Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Islandzka wiosna. Zapach morza, krzyk ptaków, foki, ryby, przenikliwy wiatr. Wśród burzliwych wód zatoki Brei?afjör?ur, wśród skał i tysięcy małych wysepek znajduje się Flatey. Na wyspie Flatey wieki temu wybudowano maleńką osadę. Odniesiesz wrażenie, że czas tu zwolnił biegu. Z dala od zgiełku wielkiej cywilizacji mieszkańcy żyją tu w spokoju, w ciszy, bez pośpiechu i w zgodzie z rytmem natury. Małomiasteczkowej sielanki osady nic nie zakłóca. Aż do chwili znalezienia zwłok na morskim wybrzeżu. Już wkrótce Kjartan, którego zadaniem jest wyjaśnienie tej śmierci, uświadamia sobie, że nie ma do czynienia z ofiarą wypadku. Szybko okazuje się, że mieszkańcy wyspy mają swoje głęboko skrywane tajemnice, które w zadziwiający sposób łączą się z mroczną przeszłością. Kluczem do rozwiązania zagadki jest średniowieczny manuskrypt: księga Flateyjarbók, zbiór sag i eposów o starożytnych władcach Wikingów. Aby znaleźć przyczajonego zabójcę, Kjarten musi zejść do ciemnego, niebezpiecznego świata starożytnych legend, symboli i tajnych stowarzyszeń. Trzymasz w dłoni świetny kryminał łączący w sobie elementy klasyki literatury zbrodni i thrillera. Drobiazgowo odmalowane tło historyczne i kulturowe powoduje, że opowieść staje się niezwykle realistyczna i już po pierwszych kilkunastu stronach nie można się od niej oderwać. Wiernie oddana atmosfera maleńkiej wyspiarskiej osady, gdzie teraźniejszość przenika się ze światem legend i krwawych mitów, intrygująca, tajemnicza księga sprzed wieków, umiejętnie dozowany humor i hipnotyzujące, wciągające czytelnika napięcie -- tym jest Tajemnica wyspy Flatey!
Viktor Arnar Ingólfsson jest bez wątpienia jednym z najbardziej poczytnych autorów powieści kryminalnych w Islandii. Z wykształcenia jest inżynierem budownictwa lądowego i wodnego, ukończył też studia z zakresu komunikacji wydawniczej i grafiki komputerowej na Uniwersytecie Washingtona w Waszyngtonie. Mieszka wraz z rodziną w Reykjawiku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 350
Viktor Arnar Ingólfsson
Tajemnica wyspy Flatey
Tytuł oryginału: Flateyjargáta
Tłumaczenie: Jacek Godek
Korekta językowa: M.T. Media Magdalena Tytuła
Projekt okładki: ULABUKA
ISBN: 978-83-283-2632-3
Copyright © Viktor Arnar Ingólfsson 2002
Title of the original Icelandic edition: Flateyjargáta
Published by agreement with Forlagið, www.forlagid.is
Polish edition copyright © 2017 by Helion S.A.
All rights reserved.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.
Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.
Autor oraz Wydawnictwo HELION dołożyli wszelkich starań, by zawarte w tej książce informacje były kompletne i rzetelne. Nie biorą jednak żadnej odpowiedzialności ani za ich wykorzystanie, ani za związane z tym ewentualne naruszenie praw patentowych lub autorskich. Autor oraz Wydawnictwo HELION nie ponoszą również żadnej odpowiedzialności za ewentualne szkody wynikłe z wykorzystania informacji zawartych w książce.
Materiały graficzne na okładce zostały wykorzystane za zgodą Shutterstock Images LLC.
Wydawnictwo HELION
ul. Kościuszki 1c, 44-100 GLIWICE
tel. 32 231 22 19, 32 230 98 63
e-mail:[email protected]
WWW: http://editio.pl(księgarnia internetowa, katalog książek)
Tę książkę dedykuję pamięci
mojego dziadka i mojej babci
Viktora Guðnasona i Jóníny Ólafsdóttir
Wyspą Flatey w zatoce Breiðafjörður kilkakrotnie posłużono się jako scenerią do filmów i zawsze była miejscem zastępującym inne. Tym razem wykorzystuję ją jako tło opowieści pod własną nazwą, gdyż akcja niniejszej historii dzieje się na wyspach zatoki Breiðafjörður w roku 1960.
Zapożyczam przyrodę, ptactwo, foki, ryby, wiatr, flautę, zapachy i dźwięki. Jak również stateczki i pirsy, domy i kury, krowy i przydomowe ogródki. Ale nie ludzi. Postaci pojawiające się na tych kartach nie mają swoich odpowiedników wśród mieszkańców archipelagu tamtych lat. Jeśli ktoś uważa, że zachodzi jakiekolwiek podobieństwo do istniejących osób, jest to wyłącznie niefortunny przypadek. Wydarzenia tu opisane są najczystszej wody fikcją.
Niemniej dziękuję mieszkańcom wysepek, żywym i zmarłym, za wypożyczenie mi tej scenografii.
Poranny wiatr nad zatoką wiał ze wschodu. Chłodna wiosenna bryza burzyła grzywacze między wysepkami archipelagu Vestureyjar. Skupiony maskonur szybko mknął ponad grzbietami fal, a ciekawski kormoran, przycupnąwszy na płaskim szkierze, wyciągnął głowę w górę. Kilka nurników pikowało w głąb oceanu, a w górze szybowały nieliczne nadęte mewy rozglądające się za ewentualnym pożywieniem. Cała przyroda fiordu była zarazem żywa i czujna w błyskach porannego słońca.
Nieduża, ale solidnie zbudowana łódź motorowa pokonywała bystre fale, oddalając się na południe od wyspy Flatey. Łajba została przerobiona ze starej łodzi wiosłowej i pomalowana czarną farbą ochronną, a na jej burtach widniały wielkie białe litery układające się w nazwę Kruk. Załoga liczyła trzech członków: młodego chłopca, dorosłego mężczyznę i trzeciego, znacznie starszego jegomościa — trzy pokolenia mieszkańców Domu na Skraju, niewielkiego dzierżawionego gospodarstwa w zachodnim narożniku wysepki Flatey.
Najstarszy z nich, Jon Ferdinand, siedział na rufie i sterował jednostką. Jego lico zdobiły siwy zarost i czarny od tabaki gil zwisający z nosa. Kilka siwych kosmyków wymknęło się spod wyświechtanej czapki z daszkiem, smagając go po twarzy. Wielka koścista dłoń mocno dzierżyła rumpel, a stare oczy pod krzaczastymi brwiami wypatrywały niedużej wysepki na południu. Mimo dobrej widoczności droga żeglugi wcale nie była oczywista. Na tle lądu widać było wiele szkierów i wysepek, a dalej w błękitnej poświacie majaczyły góry Dalafjöll.
Jon Ferdinand prowadził łódź skosem przez fale, od czasu do czasu je przecinając. Łajba była na tyle mała, że największe fale uderzające o burty mocno jej szkodziły. Ale stary człowiek sterował łodzią z wyczuciem i najwyraźniej cieszyła go walka z morzem.
Na ławce przed komorą silnika siedział syn starego, Gudvaldur. Palił fajkę i ostrzył kozik. Ubrany w gruby wełniany sweter, odwracał łysą głowę i fajkę od fal, gdy woda bryzgała przez burtę. Twarz miał osmaganą wiatrem, o szorstkim wyrazie. Był ślepy na lewe oko — doznał urazu gałki, która gojąc się, zaszła bielmem. Oko prawe miał czarne jak węgiel. Gudvaldur otrzymał imię po dawno zmarłym krewnym, który nachodził we śnie jego matkę. Wieśniacy na Flatey powszechnie mówili nań „Valdi z Domu na Skraju”.
Wysoka fala rozbiła się o burtę łódki i zmoczyła kręcone loki z tyłu głowy Valdiego. Podniósł wzrok i skierował spojrzenie na dziób.
— Tato, uważaj — warknął na ojca. — Nie możesz spamiętać, że płyniemy na Ketilsey? Skręciłeś za bardzo na południe.
Stary człowiek uśmiechnął się, obnażając pojedyncze pożółkłe zęby i nagie dziąsła.
— Za bardzo na południe, za bardzo na południe — zachrypiał i skierował dziób na fale, a Valdi, ujrzawszy, że kurs został skorygowany, na powrót zajął się swoją fajką i nożem.
Mały Nonni Gudvaldsson siedział na żaglach złożonych na dziobie, trzymając się mocno obu burt. Było mu zimno i mdliło go. Ale przywykł już do tego, więc nie robiło to na nim żadnego wrażenia. Tyle że teraz odczuwał przemożną potrzebę wypróżnienia się, czego nie można było uznać za zbyt dorosłe. Rano wstał trochę za późno i nie zdążył do wychodka przed wypłynięciem. Nie zwierzył się jednak z tego ojcu, bo ten kazałby mu po prostu wystawić tyłek za burtę i załatwić potrzebę. A w tych warunkach taka koncepcja chłopakowi nie odpowiadała. Co chwilę zerkał za dziób, by sprawdzić, czy cel podróży się nie zbliża, lecz łódka posuwała się nieśpiesznie. Siadał więc ponownie na żaglach, uparcie zagryzał wargi i koncentrował się na mięśniach okrężnych. Zaciskając oczy, powtarzał w kółko:
— Boże, Jezu, bracie mój, Boże, Jezu, bracie mój, nie pozwól, żebym się zesrał dzisiaj w gacie.
I znów wystawiał głowę ponad dziób.
— Tato, tato — zawołał. — Dziadek znów się zapomniał.
Valdi podniósł wzrok i ponownie zwrócił się do starego:
— Za bardzo na wschód nas teraz kierujesz. Zapomniałeś już, że płyniemy na Ketilsey zastawić sieci na foki?
Stary człowiek zrazu zdawał się zagubiony, ale odzyskał pewność siebie. Odwrócił łódkę od fal i skierował wprost na wyspę, która była coraz bliżej. Potem spojrzał na Valdiego i wymamrotał słowa piosenki:
— „Chłopi ruszyli na Ketilsey po młodych fok szesnaście…”.
Valdi nie odpowiedział. Schował kozik do kieszeni i opróżnił fajkę, stukając o rant burty. Potem znów przyjął poprzednią pozycję.
Wokół wysepki było płytko, a południowy brzeg był dobrze osłonięty. Valdi przejął ster, a Jon Ferdinand czekał w gotowości z niedużym kamieniem na długim łańcuchu zastępującym kotwicę. Łódź cięła fale rozbijające się o skały wyspy. Valdi wyłączył silnik, a stary człowiek rzucił kamień. Łańcuch wyślizgnął się z łoskotem w ślad za kamieniem i spłoszone ptactwo zerwało się z wysepki. Wygrzewająca się opodal na kamieniach foka szybko zniknęła w morzu. Nonni stał w gotowości na dziobie i gdy tylko łańcuch kotwiczny zatrzymał łódkę, złapał za grube, zardzewiałe koło z metalu przytwierdzone do skały, przełożył przez jego środek linę i mocno zawiązał. Potem wrócił na pokład, sięgnął do komory silnika i wyciągnął zwitek starych gazet, które tam przechowywano. Valdi patrzył, jak chłopak opuszcza pokład i znika za skałami.
— Już dawno ci zabroniłem srać na wyspie — krzyknął wkurzony. — Foki będą wchłaniać twój smród przez długie tygodnie.
Mały Nonni wiedział, że to wstyd. To była jedna z żelaznych zasad obowiązujących przy połowach fok, ale nie był w stanie się powstrzymać. Wbiegł na wyspę, znalazł dobre miejsce między skałami i opuścił spodnie. Poczuł wielką ulgę i teraz zaczął się rozglądać wokół. Kilka strzelistych skał tworzyło zaciszną nieckę. Opodal chłopca dwie samice miękkopióra wysiadywały jaja. Nie ruszały się i trzeba było wprawnego oka, by odróżnić je od torfu i trawy. Ostrygojad stał na kamieniu i głośno klekotał. Pewno gniazdo miał niedaleko stąd, na brzegu. Trochę dalej, pod potężną skałą, leżało truchło wielkiego zwierzęcia.
Nonni widywał już wcześniej podobne rzeczy. Trupy młodych wielorybów, dużych fok albo wzdęte cielska owiec. Teraz różnica polegała na tym, że ścierwo miało na sobie zieloną kurtkę.
— Proszę mi opowiedzieć o Flateyjarbok — poprosił.
Zastanowiła się.
— Chce pan usłyszeć historię długą czy krótką? — spytała w końcu.
— Długą, jeśli ma pani czas.
Wyjrzała przez okno. Na północnym zachodzie słońce chowało sięza góry.
— Teraz mam dość czasu — powiedziała cicho.
Raz w tygodniu, w soboty, ze Stykkisholmur na Flatey wyruszał statek pocztowy, który potem płynął do Bardaströnd na północnym brzegu zatoki Breidafjördur. Nabrzeże znajdowało się w Brjanslaekur i to tam ściągali nieliczni gospodarze zamieszkujący bezdroża fiordów na wschód od przystani. Komunikacja między farmami nie należała do łatwych, a różnice w odpływach i przypływach jeszcze bardziej utrudniały morską przeprawę.
Po wybudowaniu drogi przez wyżynę Kleifaheidi otworzyła się droga do Patreksfjördur na zachodzie oraz do wsi na północ od miasteczka. Wtedy też zwiększyła się liczba podróżujących stateczkiem pocztowym i zaczęto przewozić towary.
Z Brjanslaekur statek wracał tą samą drogą, zatrzymywał się na Flatey i kończył kurs w Stykkisholmur. Taki rejs trwał cały długi dzień i kiedy wreszcie jednostka rzucała cumy w rodzimym porcie, była już głęboka noc.
Niewiele się działo w porcie w Brjanslaekur, gdy statek pocztowy nie kursował. W ten czwartek jednak tak się złożyło, że na kei stał nieznajomy, który patrzył, jak od południa zbliża się motorówka. Miał na sobie płaszcz przepasany w talii, był średniego wzrostu, szczupły, z wyraźną blizną na czole. Mrużył szare oczy, jakby nie był przyzwyczajony do światła, a wiatr mierzwił mu gęste czarne włosy. Pod jego nogami spoczywała podłużna metalowa skrzynia z rączkami po bokach.
Mężczyzna stał na nabrzeżu samotnie, a opodal, pod ścianą magazynu, siedziało dwóch tubylców z zainteresowaniem obserwujących te niespodziewane odwiedziny. Mała bagażówka wyjeżdżała z kei na drogę i po chwili znikła, a ciemny tuman kurzu, który wzbijała, przesuwał się na zachód.
Otoczenie było dla młodego człowieka obce. Patrzył z niepokojem na rozległą zatokę i odległe wysepki. Dwie wrony krążyły wysoko nad jego głową, kracząc od czasu do czasu. Nad taflą oceanu unosiło się kilka rozwrzeszczanych mew. Ten ptasi jazgot przywołał jego wspomnienia, ale nie były dobre, więc podświadomie uniósł dłonie do uszu i na chwilę zamknął oczy. Szybko jednak dotarło do niego, że nie da się w ten sposób odizolować od otoczenia, więc spróbował pozbyć się tych uczuć. Włożył dłonie głęboko do kieszeni płaszcza i zacisnął pięści.
Motorówka zbliżyła się do brzegu. Po chwili silnik wyłączono i jednostkę skierowano do nabrzeża. Mężczyzna na brzegu chwycił linę rzuconą z pokładu łódki i trzymał ją, podczas gdy dwaj pasażerowie motorówki gramolili się na ląd.
— Dzień dobry — powiedział ten z przodu. Krzepki jegomość po sześćdziesiątce, grubawy, rumiany, z białym kołnierzem zarostu na pucułowatej okrągłej twarzy. Nos miał mały i gruby. Był ubrany w wodery i pasiastą kamizelkę z wełny. Głowę nakrywał czarny kaszkiet.
— Jestem Ellidagrimur Einarsson, wójt gminy Flatey, mówią mi Grimur. Pan musisz być przedstawicielem prefekta z Patreksfjördur, co nie?
— Tak. Kjartan — odparł stojący na nabrzeżu i potrząsnął wyciągniętą dłonią wójta. Czuł, że jest gruba, a skóra szorstka, ale uścisk był silny i ciepły.
— A to jest Högni, nauczyciel naszej szkoły na Flatey i organista w naszym kościele — przedstawił wójt swego towarzysza, wysokiego i szczupłego mężczyznę w czystym granatowym kombinezonie i wysokich gumiakach. — Wiosną jest marynarzem na mojej łodzi przy połowach fok, a gdy nadchodzi czas, pomaga mi przy sianokosach — dodał na koniec prezentacji.
Högni także pewnie uścisnął Kjartanowi dłoń. Miał ogromne siwe wąsy schludnie przystrzyżone po bokach, a poza tym był gładko wygolony. Nauczyciel zdawał się być w podobnym wieku co jego towarzysz z motorówki, ale wyglądał młodziej. Jasną czapkę z daszkiem zsunął na kark.
Wójt przyjrzał się uważnie przedstawicielowi prefekta i wyciągnął tabakierę.
— Dopieroś pan zaczął robotę u prefekta, przyjacielu? — spytał i skierował tabakierę w stronę przybysza.
— Tak, przyjechałem do Patreksfjördur dopiero przedwczoraj na promie Skjaldbreid — odpowiedział Kjartan i podziękował gestem za tabakę.
— I od razu wysłali w delegację. — Wójt Grimur uśmiechnął się szelmowsko i podał tabakierę Högniemu.
— Tak, nie spodziewałem się takiego zadania. Miałem asystować w pracach biurowych, przy ogłaszaniu wyroków i tym podobnych rzeczach.
— To w takim razie nie jest posada na długo? — spytał Grimur.
— Nie, tylko do jesieni.
— A na urzędnika się pan kształciłeś?
— Na wiosnę skończyłem prawo, ale nie interesuje mnie kariera urzędnicza.
— A co?
— Może jesienią uda mi się dostać do jakiejś kancelarii. A tę robotę załatwił mi jeden z moich profesorów. W przyszłości wolałbym się skupić na prawie majątkowym, więc tu zdobędę dobre doświadczenie, zajmując się umowami najmu.
Wójt spojrzał na skrzynię leżącą u ich stóp.
— No to zostało nam tylko przerzucić skrzynkę na pokład i wsadzić do niej nieboszczyka. Ale najpierw wpadniemy do mojej Imby na Flatey i wrzucimy coś na ruszt. Jeśli dobrze ją znam, koło pierwszej będzie czekała z obiadem.
— Znaliście nieboszczyka? — spytał Kjartan. Miał nadzieję usłyszeć pozytywną odpowiedź, bo to by ułatwiło zadanie. Niestety, nadzieja okazała się płonna, bo Grimur odpowiedział:
— Nie, nie znaliśmy. Valdi z Domu na Skraju powiedział nam tylko, że z ojcem i synem znaleźli martwego człowieka na Ketilsey i nic więcej. Oni niespecjalnie jasno się wyrażają, zwłaszcza że jeden gada przez drugiego, a do tego wszystko powtarzają co najmniej dwa razy. Ale z tego, co zrozumiałem, to chłopina nie wyzionął ducha niedawno. Pewno to ofiara jakiegoś morskiego wypadku tej zimy, a zwłoki po prostu zniósł tam prąd. Wydaje mi się, że to tylko kości, które musimy poskładać. Chociaż powinniśmy być gotowi na wszystko. No i muszę to jeszcze spisać i ułożyć raport. Ale pan się na tym znasz lepiej.
Kjartan nie przypominał sobie, aby na studiach prawniczych omawiano takie działania, ale oczywiście był w stanie zapisać coś na kartce papieru. Mimowolnie sięgnął ręką do wewnętrznej kieszeni płaszcza i wyjął notatnik i długopis. Wypróbował długopis, bazgrząc coś na pustej kartce. Okazał się sprawny. Tubylcy przyglądali mu się z zainteresowaniem.
— Tak, dobrze. Napiszę raport — zgodził się Kjartan, nie bez skrępowania, i schował notes do kieszeni.
Obaj mieszkańcy Flatey zeszli na pokład motorówki i pomogli Kjartanowi umieścić w niej skrzynię. Na pokładzie znalazła się także nieduża teczka, a na koniec, uprzednio zwolniwszy cumę, i sam przedstawiciel prefektury. Högni przywiązał skrzynię do ławki starym sznurem, a w tym czasie Grimur za pomocą korby uruchomił silnik. Łódź była na wstecznym biegu, więc powoli zaczęła się cofać. Kiedy znalazła się na otwartych wodach, sternik zmienił bieg. Łódź ruszyła całą parą na południe.
W tę i we w tę przewracała karty wydanej przez Munksgaarda Flateyjarbok. Co chwilę zatrzymywała się i czytała na głos pojedyncze zdania. Na każdej stronie księgi znajdowała siępełnowymiarowa fotografia jednej strony manuskryptu — zdjęcie dokładnei wyraźne, mimo że brakowało kolorystyki oryginału. Papier był biały i dobrze zachowany.
Wreszcie zamknęła księgę, po czym otworzyła ją na pierwszychstronach i cichym, pewnym głosem, bez wahania zaczęła swoją opowieść.
— Flateyjarbok zaczyna się od swoistej zbieraniny. PieśniHyndli, opowieści o królu Sigurdzie Slefie, opowieści rodowe i tympodobne. Wszystkie te opowieści zostały napisanenajprawdopodobniej pod koniec powstawania księgi, a strony dokładano z przodu, kiedy manuskrypt już został oprawiony. Na stronie czwartejzaczyna się Saga Eryka Podróżnika, a następnie Saga króla Olafa Tryggvasona Wielkiego. Ów Olaf panował w Norwegii od 995 roku do 1000, a jego historia to jeden wielki epos, na któryskłada się bezlik sag i thatturów, jak choćby Saga wikingów jomskich, Saga Farerczyków, Saga mieszkańców Orkadów, Saga Grenlandczyków i wiele innych…
Nie wypłynęli jeszcze poza szkiery przy Brjanslaekur, gdy Högni przesunął się ku burcie i położył się na worku jutowym rozłożonym na kupie sieci. Naciągnął czapkę z daszkiem na oczy, skrzyżował ręce na piersiach i wyprostował nogi.
Kjartan siedział na ławce naprzeciwko Grimura zajętego sterem. Silnik głośno pracował, więc i rozmowa się rwała.
— To nie jest wygodne miejsce na sen — zauważył Kjartan, gdy tylko Högni zdążył się ułożyć.
— Chłopina jest zmęczony i lubi sobie poleżeć podczas rejsów — odparł Grimur. — Przy tak dobrej pogodzie wydłużają się nam dni pracy, a Högni na co dzień nie przywykł do ciężkiej harówki. Jest na garnuszku u mojej Imby i pomaga jej za to latem w robotach.
— Samotny jest?
— Tak, żona mu zmarła kilka lat temu. Nocuje w szkole, a dwa razy dziennie dostaje u nas posiłek.
Motorówka oddaliła się już znacznie od lądu. Podróż mijała bez przeszkód. Grimur w skupieniu pilnował trasy, bo wszędzie było blisko do szkierów i podwodnych skał.
Kjartan uważał, że powinien podtrzymywać rozmowę, ale nie miał pojęcia na jaki temat. Z uwagą obserwował zatokę. Cała była upstrzona wysepkami, dużymi i małymi.
— Nigdy jeszcze nie byłem na Breidafjördur — rzucił. — Pewno to prawda, że wysepek w zatoce jest niezliczone mnóstwo.
Grimur uśmiechnął się, gotów do konwersacji.
— Pewno nieprędko uda się je wszystkie policzyć — odparł. — Bo najpierw trzeba by zdecydować, co nazywamy wyspą. Jeśli uznamy, że wyspą jest oblewany przez morze podczas największego przypływu skrawek ziemi, na którym rośnie jakakolwiek roślinność, to może uda się je policzyć. W ten sposób w całej zatoce doliczono się około trzech tysięcy wysepek. Ale poza tym są jeszcze szkiery pozbawione roślinności, a tych nigdy nikomu nie udało się dokładnie policzyć i dlatego można uznać, że są niezliczone.
Kjartan skinął głową, udając zainteresowanie.
Grimur wskazał na wysepkę wystającą wysoko ponad taflę wody.
— Tu mamy Hergilsey, niedawno opustoszałą, nazwaną na cześć Hergilsa Hnapprassa. Czytałeś pan Sagę Gisliego?
— Tak, ale dość dawno temu — odparł Kjartan.
— Synem Hergilsa był Ingjald, gospodarz z Hergilsey. U niego się ukrywał, jak fama niesie, skazany na banicję Gisli Sursson. Kiedy Börk Gruby chciał zabić Ingjalda za ukrywanie banity, tak rzekł stary Ingjald. — Grimur wziął głęboki oddech, zmienił głos i donośnie zagrzmiał: — „Szaty mam marne i nie smuci mnie, że ich bardziej nie zedrę”. — Następnie uśmiechnął się i dodał: — Mieszkańcy Breidafjördur nie zwykli narzekać na drobiazgi.
Kjartan skinął głową i także usiłował się uśmiechnąć.
Grimur dalej pokazywał mu wysepki, mówił, jak się nazywają, i opowiadał ich historie. Na zachód leżał Oddbjarnarsker, wielki port rybacki, do którego w potrzebie ściągali ubodzy. Dalej Skeley, Langey, Feigsey i Syrey. Każda wyspa miała swoją opowieść.
Högni wybudził się z drzemki, przysunął się do nich i dorzucał do opowieści swoje trzy grosze. Kiedy na horyzoncie pojawiła się Flatey, powiedział:
— To było w okolicy Bożego Narodzenia, na przełomie wieków. Z lądu przybył statek z drewnem opałowym na sprzedaż na Flatey. Sześciu chłopa załogi. Po drodze rozszalała się nawałnica i pobłądzili. Udało im się dotrzeć do Feigsey, ale statek się popsuł.
Högni wskazał Kjartanowi Feigsey, po czym kontynuował:
— Wiele dni tam przebywali, bez jedzenia, zziębnięci, ale przecież dopóki widno było za dnia, widzieli, jak ludzie na Flatey chodzą między domami. W końcu ktoś usłyszał ich nawoływania i przypłynięto po nich. Wszyscy przeżyli, ale szeroko to komentowano, bo jedyne, co mieli do jedzenia, to trochę masła. A lata później w zatoce utonął zagraniczny statek. Ładunek stanowiły słupy telefoniczne i smar w beczkach. Ludzi udało się uratować, a i trochę towaru morze na brzeg wyrzuciło. Miejscowym nie smakowało zagraniczne masło, ale starczyło go na długo.
Grimur wybuchnął śmiechem, choć przecież nieraz musiał słyszeć tę opowieść, a być może był wśród tych, którzy raczyli się owym smarem.
Czas szybko minął na pogaduszkach i ani się obejrzeli, a już dopływali na miejsce.
Kjartan był bardzo zdumiony. W miarę zbliżania się do wyspy docierało do niego, jak wiele jest na niej domów. Najpierw w rozgrzanym powietrzu zamigotał kościół stojący w najwyższym miejscu wyspy, biały z czerwonym dachem. Potem stopniowo zaczęła się ukazywać cała osada. Słońce pobłyskiwało na kolorowych domach, w wielu miejscach wisiało pranie na sznurach.
Mijali niewielką wysepkę z wysokimi skałami, obsiadłymi od północy przez białe ptasie głowy, od południa zaś tworzącymi cichą zatokę zwróconą ku Flatey, i Grimur przytłumił silnik. Przesmyk między wyspami liczył nie więcej niż sto metrów.
— Mówimy na nią Hafnarey — wyjaśnił Grimur. — Naukowcy twierdzą, że to dawny krater. — Wciąż jeszcze musiał mówić podniesionym głosem, bo silnikowi łodzi wtórował pisk ptactwa.
Płynęli wolno przesmykiem Hafnarsund, zbliżając się do małego zużytego betonowego pomostu wychodzącego z osady w morze. Kilkoro dzieciaków przyglądało się im z naturalnym zainteresowaniem.
— To się nazywa pomost Eyjolfura. Nowe nabrzeże znajduje się przy chłodni, na południu wyspy — zauważył Grimur. Kierował motorówkę na unoszącą się na wodach przesmyku boję i kiedy przepływali obok, chwycił boję krótkim bosakiem. Högni przyczepił ją do rufy, po czym przeszedł na dziób, by czuwać w gotowości, gdy łódka dopłynie do pomostu. Kjartan usiadł na ławce obok skrzyni. Chętnie by pomógł, ale obaj towarzysze najwyraźniej świetnie radzili sobie sami, więc tylko by przeszkadzał. Högni wskoczył z cumą na betonowe schodki prowadzące na pomost. Przytrzymywał łódkę, podczas gdy Kjartan i Grimur gramolili się do niego na górę. Potem popuścił cumę i mocowanie boi odciągnęło łódkę od lądu.
Wiążąc cumę, nauczyciel upomniał dzieciaki:
— Stanowczo zabraniam wam wchodzić na łódkę. — I dodał tytułem wyjaśnienia: — Wójt Grimur wsadzi was do więzienia, jak nie posłuchacie.
Na takie dictum dzieci cofnęły się nieco i zaczęły się naradzać. Drogę między nimi utorował sobie niski, ale krępy dorosły w czarnym garniturze, czarnym kapeluszu i z posrebrzaną laską w ręce, który przywitał Kjartana.
— Thormodur Krakur, zbieracz pierza i kościelny — przedstawił się wysokim głosem, wspinając się na palce i kiwając w przód i w tył.
— Jestem Kjartan… przedstawiciel prefekta — powiedział przyjezdny z wahaniem.
Thormodur Krakur skłonił się głęboko.
— Witaj w gminie Flatey, dobry człowieku i władzo. Wprawdzie okazja nie jest wesoła, ale my, wyspiarze, zawsze cieszymy się na odwiedziny wysokiego przedstawiciela władzy.
— Dziękuję bardzo — wtrącił Kjartan i wbił wzrok w wyświechtany order dyndający na przetartej niebieskiej wstędze u klapy kościelnego.
Thormodur Krakur ciągnął dalej swoją mowę, ściszywszy nieco głos.
— Kościół stoi przed wami oczywiście otworem, kiedy wrócicie tu z nieboszczykiem. Przyprowadzę swój wózek po trumnę, jak ją dowieziecie. A nasz pastor wygłosi coś stosownego.
— Tak… Dziękuję — wtrącił Kjartan. O tej stronie postępowania w ogóle nie pomyślał. Postawiono przed nim jedynie zadanie przetransportowania ciała z wyspy i nadania do Reykjaviku statkiem pocztowym, którego spodziewano się za dwa dni. Oraz napisania raportu. Na tym jego rola miała się zakończyć.
— A nie można załatwić auta do przewiezienia trumny? — zapytał wójta.
— Chyba żeby ciężarówkę z chłodni, ale tej wiosny jeszcze nie udało się jej uruchomić. Wózek Krakura w zupełności się nada — odparł Grimur.
Kościelny wspiął się na palce i zapiszczał:
— Tak, zawsze wykorzystujemy mój wózek w czasie pogrzebów tu na Flatey.
— No dobrze — zgodził się Kjartan. — Dziękuję, że pan o tym pomyślał.
Grimur niecierpliwie przestępował z nogi na nogę.
— Obiad u mojej Imby gotowy — rzekł wreszcie. — Nie każmy jej czekać.
Ruszyli przez osadę. Thormodur Krakur kroczył na przedzie. Laskę zarzucił na ramię niczym karabin i machał ręką do taktu z marszowym krokiem. Przy kilku domach pojawiły się kobiety, które niby to doglądały suszącego się prania, ale z zaciekawieniem obserwowały przechodzących obok mężczyzn. Thormodur Krakur piskliwym głosem opisywał Kjartanowi tutejsze miejsca, wymachując wolną ręką.
— Tam jest pakowalnia, a tam poczta i telefon, tam zaś kooperatywa kupiecka — grzmiał. — A tu mieszka błogosławiony nasz pastor, wielebny Hannes, a tam syn Gudjona rozwiesza foczą skórę.
Mijali szopę. Na jej frontonie wisiały trzy focze skóry zwrócone sierścią ku ścianie. Młody człowiek przybijał czwartą.
— A tam jest zatoczka Vogur i falochron zbudowany za srebrniki. — Thormodur Krakur wskazał długi ciąg kamieni zamykający płytką zatoczkę. Dołączył do nich czarny pies z podkręconym ogonem, a kilka kur różnej barwy uciekło z ulicy, głośno gdacząc.
— Tam u góry stoi nasz kościół i cmentarz, a za kościołem najstarsza biblioteka w kraju. Nie jest szczególnie wielka, ale można w niej znaleźć wyjątkowej rzadkości okazy, jeśli dobrze poszukać. Nawet doskonałą kopię samej Flateyjarbok, najsłynniejszej księgi w historii północy, Codex Flateyensis, powieloną i oprawioną w Kopenhadze przez Munksgaarda, dostarczoną do flatejskiej biblioteki uroczyście przy okazji setnej rocznicy diecezji gminy Flatey.
Dom wójta był pomalowany na biało, miał zielony dach. Stał na zboczu nad osadą. Na białej tabliczce nad drzwiami widniały czarne litery układające się w nazwę Bakki. Thormodur Krakur odprowadził ich do drzwi, gdzie zdjął kapelusz i pożegnał się z nimi uściskiem dłoni.
— Służę pomocą, kiedy wrócicie — powiedział na koniec i wspiął się na palce. Potem obrócił się na pięcie i z godnością zszedł ze zbocza do osady.
Kjartan popatrzył za nim.
— Kościelny zawsze tak się ubiera? — spytał Grimura.
— Nie. Tylko wtedy, kiedy jest msza i podczas powitania osobistości — odparł wójt.
— To uważa mnie za osobistość? Bo mszy dzisiaj raczej nie będzie — zauważył zakłopotany przybysz.
Grimur roześmiał się.
— Tak, przyjacielu. Krakur ma duży szacunek dla wszelkiej władzy, zwłaszcza prefektury.
— A co oznacza medal, który nosi w klapie?
— To medal pamiątkowy z uroczystości tysiąclecia Althingu w 1930 roku. Mój Krakur dostał go za przygotowanie pierza do królewskiej kołdry — wyjaśnił Grimur.
— Trzeba chłopu przyznać — wtrącił Högni — że lepiej drze pierze niż inni.
Gospodyni powitała ich w drzwiach i zaprosiła do środka. Stół nakryto dla trzech osób.
— Na imię mam Ingibjörg. Mam nadzieję, że dobrze będzie panu u nas — odpowiedziała, kiedy Kjartan się przywitał i przedstawił. Krępawa kobieta miała wyraźne znamię na prawym policzku. Nosiła tradycyjny islandzki strój, który przepasała pasiastym fartuchem.
— Spodziewam się, że pan jada świeżą fokę, co? — spytał Grimur, zajmując miejsce.
Kjartan pełen wątpliwości patrzył na kilka czarnych tłustych kawałków mięsa dymiących na półmisku.
— Tak, może. Trochę — odpowiedział po chwili.
Högni również usiadł, więc wyglądało na to, że przy stole nie przygotowano miejsca dla gospodyni. Postawiła na blacie szklanki i dzbanek z wodą.
— Kiedy odławiamy młode, często jadamy focze mięso — rzucił Grimur i nałożył sobie solidny kawałek mięsa. — A do niego kartofle, jeśli akurat są.
Kjartan odkroił troszkę z jednego kawałka i przełożył na talerz. Potem sięgnął po kartofel.
Gospodyni przyniosła niewielki rondelek, w którym coś bulgotało.
— A oto i sadło. Dobrze nim okrasić — rzucił Grimur.
Kjartan posmakował mięsa i dokończył kartofel. Högni przyglądał mu się z zainteresowaniem, po czym odezwał się z pełnymi ustami:
— Kiedyś znałem człowieka, który nie jadał foczyny i kormoranów też nie, ale co jest najdziwniejsze, jadał kury i mu smakowały.
Wrócił do jedzenia, a opanował tę sztukę tak, że nic nie brudziło mu dostojnych wąsów.
Gospodyni przyglądała się ucztującym przez drzwi kuchenne.
— Nie smakuje panu, przyjacielu? — spytała serdecznie, kiedy straciła nadzieję, że Kjartan jeszcze coś zje.
— Nie mam apetytu po rejsie — odpowiedział i napił się wody, ale jej smak wydał mu się dość dziwny.
— Biedactwo! Zobaczę, czy nie mam czegoś, co łatwiej znajdzie drogę do żołądka po chorobie morskiej. — Zniknęła w kuchni.
Grimur wskazał zachodnie okno w jadalni.
— O, tam na wyspie znajduje się dom lekarza. Lekarzem jest kobieta imieniem Johanna. Mieszka ze swoim ojcem, starym i zniedołężniałym, ale bardzo światłym. Podobno rak go wykańcza, biedaka. Niektórzy powiadają, że przyjechał tu umrzeć. Mógł trafić gorzej. Chcę powiedzieć, że stąd niedaleko jest do nieba. Nasza Johanna jest troszkę takim odludkiem, ale doskonale leczy. Dalej za domem lekarki jest chłodnia. Ale stąd jej nie widać. Potem jest Dom na Skraju. To ostatni dom z torfu na wyspie. Mieszkają w nim ci, co znaleźli ciało. Żadnej innej gospodarki nie prowadzą poza przydomowym ogródkiem, ale wykorzystują Ketilsey i okoliczne szkiery. To straszna robota, daleko, a jaj niedużo. Ale trochę fok złowią, no i zdarzy się czasem maskonur. Trochę też wędkują i dorywczo zatrudniają się w chłodni, jak jest robota.
Na chwilę panowie skupili się na jedzeniu, a potem weszła Ingibjörg i postawiła przed Kjartanem talerz z zupą.
— Resztka zupy mięsnej z wczoraj. Mam nadzieję, że lepiej panu zasmakuje.
Kjartan spróbował. Rzeczywiście, smakowała trochę lepiej niż foka.
— W tej chwili na wyspie mieszka niecałe sześćdziesiąt osób — ponownie odezwał się Grimur. — Ale ludzi ubywa. Zostali głównie starcy. Ilu miałeś uczniów w tym roku w szkole, Högni?
Kjartan czuł, że wójt doskonale wie, ile dzieci chodziło do szkoły i jak każde z nich się nazywa, a i o ich rodzicach wie więcej niż one same. Chodziło tylko o to, żeby wciągnąć nauczyciela do rozmowy.
— Piętnaścioro, ale część z nich pochodziła z innych wysp — odparł sumiennie Högni.
— I wyjeżdżają, jak tylko nadarzy się okazja — kontynuował Grimur. — W obecnej sytuacji nie ma tu nic do roboty dla młodych. Połowy marne, chłodnia nigdy na poważnie nie ruszyła. W ciągu ostatnich osiemnastu lat siedemnaście wysp opustoszało. Zamieszkanych obecnie jest tylko osiem.
— A z jakiego powodu? — spytał Kjartan.
— Powód jest prosty. Ziemia na tutejszych wyspach jest wyjątkowo wymagająca, gdyby chcieć żyć tylko z jej uprawy. Młodzi nie godzą się na to, żeby robić za parobków u bogatych. Chcą pieniędzy, chcą mieć własne domy. Ale rodacy jeszcze kiedyś docenią te wyspy. Mając nowe maszyny rolnicze, dobre łodzie, można dobrze wykorzystać tutejsze bogactwa i nowe pokolenia to zrozumieją. Na Flatey powstanie pełna szkoła z internatem dla dzieci. Na wyspach staną nowe, solidne domy i rodziny solidarnie korzystać będą z darów tej ziemi. Te regiony, gdzie latem udaje się zgromadzić koło siedemdziesięciu foczych skór, zawsze będą należały do najlepszych w tym kraju. I jeszcze będzie tak, że edredon, foka pospolita i inne dzikie zwierzęta jadalne zostaną udomowione i zasilą hodowle. Gospodarze hodować będą świnie, uprawiać rolę i wyprawiać skóry. W każdym gospodarstwie będzie porządna łódź. Gdyby zimą lody uniemożliwiały żeglugę, na Flatey stacjonować będzie helikopter. Dla turystów powstanie hotel. Rozkwitnie handel i w siłę urośnie kooperatywa kupiecka. Płody rolne eksportowane będą za granicę, wełniana odzież osiągnie wysokie ceny w zimnych państwach, mięso kupią w głodujących krajach, ryby także. Za kilka lat to tu właśnie będzie przyszłość dla młodych gospodarzy. Narodu nie stać, by tak znakomite ziemie leżały odłogiem, przyjacielu.
Grimur spojrzał w talerz i skrzywił się.
— Najgorsze z foczyną jest to, że sadło stygnie, kiedy człowiek się zagada — rzucił i wstał z miejsca. — Wtedy trzeba postawić talerz na kuchence i troszkę je roztopić. — Zniknął w kuchni z talerzem w dłoniach.
Högni był już syty i z ciekawością przyglądał się Kjartanowi.
— Skąd pan pochodzi? — spytał.
— Z Reykjaviku, ze wschodniej części — odpowiedział Kjartan skromnie.
— Po mieczu i po kądzieli?
— Tak. Z Reykjaviku i po mieczu, i po kądzieli.
— A ile pan ma lat?
— Trzydzieści dwa.
— To późno rozpoczął pan studia prawnicze?
— Tak.
— A dlaczego pan to tak odkładał? Brak środków może?
— Można tak powiedzieć.
— Czyli zarobił pan sobie na studia przed ich rozpoczęciem?
— Można tak powiedzieć.
— A gdzie pan pracował?
Kjartan zawahał się, nim odpowiedział, i w tym czasie wrócił Grimur z talerzem, a sadło aż skwierczało na kawałku mięsa.
— Cóż za delikatesy — mlasnął. — A jak zupa? Rozgrzewa żołądek? — spytał Kjartana.
— Tak, dziękuję.
— To dobrze. Może pan zamieszkać u nas na stryszku, dopóki nie skończy pan tej sprawy. Moja Imba dopilnuje, żeby pan nie umarł z głodu.
— …Ten zbiórthatturów i opowieści charakteryzował islandzkąkulturę w XIV wieku. Twórcy chcieli zgromadzić w jednej księdze podobny materiał z różnych stron, posegregować i porównaćopowieści na temat tych samych królów. I tak powstała wyczerpująca relacja, mniej więcej w porządku chronologicznym, tyle żestyl poszczególnych opowieści był dość odmienny. Zresztą możechodziło o to, by zebrać jak najwięcej opowieści, a nie o to, by ułożyć je w zwartą całość. Można powiedzieć, że Flateyjarbok jestponiekąd pozbawiona formy, jeśli porównać ją choćby do Heimskringli Snorriego Sturlusona, która traktuje o podobnych tematach. Ale dzięki temu dążeniu do zebrania jak największej ilości źródeł we Flateyjarbok mamy szereg opowieści, których gdzie indziej na skórze się nie znajdzie, wiele thatturów i podań. Po Sadze Olafa Tryggvasona następują: Saga Olafa Świętego, Saga Sverrira Sigurdssona, Saga Hakona Starego i wiele innych.Na końcu księgi mamy zaś kronikę stworzenia świata i całą jego historię aż do dnia, w którym ją spisano…
Po skończonym obiedzie w domu wójta Flatey gospodyni postawiła na stole dzbanek z kawą. Domownicy nalali dymiącego płynu do pustych szklanek po wodzie, po czym raczyli się tabaką. Kjartan także nalał sobie kawy do szklanki, ale podziękował za cukier i mleko proponowane przez Ingibjörg. Mężczyźni siorbali gorącą kawę, wzdychali i bekali.
— Znałem kiedyś człowieka — odezwał się Högni — który powiadał, że kawa to dar od Boga w nagrodę za długi dzień pracy. Ja jednak zawsze uważałem, że Wszechmogący nie musi wynagradzać człowiekowi, że ten może na siebie pracować. Ale kropelka kawy ożywia i Bogu niech będą za to dzięki.
Kjartan z aprobatą skinął głową.
— No, teraz to człowiek wszystkiego jest w stanie dokonać — zauważył Grimur, poklepał się po brzuchu i dopił kawę. — Duchy i zjawy unikają zmagań z pełnym żołądkiem — dodał.
Högni się roześmiał.
— To dopiero filozofia godna wójta — rzekł. — Bez przesady.
Potem wstali od stołu i wyszli do Grimurowej obory po dwie łopaty. Kjartan dziwił się, po co im one.
— Przecież człowiek nie weźmie gołą ręką trupa, który przeleżał całą zimę. W każdym razie nie tak zaraz po obiedzie — odpowiedział mu Grimur i używając garści trawy zerwanej pod ścianą obory, starł z łopaty resztki łajna.
Kjartan zszedł za mężczyznami niosącymi łopaty na ramionach do osady i dalej na pomost. Högni przyciągnął łódkę. Wskoczyli do niej. Grimur odwiązał boję i uruchomił silnik. Ruszyli, kierując się na zachód.
Wójt pokazał Kjartanowi latarnię morską na Flatey stojącą na nieodległym szkierze, a niebawem ukazał się Dom na Skraju, najbardziej na zachód wysunięta chałupa, na poły wkopana w zbocze góry, tuż nad poziomem morza. Niewielka ogrodzona działeczka przy domu najwyraźniej niedawno została przekopana i na ciemnobrązowej ziemi widać było świeże grządki. Na brzegu siedział na kamieniu młody chłopak, który się im przyglądał.
— O, tam siedzi mały Nonni — zauważył Grimur. — Jest równie dziwny jak ojciec i dziadek. Chodził do ciebie do szkoły, Högni, prawda?
— I nawet mógłby się czegoś nauczyć, gdyby nie skupiał się każdorazowo na jednym przedmiocie. Całymi dniami potrafił zastanawiać się nad jedną stroną podręcznika do przyrody, ale wtedy nie dało się z nim rozmawiać o niczym innym. A w następnym tygodniu skupiał się na astronomii. Ale czytać już niezgorzej potrafi i trochę rachuje.
Högni spojrzał w stronę lądu.
— Tata Nonniego, Valdi, też jest niezłym dziwakiem — kontynuował. — Stale zapisuje w zeszytach jakieś niepotrzebności. Opisy pogody, kto przyjeżdża i odpływa statkiem pocztowym, kto był na mszy, a kogo brakowało. No i myślę, że stary, Jon Ferdinand, dziecinnieje. I bardzo źle słyszy. Żona Valdiego, Thora, już całkiem miała dość tego gospodarowania na nieużytkach. Wyjechała za pracą przy budowie dróg i nigdy tu nie przyjeżdża. Wysyła im po prostu pieniądze, żeby kupowali Nonniemu mleko i coś na grzbiet.
Kjartan zauważył, że chłopak podniósł do oczu coś błyszczącego i w ten sposób ich obserwował, po czym zerwał się nagle i pobiegł do chałupy. I zniknął.
Za chwilę ukazały się nowe nabrzeże i chłodnia. Przy pirsie stały trzy otwarte motorówki i jedna z kabiną. Najmniejsza z łódek była czarna, pozostałe białe.
— Ostatnio rybakom nie udało się nic złowić — oznajmił Grimur. — A dziś rano nie chciało im się płynąć.
— Na paliwo nie mają — usprawiedliwił ich Högni. — Ciekawe, czy jeszcze dadzą im na zeszyt?
— To niech wypływają na żaglach — powiedział Grimur. — Przecież panowie z Domu na Skraju to jeszcze potrafią. Mogą postawić na łódce maszt i wciągnąć żagiel, jeśli nie stać ich na paliwo. Ich łódka to ta czarna. Kruk się nazywa.
— Tak, żeglować to oni potrafią — przyznał Högni. — Stary Jon Ferdinand był jednym z najsolidniejszych szyprów w zatoce, dawniej, kiedy był jeszcze w sile wieku. Niewielu potrafiło tak jak on prowadzić łódkę pod żaglami. Przy dobrym wietrze normalnie jakby kaczki łodzią puszczał. Któregoś razu wysłali go na dużej łodzi po robotników do Kroksfjardarnes. W drodze powrotnej wiał ostry południowo-wschodni wiatr w żagiel, a przypłynął na Flatey w cztery godziny. Wprawdzie z prądem, ale niewielu po nim potrafiło tego dokonać.
Po chwili minęli już ostatnie szkiery w pobliżu Flatey i skierowali się na południe, ku wyspom, które pozostawały niewidoczne.
Kjartan bał się przybycia na miejsce. Widział już kiedyś nieboszczyka, ale nie uważał tego za miłe wspomnienie. A zadanie, które ich czekało, było pewno jeszcze mniej miłe. Usiłował jednak okazywać zainteresowanie, kiedy Grimur opowiadał mu o punktach orientacyjnych po drodze — wyspach, szkierach i górach w oddali. Wyspy Svefneyjar na lewej burcie, góra Klofningur na lądzie przed dziobem.
Kiedy zbliżali się do Ketilsey, w powietrze wzbiła się z krzykiem mewa siodłata. Morze zakotłowało się pod skałami, gdy foki dały nura pod wodę.
— Taki mają układ — wyjaśnił Grimur. — Mewa siodłata czuwa nad fokami, kiedy drzemią na skałach. W zamian za to dostaje żarcie, kiedy te polują. Najbardziej lubi wątrobę.
— …Kiedy te wiekowe opowieści zapisano na skórze, była to tylko jedna wersja z wielu. Wcześniej żyły one w przekazach ustnych i innych, starszych rękopisach. Każde pokolenie traktowało je poswojemu. Gdy byłam dzieckiem, ojciec opowiadał mi sagi z tejksięgi jak bajki. I ja sama potem zaczęłam opowiadać moje ulubione historie na swój sposób…
Ketilsey nie jest dużą wyspą, ale niełatwo odnaleźli zwłoki. Przeszli całą wyspę wzdłuż brzegu, po czym weszli nieco wyżej. Wójtowi i nauczycielowi znudziły się te poszukiwania.
— Trzeba było zabrać ze sobą Valdiego, toby nas doprowadził na miejsce — powiedział Högni.
Grimur nie był do tego przekonany.
— To wtedy i stary by chciał z nami płynąć. I pewno chłopak. Oni zawsze muszą być razem.
Zdjął kaszkiet i czerwoną chustką otarł pot z czoła.
— To on nie powiedział, gdzie mamy szukać? — spytał Kjartan.
— Nie, do diabła. Myślałem, że umrzyk leży tu na brzegu w miejscu, gdzieśmy przybili, i że trafimy na niego po zapachu — odpowiedział Grimur.
— A może znowu morze go zabrało? — zastanawiał się Kjartan.
Grimur potrząsnął głową.
— Nie. Prąd tu jest słaby, a fala ani trochę większa, niż kiedy go znaleźli.
Högni patrzył poirytowany na kilka mew siodłatych krążących nad nimi.
— Pewno cholerne mewy go już oskubały — zauważył.
To Kjartan omal nie wywrócił się o zwłoki, gdy zapuścił się między kilka skał. Kolor zielonej kurtki zlewał się z trawą, kaptur był naciągnięty na czaszkę, tak że ledwo było widać nagie kości. Spodnie i buty kryły dolne partie ciała. Smród zgnilizny unosił się w powietrzu, a nad zwłokami krążył rój much.
— Tu jest! — krzyknął Kjartan głosem, w którym nie rozpoznał własnego.
Tamci szybko zjawili się przy nim. Wójt pierwszy.
— Niepiękny tu fetor — rzucił Grimur i zakaszlał.
— Czyli że jednak był tu na górze — powiedział Högni, rozejrzawszy się wokół. — Tej zimy morze musiało szaleć jak diabli, skoro aż tu go wyrzuciło.
— Nie ma takiej możliwości — stwierdził Grimur. — Tu na górze nie ma niczego, co by morze wyrzuciło. Najbliższy kawałek drewna i wodorosty są trzydzieści sążni pod nami.
Högni zdawał się zdumiony.
— Czy to możliwe, że… — więcej nie powiedział.
Grimur rozejrzał się dookoła.
— Tak, musiał jeszcze żyć, kiedy znalazł się na tej wyspie.
Przyglądał się chwilę mężczyźnie, a potem ruszył zbadać okolicę.
— Patrzcie — zawołał. Högni i Kjartan spojrzeli w kierunku, w którym wskazał.
Jedna ze skał nachylona była do przodu i stało tam kilka opartych o nią wyrzuconych przez morze kawałków drewna. Na tych deskach ułożono kamienie i wodorosty i w ten sposób powstało coś na kształt szałasu. Jeden człowiek był w stanie się tam wślizgnąć i schronić na leżąco.
— To na pewno on zbudował po tym, jak się tu znalazł. Panowie z Domu na Skraju raczej nie wznieśliby czegoś takiego.
— A nie mógł jakoś dać znać o sobie? — zastanawiał się Kjartan. Przykro było pomyśleć, że człowiek przebywał tu jakiś czas, może w środku zimy.
— Nie — odpowiedział Grimur. — Trudno by mu było dać znać o sobie, nie mając nic na rozpałkę. Szlak promu zatokowego przebiega o wiele dalej na zachód, a do najbliższych zabudowań jest kawał drogi. Ryby tu nigdy nie biorą, więc nikt się tu nie pojawia od chwili, gdy mieszkańcy Domu na Skraju oczyszczą gniazda z pierza, do momentu, gdy zaczną ruszać na połów fok. W międzyczasie nikt się tu nie zapuszcza.
— To znaczy, że umarł z głodu? — spytał Kjartan.
— Tak. I zamarzł. Nie był w stanie utrzymać temperatury ciała, jeśli nie miał ognia. Zwłaszcza jeżeli mokry wyszedł na brzeg.
— Ale jak, na Boga, mógł dostać się aż tutaj? — zastanawiał się Högni. — Tu nie ma żadnej łajby, na której by przybył. Żaden szlak żeglowny tędy nie wiedzie, więc raczej nie wypadł za burtę jakiejś jednostki.
Grimur i na to miał odpowiedź.
— Prawdopodobnie przybył na łódce, którą potem stracił. Podobne rzeczy się zdarzają.
— Byłoby głośno, gdyby w zatoce zaginął człowiek, a razem z nim łódka — zauważył Högni.
— Chyba że on nie jest stąd — odparł Grimur.
— To nie ma znaczenia. Poszukiwaliby go — przekonywał Högni.
— Zimą rozbijały się tu jednostki z zachodnich rubieży. Kilku uznano za zaginionych. Może jednemu z nich udało się dostać do szalupy ratunkowej i zdryfował z prądem aż tutaj.
— A szalupa?
— Może ją jakoś stracił.
— Nie. — Högni nie był w stanie się zgodzić. Uklęknął przy zwłokach i przyjrzał się resztkom ubrania. — To nie jest rybak. Spójrz na buty. To takie traktory do chodzenia po górach. Skórzane.
— No tak — zgodził się Grimur. — Trzeba to lepiej zbadać. Włóżmy go do skrzynki i wracajmy na Flatey.
Poszli po skrzynię i położyli ją na boku obok zwłok. Następnie Grimur i Högni za pomocą łopat wepchnęli do niej szczątki, podczas gdy Kjartan ją podtrzymywał. Potem postawili skrzynię na dnie, a zwłoki przekręciły się na brzuch. Torf i trawa pod ciałem okazały się żółte i zwiędłe, nie licząc oczywiście larw much, od których się tam roiło.
— Przewrócimy go na plecy w skrzyni? — rzucił Kjartan.
— Nie — odparł Grimur. — Jemu pewno wszystko jedno, jak leży. Zresztą to niedaleko.
Wyciągnął z kieszeni fiolkę, odkręcił kapsel i wlał zawartość do trumny.
— Dostałem to od lekarza — wyjaśnił. — Niszczy zarazki i przy okazji zabija muchy i robactwo.
Dokręcili wieko skrzyni, które było uszczelnione, więc pojemnik nie przepuszczał powietrza.
Kawałek po kawałku przeszukali wyspę, próbując znaleźć jakieś ślady obecności człowieka. Na skrawku trawy w najwyższym punkcie wyspy ułożono płaskie kamienie w taki sposób, że wyraźnie tworzyły napis „SOS”. Każda litera miała jakieś trzy metry długości. Koło schronienia pod skałą znaleźli otwarty plastikowy pojemnik, a w nim odrobinę wody i kilka połamanych muszelek. W prowizorycznym szałasie natomiast nie znaleźli niczego. Obejrzeli wszystkie możliwe skały na wypadek, gdyby nieboszczyk wyrył w nich jakieś informacje, ale nie trafili na nic, co mogło zostać napisane przez człowieka. Na płaskiej skale spoczywało wiele małych kamyków i niewykluczone, że układały się w jakieś litery, ale siły natury je porozrzucały. Jednak Kjartan przeniósł ten układ na kartkę, tak dokładnie jak tylko potrafił. W miejscach, gdzie obraz zdawał się wypaczony, poprzesuwał lekko kamienie, usiłując stworzyć słowo.
Grimur i Högni przyglądali się zaciekawieni.
— „Żywe”? Czy na tych wysepkach oznacza to coś szczególnego? — zapytał Kjartan.
— Nie — zaprzeczył Högni. — Ale w Hvallatrar mają buhaja, co się wabi Żywy. Byczka nazwali tak po tym, jak się znalazł na szkierze zalanym przez wody przypływu. Musiał płynąć, żeby ocalić życie. Daleko miał do lądu i pewno by się nie uratował, ale akurat płynęli tamtędy ludziska na bal na Flatey. Najpierw myśleli, że to płynąca foka, ale wtedy byczek postawił uszy. Tu, w Breidafjördur, nikt nigdy nie widział foki z uszami, więc szybko wciągnęli cielaka do łodzi. Popłynął z nimi na Flatey i tam go trzymali w oborze, dopóki nie doszedł do siebie po tych nieszczęściach.
Grimur i Högni poszli po skrzynię i przynieśli ją na pokład. Odbili od wyspy, kierując się w stronę Flatey.
— Czy coś takiego wydarzyło się już wcześniej na tych wyspach? — spytał Kjartan, kiedy Högni sznurkiem przywiązywał skrzynię do ławek.
— Istnieją opowieści o ludziach, których znajdowano zamarzniętych na wyspach na długo po katastrofach morskich, do jakich dochodziło — odparł Högni. — Ale tamtych uznawano za zaginionych razem z łodzią i pozostałymi członkami załogi. Ten zaś był na wyspie i nikt nie miał pojęcia, że coś jest nie tak. Nigdy o czymś takim na wodach tej zatoki nie słyszałem.
Choć skrzynia została szczelnie zamknięta, Kjartan przez całą drogę powrotną czuł zapach śmierci. Poważnie cierpiał na chorobę morską i mimo niewielkiej fali cały czas wymiotował za burtę. Mieszkańcy Flatey natomiast niezwykle często niuchali tabakę.
— …W ostatnich dekadach XIV wieku w Vididalstundze na terenie dzisiejszej prefektury Hunavatnssysla mieszkał bogaty gospodarz Jon Hakonarson. My, żyjący dziś, wiemy niestety bardzoniewiele na temat tego gospodarza i gdyby ów gospodarz nie wpadłna pomysł przygotowania tej królewskiej księgi, później nazwanej Flateyjarbok, już dawno zostałby zapomniany. Spisanie manuskryptu zajęło wiele lat, ale większość została ukończona w roku 1387. W kolejnych latach dodano co nieco, a kronika kończącaksięgę pochodzi z 1394 roku…
…Nie da się zgadnąć, co kazało gospodarzowi Jonowi Hakonarsonowi dać te sagi do spisania, może rękopis miał byćpodarunkiem dla młodego człowieka, który w owym czasie przejmowałster rządów w królestwie norweskim, a był imiennikiem dwóchkrólów na długo przed nim noszących imię Olaf. Był trzecim królemNorwegii o tym imieniu, stąd oczywiście wiele się po jego panowaniu spodziewano. Skórzana księga była prawdziwym cacuszkiem i pewno znalazłaby poczesne miejsce w królewskich pałacach. Jednakżeów Olaf zmarł lub raczej przepadł w Danii mniejwięcej w tym czasie, kiedy księga była na ukończeniu. Wraz z nimwygasła norweskadynastia wywodząca się od Haralda Pięknowłosego. Matka Olafa,Margret Valdimarsdottir, przejęła berło i panowała do 1412 roku…
Dochodziła siódma wieczór, gdy Grimur podpłynął pod przystań Eyjolfura na wyspie Flatey. Na brzegu czekał już Thormodur Krakur miętolący kapelusz w rękach. Obok stał wózek na wielkich drewnianych kołach, a dalej pastor w sutannie z księgą psalmów w ręku. Poza nimi nie było żywej duszy. Gromadka dzieci, tak widoczna wcześniej, gdzieś zniknęła. W oknach nie było zaciekawionych twarzy. Osada zdawała się wyludniona.
Kjartan był wstrząśnięty.
— Gdzie się wszyscy podziali? — spytał Grimura. — Tu ludzie jedzą kolację o tej samej godzinie czy jak?
Grimur rozejrzał się po osadzie.
— Nie, nie mamy tu takiego zwyczaju. Ale ludzie czują jakiś lęk w związku z tym wydarzeniem. U nas śmierć ma dużą siłę przyciągania i ludzie wolą się odwrócić.
— To znaczy, że zamykają się w domach? — dociekał Kjartan.
— Dorosłych nie interesuje ten nasz transport, a dzieciakom zabrania się wyjść z domu, żeby nie stroiły sobie z tego niestosownych żartów — odpowiedział wójt poważnie.
Högni przycumował łódkę, a Grimur i Kjartan ostrożnie wnieśli skrzynię po schodkach i położyli na wózku.
Pastor liczył sobie koło siedemdziesiątki, był łysy, z długimi bokobrodami i w okrągłych okularach, i wyglądał posępnie. Ukłonił się w ich stronę i wymamrotał nad skrzynią coś, czego Kjartan ani wyraźnie nie dosłyszał, ani nie zrozumiał. Następnie skinieniem głowy wielebny dał znak Thormodurowi Krakurowi, a ten włożył na głowę kapelusz i pociągnął wózek. Zaraz też Grimur i Högni zaczęli go pchać. Za nimi szedł wielebny i wreszcie Kjartan.
Droga prowadziła pod górę, ale nie stanowiło to jakiegoś utrudnienia, bo ładunek okazał się lekki. Thormodur Krakur był najwyraźniej silny i samotne ciągnięcie wózka nie sprawiało mu kłopotów. Pozostali dwaj pchali go jednak dla pozorów. Szli powolnym, dostojnym krokiem, a koła wózka cichym piskiem wtórowały do taktu. Odległość nie była duża, ale Kjartan odniósł wrażenie, że dotarcie do celu zajęło im wieczność.