkresne. Od razu się rozpoznaliśmy, bo on również wyruszył duchowym szlakiem. Przypadliśmy sobie do gustu, zaczęliśmy razem jarać blanty. Był tak światły, tak czysty. Tak wielu hipisów płakało potem na jego pogrzebie. Jeden z nich ryczał naprawdę potężnie, musiał wygiąć się w przód, bo łzy zalewały odzież, a zimno było, trzaskał mróz.
Zostaliśmy z Aleksiejem wyznawcami herezji albigeńskiej. O jej istnieniu dowiedzieliśmy się z czasopisma „Nauka i Religia”. To bardzo znany tytuł, który w założeniu miał krzewić propagandę antyreligijną. Ale czasy się zmieniły, odbyły się zupełnie oficjalne obchody chrztu Rusi, zmiękczono kurs, a czasopismo zaczęło opowiadać o różnorakich ruchach, łącznie z czarną magią. Słyszeliście o albigensach? Zorganizowano przeciw nim krucjatę. Wedle ich nauczania świat stworzył diabeł, a właściwie – zły duch, zły bóg stworzył materię, i człowieka też, a dokładniej – jego ciało. Innymi słowy – cała nasza cielesność pochodzi od Złego. Mnie i mojego przyjaciela (bardzo światłego człowieka) całkowicie owa nauka uwiodła. Światły Aleksiej doszedł do wniosku, że skoro świat został stworzony przez diabła, to by dotrzeć do Boga, należy ów świat opuścić. I poszedł za tą straszliwą myślą. Poszedł dosłownie, w najprostszym rozumieniu. Podczas mojej ostatniej z nim rozmowy powiedziałem mu, że czytałem Nowy Testament. On sam nie miał Biblii, pamiętajcie, że to był 1993 rok. Ja swoją zdobyłem dzięki ogłoszeniu w gazecie – niemieccy protestanci rozdawali ją w filharmonii, bardzo zresztą krzykliwi, rozedrgani… W Ewangelii według świętego Jana przeczytałem: wasz ojciec jest diabłem. No więc powiedziałem mojemu przyjacielowi Aleksiejowi, że sam Chrystus powiedział, iż nasz ojciec to czort. Musicie zrozumieć, co to dla nas oznaczało. Chrystusa nie uważaliśmy za Boga, lecz za jednego z najsilniejszych, najwyższych eonów. Modliłem się do Niego, byłem bowiem spragniony nowych doznań, a wiedziałem, że – skoro już zdecydowałem się podążać chrześcijańskim szlakiem – wzywanie Chrystusa otworzy mi w końcu dostęp do wyższej świadomości. Przyzywałem Go więc w momentach smutku, strachu, egzaminów, chorób, nocnej samotności. Przetestowałem tę metodę, jej wdrożenie okazało się nader efektywne – modlitwa dawała na studiach wymierne korzyści.
Aleksiej wcielił myśl w śmierć. Zadyndał, by wytańczyć diabła, wytańczyć zły świat i odnaleźć litość po drugiej stronie.
Pędziliśmy z dwoma kumplami na pociąg, podmiejski skład miał nas powieźć na pogrzeb. Śpieszyliśmy na elektryczkę i przechodziliśmy koło parku miejskiego, gdzie otwarto chram Troicki. I wtedy poczułem właśnie, że trzeba mi wejść do środka, bo ta świątynia śniła mi się dwa tygodnie wcześniej – widziana z tego samego punktu, bliźniacze ujęcie. A działo się to wszystko siedemnastego listopada. I powiedział do kumpli: „Należy tam wejść”. Znajdowaliśmy się w odmiennym stanie świadomości. To znaczy ja żeglowałem codziennie po bezmiernych alko-akwenach (wódka była już w legalnym obrocie, kosztowała tyle co półtora bochna chleba, sklepy kusiły likierami, barwnymi jak tropikalne ryby, mulistym winem i zamorskim, amerykańskim spirytusem sprzedawanym w litrowych butelkach). Stałem chwiejnie na swoim mostku, zalewał mnie akcyzowy sztorm, do tego jak zwykle przyjarałem anaszę. Trudno właściwie powiedzieć, by ten stan był dla mnie odmienny, ja byłem raczej w codziennym stanie świadomości. Jakkolwiek by to nazwać – było mi dobrze. Było mi błogo, niosła mnie chemiczna podróż, a jednocześnie widziałem ze swojej łupinki ląd, widziałem siebie na brzegu, byłem w szoku, kąsało mnie straszliwie poczucie winy, nie rozumiałem jeszcze, jak głęboko we mnie się wgryzie i na jak długo zagości w moich trzewiach. Dwie sprawy pojąłem jednak od razu. Powiedziałem bliźniemu, że nasz ojciec jest diabłem. On, usłyszawszy to, popadł w ostateczną rozpacz i się obwiesił.
Jakkolwiek by to obracać, jakkolwiek interpretować – takie właśnie były fakty. Wiedząc to wszystko – wszedłem do chramu. Stanąłem przed samym krzyżem i nagle poczułem do szpiku kości, całkowicie fizycznie, cieleśnie, że Jezus Chrystus nie jest jakimś tam prorokiem, nie jest też eonem, pośrednikiem. Poczułem, że stoję przed Stwórcą. Serce szczeknęło, coś w nim wyprysło, ja już nie myślałem, nie wiedziałem, a byłem. Stałem się cały uczuciem, które mówiło: On naprawdę jest Stwórcą, On zna każdego z nas, zna mnie. Zna Aleksieja. Dopiero niewyobrażalna, nieobjęta miłość do ludzi dała Bogu siłę do przyjęcia bezgranicznego cierpienia, na które w istocie my, nie zaś On, zasługujemy. Później powędrowałem dalej, w kolejny stan. Wszystko znikło, była tylko myśl, ostra, niemożliwa do dalszej obróbki: „Ten straszliwy krok można odkupić. Wszystko można naprawić”. Myśl owa przyszła bezpośrednio od Boga, który dał mi odczuć przez mgnienie istotę swojej miłości, czystej, nierozcieńczonej, nieprzepakowywanej, niemodyfikowanej przez pośredników. Stałem przed krzyżem i wiedziałem, że tam naprawdę wisi Boży Syn. Potem zacząłem widzieć to, co wkoło mnie. Lądowałem powoli i pomyślałem, że w tej świątyni są chrześcijanie i że to jednak inna grupa od albigensów, których gorzkim tropem próbowałem podążać. Spotkanie z Bogiem chrześcijańskim poraziło mnie tak bardzo właśnie dlatego, że pojąłem, iż On jest samą miłością. Dwa tygodnie później ochrzciłem się. I wszystko zostało mi odpuszczone. Przez pierwsze dwie doby byłem w raju. Myślałem, że wszystkie cierpienia są już poza mną, że na zawsze pozostanę już w tej słodkiej błogości. Potem to oczywiście minęło.
Zostałem akolitą. Kiedy prowadzą nowego cerkiewnego prysłużnika pierwszy raz przed ołtarz, każą mu się pokłonić trzy razy. Nie tłumaczą jednak, że tam jest Chrystus, że to realna obecność, że to przed Nim chylisz kark. Nie ma tej świadomości i ludzie przed ołtarzem zachowują się bardzo bezpośrednio: mogą nawet o czymś gaworzyć, opowiadać kawały. W prawosławiu odczuwa się z tego powodu pewien rodzaj dumy, satysfakcji, że katolicy sobie coś wymyślili, ale nas to nie dotyczy. Bo my wierzymy, że Bóg jest wszędzie, więc i wszędzie możesz się mu kłaniać. A tajemnice to po prostu droga do oczyszczenia. Właśnie z powodu tej różnicy po jedenastu latach pracy dla cerkwi Pokrowskiej wszedłem do katolickiego kościoła. Wtedy przeżyłem strach po raz drugi. Bo chodzenie do cerkwi jest dziwne, ale chodzenie do katolickiego kościoła to już znacznie więcej niż dziwactwo – to zdrada, zasilenie wrogiego obozu.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
G. Szubtarski, Antykościelne ustawodawtstwo w ZSRR za rządów Włodzimierza Lenina (1917–1923), „Kościół i Prawo” 2013, nr 2 (15), s. 68. [wróć]
Tamże, s. 70. [wróć]
Tamże, s. 71. [wróć]
O.J. Wasiljewa, Pierwyje diekriety pobiediwszej własti, [w:] Russkaja prawosławnaja cerkow’ i kommunisticzeskoje gosudarstwo. 1917–1941. Dokumienty i fotomatieriały pod red. J.N. Szczapowa, O.J. Wasiljewoj , Moskwa 1996, s. 12. Dmitrij Pospiełowski podaje liczbę 12 tysięcy wiernych, którzy zginęli w obronie Cerkwi do 1921 r. (D. Pospiełowskij, Totalitarizm u wieroispowiedanije, Moskwa, s. 356). [wróć]
Protokoł No 1 sowieszczanija po prowiedieniju «komsomolskoj paschi», [w:] Russkaja prawosławnaja cerkow’ i kommunisticzeskoje gosudarstwo…, s. 172. [wróć]
Tamże, s. 174–175. [wróć]
Płan prowiedienija kampanii «komsomolskoj paschi», [w:] Russkaja prawosławnaja cerkow’ i kommunisticzeskoje gosudarstwo…, s. 178. [wróć]
Priłożenije No 3. Kłubnyje wieczera, [w:] Russkaja prawosławnaja cerkow’ i kommunisticzeskoje gosudarstwo…, s. 181. [wróć]
Tamże. [wróć]
P. Brysacz, J. Morawiecki, Ani żadnej wyspy. Rozmowy o Rosji i Ukrainie, Białystok 2016, s. 253–254. [wróć]
Pobłażliwa nazwa Ukraińców, którą po 2014 roku zaczęło wypierać pogardliwe określenie: ukry. [wróć]
Okładkę i kartę tytułową projektowała: Ula Pągowska Redaktor prowadzący: Anna Rucińska Redaktor: Rozalia Słodczyk Korektor: Agnieszka Czerepowicka
Wydanie I elektroniczne
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer
Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela jest zabronione.
Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik” ul. Wiejska 12a, 00-490 Warszawawww.czytelnik.pl
© Copyright by Jędrzej Bartłomiej Morawiecki, 2022 © Copyright for the Polish edition by Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”, Warszawa 2022
ISBN 978-83-07-03543-7