Szykujcie wieńce - Julita Bernaś - ebook

Szykujcie wieńce ebook

Julita Bernaś

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych 

Książka dostępna w zasobach: 
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 215

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Julitta Bernaś

 

SZYKUJCIE WIEŃCE

 

WYDAWNICTWO MINISTERSTWA OBRONY NARODOWEJ

 

Okładkę projektował

CZESŁAW PODGÓRSKI

 

Redaktor

IRENEUSZ ŁAPIŃSKI

 

Redaktor techniczny

JACEK ZYKUS

 

Korektor

KRYSTYNA MIAZEK

 

Cztery tysiące siedemset czterdziesta druga publikacja Wydawnictwa MON

 

Printed in Poland

 

Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej

Warszawa 1971 r. Wydanie I

Nakład: 60 0004-315 egz. Objętość 8,33 ark. wyd, 7.125 ark. druk. Papier druk. mat. VII kl. 65 g, format 61x86.32 z Fabryki Papieru i Celulozy w Myszkowie. Oddano do składu w lipcu 1970 r. Druk ukończono w lutym 1971 r. Wojskowe Zakłady Graficzne w Warszawie. Zam. nr 2348 z dnia 13.VIII.1970 r.

Cena zł 10.— K-35.

„DZIEŃ X”

Światła były przyćmione. Ludzie siedzący na sali w równych rzędach, na wygodnych fotelach — tworzyli jakby wielogłową masę, coś, co sprawiało wrażenie groźnego zwierzęcia, oddychającego setkami piersi, patrzącego mnogością oczu, lecz ożywionego jedną myślą.

Słabe światło nielicznych kinkietów wydobywało z mroku zimny, jadowicie zielony kolor feldgrau, przeplatany granatem mundurów Kriegsmarine, błękitnostalową barwą Luftwaffe i brunatnością strojów partyjnych.

Siedzieli nieruchomo, wpatrzeni w jeden punkt niewielkiej, podłużnej sali. Ponad niewysokim podium krzyżowały się oślepiające światła reflektorów. Ścianę, skąpaną w blasku, pokrywały ogromne płótna purpurowych sztandarów; na każdym z nich w białym kole widniała czarna swastyka. Drapieżny orzeł o płaskich skrzydłach zdawał się podrywać do lotu z brązowego emblematu. Brak było tylko jednej rzeczy — portretu.

Ale obecni nie myśleli o tym. Wpatrywali się w człowieka, który stał na podium, wsparty dłońmi o niewielką mównicę.

Blada, lekko obrzmiała twarz i oczy, nieruchomo wpatrzone przed siebie, wyrażały dziwne uczucia. Jakaś groza biła z tej twarzy i nie mogła tego wrażenia zniweczyć ani śmieszna szczoteczka wąsów, ani kosmyk włosów, opadły na czoło. Ten człowiek o tak nieniemieckiej twarzy, o postawie, która jakże daleka była od sztywno wyprostowanych sylwetek Prusaków — skupiał w sobie dziwną energię. Coś niesłychanie drapieżnego i dzikiego, coś brutalnego i groźnego emanowało z jego zaciśniętych pięści, lekko pochylonej ku przodowi postaci i głowy, którą zdawał się godzić w niewidzialnego przeciwnika. Ubrany był w brunatną koszulę, na rękawie krzyczała czerwienią szeroka opaska ze swastyką.

Audytorium jak zahipnotyzowane wpatrywało się w niego, a on nagle szarpnął głowę do góry i chrapliwym głosem, o dziwnie przejmującej intonacji, kontynuował:

— Naszą siłą jest nasza szybkość i nasza brutalność! Dżengis-chan skazał na śmierć miliony kobiet i dzieci świadomie i z wesołym sercem. I cóż? Historia widzi w nim tylko wielkiego założyciela państwa! Co głosić będzie o mnie słaba, zgniła zachodnioeuropejska cywilizacja, jest mi obojętne. Wydałem rozkaz i każę rozstrzelać każdego, kto by chociaż jednym słowem usiłował krytykować, że celem wojny nie jest osiągnięcie oznaczonych linii, lecz fizyczne zniszczenie przeciwnika! — Przerwał na chwilę i podkreślił, podnosząc głos: — Fizyczne zniszczenie! — A potom, uniósłszy obie pięści w górę, krzyczał chrapliwie, głucho, niewyraźnie: — Przygotowałem na wschodzie moje oddziały Totenkopf i rozkazałem im strzelać, zabijać bez miłosierdzia, bez litości mężczyzn, kobiety i dzieci, wszystkich bez wyjątku...

Nagle umilkł, a następnie chłodnym tonem, jakim matematyk mógłby wyjaśniać rozwiązanie trudnego zadania, wytłumaczył:

— Tylko w ten sposób zdobędziemy przestrzeń życiową... Polska zostanie wyludniona i zasiedlona Niemcami. Mój pakt z Polską — zaśmiał się szyderczo i sarkastycznie — zawarty został tylko dla zyskania na czasie!

Niski, drobny mężczyzna w generalskich szlifach spojrzał w lewo, gdzie w granatowym mundurze ze złotymi guzikami i naszyciami siedział pełnomocnik ministra spraw zagranicznych. Na jego twarzy malowała się taka pełnia zadowolenia, że generałowi mimo woli przyszło na myśl określenie „ludzie w liściach”, jakie nadawano funkcjonariuszom Auswärtiges Amt od czasu wprowadzenia nowych galowych uniformów, zaopiniowanych przez panią Ribbentrop.

Nie opodal, złożywszy po napoleońsku ręce na brunatnej bluzie, sztywny i pozornie spokojny, siedział Rudolf Hess. Jego blada twarz zdradzała najwyższe napięcie. Wpatrywał się w swego wodza z pełnym oddaniem, fanatycznym uwielbieniem i psią wiernością.

Inaczej Göring. Rozparty swobodnie, w pozie niemal niedbałej, zdawał się drzemać z wpół przymkniętymi powiekami. Ale to też były tylko pozory. Obserwował bowiem uważnie i z pewnym niepokojem generała o kwadratowej twarzy.

Ten nie ukrywał swego podniecenia. Pochylony ku przodowi, czujny, zwrócił twarz w stronę mówcy. Wargi mu drżały, wydawało się, że za chwilę ukażą się spoza nich zęby, a z gardła wydrze się warczenie. Oto bowiem nadchodziła chwila Heinza Guderiana. Uważał się li tylko za żołnierza, ale nie zapomniał, że jego kołyska stała w „prastarym pruskim mieście” — w Chojnicach. Chwila, którą wieścił mówca, to nie tylko powrót do rodzinnego gniazda, to również spełnienie najważniejszego w życiu celu.

Heinz Guderian już w czasie pierwszej wojny światowej zrozumiał, jaką ogromną szansą w przyszłej wojnie mogą się stać czołgi. Te niezgrabne machiny, zastosowane wówczas po raz pierwszy, kryły w sobie nieograniczone możliwości. Im poświęcił całe swoje życie. Studiował zagadnienie, analizował, pisał o nim, lecz dopiero on — wódz, führer III Rzeszy — właściwie ocenił znaczenie szybkich związków pancernych. Guderian czuł, że nadszedł jego czas, i rozpierała go żądza czynu. Feldzug in Polen to nie spacerowy Anschluss, to nie Sudety i Protektorat, bardziej dyplomatyczny niż bojowy! Nie na darmo urodził się w Chojnicach. Znał to słowiańskie plemię! Mimo że dyplomaci ciągle jeszcze nie składali broni, mimo ich gorączkowej krzątaniny, Guderian wiedział, że teraz nie pozostało już nic innego tylko walka. A walka to czołgi!

Nasza walka to biologiczne wyniszczenie wroga — myślał Heinrich. Nie odpowiadało mu określenie führera „fizyczne zniszczenie”, było — jego zdaniem — mało precyzyjne, a niewtajemniczonym mogło nasunąć mylne mniemanie, że chodzi tylko o żołnierzy, o armię. Dobrze, że führer poprawił się, dodając wyraźnie: „kobiety i dzieci”. Już on, Heinrich, osobiście zadba, aby wszystko wykonano dokładnie i systematycznie. Führer wie, że na nim można polegać, i on tej wiary nie zawiedzie. Niech tylko usłyszy słowo, a formalny pretekst wybuchu wojny zostanie natychmiast dostarczony, „gliwickie konserwy” czekają w pogotowiu. Nie gorzej jest z innymi sprawami: listy szczególnie niebezpiecznych Polaków, mających ulec natychmiastowej likwidacji — sporządzone, ryzykowny plan Alvenslabena — zatwierdzony, instrukcje do wszystkich skupisk mniejszości niemieckiej w Polsce — rozesłane.

Poprawił się w fotelu, zadowolony z siebie i dobrze wykonanej roboty. Wyglądał schludnie i skromnie. Ktoś, kto go nie znał, nigdy by się nie domyślił, patrząc na pospolitą fizjonomię tuzinkowego kancelisty i bogobojny wyraz twarzy, że ma przed sobą samego Heinricha Himmlera!

Spoglądał teraz spod okularów ku generałom trochę zaniepokojony. Niektórzy z nich wyrażali opinię, że armia nie jest jeszcze w stu procentach przygotowana do działań. Czy nie opóźni to decyzji führera? Ale spojrzawszy na wodza, szybko się rozpogodził. Już on popędzi generałów, a z dyplomatami też sobie poradzi! Nie zepsują się moje konserwy — pomyślał żartobliwie.

I nie mylił się.

— Sposobność jest dogodna jak nigdy dotąd — mówił człowiek stojący na podium. — Obawiam się tylko jednego: by w ostatnim momencie Chamberlain czy jakiś inny łajdak nie wystąpił z jakimiś propozycjami czy zmianami.

Göring poruszył się nagle. Fotel zaskrzypiał, a wtedy Hitler krzyknął:

— Zleci wówczas ze schodów, nawet gdybym musiał na oczach wszystkich fotografów nadepnąć mu na brzuch!

Raptownie umilkł. Stał przez chwilę bez słowa, a potem powiedział zupełnie spokojnie:

— Nie, na to jest już za późno. Atak i zniszczenie Polski rozpocznie się w niedzielę rano. Polecę kilku kompaniom w polskich mundurach, by zaatakowały Śląsk lub Protektorat. Czy świat w to uwierzy, czy nie, jest mi obojętne. Świat wierzy tylko w sukces!

Spojrzał na salę, jakby dopiero teraz dostrzegł, że wypowiadał swe wątpliwości głośno, i jakby dopiero teraz uświadomił sobie, że nie jest sam. Napotkał aprobujące spojrzenie Himmlera, gorejące oczy Hessa. Wyprostował się, wyciągnął rękę i zwracając się do zebranych, rzucił głośno, wyraźnie i sugestywnie:

— Was wzywa sława, jaka nie zdarzyła się nikomu od wieków. Bądźcie twardzi, bądźcie bezlitośni, działajcie szybciej i brutalniej niż przeciwnik. Zachodnioeuropejscy mieszczanie muszą zadrżeć ze zgrozy! Tylko taki sposób prowadzenia wojny jest najbardziej humanitarny, ponieważ odstrasza każdego. A teraz na wroga! W Warszawie święcić będziemy przywitanie!

— Heil! Sieg heil! Heil! Heil! — rozległo się natychmiast. To krzyczał Hess. Stał wyprostowany, z wysoko uniesioną ręką i wpatrzony w swego wodza ryczał pełnym gardłem. Zawtórował mu Guderian i oto stali już wszyscy. Las uniesionych rąk, rozwarte usta i zgodny krzyk: — Sieg heil!

Nad nimi górowały swastyki i człowiek w brunatnej koszuli.

W trzy dni później szczupły generał zanotował w swoim dzienniku:

„Dzień X ostatecznie ustalony na 26 (sobota). Godzina X: 04.30? — 04.45?”

NA WIERZBOWEJ

Mijały godziny. W sztabach hitlerowskich armii, skoncentrowanych nad granicą Polski, wrzało. Wydawane pospiesznie rozkazy docierały natychmiast do najbardziej nawet wysuniętych ku granicy jednostek. Niektóre z nich, jak np. grupa dywersyjna Abwehry oberleutnanta Herznera w rejonie Przełęczy Jabłonkowskiej czy też zwiadowcza grupa kawalerii w Prusach Wschodnich, otrzymały rozkaz wejścia do akcji późnym wieczorem 25 sierpnia, co miało w konsekwencji przysporzyć Berlinowi nieco kłopotu. Rozkaz osiągnięcia gotowości bojowej otrzymały również organizacje dywersyjne mniejszości niemieckiej działające w Polsce.

A tymczasem na Wierzbowej, w siedzibie polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, panował nadal pozornie niczym nie zmącony spokój. Co prawda i tu mimo późnej już pory w wielu pokojach paliło się światło i czuwali ludzie pełniący ostry dyżur, dla wielu z nich była to jednak zwykła formalność, wynikająca bardziej z konieczności solidnego wykonywania zarządzeń państwowych niż ze zrozumienia powagi chwili.

— Panie dyrektorze, ktoś do pana. Mówi, że w ważnej sprawie i nijak nie mogłem go przekonać, że pan nikogo już dziś nie przyjmuje. — Stary woźny był wyraźnie zgorszony natarczywością mocno spóźnionego, a nie zapowiedzianego gościa.

— Przecież mówiłem Józefowi — dyrektor Librec również nie krył swego niezadowolenia — że nie ma mnie już dzisiaj dla nikogo.

— Dla mnie też nie? — w drzwiach ukazał się wysoki, barczysty, lekko szpakowaty oficer w mundurze pułkownika.

— Ach, to ty, Władek — rzucił na powitanie dyrektor, podnosząc się zza biurka i nie kryjąc wyraźnej ulgi na twarzy. — Wszystko w porządku, Józefie, możecie odejść. Dla tego pana drzwi mego gabinetu są zawsze otwarte.

Woźny, mrucząc coś pod nosem, niezadowolony nie tyle z natręctwa gościa, co z niekonsekwencji swego dyrektora, wycofał się z gabinetu.

— No, co cię do mnie sprowadza o tak późnej porze? — spytał Librec, ściskając serdecznie dłoń gościa.

— Możesz być pewny, Witoldzie, że nie zamierzam wyciągać cię ani na wódkę, ani na dziewczynki. Tym razem zjawiam się jak najbardziej służbowo i oficjalnie.

Obaj przyjaciele usadowili się wygodnie w solonych, obitych skórą fotelach przy niewielkim stoliku. Pułkownik, nie bawiąc się w dalsze ceregiele, sięgnął z miejsca do zamka trzymanej w ręku teczki.

— Widzisz, Witek, muszę podzielić się z tobą nową garścią informacji i uzgodnić dalszy tok postępowania w pewnej nie cierpiącej zwłoki sprawie. Tak naprawdę to powinienem działać sam, ale w myśl dobrze nam znanego zarządzenia twojego szefa muszę uzgodnić to z MSZ. Stąd moja mocno spóźniona wizyta...

Pułkownik rozłożył na stole wyjęte z teczki dokumenty.

— Jak zapewne wiesz, mój drogi — zaczął po chwili milczenia innym już, poważnym tonem — w ciągu kilkunastu ostatnich godzin nastąpiło wiele nowych wydarzeń. Sytuacja uległa bardzo poważnemu zaostrzeniu, i to nie tylko na odcinku granicznym, ale i w głębi kraju. Spowodowane to zostało prawdopodobnie ostatnim rozkazem Hitlera. Ten rozkaz... Przecież to już prawie sygnał do otwartego ataku. Chyba że to jeden więcej bluff Hitlera, obliczony na zastraszenie nas i zmuszenie do kapitulacji.

— Tak, tak, mój drogi — przerwał swemu gościowi Librec. — Wszystko, co mówisz, jest słuszne, sądzę jednak, iż nie te ogólne rozważania przywiodły cię do mnie o tak późnej godzinie...

— Masz rację — uśmiechnął się pułkownik. — Od tych spraw jest pan marszałek i jego najbliżsi współpracownicy z GISZ-u. Ja mam nieco inne, bardziej konkretne kłopoty, choć jakoś tam związane z tym wszystkim, o czym przed chwilą mówiliśmy. Otóż otrzymałem od swoich ludzi z Łodzi materiały dowodzące w sposób niezbity, iż pan Mess i jego przyjaciele dostali ostatnio jakiś ważny rozkaz i przystąpili do uruchomienia całego aparatu swej silnej, jak wiesz, organizacji. Nie wiemy jeszcze, o co dokładnie chodzi i jaką to akcję chce zainicjować łódzkie kierownictwo JDP, ale że jest to coś poważniejszego, to fakt. Rozpoczęliśmy już częściową kontrakcję. Udało nam się aresztować kilku podejrzanych osobników, którzy do tej chwili nie potrafią wskazać na terenie Polski żadnego wiarygodnego miejsca swego stałego zamieszkania. Wzmogliśmy też obserwację łódzkich lokali JDP i DVV oraz dyskretną inwigilację kierowników tych organizacji. Przypominam ci, że każdy z tych panów ma pokaźne dossier w naszych safesach i aresztowanie któregokolwiek z nich nie nastręczy pod względem prawnym najmniejszych trudności. Ale do rzeczy... Dotychczasowe obserwacje wykazują, że działające legalnie na terenie łódzkim Jung Deutsche Partei i Deutscher Volksverband, oprócz oficjalnej strony swej roboty, prowadzą konspiracyjną działalność antypaństwową. Istniejące jawnie grupy i komórki JDP to w rzeczywistości oczka dywersyjnej siatki. Nasi ludzie, wykorzystując własne obserwacje i sygnały napływające od społeczeństwa, wykryli pewną liczbę radiostacji nadawczo-odbiorczych i, co jest bardzo symptomatyczne, duże ilości opasek ze swastyką, wyraźnie magazynowanych na jakąś „okazję”. Wszystko to bardzo pomysłowo ukryte w miejscach, powiedziałbym, niczyich: w opuszczonym grobowcu na cmentarzu, w dziupli starego drzewa w parku, w zrujnowanym baraku, na miejskim wysypisku śmieci. Nie sądzę, by ludzie ci ograniczyli się tylko do radiostacji i opasek. Przykład Śląska wskazuje, że teraz należy szukać magazynów broni, aby w porę rozbroić i sparaliżować przyszłe dywersyjne działanie potencjalnego przeciwnika...

— Zaraz, zaraz — dyrektor Librec uznał, że jego przyjaciel za daleko posuwa się w swych domysłach. — Czy masz dowody na to, co mówisz?

— Jak dotąd tak! — uciął twardo pułkownik.

— Wykryłeś więc składy broni?

— Mówiłem tylko o możliwości ich wykrycia. Potwierdzają to wyniki rewizji przeprowadzonych u Niemców na Śląsku.

— Wybacz, mój drogi, ale przypomina mi to wróżenie z kryształowej kuli. Łódź to nie Śląsk.

Czerwony z irytacji pułkownik chrząknął i powiedział zimno:

— A więc ograniczę się tylko do faktów. Aresztowani, o których mówiłam na początku, to ludzie przerzuceni z Rzeszy dosłownie w ostatnich dniach. Niektórzy z nich milczą jak zaklęci, ale groźba postawienia ich przed sądem wojskowym często robi swoje, otwiera usta nawet najbardziej upartym. Już choćby z tego, co wreszcie raczyli nam powiedzieć, wynika, że wszystkie nici prowadzą do siedziby Messa. Wydaje się więc, że najwyższy czas, aby uderzyć w kierownictwo siatki. Właśnie w tych dniach otrzymałem z Łodzi raport, z pominięciem drogi służbowej. Nadawca odwołuje się do nas, gdyż, jak twierdzi, wszystkie raporty w sprawie JDP i DVV, przesyłane przez niego do Ekspozytury, pozostają bez echa. Sugeruje on nagłe i równoczesne przeprowadzenie rewizji w mieszkaniach najbardziej podejrzanych Niemców oraz dokonanie prewencyjnego aresztowania kierownictwa JDP, jak też wszystkich osób obecnych w lokalu JDP podczas którejś z narad. Autora tego raportu znam jeszcze z wojny. Nie zwykł rzucać słów na wiatr, jest raczej ostrożny w działaniu. Skoro więc proponuje podjęcie tak drastycznych środków, nie robi tego bez dokładnego rozeznania sytuacji. Sprawdziłem jego sugestie. Jestem przekonany, że tylko aresztowanie Messa i spółki oraz wykrycie i likwidacja składów broni dadzą nam możność efektywnego sparaliżowania kreciej roboty jego ludzi w terenie. Na to jednak potrzebna jest nam właśnie zgoda twego szefa, bo swoich szefów postaram się już jakoś przekonać.

— Dobrze, że przyszedłeś z tym do mnie — przerwał pułkownikowi Librec, nie ukrywając zdenerwowania. — Pan minister Beck wydał w tej sprawie jednoznaczne instrukcje. W żadnym wypadku i bez względu na dalszy bieg wydarzeń nie wolno drażnić Erlina. Tan minister wciąż jeszcze wierzy, że Hitler, który jest przecież w gruncie rzeczy Austriakiem, a nie Prusakiem, potrafi ostatecznie zachować zdrowy rozsądek i po wyczerpaniu środków nacisku, stosowanych dotąd dla zastraszenia nas, wyrazi zgodę na rozpoczęcie rozmów, możliwych do przyjęcia dla obu stron. Stąd też MSZ wyraża zgodę na ingerowanie wyłącznie tam, gdzie zachodzi ku temu nieodzowna, bezpośrednia konieczność. Nie będziemy więc sprzeciwiać się interwencji waszych ludzi w tych przypadkach, gdy w grę wchodzą wykryte, bez drastycznych akcji, składy broni czy ujęcie działających z bronią w ręku dywersantów, choć i tu należy działać raczej ostrożnie i mając stale na uwadze racje wyższego rzędu. Natomiast w żadnym wypadku nie zgodzimy się na taką akcję, jak zbyt pospieszne i nie przemyślane do końca aresztowanie Messa lub jemu podobnych. Dopóki bowiem istnieje najmniejsza choćby szansa załagodzenia naszego sporu z Rzeszą, należy zrobić wszystko, aby uniknąć otwartego konfliktu, a wy swoim postępowaniem, wybacz, ale wyraźnie zda jecie się dążyć do sprowokowania go!

— A więc — nie wytrzymał pułkownik — mamy nadal zadowalać się chwytaniem płotek, pozwalając jednocześnie działać bezkarnie ich rzeczywistym mocodawcom i inspiratorom! Daruj, ale takie postępowanie wygląda mi na próbę gaszenia pożaru drogą polewania wodą walczących z ogniem strażaków.

— Nie przesadzaj! I ja miewam czasem pewne wątpliwości, czy wszystko, co robimy, jest stuprocentowo słuszne, ale cóż, wielka polityka nie zawsze musi być prosta i zrozumiała dla wszystkich. Taki już jej urok i smak! I choćby nieraz nas samych diabli brali, to jednak musimy zachować spokój i rozsądek, pozostawiając ostateczne decyzje tym, którzy są do tego powołani z racji swego stanowiska i urzędu.

— O ile mam być szczery, to idąc tutaj, wiedziałem, że to mi właśnie powiesz — pułkownik mówił teraz innym, bardziej zrezygnowanym głosem, zgubiwszy gdzieś dotychczasowy zapał i podniecenie. — To samo zresztą powiedzieli mi już wcześniej i moi szefowie. Mimo to chciałem jeszcze raz sam wysondować, czy nie da się coś zrobić. W tej sytuacji nie pozostaje mi już nic innego, jak tylko zmyć głowę niektórym moim nazbyt rozgorączkowanym oficerom. Może i masz rację. Nie jakiś tam porucznik, ścigający tę czy inną grupę dywersantów, winien dyktować prawa wielkiej polityki, od tego jest pan pułkownik Beck. Oby się tylko i on nie pomylił...

— Właśnie — rzucił Librec, wyraźnie ignorując ostatnie zdanie pułkownika — mnie również, mimo całego niepokoju, jaki siłą rzeczy wywołują ostatni? wydarzenia, wydaje się, iż pan minister Beck jest w tych sprawach bardziej kompetentny niż jakiś tam kapitan czy porucznik, dla którego cała wielka polityka kończy się na schwytaniu tego lub innego szpiega czy dywersanta.

Rozmowa dobiegła końca. Przyjaciele pożegnali się. Kiedy pułkownik opuszczał gabinet dyrektora Witolda Libreca, jego twarz, pełna nerwowego napięcia i posępna, nie wskazywała jednak, by był całkowicie przekonany o słuszności decyzji, jaką za chwilę przekazać miał do Łodzi.

A czas biegł nieubłaganie naprzód, choć niewątpliwie inaczej upływał w zacisznych gabinetach gmachu na Wierzbowej, inaczej zaś tym, którzy pełniąc swe obowiązki służbowe musieli już odpierać pierwsze uderzenia działającego jeszcze z ukrycia wroga.

PRZYSIĘGA

Nad ciężkim, masywnym biurkiem wisiał portret wodza — niewielki, w skromnych ramach, ukazujący twarz w półobrocie. Wyglądałby na pewno niepozornie, gdyby nie dwa sztandary ze swastyką, opuszczone luźno po obu stronach portretu, i umieszczony pod nim emblemat swastyki z brązu. Widać było, iż gospodarze tego obszernego pomieszczenia — ni to gabinetu, ni sali konferencyjnej — z jakichś powodów nie eksponowali zbytnio wizerunku führera, choć zarazem robili wszystko, by był on centralnym punktem dekoracji.

Dzisiaj dodatkowo podświetlili swastykę i portret od dołu, tak by wybijał się on i przyciągał ku sobie wzrok. Zasłonięte ciemnobrązowymi storami okna izolowały wnętrze od świata, a płynąca z sąsiedniego pomieszczenia muzyka głuszyła niepożądane odgłosy.

Za biurkiem siedzieli trzej mężczyźni — dwaj w cywilnych sportowych ubraniach, trzeci w brunatnej mundurowej koszuli, ze swastyką na rękawie. Miał szerokie, niemal kwadratowe czoło i odstające uszy. Lewa powieka opadała mu lekko na oko, nadając twarzy nieprzyjemny, ostry, a zarazem podstępny wyraz. Był to sam Herbert Mess.

Na ustawionych przed biurkiem krzesłach i fotelach siedziała grupa mężczyzn, przeważnie młodych i w średnim wieku. Zapatrzeni w twarz człowieka ze swastyką na rękawie, starali się nie uronić żadnego z jego słów.

— Skończył się już czas jałowego wyczekiwania — mówił dobitnie. — Teraz liczyć się będą czyny, nie słowa! W dniu X wszystkie komórki naszej organizacji i wszyscy ich członkowie mają stanąć w pełnej gotowości bojowej, ożywieni wiarą w zwycięstwo i w gwiazdę führera! Od dnia dzisiejszego obowiązuje najsurowsza dyscyplina i bezwzględne podporządkowanie się rozkazom! Nie wolno wam zastanawiać się nad otrzymanym poleceniem. Macie je wykonać natychmiast i za wszelką cenę! Podczas konferencji przedstawicieli organizacji zagranicznej NSDAP w 1934 roku w Berlinie wódz nasz Adolf Hitler tak powiedział — tu Mess wstał, a za nim z rumorem odsuwanych krzeseł podnieśli się i inni. Uniósł leżącą na biurku kartkę i wyskandował: — Der Führer sagt: Pierwszą rzeczą, jakiej od was żądam, jest ślepe posłuszeństwo. Nie do was należy decydowanie o tym. co ma być zrobione w waszym okręgu, a ja nie zawsze mogę dokładnie wyjaśnić wam moje zamiary... Wy, jako linia frontu niemieckiego ruchu bojowego, będziecie mogli umożliwić nam ostateczne zajęcie pozycji i otworzenie ognia. Jesteście pierwszymi placówkami naszej armii i macie przygotować określone przedsięwzięcia. Macie maskować nasze własne przygotowania do ataku. Tak właśnie powiedział führer, meine Genossen! Niech dewizą waszą w dniach, które nadchodzą, staną się dalsze słowa naszego genialnego wodza.

Stojący obok Messa mężczyźni unieśli ręce w hitlerowskim pozdrowieniu. Zebrani, wyprężeni jak struny, z podniesionymi prawicami słuchali zafascynowani, a mówca podniósł znów głos i skandował w ogromnej ciszy:

— Der Führer sagt: Masowe naloty powietrzne, nagłe ataki, akty terroru i sabotaże, zamachy wewnątrz kraju, zabójstwa przywódców, druzgocące ciosy we wszystkie słabe miejsca przeciwnika, taka będzie przyszła wojna. Potężny młot, który zmiażdży wszystko! Heil Hitler!

— Heil! — głośno odpowiedzieli zebrani.

Mess uniósł zaciśniętą pięść i zawołał:

— Führer ufa nam! Führer liczy na nas! Er sagt: Tam gdzie żyje choć kilku Niemców, będę miał swe zbrojne ramię! — Z hukiem uderzył pięścią w biurko i krzyknął: — Sieg heil!

— Sieg! Sieg heil! Sieg heil! — zawtórowali zebrani.

— A teraz, genossen, do dzieła! — zakończył Mess. — Zadania swoje znacie. Od tej chwili każda komórka w pełnym pogotowiu oczekuje na sygnał. Ci z was, którzy już dziś mają coś do wypełnienia, mogą odejść, a my w tej historycznej chwili powtórzymy naszą przysięgę. — Wyszedł zza biurka, stanął na czele zebranych i wyciągnąwszy rękę w stronę portretu wodza, rozpoczął: — Przysięgam przed Bogiem wszechmogącym...

— Przysięgam przed Bogiem wszechmogącym... — powtórzyli jak echo zebrani.

Słowa wypełniły salkę. Blask światła padał na twarz z portretu, cienie uniesionych rąk kłady się na podłodze. Stali jak pluton egzekucyjny, grożąc spokojnemu. nieświadomemu miastu. Nierozerwalną więzią wiązały ich słowa przysięgi:

— Znam tylko jednego wodza: Adolfa Hitlera. Walczę o suwerenność Niemiec i ślubuję mojemu wodzowi ślepe posłuszeństwo, pełną obowiązkowość i wierne koleżeństwo aż do śmierci. Zobowiązuję się zachować tajemnicę tak długo, póki wódz nie pozwoli mi jej ujawnić. Gott mit uns!

Umilkli! Stali jeszcze nieruchomo przez chwilę, jakby ważąc w myśli wypowiedziane słowa, a potem Mess ostro odwrócił się do nich z uniesioną ręką i innym głosem powiedział:

— Heil Hitler! Do czynu! Narada skończona.

— Heil! Heil Hitler!

Wychodzili po dwóch, po trzech, wkrótce sala opustoszała. Pozostał tylko jeden z uczestników narady. Mess usiadł naprzeciw niego, wyjął papierosy i poczęstował. Zapalili.

— Chciałem z panem omówić jeszcze dwie sprawy — zagaił Mess. — Pierwsza to otrzymany przed chwilą rozkaz. Pan ma szczególną sytuację i dodatkową odpowiedzialność. Po otrzymaniu sygnału musi pan osobiście powiadomić wyznaczone komórki, oczywiście posługując się ustalonym szyfrem. Ale proszę zapamiętać, że ich zsynchronizowanie z innymi komórkami zależy wyłącznie od pańskiej operatywności. Pan za nie odpowiada, podkreślam to, osobiście. Ma pan jakieś pytania?

— Tak — odpowiedział. — Chodzi mi o formę sygnału. Trudno będzie zachować go do mojej wyłącznej wiadomości.

— To już pańska sprawa. Formalna i urzędowa strona zagadnienia zależy tylko i wyłącznie od pana. Chyba to jasne?

— Tak jest. Rozumiem.

— To doskonale. Teraz druga sprawa. Wyjeżdżając stad, zabierze pan z sobą pewną osobę, którą przechowa pan i ukryje aż do dnia X. To rozkaz!

— Nie byłem przygotowany...

— Rozumiem, że jest pan zaskoczony. W tym konkretnym przypadku my również nie liczyliśmy się z tą ewentualnością. No, ale cóż, rozkaz to rożka?, a do pana mam największe zaufanie. Proszę przyjąć powierzenie tej sprawy jako wysoką ocenę pańskich możliwości i wiary w spokój na podległym panu terenie. Proszę umieścić tę osobę w miejscu absolutnie „czystym”, zapewnić jej obstawę i bezpieczeństwo. Jakakolwiek zmiana rejonu pobytu wykluczona.

— Prosiłbym o zwłokę do jutra. Muszę poczynić niezbędne przygotowania...

— Niestety, to niemożliwe. Sytuacja tak się przedstawia, że za pięć minut musicie stąd wyjść. Cóż, to jakby już wojna. Krieg ist Krieg!

— Zu Befehl! — padło bez entuzjazmu. — Postaram się, aby wszystko było w porządku.

— Skąd ten ton? — zdziwił się ironicznie Mess i dodał ostro: — Przypominam, że za skrupulatne i dokładne wypełnienie tego rozkazu odpowiada pan osobiście przede mną. Ponadto w dniu X, a to już kwestia mniej niż dni, owa osoba przekaże panu instrukcje, którym proszę się bezwzględnie podporządkować!

— Zu Befehl!

RYNEK PRZY KSIĘŻYCU

Było jeszcze dość wcześnie, lecz miasteczko z wolna układało się do snu. Niewielkie murowane domki o spadzistych dachach, ustawione wzdłuż wąskich uliczek, rozbłyskiwały na krótko światłami, a gospodynie, skończywszy podlewanie kwietnych ogródków przy domach, nawoływały dzieci do snu. Jeszcze tu i ówdzie żarzył się na ławeczce ogieniek fajki, jeszcze ten i ów zamieniał z sąsiadem „gute Nacht” lub „dobranoc” i domki cichły, światła gasły.

W Nowopolnej równie często słyszało się wieczorem „dobranoc”, co „gute Nacht”. Mniejszość niemiecka zamieszkiwała tę miejscowość wyjątkowo licznie. Zagrody bogatych kolonistów otaczały wieńcem miasteczko, a w samej Nowopolnej rzemiosło, handel, jak również ogrodnictwo i hodowla, znajdowały się przeważnie w rękach mieszkańców pochodzenia niemieckiego. Polacy — to byli przeważnie robotnicy oraz nieliczni przedstawiciele inteligencji.

Wzeszedł księżyc i gwiazdy jaśniej rozbłysły. Ciepłe powietrze, przesycone zapachem kwiatów i świeżą wilgocią, wabiło, by wyjść z domu. Wydawało się, że wszystkie okna powinny otworzyć się szeroko, ale okiennice pozostawały szczelnie zamknięte, drzwi zaryglowane — na przekór księżycowi i ciepłej nocy. Skądś doleciał wysoki dziewczęcy śmiech, donośnie zadudniły po płytach chodnika czyjeś śpieszne kroki, zagwizdał przejeżdżający pociąg. Ale to były już tylko zwykłe odgłosy sierpniowej nocy. Miasteczko spało.

Przecięte linią kolejową i przelotową szosą, rozłożyło się wokół niewielkiego rynku, gdzie w otoczeniu brzydkich, piętrowych kamieniczek stał ratusz, a ceglasta kircha ze strzelistą wieżą, okolona starymi drzewami, tworzyła ciemną, nieregularną bryłę.

Księżyc powoli wzniósł się i ukrył za wieżą, której cień legł w poprzek rynku, dzieląc go na połowy. Nieliczne latarnie wyglądały widmowo i nierzeczywiście. Ta sceneria i specyficzna cisza śpiącego miasteczka sprawiały, iż każdy głośniejszy dźwięk wydawał się tu zupełnie nie na miejscu.

Ale nie wszyscy spali. W narożnej kamieniczce, stojącej w cieniu kirchowego muru, ciemniała plama otwartego okna. Białe firanki, podpięte wysoko, jeszcze pogłębiały tę ciemność, a rosnące obok drzewo częściowo zasłaniało otwór. A może kryło kogoś, kto tej nocy nie mógł spać?

Janka lubiła siadywać w oknie, ukryta w cieniu grubego pnia, i patrzeć na rynek. W blasku księżyca obcy i nierzeczywisty, wyglądał jak teatralna dekoracja. Można było wyobrażać sobie na nim wszystko, co się tylko chciało — postacie z obejrzanych filmów czy przeczytanych książek, czasami można było także coś zobaczyć naprawdę. Miasteczko, wbrew pozorom, miewało swoje podskórne życie, swoje tajemnice, skandaliki, a także małe dramaty. Nieraz w takie właśnie noce ukazywało na moment swą prawdziwą twarz.

Na rynku krzyżowała się większość dróg. Tędy trzeba było przejść, idąc do stacji kolejowej, tędy — gdy się jechało główną szosą. Tu mieściła się apteka i kircha, tędy szło się na pocztę.

Janka westchnęła. O pocztę potykały się zawsze jej marzenia. Dokąd by w nich nie wybiegła, zawsze i nieuchronnie musiała tam powrócić. Poczta jak ciężki kamień legła w poprzek jej marzeń i chyba dlatego tak trudno było pozbyć się jej z myśli.

Chciała już zamknąć okno i iść spać, gdy nagle szmer przyciszonej rozmowy zatrzymał ją na miejscu.

— Nie — mówił dziewczęcy głos. — Już późno. Teraz już naprawdę muszę wracać, bo jutro znowu zaśpię.

— Jeszcze wcześnie. Zdążysz — nalegał mężczyzna.

Janka skryła się głębiej za firanką, nie chcąc uronić ani słowa z toczącego się dialogu. Poczuła się przyjemnie podekscytowana. Od razu poznała te głosy. Wydawało się, że wszystko między nimi dawno skończone, a tu proszę — Zośka i Kurt Pfeiffer. No, no!

Nadstawiła uszu. Kurt przystanął w cieniu drzewa widocznie nie „tak sobie”, bo Zosia zaraz gniewnie zawołała „puść”, a potem powtórzyła to raz i drugi.

— A dlaczegóż to? — spokojnie i trochę kpiąco zapytał Kurt. — Odzwyczaiłaś się ode mnie przez te trzy miesiące, tak?

— Puść, Kurt. Muszę iść. Naczelnik jutro znowu będzie się pieklił.

— O, proszę, cóż to za pilna panienka z okienka. To tak strasznie boimy się naczelnika? Czy aby na pewno jego?

— Naprawdę, Kurt, muszę już iść...

Janka usłyszała odgłosy gwałtownego szamotania, a potem Zosia wyskoczyła z cienia i skręciła za róg domu. Kurt zapalał papierosa. Musiał być porządnie zły, bo zaklął z cicha, a potem pobiegł za dziewczyną. Jankę dobiegły jeszcze jakieś stłumione głosy i zaraz ucichły. Odeszli. Była zawiedziona. Tak się ciekawie zapowiadało i nagle koniec. Jakby ktoś złośliwy zaciągnął niespodziewanie kurtynę w chwili, gdy sztuka zaczynała być emocjonująca. Rozczarowana myślała właśnie, jak sobie powetować straconą przyjemność, gdy usłyszała gwizd parowozu. To pospieszny z Łodzi. Nikt nim nigdy nie przyjeżdżał. Nie było już na co czekać. Zrezygnowana zaczęła słać łóżko. Najwyższa pora spać. Nie paliła światła i poruszała się cicho, bo matka miała lekki sen — zaraz by przyszła zaniepokojona, czy córce coś nie dolega.

Przygotowała już wszystko, rozebrała się i chciała przymknąć okno, gdy ulicą wiodącą ze stacji nadeszli dwaj mężczyźni. Szli szybko wzdłuż muru okalającego kirchę, jakby im się bardzo spieszyło. Zobaczyła ich z tyłu, gdy minęli jej okno, i aż wychyliła się, chcąc rozpoznać, ale to nie był nikt znajomy.

Przez chwilę, gdy weszli w strumień księżycowego światła, widziała ich wyraźnie. Ten niższy, z walizką, ubrany był w jasny prochowiec, a drugi — wysoki i barczysty — miał na sobie skórzaną kurtkę z postawionym kołnierzem i buty-oficerki. Przeszli i wtopili się w mrok nocy.

Zastanawiała się leniwie, kto to mógł być, powtarzała w myśli zapamiętane szczegóły ich ubrania, gdy oto wspomnienie nóg mężczyzny obutego w oficerki skierowało jej uwagę na inne tory. Aż się roześmiała. Teraz już wiedziała, jak sobie powetować nieudany spektakl pod drzewem...

Tymczasem mężczyźni podążali dalej. Ten z gołą głową, w prochowcu, wyraźnie prowadził, zdając się coraz to bardziej przyspieszać tempo. Dawno już minęli rynek i główną ulicę. Teraz rozpościerał się wokół nich labirynt wąskich uliczek i zaułków, ogrodzonych po obu stronach drewnianymi parkanami, których jednostajny ciąg przerywały schludne, murowane domki o spadzistych dachach.

Domki te — mniejsze i większe, postawione blisko ulicy czy też cofnięte w głąb — nieodmiennie ukazywały przed sobą kwietne ogródki. Wysokie parkany, oddzielające je od siebie, kryły sady i wielkie ogrody warzywne. Bliskość dużego przemysłowego miasta sprzyjała uprawie warzyw, owoców i hodowli bydła. Przedmieścia Nowopolnej niepostrzeżenie przechodziły w łąki i uprawne pola.

Mężczyzna w skórzanej kurtce potknął się nagle na potrzaskanej płycie chodnika i stłumił wyrywające się z ust przekleństwo. Jego towarzysz nie zareagował na to. Podchodzili właśnie do niewielkiego domku. Był on usytuowany szczytem do ulicy. Dwa okna szczelnie przesłaniały okiennice, a wysokie drzwi, do których wchodziło się po czterech stopniach, zabezpieczone były dodatkowo żelazną sztabą i potężną kłódką. Nad drzwiami widniał niewielki szyld.

Mężczyzna w prochowcu zwolnił i gdy tamten zatrzymał się przed drzwiami, minął dom, podchodząc do furtki umieszczonej w parkanie. Otworzył ją wyjętym z kieszeni kluczem i skinął na towarzysza. Weszli.

ZAKOCHANI

Kurt dogonił Zosię zaraz za rogiem. Szła szybko, wymachując torebką, i udawała, że nie słyszy jego kroków. Wziął ją pod rękę i zatrzymał,

— No, Zosiu, nie gniewaj się.

Uniosła głowę ku niemu i uśmiechnęła się, ale gotów był przysiąc, że w tym uśmiechu dostrzegł jakiś nowy, nie znany mu rys, jakby cień obawy.

— A będziesz grzeczny?

Aż się zjeżył wewnętrznie na formę pytania. Już chciał coś powiedzieć o zatęchłej prowincji, lecz opanował się.

— Przysięgam! — żartobliwie podniósł dwa palce w górę. — Aż do następnego razu!

Roześmieli się i w najlepszej zgodzie przeszli kilka kroków. W tym miejscu uliczka rozgałęziała się i Zosia lekko pociągnęła go na prawo, ale on stanowczo przytrzymał jej łokieć. Nie ustąpią.

— Muszę już naprawdę iść do domu — powiedziała. — Jeszcze tylko tego brakuje, żeby nas ktoś tutaj zobaczył.

— To cóż z tego! Dawniej jakoś ci to nie przeszkadzało, że nas razem widują.

— Od tego czasu wiele się zmieniło...

— To ty się zmieniłaś! Czyżby podczas mojej nieobecności coś zaszło? — Pytał niby żartobliwie i niedbale, ale przypatrywał się jej coraz uważniej. Dziewczyna zmieszała się, poruszyła, chcąc uwolnić rękę z uścisku, ale trzymał mocno. Pochylił się, chcąc zajrzeć jej w oczy, a cna szybko odwróciła głowę.

— Nie odpowiadasz! No to alles in Ordnung. Możemy dalej spacerować. Opowiem ci o Düsseldorfie.

— Naprawdę na mnie już czas. Mama...

— Nie zasłaniaj się mamą. Mów, o co chodzi!

Zosia wzruszyła ramionami. Odpowie działa niepewnie, patrząc gdzieś w bek:

— O nic. Późno już. Jak zaśpię i spóźnię się do pracy, naczelnik znowu będzie wściekły.

— Co to znaczy „znowu”? — Puścił jej rękę i zastąpił drogę. Zrobiła ruch, jakby chciała go wyminąć i zwyczajnie uciec, lecz chwycił ją za oba łokcie i patrząc prosto w oczy, powiedział wciąż jeszcze cicho i spokojnie:

— Taka piękna dziewczyna! Prawdziwy nordycki typ... Szkoda, że tylko Polka...

Zosia otworzyła szeroko oczy, niezmiernie zdziwiona, a on krzyknął jej prosto w twarz: — Niewinne błękitne oczki, anielska mina, a kłamie i kręci wie eine Jüdin, wie eine echte Jüdin!

Za każdym słowem potrząsał nią silnie nie bacząc, że stoją na środku jezdni, wściekły i hamujący się ze wszystkich sił, by jej nie uderzyć. Zosia szarpnęła się do tylu, wciąż jeszcze ogromnie zdumiona, i wyszeptała:

— Kurt, co ty? Dlaczego ty tak...

Ale on już nie hamował wściekłości.

— A tak! Cóż ty sobie myślisz, że ja nic nie wiem?! To ten szpicel tak ci w głowie przewrócił. Panience imponują gwiazdki, ostrogi i szabelka. Butami trzasnął, zębami zaświecił i już gotowa! Ach ty! Nie widziałaś jeszcze prawdziwego munduru. Nie widziałaś jeszcze prawdziwego oficera. Ale już niedługo zobaczysz! I zobaczysz jeszcze, jak ten twój laluś będzie skamlał, jak będzie... — urwał tak nagle, jak wybuchnął, i odepchnął ją. Zosia krzyknęła:

— Milcz! Zabraniam ci tak mówić, słyszysz?!

— Ach, więc to tak — stwierdził Kurt, znowu spokojnie. — Teraz już będę wiedział, czego się trzymać.

Ale i ona uspokoiła się. Nie odeszła, choć jej bynajmniej nie zatrzymywał, lecz po chwili powiedziała z widoczną urazą:

— Nic ci się teraz tutaj nie podoba. Wciąż masz jakieś pretensje. Nawet nie można z tobą poważnie porozmawiać. Zupełnie cię w tych Niemczech odmienili.

— Nikt mnie nie potrzebował odmieniać! Nigdy nie ukrywałem, że jestem Niemcem. Z ciebie za to nagle się taka patriotka zrobiła! A jak tam zdrowie twego szwagra? Nie nazywa się on przypadkiem Sznajder?

— I co z tego? Jasiek jest Polakiem!

Kurt roześmiał się.

— Może! Ale co mi tam! Niech Sznajder zostanie Polakiem, a Pfeiffer Niemcem. Nie ma się o co kłócić.

Stali chwilę w milczeniu. Zosia widocznie wahała się. Raz i drugi próbowała coś powiedzieć, ale widocznie zabrakło jej odwagi. Wreszcie Kurt położył jej rękę na ramieniu.

— No, to jak — zapytał miękko — będzie zgoda? Po co nam te sprzeczki? Tak mało czasu zostało... Pamiętasz, w ten wieczór, gdy wyjeżdżałem...

Lecz Zosia jakby nagle oprzytomniała. Odskoczyła, otworzyła i zamknęła usta, a potem z wyraźny trudnością powiedziała cicho:

— Właśnie chciałam ci wyjaśnić, że... Że od tego czasu wiele się zmieniło... Ja... to znaczy ja i... Nie, nie tak. Chciałam powiedzieć, że...

Zaplątała się beznadziejnie, urwała, a potem kiwnęła głową i szybko skierowała się w stronę swego domu.

Za każdym krokiem radość jej wzrastała. Wreszcie skończy się ta niepewność. Wprawdzie nie znalazła w sobie dosyć odwagi, by wyjaśnić sprawę do końca, ale Kurt i tak, jak widać, o wszystkim wiedział. Widocznie jednak, wbrew swoim poprzednim słowom, zdecydował się zostawić ją w spokoju, bo nie słyszała jego kroków za sobą.

— A więc to już naprawdę koniec — westchnęła z ulgą. Była rada, lecz jednocześnie jakby trochę zawiedziona. Czyżby więc nic już dla niego nie znaczyła, że tak łatwo zrezygnował i pozwolił jej odejść? Mimo woli zwolniła kroku. Cisza. Potrząsnęła głową. Powinnam się cieszyć — powiedziała sobie, ale gorycz zawodu wzrastała. Tak bez słowa? Tak bezdusznie? I to wobec niej, najpiękniejszej dziewczyny w Nowopolnej! Jeszcze tego brakuje, żeby się dziewczęta dowiedziały i zaczęły kpinki...

Minąwszy wąski zaułek, dochodziła już do domu, gdy Kurt pojawił się znowu. Cicho jak kot wyszedł z uliczki i powiedział, jakby nic nie zaszło:

— Przyjdź jutro wieczorem do naszej szopy, tak około pół do dziesiątej. Będę czekał.

— Nie przyjdę — odpowiedziała niepewnie, mile zaskoczona jego nadejściem. Ale zaraz poprawiła się i dodała stanowczo: — To nie ma sensu, Kurt!

— To już twoja sprawa — oświadczył niedbale i ciągnął dalej tym samym tonem: — Jutro rano wiozę do koszar owoce, to znajdzie się okazja, aby porozmawiać z panem porucznikiem. Myślę, że podziękuje mi za wiadomości.

— Nie zrobisz tego! — krzyknęła i podskoczyła ku niemu, gotowa prosić i błagać. Dławiło ją w gardle. Och, jak mogła, jak mogła...

Kurt leniwie sięgnął do kieszeni, wyjął paczkę mew, długo wybierał papierosa, odginał celofan, a potem równie długo zapalał.

Idź od strony zagajnika — powiedział puszczając kłąb dymu. — Po co masz się kręcić po ulicy i włazić ludziom w oczy. Drogę znasz...

— Nigdzie nie przyjdę! — rzuciła z rozpaczą. — Już ci to raz mówiłam!

— A nie będziesz ciekawa nowin od swego lalusia? — zapytał i pokiwał głową. — Aha, myślisz, że on potem jeszcze zechce z tobą rozmawiać. No, to trudno, jak sobie chcesz!

Odwrócił się i poszedł, a Zosia stała chwilę bez słowa, z opuszczonymi rękami i pochyloną głową. Nieposłuszne łzy nabiegły jej do oczu. Kurt szedł wolno ślepym zaułkiem, zamkniętym murowaną ścianą jakiegoś budynku. Doszedł już do końca i zamierzał przecisnąć się między ścianą a parkanem, gdy Zosia dobiegła.

Szarpnęła go z tyłu za łokieć i wyszeptała: — Przyjdę, ale nic nie mów...

Odwrócił głowę.

— Zawsze wiedziałem, że nie jesteś taka głupia, na jaką wyglądasz, mein Blümelein. — Roześmiał się.

NOCNE NIESPODZIANKI

— Ależ Joachimie, pozwól sobie wytłumaczyć — szeptała błagalnie kobieta składając ręce. — To okropne nieporozumienie! Proszę cię, nie bądź taki uparty. Zrozum, to nie moja wina, nie chciałam cię w żadnym wypadku urazić... No powiedz, czy ja cię kiedy oszukałam?

— Nie tłumacz się, Greto, to bezcelowe. Doskonale rozumiem, że stałem się tutaj zbyteczny. Baw się dobrze. Żegnam!

Zrobił krok do tyłu, lecz ona chwyciła go za rękę i szeptała gorączkowo:

— Nie możesz tak odejść, Joachimie. Posłuchaj mnie, proszę. Skąd mogłam wiedzieć, że przyjdziesz tak niespodziewanie. Miałeś być w Warszawie przecież jeszcze kilka dni...

— Dosyć! Teraz wszystko jest jasne! Gdy ja wyjeżdżam, pani Bondar przyjmuje milszych gości! Nie będę pani zawadzał...

— Joachimie!

— Oto pani klucz. Nie będzie mi więcej potrzebny!

Langner chciał efektownie zakończyć scenę i sięgnąć do kieszeni, lecz obie ręce miał zajęte. W jednej trzymał mały neseser oraz parasol, w drugiej — zdjęty z głowy melonik. Spróbował przełożyć melonik do zajętej ręki, a parasol zaraz wylądował na ziemi. Pochylił się, by go podnieść, i wypadł mu melonik. Wściekły na tę złośliwość przedmiotów martwych, upuścił wszystko i zaczął przetrząsać kieszenie, a wtedy okazało się, że klucz gdzieś się zapodział!

Kobieta podniosła melonik, wytarła go starannie wyjętą zza gorsu chusteczką i spróbowała włożyć na głowę właściciela, lecz ten tak gwałtownie zamachnął ręką, że nieszczęsne nakrycie głowy potoczyło się po trawie.

Podeszła, by je podnieść. Wytarła jeszcze raz i położyła na neseserze. Obok ustawiła parasol. Mężczyzna w dalszym ciągu przetrząsał kieszenie. Sapał ze złości, a jego niska, korpulentna postać aż podskakiwała. Wąsiki najeżyły się groźnie, a na wysokie, łysiejące czoło opadły kosmyki tak zawsze starannie uczesanych włosów.

Greta weszła na ganeczek, prowadzący do bocznych drzwi domu, i uważnie zaczęła obmacywać podłogę. Potem ukryła coś w kieszeni i szybko wróciła do Langnera, który — wściekły i zdesperowany — nadal bezskutecznie przeszukiwał wszystkie kieszenie.

Wyglądał groteskowo w jasnym świetle księżyca, gdy tak podrygiwał pośrodku wąskiego przejścia między domem a płotem, w rozpiętym płaszczu, w rozchełstanej marynarce, z białym szalikiem, wlokącym się za nim po ziemi.

Greta, zaniepokojona niespodziewaną komplikacją, nie dostrzegała jednak komizmu sytuacji. Chciała za wszelką cenę uspokoić Joachima. Czyżby przez jeden przypadek miała stracić wszystko, do czego tak długo i uparcie dążyła?

— Na pewno upuściłeś klucz przed drzwiami, gdy pukałeś — powiedziała cicho i łagodnie. — Poszukam go później z latarką, a teraz posłuchaj mnie przez chwilę. Tylko nie stójmy tutaj. Chodź, odprowadzę cię.

— Co?! — oburzył się Langner, zapominając o kluczu. — Nie będziesz mnie nigdzie odprowadzała! Co ci do głowy przychodzi? Jeszcze nas ktoś zobaczy!

— O tej porze? — zdziwiła się Greta. — Wszyscy dawno już śpią.

— Ale ktoś może wracać na przykład z preferansa albo iść po lekarza. Co sobie pomyśli? Człowiek na moim stanowisku i w mojej sytuacji musi liczyć się z opinią. Nie jestem byle kim ani jakimś smarkaczem!

Przestał przetrząsać kieszenie, zaczął doprowadzać do porządku ubranie. Greta podała mu szalik, potem melonik, wygładziła fałdy płaszcza.

— Co tu się dzieje? — zapytał spokojniej. — Wróciłem wcześniej z Warszawy, prosto z dworca przychodzę do ciebie, a ty zamykasz przede mną drzwi...

— Właśnie przez cały czas próbuję ci to wytłumaczyć, a ty nie da jesz mi dojść do słowa. Niespodziewanie przyjechała do mnie kuzynka z Katowic i sam rozumiesz, boję się, żeby czegoś nie spostrzegła. Już i tak za długo tu stoimy...

Langner odetchnął z ulgą.

— Dlaczego od razu mi tego nie powiedziałaś, Greto? — zapytał z wyrzutem. — Po co te tajemnice. Oczywiście, że natychmiast odejdę. A kiedy ona wyjeżdża?

— Jeszcze nic nie mówiła. Ale dam ci znać.

Podeszli do furtki. Aptekarz z neseserem i parasolem, w meloniku na głowie, znów był poważny i uroczysty. Greta wyjrzała na ulicę. Nikogo nie było. Cisza.

— Przyjdę jutro do apteki, to ci powiem, jak długo ona zamierza u mnie pozostać.

— Lepiej przyślij kogoś z karteczką. Ostrożność nie zawadzi.

— Dobrze. I nie gniewaj się na mnie. Dobranoc.

Langner kiwnął głową i wyszedł, lecz w tej samej niemal chwili, zanim jeszcze Greta zdążyła zamknąć furtkę, zawrócił.

— Słuchaj, Greto — powiedział, patrząc na nią podejrzliwie spod okularów — coś mi się tutaj jednak nie podoba. Co to za kuzynka? Pierwszy raz o niej słyszę. A może ona wcale nie mieszka w Katowicach, tylko tu, w Nowopolnej, podkowy koniom przybija, co?

Greta zaniemówiła. A potem wyskoczyła na uliczkę i z wielkiego oburzenia aż się podparła pod boki.

— Znowu zaczynasz! — krzyknęła głośno, niepomna na uszy sąsiadów. — Narażam moją opinię dla ciebie, a ty nic tylko Pfeiffer i Pfeiffer! Niedługo będą mnie palcami wytykać, w niedzielę nie będę mogła pokazać się na nabożeństwie... Już nie mogę wytrzymać! Wciąż swoje... A pamiętasz, co mi obiecywałeś?

Langner wyraźnie się stropił.

— Sama wiesz najlepiej, że nie jestem wolny. Czy to moja wina, że Emilia wciąż jeszcze...

— A pewnie, że twoja wina! — Przysunęła się i szepnęła mu na ucho: — Masz tyle lekarstw w aptece. Wystarczy...

— Co ty wygadujesz?! — Przerażony Langner wytrzeszczył oczy, jakby ją zobaczył pierwszy raz. — Greto, nie wolno tak żartować!

— To nie żarty! — natarła na niego zła i podniecona, podparta pod boki, z falującą piersią. Jej duża, okrągła twarz ściągnęła się w złym grymasie, niebieskie oczy zwęziły w szparki.

— Niby dlaczego mam milczeć? — syknęła. — Zawsze ona i ona na pierwszym miejscu. Całe życie mi zniszczy, żmija. O mnie nie dbasz wcale. Greta wszystko wytrzyma. A dlaczego tylko ja mam cierpieć? Dlaczego ja?! Czyżby już nikogo nie było, co mi da uszanowanie? A może właśnie jest, może wystarczy ręką za plot sięgnąć i już nikt nie będzie mną pomiatał!

— Uspokój się, uspokój się, Gretchen — perswadował bezradnie Langner. — Nie krzycz tak głośno. Wiesz przecież, że ja dla ciebie wszystko, wszystko. Tak, rozumiem, że możesz być dziś zdenerwowana. To moja wina. Niesłusznie robiłem ci wymówki. Przebacz mi i uspokój się. No, proszę...

— Moje uszanowanie państwu! — rozległo się nagle z boku. Odskoczyli od siebie, a Kurt Pfeiffer pochylił się nisko w ironicznym ukłonie.

— Moje uszanowanie... uszanowanie... — bąkał spłoszony Langner. — Właśnie szedłem od... od pastora.

— I wybrał się pan do niego z podróżnym neseserem — zauważył od niechcenia Kurt. — Taka piękna noc skłania do składania wizyt. Prawda, sąsiadko?

Nie odpowiedziała. Stała oparta o furtkę, z zaciętym wyrazem twarzy, z pulchnymi rękami skrzyżowanymi pod obfitym biustem.

Kurt raz jeszcze się skłonił i ruszył do swego domu.

— Proszę zaczekać, panie Pfeiffer! — zawołał Langner. — Pójdziemy razem. — Zwracając się do Grety, z powagą uchylił melonika. — Gute Nacht, pani Bondar. Dziękuję za pomarańcze. Żona bardzo się ucieszy. Gute Nacht!

Skłonił się niezgrabnie i dogonił Kurta. Ten przystanął, patrząc na Gretę. Bez słowa trzasnęła furtką. Szczęknął zamek.

— Zupełnie zapomniałem o owocach dla żony — wyjaśnił gorączkowo Langner. — Przypomniałem sobie dopiero przed domem. Wie pan, jak to jest w podroży. Człowiek taki podekscytowany... I przypomniałem sobie panią Bondar. Ona mnie uratowała. I winogrona świeżutkie, po co wieźć aż z Warszawy...

— Pomarańcze, panie Langner.