Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dyplomowany dziennikarz i niespełniony pisarz, Leon Kornas, otrzymuje książkę, która pochłania go bez reszty. Postanawia dowiedzieć się czegoś więcej o jej autorze – Jaredzie Strayu, Amerykaninie, którego całe życie otaczał nimb tajemnicy.
Szczątkowe informacje, które udaje mu się odnaleźć, wskazują na niewielkie Wilowice na Roztoczu. Tutaj, w Dworze Horoweckich, Leon Kornas i właścicielka dworu, atrakcyjna pani doktor Barbara Horowecka, zagłębiają się w historię jej przodków i odkrywają fakty, które niczym zadra tkwiły w świadomości okolicznych mieszkańców. Rodzinne tajemnice budzą demony przeszłości…
Podążając za opowieścią, Czytelnik przeniesie się do lat 20. XX wieku. Doświadczy traumy wojny, prześladowań i zwyczajnej ludzkiej zawiści. Świat realny zetrze się ze światem magii, a konsekwencje tego starcia zdominują wybory i decyzje bohaterów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 299
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Lira Publishing Sp. z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2021
ISBN: 978-83-66966-35-2
Asi, Oli i Julkowi — za wspaniałą, wspólną przygodę.
Dorocie Grzymale — pierwszej mojej czytelniczce, pierwszej recenzentce i osobie, która przekonała mnie, że warto. Dziękuję.
Markowi Mołodkiewiczowi — za rozmowy nie tylko o książce, i za plany wspólnej wędrówki.
Wszystko zaczęło się 17 maja 1986 roku, kiedy Daryl Ellis — ciemnoskóry listonosz — zatrzymał swój samochód przy podjeździe do niewielkiego, parterowego domu przy Merchand St. 346 w Rockdale.
Dzień był parny, bez odrobiny wiatru. Samochodowe radio listonosza — jak co dzień od miesiąca — trąbiło o amerykańskich nalotach na Libię. Wypowiadali się głównie zatroskani mędrcy z całego świata, zaniepokojeni przebiegiem operacji „El Dorado Canyon” i prognozujący jej negatywne skutki, które miały niechybnie nadejść. Poza tym nawiedzony komentator sportowy z ogromnym podnieceniem w głosie podawał najnowsze wiadomości z boisk National League, a paniusia z kanadyjskim akcentem informowała o nadchodzących koncertach Manhattan Transfer, uhonorowanego chwilę wcześniej nagrodą Grammy.
Daryl niespiesznie wysiadł z samochodu, zarzucił torbę na ramię i skierował się w stronę tarasu, na którym siedział przygarbiony mężczyzna po siedemdziesiątce.
Dla listonosza najważniejsze były dziś urodziny jego córki, która kończyła sześć lat.
Jeszcze kilka domów… — powtarzał sobie. Potem chwyci Monicę w objęcia, a ona zawoła: „Zrób samolot!”. I będzie kręcił piruety, naśladując warkot silnika awionetki, po czym wyląduje bezpiecznie na trawniku za domem, gdzie grill już czeka na rozpalenie. Jeszcze kilka domów, kilka paczek…
— Dzień dobry, prze pana! — przywitał się, wchodząc na taras. — Upał dziś niemiłosierny!
— Yhm — zgodził się mężczyzna, kiwając głową. Siedział na starym, sfatygowanym fotelu, pamiętającym zapewne jeszcze prezydenta Kennedy’ego. Na głowie miał czapkę z napisem „Big Boss”, a w ręku trzymał paczkę zawiniętą w szary papier i zaadresowaną zamaszystym, nieco pochylonym pismem.
— Znów mam dla pana te listy — powiedział Daryl, grzebiąc w torbie. — Wydawnictwo jakieś tam. Zostawić, czy odsyłamy jak zwykle?
„Te listy” należały do gatunku korespondencji niechcianej. Pierwszy przyszedł do starszego pana wiosną ubiegłego roku. Na kopercie widniał stempel z LA. Mężczyzna obejrzał wówczas kopertę, po czym poprosił Deryla, aby ten zwrócił przesyłkę z adnotacją, że nie zastał odbiorcy. „A najlepiej napisz: »Nie żyje!«” — powiedział wtedy. Listonosz poprzestał jednak na: „Adresat odmówił przyjęcia”. Potem pojawiły się kolejne listy. Część nadawana nawet z Europy. Deryl konsekwentnie zwracał je wszystkie do nadawców, nigdy nie zadając staruszkowi zbędnych pytań. Mężczyzna nie należał zresztą do ludzi specjalnie rozmownych. Listonosz zdążył się zorientować, że w domu przy Merchand St. 346 mieszkał sam. Niekiedy pojawiał się u niego — najpewniej tylko na jedzenie — rudo-biały kot, na którego tamten wołał John. Latem starszy pan większość czasu spędzał na tarasie z książką w dłoni, zimą krył się za drzwiami swojego domu. Praktycznie zawsze można było go tu zastać — poza jednym, bodajże miesięcznym okresem w 1983 roku.
— Niedługo przestaną przesyłać te listy — mruknął teraz jakby do siebie. Doręczyciel schował więc koperty z powrotem do torby.
— Mam prośbę… — zaczął już głośniej mężczyzna. — Chciałbym wysłać tę paczkę.
Podał Derylowi zawiniątko w szarym papierze.
— Oczywiście, nie ma problemu! — Listonosz zerknął jedynie, czy paczka ma potrzebny znaczek. — Upał niemiłosierny! — powtórzył jakby w zastępstwie pożegnania, przecierając jednocześnie czoło zdjętą z głowy czapką, po czym odwrócił się na pięcie i zszedł po dwóch stopniach schodów tarasowych z powrotem na podjazd.
— Deryl! Listonosz zatrzymał się i odwrócił raz jeszcze w stronę starszego pana, który teraz stał lekko przygarbiony z rękoma założonymi za plecami i wpatrywał się w niego jakby nieobecnym wzrokiem.
— Tak, prze pana?
— Dziękuję ci… — Mężczyzna chciał jeszcze coś dodać, ale najpewniej się rozmyślił. Powtórzył więc tylko: — Dziękuję. — Po czym odwrócił się i zniknął za drzwiami swego domu.
Deryl pokiwał głową z uśmiechem, co miało oznaczać: „Nie ma sprawy!” i wrócił do samochodu. Jeszcze kilka domów! — kiedy to zdanie znów przemknęło mu przez myśl, niemal ujrzał Monicę biegnącą do niego z rozłożonymi szeroko ramionami.
Listonosz położył torbę na siedzeniu pasażera i sam wgramolił się za kierownicę. Gdyby przekręcił kluczyk w stacyjce sekundę wcześniej, pewnie nie usłyszałby huku wystrzału. Ale kluczyki wymsknęły mu się ze spoconych palców i spadły gdzieś pod pedał sprzęgła. Schylił się po nie i wtedy w domu na Merchand St. 346 padł strzał. Starszy pan osunął się po skórzanej kanapie, a rewolwer Smith & Wesson wysunął się z jego martwej dłoni.
Pierwszy raz z twórczością Jareda Straya zetknąłem się pewnego zimowego popołudnia, kiedy złożony gorączką i obłożony stertą papierowych chusteczek leżałem w łóżku, w swoim mieszkaniu nad warzywniakiem.
Książkę przyniosła mi Marta — moja niezastąpiona przyjaciółka i jednocześnie wspólniczka w interesie. Powieść była oczywiście tylko dodatkiem do „jedynego-w-swoim-rodzaju-rosołu-Marty”, który rzeczywiście był wyjątkowo dobry — a ja obiecałem sumiennie ogłosić to całemu światu.
Po tym, jak przełknąłem ostatnią łyżkę gorącego wywaru, Marta odebrała ode mnie talerz i podała książkę.
— Babka w bibliotece mówiła, że to całkiem niezłe. Weź się za czytanie, zamiast leżeć i popadać w rozpacz, bo nie dane ci dzisiaj było razem ze mną liczyć marchewek!
— Gniazdo… — przeczytałem tytuł i zerknąłem na Martę. — Czy to przypadkiem nie jest poradnik o tym, jak założyć rodzinę?
Uśmiechnęła się szeroko.
— Ty jesteś beznadziejnym przypadkiem! A ja nie mam w sobie aż tyle złośliwości, żeby chcieć zmarnować życie jakiejś dziewczynie, podsuwając ciebie jako kandydata na męża!
Zarzuciła swój nieodłączny różowy plecak na ramię, mrugnęła do mnie i skierowała się w stronę drzwi.
— Lecę uszczęśliwić jakąś babcię świeżutką, chrupiącą sałatą. À propos… kończą się zapasy w sklepie, więc postaraj się nie przeginać z tym leniuchowaniem.
— W razie czego przemaluj pietruszki i sprzedawaj jako marchewki! — rzuciłem za nią i dodałem nieco zachrypniętego rechotu.
Marta — trzydziestoletnia blondynka, szczęśliwa żona o rok starszego Pawła, pracownika banku i matka sześcioletniego, szczerbatego Karola o pucołowatej, okraszonej piegami buzi. Osoba nieprzyzwoicie wręcz optymistycznie nastawiona do życia, autorka bloga o zdrowym odżywianiu i moja wielka, platoniczna miłość. Poznaliśmy się jeszcze w podstawówce. Po studiach na powrót oboje wylądowaliśmy w naszym rodzinnym mieście: ona z wysokim brunetem w marynarce Vistuli, ja — sam, poobijany psychicznie po związku z pewną panią, której imienia postanowiłem nigdy więcej nie wymawiać.
Cóż można robić w dwudziestotysięcznym mieście z dyplomem z dziennikarstwa? Okazuje się, że to wprost idealne wykształcenie do prowadzenia własnej działalności gospodarczej w branży warzywno-owocowej. Zwłaszcza kiedy za wspólnika bierze się bezrobotną absolwentkę wydziału malarstwa Akademii Sztuk Pięknych — Martę właśnie. Poczytuję sobie za wielki akt samodyscypliny i rozwagi to, że do tej pory moja wspólniczka nie zorientowała się jeszcze, jak bardzo byłem w niej zakochany.
Przekartkowałem pobieżnie książkę i rzuciłem okiem na dość lakoniczną notkę o autorze:
Jared Stray — ur. 1913 (prawdopodobnie w Polsce), zm. 17 maja 1986 roku w swoim domu w Rockdale, w stanie Wisconsin. Autor takich bestsellerów, jak: Gniazdo, Z mroku i Ogrodnik. Za tę ostatnią powieść zdobył Nagrodę Pulitzera w 1985 roku. Postać bardzo tajemnicza. Nie udzielał wywiadów, stronił od spotkań z czytelnikami.
Wieczorem byłem już w połowie Gniazda i gdyby nie mój dopominający się o jedzenie żołądek, nie oderwałbym się od lektury nawet na chwilę. W miarę, jak zostawiałem za sobą kolejne wersy napisane przez Straya, miałem wrażenie, że oto dotykam czegoś głębszego, czego szukałem od dłuższego czasu, że zgłębiam filozofię życiową człowieka znacznie bardziej doświadczonego niż ja, któremu przyświecała w życiu jakaś większa idea, i najwyraźniej chciał się nią podzielić z czytelnikami.
Notka biograficzna wyraźnie świadczyła o tym, że nie miał zamiaru nikomu narzucać swoich przemyśleń, a może nawet nie do końca był przekonany o słuszności swoich tez. Jego filozofia wydawała się prosta — życie jest swoistą równoważnią. Po jednej stronie znajdują się wszystkie te rzeczy, które zdaniem pisarza odpowiadają za sukces człowieka: szczęście, miłość, przyjaźń, lojalność, sumienność w pracy, zaufanie, poczucie własnej wartości — stanowią pewnego rodzaju biegun dodatni. Zaś po drugiej stronie umiejscawia to, co może blokować dążenie do sukcesu: pokorę, tęsknotę, empatię, wszelkie sentymenty — czyli biegun ujemny. Sukcesem człowieka, jego szczęściem życiowym, jest według Straya utrzymanie równowagi między biegunami. Jeśli przechylimy się za daleko w stronę „plus”, wcale nie będzie to oznaczać spełnienia. Miłość, która jest przesadą, w każdym wypadku będzie miała znamiona napastliwości czy osaczenia drugiej osoby. Podobnie z przyjaźnią — przestaje nią być, kiedy przyjaciel zmienia się w natręta. Lojalność stanie się wazeliniarstwem, sumienność w pracy — pracoholizmem, zaufanie — łatwowiernością, a poczucie własnej wartości — nadęte i przesadne — zrobi z człowieka narcyza. Jeszcze większe niebezpieczeństwo czyha na tych, którzy za bardzo zbliżą się do bieguna ujemnego. Pokora, tęsknota, empatia — to pierwiastki człowieka słabego. Jak nazwać kogoś, kto pomnoży te cechy w sobie? Prędzej wariatem, desperatem, łatwowiernym nieudacznikiem niż człowiekiem szczęśliwym!
Dla Straya oczywiste było, że życiowy sukces, prawdziwe szczęście, jest sumą tych wszystkich rzeczy, ale tylko w sytuacji ich zrównoważenia. Zbyt duży nacisk na „plus” sprawi, że druga szala uniesie się za wysoko, stanie się niedostępna, nieosiągalna bez jakichś radykalnych ruchów. A czym jest miłość bez empatii? Bez tęsknoty? Czym sumienność bez pokory? Nieszczęście dopada człowieka tylko wtedy, kiedy czegoś mu brak lub kiedy czegoś ma za dużo!
Bohater powieści zachwycił mnie umiejętnością radzenia sobie z przeciwnościami losu. Można powiedzieć, że Simon Cort był człowiekiem zaradnym. Umiał przenikliwie analizować sytuację, stać go było na głęboką refleksję o swoim życiu. Dzięki temu w krótkim czasie po przybyciu do Rzeczywistości Simon staje się znanym i ogólnie szanowanym prawnikiem. Bryluje w towarzystwie i robi to z taką lekkością, jakby urodził się w tym środowisku. Z czasem zyskuje oddanych przyjaciół, żeni się z piękną kobietą, zostaje ojcem. Ba! Nawet kupuje luksusowy samochód i dom przypominający pałac. I nagle, z dnia na dzień, ten sam Simon Cort przekracza bezpieczną granicę Gniazda. Jego równoważnia błyskawicznie przechyla się w stronę „plus”. Postanawia osiągnąć jeszcze więcej — marzy o karierze politycznej. W pewnym momencie zaczyna zdawać sobie sprawę z tego, że jeśli zechce osiągnąć swój cel, będzie musiał to uczynić kosztem chociażby szczęścia własnej rodziny. Mimo wszystko wybiera tę drogę i wtedy jego świat się wali. W życiu bohatera Gniazda rozpętuje się burza, która obfituje w wiele nieszczęść. Żona odchodzi od niego i zabiera syna. Jego asystentka, obdarzona jedynie niewinnym uśmiechem, pozywa go o gwałt. Wszyscy wspólnicy i dotychczasowi przyjaciele w obawie przed tak zwanym ochlapaniem odwracają się od niego. Na domiar złego Cort niefortunnie przebija serce złodziejaszkowi, próbując się przed nim bronić parasolką z metalowym końcem. Zostaje skazany za zabójstwo — jego wyrok to dwadzieścia lat ciężkiego więzienia.
Myślałem, że Stray pozwoli swojemu bohaterowi zgnić w surowej kamiennej celi, na twardej i zimnej pryczy, za przykrycie mając tylko cienki niczym folia pled. On jednak, w tych właśnie okolicznościach nakazał Simonowi się pozbierać. Zmusił go do refleksji, ratując mu w ten sposób życie.
Jared Stray stworzył Simona Corta — człowieka, który przechodzi równoważnię z jednej strony na drugą. Cort to imigrant z Fantazji do Rzeczywistości. Czułem, że te symbolicznie nazwane państwa to dwie ojczyzny Straya, a duża część życia Simona Corta, to tak naprawdę losy Jareda Straya. Gniazdo to środek równoważni! To miejsce, do którego dążył Cort, i być może również Stray.
Do sklepu wróciłem dwa dni później. Panował w nim idealny porządek. Marta bardzo dbała o to, aby wszystko leżało na swoim miejscu. Kiedyś kątem oka podpatrywałem, jak — któryś już raz tego dnia — uwija się, układając magazyny ogrodnicze równiuteńko jeden na drugim. Robiła to z taką starannością i koncentracją, jakby zajmowała się co najmniej biologią molekularną. A kiedy zauważyła, że się jej przyglądam, spytała:
— Wolałbyś, żebym traktowała nasz sklep jak pracownię malarską?
Zdecydowanie nie! — pomyślałem.
Poranek w naszej pracy zawsze wygląda tak samo. Zanim otworzymy sklep dla klientów, parzymy kawę i rozmawiamy — o wszystkim i o niczym. Podobno dwadzieścia minut takiej rozgrzewki gwarantuje pracownikowi większą efektywność. Potwierdzone naukowo. I choć bardziej mi to pasowało do pracujących chociażby przy wyrębie lasów — nie zamierzałem dyskutować z nauką. A jeśli nawet była to nieprawda, to nic nas to nie obchodziło, ponieważ nie mieliśmy zamiaru rezygnować z tego wspólnego rytuału.
Nasz sklep zajmował parter dwupiętrowej kamienicy, którą zbudował jeszcze przed pierwszą wojną światową zamożny lekarz. Znajdowała się w centrum miasta. Z dwoma mieszkaniami na każdym piętrze. Kiedyś do kamienicy wchodziło się od frontu i można było przez nią przejść na wskroś: od wejścia, przez klatkę schodową, do wyjścia po drugiej stronie domu. Teraz do budynku można wejść tylko od tyłu, bo od frontu znajduje się wejście do sklepu. Oczywiście ze sklepu można przejść na klatkę schodową przez niewielkie zaplecze, gdzie udało nam się zmieścić nasz kącik kuchenno-biurowy. Z zaplecza korzystałem tylko ja, Marta i nasi dostawcy. Stąd właśnie teraz doszło mnie przywitanie:
— Jakże mi miło widzieć mojego wspólnika w pełnym zdrowiu!
W drzwiach stała Marta, z zaczerwienionymi od styczniowego mrozu policzkami, rozpinając guziki czerwonego, sięgającego połowy jej ud płaszcza. Długi, wełniany szal koloru écru zwisał z jej szyi niczym stuła, a wieńczące go kilkucentymetrowe frędzle zabawnie podskakiwały przy każdym ruchu. Pachniała wiatrem i frezjami — zapachem perfum, które uwielbiała.
— Żadne lekarstwo nie postawi cię na nogi szybciej niż rosół i dobra książka. Tak mawia moja teściowa. — Roześmiała się głośno.
Właśnie zalałem wrzątkiem kawę: sobie w kubku z napisem „przytul mnie mocno”, Marcie w nieco mniejszym w jakieś kształty à la Picasso. Niosłem oba, starając się nie uronić ani kropli gorącego napoju.
— Twoja teściowa ma stuprocentową rację — potwierdziłem. — A jeśli chodzi o książkę, muszę ci powiedzieć, że babka w bibliotece też zna się na rzeczy.
Marta poprawiła ręką włosy potargane przy zdejmowaniu czapki. Podeszła do mnie i wzięła swój kubek z kawą w obie dłonie, chcąc ogrzać się jego ciepłem. Biła od niej rześkość zimowego poranka.
— Chyba poszukam jeszcze czegoś tego autora — dodałem. — Może w naszej księgarni mają.
— Bardzo możliwe. Bibliotekarka mówiła, że niedługo do kin ma trafić film na podstawie powieści tego… — skinęła głową na książkę leżącą na biurku.
— Straya — podrzuciłem.
— Właśnie.
Mieliśmy jeszcze dziesięć minut do otwarcia sklepu. Łyknąłem trochę kawy i zasiadłem przed laptopem.
— Sprawdzę w Internecie. Może dowiem się czegoś więcej. Powiem ci, że ten Stray to ciekawy gość!
Marta usiadła obok na drewnianym krześle z miękką brązową poduchą na siedzeniu. Trzymając kubek w jednej ręce, drugą przysunęła Gniazdo do siebie.
— O czym jest? — spytała.
Nie wiedziałem, od czego zacząć. Miałem wrażenie, że nie da się tego wszystkiego podsumować w kilku słowach.
Jaredowi Strayowi o to właśnie chodziło. Gdyby można było jakkolwiek opisać jego dzieło (tak, dzieło — jestem tego pewien), nie trzeba by czytać całości. To swego rodzaju pułapka mająca na celu sukcesywne pochłanianie uwagi czytelnika, aż do jej całkowitego zawłaszczenia.
— Więc… — zacząłem niezdarnie, a potem wziąłem głęboki oddech i streściłem Marcie książkę w telegraficznym skrócie.
— Tu jest napisane, że Jared Stray prawdopodobnie urodził się w Polsce. — Marta czytała właśnie króciuteńką wzmiankę o autorze na odwrocie książki.
— Tak — pokiwałem głową. — I nic poza tym. To właśnie jest najciekawsze.
Rzeczywiście czułem się jakimś tajemniczym sposobem przez Straya zaczarowany. To dziwne uczucie, do którego jeszcze dziwniej było się przyznać, sprawiało, że miałem ochotę zgłębić tajemnicę pisarza. Bo byłem pewien, że jakąś skrywał. Przecież nie bez powodu całe życie żył w ukryciu! Możliwe, że — od dawna niczym tak niezainteresowany — popadałem w nadmierną euforię, ale z minuty na minutę nabierałem przekonania, że oto trafiła mi się rzecz, której warto było poświęcić więcej uwagi. Coś przyciągało mnie do Jareda Straya, zupełnie jakby mówił do mnie przez swojego bohatera. Jakby w ten sposób pragnął się wygadać, znalazłszy właściwego słuchacza.
Błękitne tło ekranu laptopa ustąpiło miejsca tapecie przedstawiającej dzieło Claude’a Moneta Maki. Oczywiście było ustawione przez Martę jako coś, co wprawia ją w dobry humor. Co kilka tygodni zmieniała obrazy w zależności od tego, jak zmieniał się jej nastrój. Zmartwiłem się, kiedy pewnego dnia pulpit laptopa opanowała jakaś szkaradna fizjonomia o rozwartych niby-ustach, z których — a może do których? — właziły jakieś robale. Na szczęście Beksiński nie zagrzał długo miejsca na pulpicie komputera. Teraz, jak widzę, w naszym sklepie królował francuski impresjonizm.
W okienko wyszukiwarki wpisałem „Jared Stray” i po sekundzie pokazało się kilka wyników. W większości było to znane mi już: „Urodzony prawdopodobnie w Polsce”, „Autor bestsellerów”, „Nagroda Pulitzera” i tylko w jednym znalazłem wzmiankę o mającej się niebawem odbyć premierze filmu Ogrodnik na podstawie jego powieści. Po chwili dowiedziałem się również, skąd przypuszczenie o miejscu jego urodzenia. Po pierwsze Ogrodnik — ostatnia powieść Straya — miała podpis sporządzony przez autora: „Dwór Horoweckich — Wilowice 1983 r.”. Po drugie istniał list z tego samego roku — od pisarza do jego wydawcy — w którym Stray pisał między innymi: „W najbliższych dniach wybieram się do Polski. Na chwilę choć… do domu. Spędzę tam kilka tygodni. Skończę, co zacząłem, i wrócę”.
Marta przekręciła klucz w drzwiach sklepu, kończąc w ten sposób nasz poranek z kawą. Dokładnie w momencie, kiedy zamykałem laptop, usłyszałem dźwięk dzwoneczka przy drzwiach obwieszczający wejście klienta. Tradycyjnie, jak co rano, przyszła babcia Różańska po dwa jabłka i dwa pomidory jako niezbędne składniki walki z zagrożeniem chorobą nowotworową. Ale poprosiła jeszcze o czosnek, bo jakoś czuła, że skoczyło jej ciśnienie.
— A z ciśnieniem, dziecko, nie ma żartów!
To było dokładnie rok temu.
Dziewczynka schowała się pod stół najgłębiej, jak tylko się dało. Przez dziurki w koronce obrusa mogła obserwować większą część pomieszczenia. Miała więc najlepszą kryjówkę na świecie. Teraz chłopcy mnie nie znajdą — myślała. Zawsze żartują, że ją znaleźć najprościej. Nie zdradzi się niczym, choćby miała tu siedzieć do nocy. Chyba że chłopcy się poddadzą, wtedy tryumfalnie wyjdzie spod stołu i w ten sposób utrze im nosa.
Ktoś wszedł do pomieszczenia. Dziewczynka zerknęła przez dziurawy płatek koronkowego kwiatka i zobaczyła kobietę, która stanęła na palcach i jak mogła najbardziej wyciągnęła się w górę, próbując dostać do żeliwnego młynka do kawy ustawionego wysoko na kredensie. Był okrągły i śliski, dlatego — kiedy już myślała, że ma go w palcach — ten wysuwał się z nich i cofał w głąb, stając się jeszcze trudniejszy do ściągnięcia. Kobieta rozejrzała się, po czym podstawiła sobie niewysoki taboret.
— Może pomóc?
Chrapliwy, nieprzyjemny w brzmieniu głos wystraszył panią i sprawił, że upuściła młynek, a ten, spadając na drewnianą podłogę, odbił się od niej i poturlał przez całą kuchnię pod nogi właściciela chrapliwego głosu.
Teraz na pewno mnie zobaczy — pomyślała dziewczynka i bezszelestnie spróbowała cofnąć się jeszcze bardziej, lecz jej plecy dotknęły ściany, przy której ustawiony był stół. Poznała właściciela tego głosu. Zresztą trudno go było nie rozpoznać. We dworze jeden był tylko taki. Nieprzyjemny pan. Dziewczynka była pewna, że nie lubił dzieci, choć sam był ojcem. Umiał im tylko rozkazywać. Pamiętała, jak kiedyś próbowała podnieść wiadro wypełnione wodą, zbyt ciężkie dla niej, wtedy nadszedł ten człowiek i zaczął jej dokuczać, że jest słabeuszem. I niech lepiej uczy się cerować skarpety, bo do niczego innego się nie nadaje. A przecież ona chciała być malarką. Taką sławną jak pan Malczewski, którego pani Elwira znała dobrze i często jej o nim opowiadała.
Mężczyzna schylił się i podniósł młynek, ale nie oddał go kobiecie. Ona stała na krześle z opuszczonymi rękami i wzrokiem wbitym w podłogę.
— Boisz się mnie? — spytał chrapliwie ten człowiek, robiąc krok w jej kierunku.
Teraz pani podniosła wzrok na mówiącego, jakby w tym momencie nabrała odwagi. Energicznie zaprzeczyła ruchem głowy, po czym zeszła z taboretu. Poprawiła fartuch i spojrzała mężczyźnie prosto w twarz.
— Nie słyszałam, jak pan wszedł, dlatego się przestraszyłam — odpowiedziała, jedną ręką odrzucając na plecy gruby, kruczoczarny warkocz kręconych włosów.
Mężczyzna podszedł do niej na odległość metra i nic nie mówiąc, wyciągnął w jej kierunku rękę z młynkiem. Kiedy ona chciała go chwycić, z nieporadnie ukrywanym lękiem, ten drugą ręką raptownie złapał ją za nadgarstek i mocno przyciągnął do siebie. Odrzuciwszy młynek na stojący opodal dębowy stół, spowodował, że ukryta pod nim dziewczynka niemal krzyknęła z przerażenia. Drugą rękę ten zły człowiek bezceremonialnie wepchnął pod — sięgającą lekko niżej kolan — spódnicę kobiety. Ta w odruchu obronnym uderzyła go w twarz, ale jego jakby to nie ruszyło.
Dziewczynka w tej chwili zapomniała o zabawie z chłopcami, bała się, że jeśli wyjdzie spod stołu, mężczyzna skrzyczy ją, a może nawet poszarpie, jak tę panią przed chwilą. Nie wiedziała, co ma zrobić. Zasłoniła oczy dłońmi i czekała.
Zły człowiek śmiał się obleśnie, szczerząc nierówne, pożółkłe zębiska, zionąc smrodem strawionej śliwowicy i tytoniu nie pierwszej jakości. Kobieta spróbowała uderzyć go raz jeszcze, starając się jednocześnie odsunąć od napastnika. Ale on tym razem mniej radośnie przyjął uderzenie. Wyszarpnął rękę spod jej spódnicy, chwycił ją za drugi nadgarstek, brutalnie odwrócił tyłem do siebie i popchnął z impetem na kredens.
Doskoczył do niej raz jeszcze. Przywarł całym sobą do jej roztrzęsionego ciała, ręce kobiety uniósł wysoko i przycisnął swoimi do oszklonej witryny. Nie mogła zrobić żadnego ruchu. Napastnik górował nad nią wzrostem i wagą, która grubo przekraczała sto kilogramów. Kiedy przywarł do niej jeszcze bardziej, zacisnęła zęby, a ze zmrużonych oczu pociekły jej łzy.
— Przecież to lubisz, ździro! — wyszeptał jej do ucha, jednocześnie rytmicznie poruszając biodrami w przód i w tył.
Próbowała coś zrobić, jakoś się oswobodzić z tej upokarzającej sytuacji, ale napastnik, wyczuwając ten zamiar, ograniczał jej ruchy jeszcze bardziej. Płakała, cicho popychana coraz szybciej i agresywniej przez uderzające w nią biodra oprawcy.
Wreszcie napastnik wydał z siebie kilka urywanych chrapnięć prosto do jej ucha. Jego nacisk zelżał, ale jeszcze przylegał do niej, ciepłym powietrzem podmuchując w kark.
— Lepiej, żebyś trzymała gębę na kłódkę — wysapał. — To i ja będę cicho, ździro!
Powoli puścił jej ręce i odsunął się od niej.
Kobieta nie chciała na niego patrzeć.
— Niech cię Bóg pokarze! — powiedziała wolno przez zaciśnięte zęby.
Mężczyzna zaśmiał się na odchodne i trzasnął drzwiami, zostawiając ją samą. Prawie samą. Pod stołem dziewczynka odejmowała właśnie od twarzy roztrzęsione dłonie, po jej policzkach płynęły dwie duże krople. Teraz też nie chciała wyjść. Wstydziła się… i bała jednocześnie.
Pani chwilę jeszcze tak stała, po czym jej ramiona zaczęły drgać w spazmach i rozpłakała się na dobre.
Obie płakały, czując, że tylko tyle mogą zrobić.
Uwielbiałem mojego fiata 125p. Wypatrzyłem go latem na podwórzu, a dokładnie w zaroślach posesji graniczącej z lasem, do którego wybrałem się pchany silną potrzebą poprawy kondycji fizycznej. Mój przyjaciel, zapalony biegacz, powiedział mi:
— Dwa kilometry swobodnego biegu. O niczym nie myślisz, niczego nie planujesz, niczego nie roztrząsasz. Tylko biegniesz przed siebie i wdychasz orzeźwiające leśne powietrze.
No i prawie wszystko się zgadzało, poza: „o niczym nie myślisz” — bo myślałem bez przerwy o tym pomarańczowym niesłusznie skazanym na rdzewienie cudeńku. O brązowo-kremowych kanapach, gałce od biegów, w której niczym inkluzja tkwiła miniaturowa róża zatopiona w pełni swego rozkwitu i o pasku czerwieni prędkościomierza przesuwającym się karnie w miarę nabierania przez auto prędkości.
Okazało się, że właściciel tegoż klejnotu chce się go pozbyć z siłą wprost proporcjonalną do tej, która mnie kazała go nabyć. Doszliśmy do porozumienia bardzo szybko, a wrodzony brak jakichkolwiek sentymentów do tak zwanych samochodów retro u mojego kontrahenta pomógł mi wynegocjować bardzo przyzwoitą cenę. Ta kwota oczywiście „spuchła”, kiedy doszły koszty renowacji starocia, ale w ostatecznym rozrachunku uznałem, że i tak zrobiłem dobry interes.
Kiedy dumny zajechałem przed sklep i z triumfalnym uśmiechem stanąłem w otwartych drzwiach pomarańczowego fiata 125p, Marta oczywiście nie omieszkała skomentować tego zakupu:
— Czy to już kryzys wieku średniego?
Teraz mój samochód wyposażony w „zimówki” Continental dziarsko pokonywał śnieżne nawiewy pokrywające drogę, którą z obu stron przestał właśnie osłaniać malowniczy las Roztocza.
Początek 2017 roku był bardzo zimny. Prognozy podawały, że tej nocy na terenie wschodniej Polski temperatura ma spaść do minus dwudziestu pięciu stopni i choć do nocy zostało jeszcze dobrych kilka godzin, mróz już dawał się we znaki. Dwa lata lekkiej, prawie bezśnieżnej zimy nieco zdekoncentrowały drogowców i choć dwudziestostopniowy mróz kiedyś był normą, teraz postrzegaliśmy taką temperaturę jak klęskę żywiołową. Nie wyobrażałem sobie, abym w tej chwili za pomocą łopaty czy czegokolwiek innego miał walczyć z zaspami i z unieruchomionym w nich samochodem. Tym bardziej że drogi Roztocza o tej porze roku świeciły pustkami, więc na żadną pomoc nie mógłbym liczyć. A jeszcze dłużej musiałbym pewnie czekać na służby drogowe — oczywiście zakładając, że udałoby mi się do nich dodzwonić, znalazłszy zasięg pośród tego ogromnego skupiska jodeł, buków i olch.
Zwykle podczas jazdy nie słuchałem muzyki współczesnej — jeśli tak można nazwać tę kakofonię, bardzo często przypadkowo ze sobą skojarzonych aranżacji. Stanowiła ona mętne tło dla wokalistki, której nie dało się przyporządkować do konkretnego nazwiska, i ordynarnie wyskakiwała z głośników po włączeniu większości stacji radiowych. Wolałem słuchać rozmów czy monologów w radiu. Albo muzyki instrumentalnej. Na wszelki wypadek zawsze miałem w samochodzie ścieżkę dźwiękową do filmu Windą na szafot skomponowaną przez Milesa Davisa. Właśnie wytrąbił Generique — mój ulubiony utwór, którego dopiero wysłuchanie nocą, w zupełnej ciszy, dawało piorunujący efekt.
Zbliżałem się do celu mojej podróży. Podejrzewałem, że ów punkt docelowy znajdował się tuż za wzniesieniem, które rozciągało się przede mną. Za to mój GPS miał pewność, że zostało do niego jeszcze cztery i pół kilometra. Zauważałem pewne charakterystyczne punkty opisane w rozmowie telefonicznej przez Barbarę Horowecką — właścicielkę Dworu Horoweckich w Wilowicach, dokąd zmierzałem. Wysoka, zbudowana z potężnych kratownic wieża — obwieszona masą anten satelitarnych i różnego rodzaju nadajników — zgodnie z opisem królowała nad horyzontem po lewej stronie wzniesienia. Gdzieniegdzie na płaskich talerzach anten utworzyły się poduchy śniegu, z kratownic zwisały lodowe sople, czasem długie na metr, a na samym szczycie wieży, przebijając się przez leciutką mgiełkę, pobłyskiwało kilka czerwonych lampek ostrzegawczych. Wszystko to sprawiało wrażenie jakby oto — pośród tego ogromnego skupiska świerków — ktoś przewrotnie ustawił monstrualnych rozmiarów choinkę.
Wjechałem na wzniesienie i przez chwilę mogłem obserwować krajobraz, który roztaczał się za nim. Na ogromnej połaci terenu rozciągał się las — dokąd sięgnąć wzrokiem, zalewał wszystkie doliny i wzniesienia niczym nieubłagane wody potopu. Czasami tylko pojawiały się w tej masie drzew polany jakby wyrwane naturze, pozbawione roślinności przypominające tłuste plamy, których woda nie mogła zalać. Były to pola uprawne albo niewielkie gospodarstwa, zabudowane najczęściej parterowymi domkami z nieodłącznymi stodołami obok. Droga przestawała być prostą wstęgą, zaczynała się wić — raz w lewo, raz w prawo — jakby chcąc w ten sposób dać szansę kierowcom, by nacieszyli oczy roztaczającym się wokół widokiem. Od głównej drogi, jakiś kilometr przede mną, odbijała kolejna szosa, zdecydowanie węższa. Stała przy niej mała barokowa kapliczka pomalowana na biało, z niewielkim dachem opadającym na trzy strony świata, zwieńczona metrową sygnaturką bez dzwonu — za to z pięknie wyrzeźbionym złoconym krzyżem na szczycie. Ogrodzona drewnianym płotem, teraz do połowy przysypanym śniegiem, była kolejnym punktem orientacyjnym podanym mi przez właścicielkę hotelu.
Jestem już blisko — pomyślałem, skręcając w drogę, przy której stała kapliczka. Przyszło mi do głowy, że miejsce, które właśnie mijałem, mógł odwiedzić kiedyś sam Jared Stray. Przecież był tutaj. Był w Wilowicach przynajmniej raz — w 1983 roku. Jako człowiek wrażliwy na pewno zwróciłby uwagę na taką budowlę. Może nawet ją gdzieś opisał? Na pewno jednak nie w książkach, które udało mi się kupić i które zdążyłem już gruntownie przeanalizować.
Przyznam, że od kiedy Marta przyniosła mi książkę Jareda Straya, niewiele rzeczy interesowało mnie bardziej niż przeszłość pisarza. Wstyd przyznać, ale nawet jako zapalony kibic piłkarski większość meczów reprezentacji Polski z Euro 2016 oglądałem dopiero jako powtórki. W tym czasie konsekwentnie googlowałem milionowy raz hasło „Jared Stray”, „Dwór Horoweckich”, „Wilowice” czy coś innego, co postrzegałem jako ślad po autorze Gniazda.
Jednak źródła internetowe, które przebadałem naprawdę gruntownie, dały mi niewiele odpowiedzi. W bibliotekach i księgarniach znalazłem jedynie trzy pozycje Jareda Straya — te wymienione w notce. Zupełnie jakby niczego innego nie napisał. Było to dla mnie nieprawdopodobne — Jared Stray zostaje nagrodzony Pulitzerem, więc bądź co bądź nagrodą dającą rozgłos, po czym zaszywa się nie wiadomo gdzie i wieść o nim ginie. Zastanawiałem się, czy w ogóle zjawił się po odbiór nagrody. Z całą pewnością w sposób niesamowicie skuteczny bronił swojej prywatności. Dziwiło mnie, jako dziennikarza, że nie znalazł się nikt, chociażby jakiś paparazzi, który wyśledziliby Straya i zrobił mu choć kilka zdjęć. Bo tych również w Internecie nie znalazłem!
Momentami cała ta historia z amerykańskim pisarzem zalatywała mi jakąś intrygą, blefem — zupełnie dla mnie niezrozumiałym. Kto wie, czy pod nazwiskiem „Jared Stray” nie ukrywała się grupa przeciętnych, indywidualnie niezauważanych pismaków, co to dopiero razem, metodą burzy mózgów, piszą dzieło, które otrzymuje prestiżową nagrodę. A może jury z Uniwersytetu Columbia zorientowało się, że przyznało nagrodę osobie, która nie istnieje, i chcąc w ten sposób uniknąć kompromitacji, zakazała jakichkolwiek publikacji na temat autora?
Polskie pochodzenie pisarza, ten domysł, wysnuty na podstawie listu do wydawcy i podpisu pod książką, też budził moje wątpliwości. A przynajmniej nie dawał stuprocentowej pewności, co do tego, że Stray przyszedł na świat w Wilowicach. Pisarz tu był, bo potwierdził to własnoręcznym podpisem — ale to nie znaczy jednak, że się tu urodził.
I wtedy nabrałem ogromnej chęci zbadania tego wątku. Coraz bardziej ciążył mi fakt, że właściwie nie wiem o Jaredzie Strayu nic konkretnego. Niesamowicie mocno przeżyłem Gniazdo. Wstyd przyznać, ale momentami ryczałem przy Z mroku — chwytającej za serce opowieści o niewidomym od urodzenia człowieku, który po mszy, w opustoszałym już kościele, opowiada wnuczce historię swego życia. Życia w zupełnej ciemności, które przyjął jako dar od Najwyższego, a nie swoiste piętno.
Jednym tchem przeczytałem Ogrodnika — balladę o mężczyźnie uwięzionym w wiekowym cyprysie w Santa Rosa de Lima (niewielkiej gwatemalskiej miejscowości), który pokutuje w ten sposób za okrutne morderstwo, jakiego się dopuścił.
Chciałem po prostu dowiedzieć się czegoś więcej o gościu, który zafundował mi takie emocje! Było jeszcze coś, do czego z początku niechętnie, ale z upływem czasu coraz śmielej się przed sobą przyznawałem — osoba Jareda Straya i jego losy mogą być świetnym tematem na spory artykuł, a może nawet na coś większego…
Tęskniłem do pisania. Do pisania o czymś konkretnym. Tydzień po tym, jak powstał warzywniak jako wspólny interes mój i Marty, otrzymałem propozycję współpracy z dużą gazetą regionalną, gdzie jakiś czas wcześniej złożyłem CV. Radości nie było końca — praca w zawodzie, wymarzona, wytęskniona…
Niestety.
Nikt nie chciał pisać o cenach żywca wieprzowego czy brojlera kurzego, tworzyć wykresów zmiany cen w skali dnia czy miesiąca albo analizować średnie ceny bydła w skali kraju, więc… zaproponowano tę działkę mnie. Próbowałem — nawet wybrałem się z wizytą do największego hodowcy trzody chlewnej w naszym województwie… Cała rozmowa zajęła mi pięć minut. Z czego połowa to było „eeeee…” artykułowane przez właściciela chlewni jako odpowiedź na nurtujące mnie kwestie. Przy czym nie było w tym jego winy, bo w sumie jak odpowiedzieć na pytanie: „Zastanawiał się pan nad tym, czy świnia ma wiedzę na temat swojego przeznaczenia?”. Artykuł się nie ukazał, a ja nie zostałem dziennikarzem tej gazety. I z perspektywy czasu myślę, że odbyło się to z korzyścią dla obu stron.
Co prawda w poszukiwaniu informacji o Jaredzie Strayu Internet niewiele mi pomógł, ale nie okazał się też całkiem bezużyteczny. Odnalazłem Wilowice — maleńką wieś na Roztoczu — a tam Dwór Horoweckich. Okazało się, że był w świetnym stanie — niedawno odremontowany, częściowo zaadaptowany na hotel, a częściowo przeznaczony na właśnie powstające muzeum rodu Horoweckich. Ale najciekawsze było to, że właścicielami dworu pozostawali Horoweccy, a ściśle biorąc najmłodsza z nich — Barbara. Zadzwoniłem do niej tydzień temu i — nieco zdziwiony tak młodym głosem w słuchawce — wyraziłem chęć wynajęcia na jakiś czas pokoju. Po krótkiej rozmowie wyjawiłem również cel mojej wizyty.
— Jared Stray… — Właścicielka zastanawiała się chwilę. — Nikogo takiego nie kojarzę. Ale ciągle uzupełniamy muzeum, a w pudłach mamy jeszcze tyle rzeczy… Niewykluczone, że coś o tym pana pisarzu się znajdzie. Jeśli bardzo panu zależy i nie boi się pan kurzu, to zapraszam.
Zależało mi bardzo. I przekonał mnie ten młodzieńczy, pełen energii głos.
Nawigacja nakazała mi skręt w lewo na najbliższym rozgałęzieniu dróg. Zwolniłem i miękko wjechałem w prostą, wąską aleję, z obu stron obsadzoną starymi ponaddwudziestometrowymi bukami. Ostatni charakterystyczny punkt orientacyjny. Przede mną był Dwór Horoweckich w Wilowicach.
Aleja bukowa zaprowadziła mnie przed wysoką metalową bramę osadzoną na murowanych słupach. Były pomalowane na biało, a ich zwieńczenie stanowiły figury odpoczywających koni, z tylnymi nogami ukrytymi pod brzuchem, a przednimi zwisającymi ze szczytu słupa nad głowy przechodzących przez furtę. W dumnie zadartych końskich łbach uwagę przykuwały wielkie jakby niewymiarowe oczy przenikliwie obserwujące północ i południe. W połowie wysokości słupów zamontowane były stylizowane kinkiety — z całą pewnością nie zabytkowe, ale nawiązujące do stylu dworskiego i całkiem przyzwoicie korespondujące ze zdobieniami ręcznie kutej bramy.
Wjechałem przez bramę na spory wybrukowany podjazd i od razu skierowałem się w prawo, mijając parterową murowaną oficynę. Objechałem gazon, którego idealnie okrągły kształt wyznaczał gęsty, teraz obficie ośnieżony żywopłot. Przejechałem przed wejściem do budynku głównego i zatrzymałem samochód na parkingu, na którym uwijał się właśnie jakiś starszy jegomość z szeroką łopatą do odśnieżania. Wyłączyłem silnik i powoli wygramoliłem się z auta. Chłodny powiew lodowatego powietrza błyskawicznie przyprawił mnie o gęsią skórkę.
Dwór Horoweckich był dużym białym budynkiem o czterospadowym dachu najeżonym lukarnami. Prawdziwą ozdobą gmachu był wysoki portyk z czterema kolumnami podpierającymi trójkątny fronton z okrągłym oknem w centralnym punkcie. Po jego obu stronach rozmieszczone były po trzy okna wyposażone w solidne, dębowe okiennice. Do domu wchodziło się przez duże, dwuskrzydłowe drzwi. Z sufitu, na słusznej długości łańcuchu, zwisała mosiężna lampa. Podobna oświetlała wejście do oficyny — tam jednak portyk był odpowiednio mniejszy, z dwiema kolumnami i półokrągłymi drzwiami wejściowymi. Po lewej stronie, w niedalekiej odległości od parkingu, stał jeszcze jeden budynek — garaż z podnoszoną automatycznie bramą — zwycięstwo wygody nad stylem.
Przeszywający mróz sprawił, że czym prędzej wziąłem swój niewielki bagaż z samochodu i szybkim krokiem ruszyłem w stronę wejścia do dworu.
— Miałem takiego fiacika jeszcze na początku lat osiemdziesiątych… — usłyszałem za sobą głos mężczyzny, kiedy otwierałem bagażnik. — Stalowoniebieski… czy jakiś taki.
Starszy pan jedną rękę wsparł na łopacie, drugą zsunął czapkę uszankę nieco na tył głowy, odsłaniając siwe kosmyki włosów. Mógł mieć około siedemdziesięciu lat, ale twarz wyglądała na zadbaną, ogoloną i chyba nawet nasmarowaną czymś na mróz. Przetarł załzawione oczy i kontynuował wspomnienia.
— To był dobry samochód. W takie mrozy jak dziś nie trzeba było się prosić. No i palił przyzwoicie. Jesienią osiemdziesiątego trzeciego czy czwartego taka przyszła burza, urwanie chmury czy co, że ulice całe były pod wodą. Nocą siostrzeńca z Tomaszowa wiozłem ze szpitala, bo mu nogę zszywali. Tyle drogi przejechałem i nic, a pod samym domem wypadłem z szosy w rów, a w rowie drzewo. Niby nieduże, ale fiata skasowałem. — Sięgnął ręką do kieszeni kurtki i wyjął paczkę ukraińskich papierosów. — Zapali pan? — spytał, kierując paczkę w moją stronę.
— Nie, dziękuję. Nie palę — powiedziałem i w duchu poczułem ukłucie radości, że wreszcie mogłem to komuś głośno i z pełnym przekonaniem powiedzieć. Rzuciłem palenie dwa i pół roku wcześniej i do tej pory nie miałem okazji udowodnić swojej abstynencji.
— Na długo pan przyjechał? — dopytywał „człowiek z łopatą”, jak w myślach zdążyłem go nazwać, wydmuchując ogromny kłąb dymu i pary.
— A jeszcze nie wiem — odpowiedziałem, biorąc w jedną rękę walizkę z ubraniami, a na ramię drugiej zarzucając torbę z laptopem. — Zależy jak tu karmią — zażartowałem.
Mężczyzna poprawił czapkę i chyba nawet się uśmiechnął, ale głowy bym nie dał. Z papierosem w ustach poszedł odśnieżać dalej.
Przeszedłem przez ciężkie drzwi wejściowe do niewielkiego wiatrołapu, a stamtąd przez lżejsze, w połowie oszklone, do przestronnego holu z lakierowaną podłogą z klepek ułożonych w romby. Na wprost wejścia zobaczyłem prowadzące na piętro drewniane schody z prostą balustradą, wyłożone ciemnozielonym dywanem. Pod nimi ustawiony był okrągły stolik przykryty koronkową serwetą i dwa fotele z kwiecistymi obiciami w stylu Ludwika XV. Tuż obok stał półtorametrowy świerk pobłyskujący feerią szklanych bombek i różnokolorowych lampek. Kolorowe plamy światła pojawiały się i znikały na wypastowanym parkiecie. Z holu na lewo i prawo rozchodziły się korytarze; ten z lewej był zamknięty drzwiami, ten z prawej zagrodzony metalowymi słupkami, z przypiętymi do nich bordowymi sznurami, będącymi bardziej symboliczną niż rzeczywistą ochroną przed przejściem. Przy wejściu do południowej części dworu stał dwumetrowy zegar w dębowej, rzeźbionej obudowie i głośnym cykaniem odmierzał sekundy. Obok tkwił sporych rozmiarów kufer, a przy nim rosła wysoka rozłożysta palma w imponującej kamiennej donicy. Przeciwną stronę — od wejścia do północnego korytarza — zajmowała recepcja: masywne biurko z zagłębieniami na kałamarze i zupełnie do niego niepasującym monitorem komputera, a obok kredens z pozostawionymi w zamkach, staromodnymi kluczami. Ściany zdobiło kilka obrazów w szerokich, ciemnych ramach.
Postawiłem walizkę obok biurka i delikatnie stuknąłem w mały, metalowy dzwoneczek. Usłyszałem odgłos kroków dochodzący z piętra, a po chwili zobaczyłem na schodach kobietę, może trzydziestoletnią, szczupłą, o kręconych brązowych włosach zaplecionych w warkocz i dużych błękitnych oczach skrytych za dobrze dobranymi okularami. Miała na sobie jeansy i wyłożoną na nie kraciastą koszulę z podwiniętymi do łokci rękawami. Uśmiechała się, schodząc po skrzypiących stopniach, a w każdym jej kroku widać było sprężystość charakterystyczną dla ludzi aktywnych fizycznie.
Domyśliłem się, że to właścicielka tego miejsca.
— Dzień dobry — przywitałem się. — Nazywam się Leon Kornas. Rezerwowałem pokój telefonicznie.
— Dzień dobry, panie Leonie. — Kobieta podeszła do mnie z wyciągniętą do uścisku ręką. — Rozmawiał pan ze mną. Barbara Horowecka.
Jej dłoń — miękka i ciepła — była bardzo miła w dotyku. Zdążyłem zauważyć wypielęgnowane, pomalowane na czerwono paznokcie.
— Pana pokój już jest gotowy — dodała.
Weszła za biurko i uruchomiła uśpiony komputer.
— Proszę mi dać chwilę na formalności i zaraz wszystko panu pokażę. — Wzięła ode mnie dowód i spisała potrzebne dane.