Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Szemrana spowiedź króla zbrodni
Oparta na faktach powieść o Hipolicie Rytterze, pseudonim Hipek Wariat, słynnym międzywojennym gangsterze i mordercy, działającym w Warszawie, Lublinie i Charkowie. W 1929 roku Hipolit Rytter na łożu śmierci w więziennym szpitalu opowiada warszawskiemu adwokatowi Zygmuntowi Hofmoklowi-Ostrowskiemu swoją historię. Jego życie to ciągłe balansowanie między zbrodniami, pobytami w więzieniu a tęsknotą za żoną. Wie, że jest bestią, a jego historia to podróż przez morze krwi. Nietrudno zgadnąć, jak się ona skończy.
Mariusz Gadomski – autor inspirowanych faktami książek o retrozbrodniach, takich między innymi, jak „Gdzie diabeł nie może. Morderczynie i filutki”, „Jak zabijać, to tylko we Lwowie” czy „Z Lublina donoszą. Ohydny mord”. Interesuje się przede wszystkim historią Lublina i dawnych Kresów. Miłośnik turystyki rowerowej, mocnych thrillerów i równie mocnej kawy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 421
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Oficynka & Mariusz Gadomski, Gdańsk 2023
Wszystkie prawa zastrzeżone. Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Oficynki.
Wydanie pierwsze w języku polskim, Gdańsk 2023
Redakcja: Kazimierz Świetlikowski
Korekta: Anna Marzec
Skład: Dariusz Piskulak
Projekt okładki: Magdalena Zawadzka
Zdjęcia na okładce: © Eky Studio/shutterstock
© Steve Collender/shutterstock
ISBN 978-83-67875-33-2
www.oficynka.pl
e-mail:[email protected]
Bestia najgorsza zna trochę litości. Ja nie jestem bestią, więc jej nie znam.
William Shakespeare, Ryszard III
Wprowadzenie
Wdwudziestoleciu międzywojennym Komenda Główna Policji Państwowej miała siedzibę na Nowym Świecie pod numerem 67, w pałacu Branickich Mniejszym oraz w przyulicznej kamienicy. Mieściły się tam najważniejsze wydziały, między innymi główne biuro daktyloskopijne i laboratorium analityczne. Przeciętnym, niemającym na pieńku z prawem warszawiakom policjant kojarzył się z rosłym stójkowym w granatowym mundurze, ale tacy trzymali tu wartę pod bramą. Było to bowiem królestwo białych fartuchów, mikroskopów, pipet, cienkich pędzelków i fiszek.
Ludzi ciekawiło, jak od kuchni wygląda policyjne śledztwo, na czym polega typowanie sprawców przestępstw. W gazetach nie mogli o tym przeczytać, ponieważ dziennikarzy nie dopuszczano do szczegółów pracy policji kryminalnej, w obawie, aby nie napisali za dużo bądź, będąc laikami, czegoś nie przekręcili. Toteż czytelnicy zwykle dowiadywali się tylko, że bestialski morderca handlarki z ulicy Karowej został aresztowany na podstawie niepodważalnych dowodów winy. Czym jednak były te dowody? W jaki sposób policja je zdobyła? Dostała w prezencie od dobrej wróżki? O tym prasa nie pisała.
Rąbka tajemnicy o pracy techników kryminalistycznych uchylili w 1933 roku dziennikarze „Ostatnich Wiadomości Poznańskich”. Obejrzeli skarby mieszczące się w przepastnych szafach archiwum przestępczych dowodów: katalogi z odciskami linii papilarnych sprawców, ich fotografie i życiorysy, przedmioty, które pozostawili na miejscu przestępstwa. Każdy dowód był dokładnie opisany i opatrzony kolejnym numerem. Ogólna ich liczba zbliżała się do czterdziestu tysięcy. Były tam prawdziwe „perełki”: odciski palców takich osobistości półświatka, jak słynny kasiarz Stanisław Cichocki vel Szpicbródka i Alfons Kazimierz Cynjan, który potrafił sprzedać naiwniakom dosłownie wszystko, nawet kolumnę Zygmunta.
Uwagę reporterów zwróciła też nieco mniejsza szafa, stojąca na uboczu biura. Spytali, co się w niej mieści. Przewodnik archiwista wyjaśnił, że jest to specjalne miejsce, aczkolwiek nie tak ważne w bieżącej pracy policji. W szafce przechowywano bowiem dane identyfikacyjne przestępców, którzy odeszli z tego świata.
Archiwista uśmiechnął się tajemniczo, po czym sięgnął do jednej z przepastnych przegródek. Było w niej dossier Hipolita Ryttera, znanego bardziej pod pseudonimem Hipek Wariat. Fotografia na pierwszej stronie policyjnego „paszportu” przedstawiała schorowanego mężczyznę w średnim wieku, o smutnej twarzy i zagasłym spojrzeniu.
Kto nie słyszał o słynnym Hipku Wariacie? Był to jeden z najdłużej działających przestępców w II RP. Pozostawał w grze przez 30 lat. Nawet gdy stał nad grobem, nie myślał o przejściu na emeryturę. Człowiek o wielu twarzach i dziesiątkach specjalności. Herszt okrutnej bandy rozbójniczej, stosującej wyrafinowane formy przemocy, wzięty kasiarz, fałszerz pieniędzy, przywódca groźnego gangu „usypiaczy”. Bolszewicki „bojec”, ale też przyjaciel arystokraty (co prawda upadłego). „Chłopak z ferajny” i policyjny kapuś. Niezrównoważony psychicznie morderca i uroczy starszy pan, doradzający bezinteresownie, na którego konia postawić na Służewcu. Wróg kotów i miłośnik kanarków.
Zpolicyjnych dokumentów wynikało, że Rytter urodził się w 1869 roku w Wieliszewie, nie był nigdzie na stałe zameldowany, miał pochodzącą z Lublina żonę Felicję z domu Kiełbasińską, a na życie zarabiał, trudniąc się… handlem końmi. Nie był wielkoludem, mierzył zaledwie 168 centymetrów.
Jednak o tym prasa pisała wielokrotnie. Takie informacje nie były sensacją, a na niej głównie zależało dziennikarzom „Ostatnich Wiadomości Poznańskich”. Nie przyszli po odgrzewane kotlety, lecz po bardziej smakowite kąski. Archiwista odwrócił stronicę i wskazał rubrykę „znaki szczególne”. Hipek Wariat nie miał blizn, narośli, brodawek ani żadnych trwałych ubytków ciała. Miał natomiast tatuaże. I to była wiadomość! Do tej pory nikt nie wiedział, że Rytter się tatuował.
Jego ramiona i łydki ozdabiały wykonane z drobiazgową precyzją rysunki sześciu nagich kobiet, trzymających w ręku gałązki. Pięć z nich było kochankami Ryttera, z którymi w różnych okresach życia utrzymywał intymny związek. Na przykład w 1910 roku z Eleonorą.
Najważniejszy tatuaż znajdował się na lewej ręce Hipolita. Przedstawiał jego żonę. Nad jej głową tatuażysta umieścił jaskółkę z rozpostartymi skrzydłami, trzymającą w dziobie szarfę z napisem: „Felka – ja za ciebie cierpiałem”. Pod portretem Felicji nie było daty.
Artykuł o pracy biura policyjnych dowodów poszedł na piątej, przedostatniej, stronie gazety.
W1933 roku Hipolit Rytter nie żył od trzech lat.
Rozdział 1
KOCI MORDERCA
grudzień 1929
Jak zwykle przed Bożym Narodzeniem Warszawa zamieniała się w gigantyczne targowisko. Tego roku ludzie trzymali się za kieszenie. Kryzys i drożyzna skłaniały do redukcji świątecznych wydatków. Oszczędzanie nie dla wszystkich oznaczało to samo, punkt widzenia zależał od punktu siedzenia. Bogatsze warstwy spieszyły do Braci Jabłkowskich na promocję łyżew z polerowanej stali szwedzkiej. Biedniejsi, dla których kupno łyżew byłoby wyrzuceniem pieniędzy w błoto, przebierali w tanich bombkach na Kercelaku, szukając skaz, by jeszcze bardziej zbić cenę. A nędzarze mieli święto, jeśli wygrzebali ze śmietnika coś, czego zjedzenie nie groziło ostrym zatruciem pokarmowym.
Bóg Ojciec, wysyłając swojego syna na świat, zapewne nie wziął pod uwagę, że to nie jest dobre miejsce dla takich jak on.
Wodróżnieniu od Krakowskiego Przedmieścia, Marszałkowskiej czy pasażu Simpsona, gdzie rozświetlone witryny sklepów biły po oczach, zachęcając, by wejść i bodaj popatrzeć, okazały gmach więzienia śledczego przy ulicy Dzielnej raczej odstręczał od wizyt. Niejeden, który tam wszedł, stracił znacznie więcej niż parę złotych na niepotrzebny zakup. Nieodległe to czasy, kiedy na Pawiaku więziono rewolucjonistów, którzy występowali przeciwko caratowi. Teraz był miejscem odosobnienia morderców i bandytów.
Pod areszt podjechał z fasonem czarny oldsmobile continental. Wysiadł z niego ubrany w elegancki zimowy paltot mężczyzna w średnim wielu, o dumnym spojrzeniu, znamionującym pewność siebie. Na głowie miał melonik, a w zębach przygryzał angielską fajeczkę typu bent. Był to znany warszawski adwokat Zygmunt Hofmokl-Ostrowski.
– Czekaj tu na mnie – rzucił do szofera.
– Długo pana mecenasa nie będzie?
– Nie wiem. Mam nadzieję, że stary jeszcze żyje i nie wyzionie ducha w mojej obecności.
– A uchowaj Boże! – przeżegnał się odruchowo szofer.
– W tej sprawie Bóg już swoje zrobił.
Kroki adwokata energicznie zaskrzypiały na pokrytym śniegiem chodniku. Dotarł do bramy prowadzącej na teren aresztu, która znajdowała się pośrodku wysokiego na kilka metrów muru więziennego, uzbrojonego drutem kolczastym. Po chwili z dyżurki wyjrzał strażnik okutany w kożuch, sięgający mu do kostek. Na widok mecenasa, którego znał, złośliwie się uśmiechnął.
Hofmokl-Ostrowski z trudem się pohamował, by nie przeżegnać go laską po łbie. Dobrze wiedział, do czego strupel pije. Nie chciał jednak nowych kłopotów. Musiał panować nad wybuchami gniewu, które niejednokrotnie wpędzały go w tarapaty i negatywnie odbijały się na jego adwokackiej praktyce. Był wziętym obrońcą, słynącym nie tylko z niezwykłego talentu oratorskiego, ale również z awantur urządzanych w sądzie. Przed kilkoma laty podczas procesu w sprawie pojedynku sześciokrotnie wypalił na sali rozpraw z rewolweru do świadka, przez którego został obrażony (notabene policjanta), niegroźnie go raniąc. Trafił za to na tydzień do aresztu.
Tym razem się powstrzymał. Jednak kilka lat później, na rozprawie redaktora Piaseckiego z „Prosto z Mostu”, nazwanie komendanta Berezy Kartuskiej tchórzem kosztowało go miesiąc pobytu w celi. Oprócz tego został na dwa lata pozbawiony prawa wykonywania zawodu.
– Ja do Ryttera – powiedział.
– Do niego? Swołocz ledwie dycha. Zresztą co mi do tego… Ale pan mecenas musi się pospieszyć.
Adwokat udał się na więzienny oddział szpitalny, mieszczący się w gmachu głównym. W słabo oświetlonej sali leżał tam na łóżku śmiertelnie chory mężczyzna.
Hipolit Rytter nie ruszał się. Kołdra nie unosiła się i nie opadała, tak jakby już nie oddychał. Hofmokl-Ostrowski pomyślał, że się spóźnił. Jednak po chwili chory zaczął kasłać. Tak gwałtownie, że całe łóżko się trzęsło i skrzypiało. Po dobrej minucie Hipek Wariat spojrzał na gościa nabiegłymi krwią oczami.
– Widziałem pana w sądzie – odezwał się cicho.
– Tak, spotkaliśmy się kilka dni temu. W procesie o zabójstwo Anczewskiej bronię Gutaszewskiego.
Na Rytterze informacja ta nie zrobiła żadnego wrażenia. Obojętnie wpatrywał się w wywietrznik na ścianie. Adwokat zastanawiał się, jakich użyć słów, by skłonić go do rozmowy.
– Panie Hipolicie… – zaczął, ale Rytter mu przerwał:
– Po co pan przyszedł? Czego jeszcze ode mnie chcecie? Nie widzicie, że umieram?
Osłabienie nie pozwoliło mu dalej mówić. Hofmokl-Ostrowski usiadł obok. Podał mu szklankę z wodą. Rytter jednym haustem opróżnił ją do połowy. Otarłszy brodę, utkwił w adwokacie rybie spojrzenie.
– Daj pan papierosa.
– Nie zaszkodzi panu?
– Mnie już nic nie zaszkodzi.
Łapczywie wciągnął do płuc duży haust dymu. Jego blade oblicze nieco się zarumieniło. Jakby nabrał sił. Przemówił mocniejszym głosem:
– No to niech pan mówi, panie obrońco. Co tam słychać? Jest coś nowego w sprawie tej kuchty?
– Nic mi o tym nie wiadomo.
– To czego chcesz, kauzyperdo?! Dlaczego mnie dręczysz? Daj mi w spokoju umrzeć!
– Posłuchaj, nędzny szczurze – krzesło, na którym siedział Hofmokl-Ostrowski niebezpiecznie zaskrzypiało pod wpływem gwałtownego ruchu, jaki prawnik w tej chwili uczynił. – Zdychaj sobie, ale dopiero kiedy załatwię z tobą sprawę. Musisz ze mną pogadać.
– Bo co?
– Bo jajco! A co słychać u szanownej małżonki? Jak tam jej lubelski burdelik? Nadal służy za melinę dla twoich koleżków? Co się tak na mnie gapisz? Ja tylko z grzeczności pytam…
Hipek Wariat parsknął śmiechem. Śmiał się i kasłał jednocześnie. Wypluwał flegmę na podłogę, nie zawracając sobie głowy spluwaczką. Gdy jako tako uspokoił mu się oddech, rzucił pojednawczym tonem:
– No już git, nie obrażaj się pan! Stary jestem, mam gorączkę, więc trochę gadam od rzeczy. Czego pan sobie życzy?
Odpowiedź wymagała więcej niż jednego zdania. Adwokatowi nie chodziło o bieżącą sprawę morderstwa służącej Franciszki Anczewskiej. Hipek Wariat interesował go z innych powodów. Przedwojenne gazety przedstawiały go jako zdemoralizowanego do cna osobnika, gotowego za byle błahostkę z zimną krwią pozbawić życia drugiego człowieka lub zadawać mu nieludzkie tortury. Nie wzruszały go ani jęki dręczonych ofiar, ani błagania o litość. Był – jak pisano – zbrodniarzem do szpiku kości, mordował i znęcał się z prawdziwym zamiłowaniem.
Nikt jednak nie próbował dociec, dlaczego był bestią.
DALSZA CZĘŚĆ DOSTĘPNA W WERSJI PEŁNEJ
Spis treści
Wprowadzenie
Rozdział 1. KOCI MORDERCA
Rozdział 2.
Rozdział 3.
Rozdział 4.
Rozdział 5.
Rozdział 6.
Rozdział 7.
Rozdział 8.
Rozdział 9.
Rozdział 10.
Zakończenie