Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
43 osoby interesują się tą książką
Pałac prezydencki jest jak dwór, żyje swoim własnym życiem, oderwanym od zewnętrznej rzeczywistości. W pałacu dzieją się rzeczy ludzkie, nie tylko urzędowe.
Pałac prezydencki to prawdopodobnie najbardziej zamknięte środowisko w Polsce. Nie ma tu ludzi przypadkowych, nie ma niewiernych, nie ma niesprawdzonych. To środowisko, które doskonale odcina swojego pryncypała od rzeczywistości i sprawia, że staje się on politykiem obracającym się wyłącznie wśród swoich. I traci kontakt z rzeczywistością.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 196
Rozdział I
Straszny pałac
Nie ma drugiego tak zamkniętego miejsca jak gmach przy Krakowskim Przedmieściu. Żaden inny urząd w Polsce nie odcina od rzeczywistości aż tak. Prezydent przez pięć albo i dziesięć lat nawet mleka sam nie kupuje. Wszystko, czym żyje, to pałacowe gierki, dramy między ministrami, polityczne warcaby i konflikty wewnątrz dworu. Zamiast zajmować się rzeczami wagi państwowej, oddaje się kwestiom wagi dworskiej.
Wczasie rozmów z kolejnymi urzędnikami, ministrami, politykami i oficerami BOR usłyszałam kilka bardzo mocnych obyczajowych historii. Długo zastanawiałam się, czy w ogóle jest sens je przytaczać, ale w pewien sposób oddają one to, co mówili od początku moi rozmówcy. Pałac prezydencki jest jak dwór, żyje swoim własnym życiem, oderwanym od zewnętrznej rzeczywistości. W pałacu dzieją się rzeczy ludzkie, nie tylko urzędowe.
Usłyszałam więc opowieść o tym, że był kiedyś prezydent, który miał wyjątkową słabość do jednej ze swoich urzędniczek. Ta słabość była powszechnie znana, chociaż nigdy nie traktowano jej w kategoriach innych niż polityczne. Aż do chwili, w której pierwsza dama bez zapowiedzi weszła do prezydenckiego gabinetu. Urzędniczka dość szybko po tym wydarzeniu pożegnała się z urzędem.
Usłyszałam historię o pierwszej damie, którą szczególna więź łączyła z oficerem ochrony. Więź jednostronna, bo prezydentowa nie przekroczyła nigdy granicy oficjalnej zażyłości. Jednak historia skończyła się tragicznie. Funkcjonariusz zmarł. Oficjalna przyczyna śmierci to niewydolność serca. Nieoficjalnie plotkowano, że prosił o zwolnienie ze służby, ale go nie dostał.
Usłyszałam historię o prezydencie, który miał wyjątkową słabość do kobiet. Niezwykle lubił ich towarzystwo. Czasem za bardzo i za często.
Usłyszałam historię o wysoko postawionym urzędniku prezydenckiej kancelarii, który sprawiał poważne problemy, bo składał propozycje seksualne osobom z obsługi pałacu. Urzędnik został, a osoby skarżące się na jego zachowanie dostały propozycję innej pracy.
Usłyszałam historię o pierwszej damie, która przeżyła fascynację osobą ze swojego gabinetu. Fascynacja trwała dłuższy czas, a prezydent miał jej świadomość. Po prostu nie miał wyjścia i przymykał oko, bo prezydentowa nie chciała z tej znajomości zrezygnować.
Usłyszałam także o prezydencie, którego zażyłość z jedną z kobiet bardzo istotnych dla jego środowiska politycznego stała się powodem jego olbrzymich kłopotów politycznych.
Usłyszałam również, że był minister, który dzień zaczynał co prawda od kawy, ale już o dziesiątej sięgał po pierwszą whisky, nie czekając nawet do trzynastej. I o trzynastej nie kończąc.
Usłyszałam, że jedna z par prezydenckich nie rozmawiała ze sobą całymi tygodniami, oboje uśmiechali się tylko do zdjęć i zagranicznych gości.
Usłyszałam o prezydentowej, która w awanturach ze swoim małżonkiem nie gryzła się w język i klęła jak cała armia szewców, a funkcjonariuszom BOR więdły uszy.
Usłyszałam, że jeden minister śledził innych, żeby mieć na nich haki i donosić prezydentowi, kto z kim spotyka się na mieście i kto może być źródłem przecieków zza pałacowego muru.
Usłyszałam, że jeden prezydent miał tendencje do robienia takich awantur, że nie tylko uszy więdły, ale przede wszystkim wyrzucał z pracy trzy razy w tygodniu te same osoby, bo nie pamiętał, kogo już zwolnił.
Usłyszałam, że jeden z prezydentów przed objęciem fotela prezydenta miał z dziennikarką romans, który trwał jeszcze przez długi czas po zatrzaśnięciu się za nim drzwi przy Krakowskim Przedmieściu.
Usłyszałam, że jeden z urzędników musiał pożegnać się z pracą, bo pozwolił sobie na zbyt bliskie kontakty z osobą z najbliższego kręgu prezydenta.
Intrygi, romanse, kłótnie, rękoczyny, przy okazji polityczne rozgrywki i próby budowania się ministrów jako samodzielnych polityków. To wszystko działo się w pałacu przez ostatnie trzydzieści pięć lat. Po tych wszystkich rozmowach i spotkaniach jedno dla mnie nie ulega wątpliwości – charakter prezydenta i jego pozycja ma kluczowe znaczenie dla tego, jak działa pałac prezydencki. A pałac jest emanacją stanu, w jakim znajduje się głowa państwa. Prezydent chaotyczny jak Lech Kaczyński sprawiał, że pałac trząsł się od intryg, prezydent bez politycznego znaczenia jak Andrzej Duda, że dworzanie kombinowali wyłącznie, jak ustawić się tak, żeby jednak zyskać jakąś polityczną podmiotowość, a prezydent budujący zaplecze nie tylko polityczne, ale także biznesowe jak Aleksander Kwaśniewski spowodował, że o biznesie myśleli wszyscy w jego otoczeniu.
* * *
Pałac prezydencki to prawdopodobnie najbardziej zamknięte środowisko w Polsce. Nie ma tu ludzi przypadkowych, nie ma niewiernych, nie ma niesprawdzonych. Przynajmniej na początku kadencji. To środowisko, które doskonale odcina swojego pryncypała od rzeczywistości i sprawia, że staje się on politykiem obracającym się wyłącznie wśród swoich. Premier ma przynajmniej od czasu do czasu okazję do politycznego starcia z sejmową opozycją, od czasu do czasu na swojej drodze spotyka niezadowolonych wyborców albo wyborców, którzy nigdy nie byli z niego zadowoleni. Prezydent do Sejmu przyjeżdża tylko dwa albo trzy razy w roku, spotyka się jedynie z przywódcami innych państw, często mającymi podobnie jak on znaczenie głównie reprezentacyjne. W każdej niemal kampanii prezydenckiej na drugą kadencję było widać potężne zaskoczenie głowy państwa, że spotyka się z krytyką, a czasami nawet z agresją elektoratu. Po prostu przez pięć lat w pałacu zapomina się, że rzeczywistość nie jest ani różowa, ani słodka.
Prezydent ma w Polsce jednocześnie bardzo silny mandat i bardzo małe znaczenie polityczne. Oczywiście może próbować rozgrywać z rządem polityczne szachy, ale z góry stoi na przegranej pozycji. Oczywiście może nie podpisać ustawy, nie powołać sędziego, generała, ambasadora czy (co zapewnił sobie PiS) prokuratora. Ale, jak udowadnia praktyka, rząd może sobie bez prezydenta poradzić, a jeśli jest sprawniejszy i lepiej potrafi budować narrację, to prezydent wychodzi na człowieka, który nie tylko nie umie odłożyć politycznych sympatii, ale także jest zwyczajnie kłótliwy i małostkowy. A od małostkowego człowieka do małego człowieka jest już bardzo niedaleko.
Prezydenci – niezależnie od tego, czy udawało im się rządzić w czasach, kiedy ich partia miała władzę, czy akurat zdobyli ją polityczni przeciwnicy – szarpali się między poczuciem dumy (zasłużonym), że zdobyli potężny mandat i sympatię większej liczby wyborców niż którykolwiek partyjny lider, a przekonaniem, że dla partii właśnie stali się politycznymi emerytami, z którymi nie wiadomo co zrobić, jak już skończą kadencję. Do tego dochodzi strach, że nie potwierdzą swojej pozycji w następnym rozdaniu. Ten niepokój to stała składowa życia polityka, ale w przypadku prezydenta jest chyba najbardziej dotkliwa. Te wszystkie emocje prezydentowi towarzyszą przez większość kadencji i sprawiają, że coraz bardziej zamyka się on we własnym otoczeniu, które gwarantuje mu spokój i bezpieczeństwo. A przede wszystkim docenia jego wielkość. W pałacu jest naprawdę kimś.
Jeden z pracowników pałacu opowiadał mi, że mechanizm odrywania się prezydenta od rzeczywistości za każdym razem wygląda tak samo. Wchodzi do pałacu człowiek otwarty, przyjazny, uśmiechnięty, a potem z miesiąca na miesiąc coraz bardziej się zamyka. Zaczyna rozumieć kilka rzeczy jednocześnie. Przede wszystkim że wszyscy czegoś od niego chcą. Zjawia się cała masa ludzi, poczynając od dawnych prywatnych znajomych, a na politycznych towarzyszach kończąc, którzy uważają, że przecież jak zadzwonią, to on im załatwi. A często zwyczajnie on nic nie może. Ale oni dzwonią. Potem są sprawy poważniejsze jak biznes, który też coś cały czas chce. A następnie dociera do niego, że wszyscy w jego otoczeniu tak naprawdę chcą załatwiać tylko dla siebie, że dawno przestało chodzić o jakieś wielkie sprawy.
* * *
Nie ma drugiego tak zamkniętego miejsca jak gmach przy Krakowskim Przedmieściu. Żaden inny urząd w Polsce nie odcina od rzeczywistości aż tak. Premier, ministrowie, posłowie, chociaż też żyją w bańkach własnego otoczenia, to jednak czasem przynajmniej wracają do domu i muszą iść do osiedlowego po chleb. Prezydent przez pięć albo i dziesięć lat nawet mleka sam nie kupuje. Wszystko, czym żyje, to pałacowe gierki, dramy między ministrami, polityczne warcaby i konflikty wewnątrz dworu. To go wciąga trochę jak codzienny reality show i urasta do rangi spraw istotnych. Zamiast zajmować się rzeczami wagi państwowej, oddaje się kwestiom wagi dworskiej. W dodatku to, kto kogo i dlaczego w jego otoczeniu próbuje podkopać, ma realny wpływ na sprawy kraju. Kto jest pierwszy w kolejce do ucha prezydenta, ma kolosalne znaczenie dla jego polityki.
Do tego przestaje mieć prawo do prywatności do tego stopnia, że nawet brak mu odwagi, aby pokłócić się z własną żoną, żeby nic nie przeciekło do mediów. Nieustannie boi się skandalu, ale nudzi się tak bardzo, że chciałby od czasu do czasu przeżyć jeszcze coś ekscytującego. Jakiś romansik, przygoda, fascynacja. Albo chociaż impreza, która nie będzie wymagała krawata i garnituru. Każdy z nich chociaż czasem chciałby przestać być prezydentem.
Przy ich boku przeważnie są kobiety, które miały swoje życie, swoich przyjaciół, zawód, firmę, i z dnia na dzień tracą to na rzecz siedzenia w miejscu i stania za plecami męża. Spotykają się z organizacjami społecznymi i pozarządowymi, ale nawet te spotkania to tylko kurtuazja, bo pierwsza dama może jedynie wyrażać swoje wsparcie i nie ma żadnego wpływu na politykę. Tak, są spotkania z małżonkami innych prezydentów, ale trudno je zaliczyć do życia towarzyskiego. Nie ma się co dziwić, że pierwsza dama zamknięta w czterech, nawet dostojnych, ścianach ma czasem dość i chce się uwolnić. Właściwie każda prezydentowa była największą przeciwniczką startu swojego męża na drugą kadencję. Jolanta Kwaśniewska i Agata Kornhauser-Duda publicznie mówiły, że bardzo chciały wrócić do normalności, ale musiały się pogodzić z decyzją męża. To też powoduje napięcia między mieszkańcami pałacu.
* * *
Kiedy prezydent już opuszcza pałac na dobre, czeka go zimny prysznic, bo z jednej strony nie odzyskuje własnego życia i na zawsze będzie byłym prezydentem. A z drugiej okazuje się, że przez czas, kiedy zajmowały go tylko dworskie rozgrywki, układy wewnątrz jego środowiska politycznego są już zupełnie inne i obecni gracze ani nie czują się onieśmieleni jego dawną pozycją, ani nie zamierzają mu niczego oddać. Nie wraca do partii jako bohater. Przeważnie nie wraca w ogóle. Nikt go nie oklaskuje, nikt mu nie dziękuje.
To jest dodatkowo bolesne, bo sam były prezydent wciąż czuje, że z jego pozycją, głosami, które kiedyś zdobył, zaufaniem społecznym, jakie miał aż do samego końca, każde partyjne stanowisko jest dla niego za małe. Nie będzie przecież startował do Sejmu, żeby chodzić po domach z ulotkami i siedzieć w drugim rzędzie za ludźmi, którzy niczego nie dokonali, a teraz chcą wydawać mu polityczne polecenia. Polskie partie zostały przez swoich twórców zbudowane tak, że żaden były prezydent nie ma szans w wyborach z liderem, a zatem eksprezydenci nie startują też na szefów swoich formacji. Zakładanie nowych również do tej pory się nie sprawdziło. Jedyne, co może zrobić były prezydent, to odsunąć się na pozycję komentatora rzeczywistości i wspominać dawną wielkość.
* * *
Wydawać by się mogło, że kiedy prezydent ma po drugiej stronie partnerów z własnego środowiska, jest mu łatwiej. Cenią go, fetują, pytają o zdanie, konsultują się z nim. Nic bardziej mylnego. Gdy jeszcze jest w pałacu, partia przeważnie pokazuje mu, że nie ma żadnego znaczenia, że nie będzie jej ustawiał polityki i wpływał na partyjne decyzje. Kiedy przegrywa wybory, zostaje z tą przegraną sam.
Ale nawet wygrana nie pomaga i nie zapewnia miejsca w bieżącej polityce. Aleksander Kwaśniewski odchodził, mając wciąż bardzo wysokie poparcie – w październiku 2005 roku zadowolonych z jego prezydentury było sześćdziesiąt pięć procent Polaków. Prawdopodobnie gdyby mógł startować na trzecią kadencję, to i ją by wygrał. Ale po prezydenturze okazało się, że nikt nie ma na niego żadnego pomysłu. Nie stworzono żadnego miejsca, gdzie były prezydent mógłby się sprawdzić. Parę razy pojawiały się pomysły, że Senat mógłby być takim ciałem doradczym, gdzie odnajdą się byli prezydenci. Ale na dyskusjach się skończyło.
Już pierwsze powszechne wybory w 1990 roku, a potem prezydentura Lecha Wałęsy i wszystkie zagrożenia, które niesie za sobą umacnianie urzędu głowy państwa, wprowadziły niezwykłe zamieszanie w naszym systemie politycznym. Jednoczesne działanie rządu skupiającego niemal całą władzę polityczną i prezydenta z niezwykle silnym mandatem i ambicjami musi prowadzić do tarć. To jest zwyczajnie nieuniknione. Lech Wałęsa z jego żądzą władzy i przekonaniem, że może rozegrać sam całą politykę i odebrać władzę kolejnym premierom – pokazał wyborcom, że władza skupiona w jednym ręku jest bardzo niebezpieczna. Następny prezydent sam sobie ukręcił bicz na własną władzę, bo Aleksander Kwaśniewski był jednym z twórców konstytucji, która bardzo skutecznie ograniczyła prezydencką rolę.
Przerwana kadencja Lecha Kaczyńskiego pokazała, że póki prezydent i premier się dogadują, to wszystko gra, a kohabitacja to mit i legenda. Tuż przed katastrofą smoleńską, która tragicznie przerwała tę prezydenturę, sondaże pokazywały, że Lech Kaczyński może liczyć na dwadzieścia parę procent wyborców i druga kadencja byłaby cudem. W połowie marca 2010 roku spotkałam jednego z kluczowych spin doktorów PiS, który wtedy mówił otwarcie: – Trzeba przegrać jak najwyżej, żeby zbudować narrację na wybory parlamentarne w 2011 roku.
Bronisław Komorowski z kolei był prezydentem w stylu, który po pięciu latach okazał się dla wyborców zbyt męczący, zbyt spokojny, a nawet usypiający. Stało się jasne, że wyborcy chcą czegoś więcej. Kogoś, kto nie zasypia na własnych uroczystościach i kto na nartach nie jeździ już pługiem. Jedyną właściwie w oczach wyborców zaletą prezydentury Komorowskiego był święty spokój, jaki zapanował między małym a dużym pałacem. Premier bywał w Belwederze – lubił to zwłaszcza latem – na cygarach, ale prezydent nie utrudniał premierowi życia. W końcu to on posadził go pod żyrandolem.
Chyba trochę z tego powodu wyborcy postawili na Andrzeja Dudę. Wiadomo było, że PiS przejmie władzę, i wyborcy najwyraźniej uznali, że kolejne wojny nie są im potrzebne. Wybrali zatem prezydenta całkowicie zależnego od swojego politycznego pryncypała.
Po każdej prezydenturze jesteśmy – my, wyborcy – świadkami festiwalu frustracji odchodzącej głowy państwa. Lokatorzy pałacu prezydenckiego nie są w stanie znaleźć dla siebie miejsca na scenie politycznej, a jeszcze nie są gotowi odejść na dobre z polityki. Mają poczucie, że dostali od wyborców mandat, którego nie ma nikt inny. Dziesięć milionów głosów to potężny kapitał. Wchodzą na Krakowskie Przedmieście z przekonaniem, że będą w końcu poważnymi graczami, ludźmi, z którymi każdy będzie musiał się liczyć. Trzeba przyznać, że mają powód, żeby tak myśleć, ale za każdym razem zderzają się z politycznym murem partii, która ich do pałacu sprowadziła. Po kolei więc frustrują się i zaczynają skupiać na tenisie, nartach czy rautach. To z kolei sprawia, że partie coraz mniej liczą się z ich zdaniem i nie traktują ich poważnie. Jedno prowadzi nieuchronnie do drugiego.
Rozdział II
Wycieczka
A teraz zapraszamy na wycieczkę po wnętrzach pałacu, żebyście mogli Państwo poczuć na własnej skórze, że w takim miejscu nie da się prowadzić normalnego życia. Zaczniemy od pomieszczeń oficjalnych, a później pójdziemy na drugie piętro, gdzie są apartamenty prezydenckie.
Monumentalny budynek, największy pałac w Warszawie. Dwanaście tysięcy metrów kwadratowych, z których oczywiście najwięcej zajmuje część reprezentacyjna i urzędnicza. Wnętrza przywodzą na myśl teatralne dekoracje. Lokatorzy gmachu przy Krakowskim Przedmieściu nie mogą urządzić się tam po swojemu. Żadne współczesne meble nie pasują do prywatnych apartamentów prezydenckiej rodziny, bo wnętrza są za duże, za wysokie i w dodatku większość pomieszczeń w pałacu jest zbudowana w amfiladzie. I to nie tylko w części reprezentacyjnej, ale także właśnie w apartamentach mieszkalnych.
Do pałacu prezydenckiego wchodzi się trzema drogami – w zależności od tego, kim się jest. Wejście główne, za pomnikiem księcia Józefa Poniatowskiego, przed które podjeżdżają przywódcy innych państw i przedstawiciele rządu, to oficjalne wejście do pałacu. Tam już nie ma budki oficerów Służby Ochrony Państwa i maszyny do prześwietlania bagażu. Za ogromnymi drzwiami jest najbardziej oficjalny pałacowy hall, nazywa się Sień Wielka. Tu prezydent wita najważniejszych gości. Sień Wielka jest chyba najbardziej zimnym pomieszczeniem w gmachu. Kamienna posadzka, kiedyś czynny kominek w rogu po lewej stronie od wejścia i chorągiew z białym orłem na wprost.
Z tego pomieszczenia można pójść w trzech kierunkach. I jak zawsze w pałacu prędzej czy później i tak trafi się w to samo miejsce.
Wejście w prawo prowadzi do Sali Orderu Orła Białego, gdzie wystawione są najważniejsze polskie odznaczenia. To najnowsza sala w pałacu i ma najbardziej nowoczesny charakter. Zmieniono posadzkę, która jest teraz marmurowa, czarna z białymi fugami, co nadaje przestrzeni bardzo nowoczesny charakter. Na białych ścianach wiszą odznaczenia w prostych czarnych ramach. Podświetlone chłodnym światłem dają bardzo elegancki efekt. Ale takie rozwiązanie to w pałacu ewenement, bo przeważnie wszystko jest w ramach ciężkich i złoconych.
Stąd jest wejście do pałacowej kaplicy. Kaplica jest prosta, to wnętrze zdominowane przez utrzymane w niebieskiej kolorystyce witraże, które pierwsze rzucają się w oczy. W mszy odprawianej w kaplicy może wziąć udział dwadzieścia, trzydzieści osób.
Jak wspominałam, większość pomieszczeń w pałacu jest zbudowana w amfiladzie, co oznacza, że z jednego przechodzi się do kolejnych. Z kaplicy można zatem wejść do reprezentacyjnych sal, do których prowadzą także drzwi wprost z Sieni Wielkiej. To sale: Rokoko, Biała, Niebieska i jadalnia. Sala Rokoko, nazywana także salą Damską, wygląda jak rokokowy salonik. Tu kończy się czarno-biała elegancja. Meble mają sporo złotych elementów, a pod lustrem, które oczywiście umieszczono w złotych ramach, stoi złoty zegar. Na pierwszy rzut oka widać, że to miejsce pasuje bardziej do picia kawy niż do prowadzenia politycznych negocjacji. Skąd sala Damska? Stąd, że tutaj na zakończenie oficjalnych rozmów oczekują małżonki innych przywódców, o ile nie mają własnego programu wizyty. Wszystkie sale na tym poziomie gmachu mają łukowe sufity, a ich okna, poza Sienią Wielką, wychodzą na ogród.
Z sali Rokoko drzwi prowadzą do sali Białej, czyli Bankietowej. Na co dzień jest ona właściwie pusta, bo spotkania, które się tu odbywają, są wstępem do rozmów. Tu częstuje się gości lampką szampana i prowadzi small talki. Obok jest jadalnia. Tu pewne zaskoczenie, bo stół w jadalni jest dość niewielki, a samo pomieszczenie też nie jest imponujące. Do jadalni zapraszani są na lunch goście prezydenta. To raczej intymne spotkania w cztery oczy. W jadalni nie wydaje się kolacji dla całej delegacji ani wielkich przyjęć, tylko przyjmuje gościa na bardziej swobodną rozmowę.
Następne przejście i jesteśmy w sali Niebieskiej, gdzie przy wielkim stole prowadzone są oficjalne rozmowy i negocjacje. To chyba najdłuższy stół w pałacu. Na jego środku, tyłem do okien, jest miejsce dla prezydenta. Po drugiej stronie stołu – są miejsca dla gości. To strategiczne usadzenie, bo nie ma ryzyka, że słońce nagle oślepi prezydenta.
Nazwy sal pochodzą od koloru ścian albo od elementów ich wystroju. Z sali Niebieskiej przechodzimy do sali Chorągwianej, której ściany zdobią różne polskie sztandary i chorągwie, łącznie ze sztandarem Solidarności i chorągwiami Wojska Polskiego.
W ten sposób obeszliśmy dookoła oficjalną część zerowego poziomu pałacu, bo z sali Chorągwianej można przejść z powrotem do Sieni Wielkiej albo na schody, które doprowadzą nas na górę do najbardziej znanej sali pałacu.
Szerokimi marmurowymi schodami pokrytymi czerwonym dywanem kierujemy się na pierwsze piętro. Na półpiętrze znajdziemy dość skromne jak na pałac drzwi. A za nimi znacznie skromniejsze schody prowadzące na samą górę do prywatnych apartamentów, a jeśli zrobimy kilka kroków na półpiętro, to znajdziemy tam niewielką siłownię, w której ćwiczą funkcjonariusze SOP. Chociaż podobno ostatnio korzystali z niej także prezydent Duda i szef jego gabinetu. Wracamy na marmury. Schody kończą się w pomieszczeniu, które ma nazwę Antyszambra. Słowo trudne, ale określa po prostu przedpokój. Taki większy przedpokój, bo stojący w rogu fortepian nie wydaje się dominować nad pomieszczeniem. I znowu dwie pary drzwi. Na wprost i w lewo. Na wprost wchodzimy do doskonale znanej z transmisji telewizyjnych sali pałacu.
To sala Kolumnowa. Nazwa pochodzi od otaczających ją kolumn z zielonego marmuru. Jeśli patrzymy na pałac od strony Krakowskiego Przedmieścia, to okna sali Kolumnowej znajdują się w centralnej części gmachu. To te największe, ale także te mniejsze nad nimi. Sala Kolumnowa jest najwyższą salą w pałacu. Chociaż wszystkie pomieszczenia są zdecydowanie wyższe niż standardowa wysokość w polskim mieszkaniu, to ta sala jest wyjątkowo wysoka.
Na samym środku wisi kryształowy żyrandol. Ten żyrandol, którego strażnikiem Donald Tusk uczynił Bronisława Komorowskiego. Były prezydent strzegł prawie pół tony kryształów, bo żyrandol waży czterysta dwadzieścia kilogramów i składa się z trzech tysięcy sześciuset kryształów. Obręcze, na których zostały przymocowane, są pokryte dwudziestodwukaratowym złotem. Specjalny mechanizm opuszcza żyrandol raz w roku, żeby można było go umyć i sprawdzić, czy wszystko działa. Albo wymienić jedną ze stu pięćdziesięciu sześciu żarówek. Żyrandol zapala się na specjalne okazje z głównej tablicy elektrycznej albo bardzo prozaicznie pilotem przy drzwiach wejściowych do sali Kolumnowej.
A teraz wyobraźmy sobie, że jesteśmy świeżo zaprzysięganym członkiem rządu. Stoimy tyłem do wychodzących na Krakowskie Przedmieście okien. Po lewej stronie widzimy dziennikarzy i kamery. Po prawej koledzy przy niewielkim stoliku podpisują swoje akty powołania. Na wprost prezydent, jego ministrowie, marszałek Sejmu. Zaraz otworzą się drzwi po prawej i wejdziemy razem z innymi do sali Obrazowej na lampkę szampana. Tu także organizuje się bankiety. Sala Obrazowa dlatego, że tutaj na każdej ścianie wiszą dzieła sztuki polskiej. Przeważnie to klasyka, czyli sporo wsi sielskiej, anielskiej, zaśnieżonych pól i pędzących koni, ale także płócien Januarego Suchodolskiego, który malował surowsze krajobrazy i sceny batalistyczne. Sala Obrazowa jest zdecydowanie bardziej przytulna niż Kolumnowa przede wszystkim dlatego, że jest zdecydowanie niższa i mniejsza. Na podłodze leży dębowa mozaika i dywan w czerwone wzory.
Z sali Obrazowej schody prowadzą do ogrodu Zimowego. To jedyne dobudowane do bryły pałacu pomieszczenie. Jeszcze dwadzieścia lat temu był tu nieużywany taras. Ogród Zimowy utrzymany jest w zieleni podobnie jak sala Kolumnowa. Posadzka to zielony, prążkowany marmur. Całą wychodzącą na pałacowy ogród ścianę zajmują okna. Po przeciwnej stronie są natomiast kolorowe witraże pod tytułem „Cztery pory roku”. Pomieszczenie zwieńczone jest szklaną kopułą. Tutaj podaje się kawę i desery w czasie liczniejszych spotkań.
Z sali Obrazowej skromne drzwi prowadzą także do znacznie mniej reprezentacyjnej klatki schodowej i całego lewego skrzydła pałacu. Tutaj znajdują się gabinet pierwszej damy i biura niektórych ministrów. Pomieszczenia, w których pracuje małżonka prezydenta, wyglądają jak wygospodarowane „na tymczasem”. Trochę jak salonik, trochę jak gabinet. Nawet drzwi wyglądają tutaj jak w przedwojennej willi, bo chyba jako jedyne są oszklone. Ale przynajmniej normalnej wielkości. Wszystkie pozostałe to typowe pałacowe monstra, w których klamka jest umieszczona na wysokości półtora metra od ziemi, co wybitnie irytowało kilku prezydentów. Bo do tej pory żaden nie był wysokim mężczyzną.
Z sali Obrazowej „od tyłu” dostaniemy się do gabinetu prezydenta. Najpierw trzeba przejść przez bibliotekę i pokój wypoczynkowy. Biblioteka jest przyciężka. Utrzymana w brązach. Bardzo klasyczna. Szafy na książki zajmują wszystkie ściany. Są też zamykane witryny na cenniejsze egzemplarze i biurko do pracy. To pomieszczenie także zostało urządzone dopiero za prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego.
Z biblioteki można wejść do pokoju wypoczynkowego. Tu stały sławne sofy, na których Lech Kaczyński przyjmował swoich ministrów i gości winem. Tylko tamte kanapy były jasne, a w ostatniej kadencji są niebieskie. Tu także można zapalić w kominku z czarnego marmuru. Jedne drzwi z pokoju prowadzą z powrotem do sali Kolumnowej, a drugie wprost do oficjalnego gabinetu prezydenta.
Gabinet, w którym prezydent pracuje, jest dość typowy. Urządzony w całości – poza fotelem – meblami pasującymi do pałacowych wnętrz, a więc jest złoto, barokowo i klasycznie. Na ścianie na wprost prezydenckiego biurka znajduje się masywny kominek z czarnego marmuru z białymi rzeźbami cherubinów. Mamy tu też wielkie lustro wmurowane w ścianę i otoczone złotym zdobieniem. Nad nim widnieją dwie złote litery R i P. Gabinet prezydenta jest bardzo jasny. Światło dzienne wpada do niego przez trzy wielkie okna, z których jedne prowadzą na balkon. To jedyny balkon w pałacu. Z tego pomieszczenia nie ma przejścia bezpośrednio do sali Kolumnowej. Drzwi obok kominka prowadzą do sekretariatu.
To pomieszczenie jest wspólne dla prezydenta i szefa jego kancelarii albo szefa gabinetu. Zależy, kto akurat jest bliżej serca i ucha głowy państwa. To chyba najbardziej biurowe z pomieszczeń w reprezentacyjnej części pałacu. Biurko co prawda mogłoby stać gdzieś w gabinecie prezesa banku przed wojną, ale wygląda prawie zwyczajnie. Są też prawie zwyczajne szafy na dokumenty i zupełnie zwyczajny bałagan informatyczno-telekomunikacyjny, bo na biurku stoi kilka aparatów telefonicznych i przynajmniej jeden komputer.
Z sekretariatu jest także wejście do gabinetu najbliższego współpracownika głowy państwa. To też olbrzymia przestrzeń, w której dobrze wyglądają tylko potężne ciężkie meble. Również tutaj na ścianie jest wmurowane wielkie lustro w złotej ramie, ale – w przeciwieństwie do gabinetu prezydenta – nie ma tu kominka. W rogu, za biurkiem, są zupełnie zwyczajne białe drzwi, które prowadzą do pomieszczenia przeznaczonego dla osobistego asystenta. Tutaj z dala od wszystkich i od utartych pałacowych ścieżek wisiała słynna zaginiona „Gęsiarka” – dziewiętnastowieczny obraz, który z pałacu wyniósł jeden z kelnerów.
Z sekretariatu można ponownie dostać się do Antyszambry i na klatkę schodową. Znowu wszystko w kółko. Nic dziwnego, że jednemu z prezydentów udawało się tu jeździć na hulajnodze.
Wszystkie pomieszczenia w głównej, reprezentacyjnej części pałacu są po prostu przytłaczające. Potężne, masywne, ciężkie meble, złote zdobienia, grube dywany, marmury, mozaiki i zajmujące całe ściany obrazy. Wszystko tu krzyczy „władza!” i żaden z prezydentów nie odcisnął na tych wnętrzach żadnego swojego śladu. Co prawda każdy kupił sobie fotel czy kanapy, jednak do tak szczególnych wnętrz one też nie mogły być w stylu tych ze szwedzkiego sklepu meblowego.
Ale wejdźmy teraz do pałacu innymi drzwiami. Przeznaczonymi dla dziennikarzy, pracowników, wycieczek i gości, których głowa państwa nie będzie podejmować ze specjalnymi honorami. To skromne drzwi od strony kościoła Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny i Świętego Józefa. Jeśli pójdziemy parę kroków w kierunku świątyni, to zobaczymy też kutą bramę, która prowadzi na niewielki parking dla pracowników pałacu.
Wchodzimy do pałacu. Tu już jest ochrona SOP i „heinemann” – urządzenie do prześwietlania toreb i gości. Za miejscem pracy ochrony jest niewielka szatnia. Z tej pałacowej sieni wchodzi się do sali, w której od paru lat stoi okrągły stół. Tak, ten okrągły stół. Z krzesłami, mikrofonami oraz tabliczkami z nazwiskami uczestników obrad. Przez lata stał w sali Kolumnowej, ale został przeniesiony.
Teraz prawym skrzydłem pałacu idziemy w kierunku części reprezentacyjnej. Czeka nas spore zaskoczenie, bo korytarz prowadzący przez całe skrzydło jest wyjątkowo wąski. Miejsca tu jest tak niewiele, że dwie osoby nie mogą iść obok siebie. Po prawej stronie ciągnie się rząd drzwi, które prowadzą do pomieszczeń biura prasowego, biura fotografów, pokoju kierowców oraz kilku pokoi zajmowanych przez oficerów Służby Ochrony Państwa. Po lewej stronie znajdziemy przejście, które kiedyś prowadziło do pracowniczego bufetu, ale przedostatnia szefowa kancelarii uznała, że bufet jest niepotrzebny. Może dlatego że parę razy nie było w nim ulubionych pierogów szefowej. Na górę do biur ministrów można się dostać windą i zupełnie niereprezentacyjną klatką schodową. Biura w pałacu to najmniej pałacowe pomieszczenia. Wszystko trochę w stylu urzędu gminy, a nie pałacu.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki