Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Książka "Tajemnice polskiego futbolu" to wspomnienia człowieka, który przez wiele lat był jedną z czołowych postaci Polskiego Związku Piłki Nożnej. Walczył o odnowienie oblicza federacji.
Na około 260 stronach książki Kazimierz Greń ujawnia nieznane dotychczas fakty z historii polskiej piłki, ujawnia kulisy funkcjonowania PZPN. Opisuje swoją barwną, wieloletnią działalność społeczną na różnych płaszczyznach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 373
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Kazimierz Greń
Rzeszów, lipiec 2023
Projekt okładki i opracowanie graficzne:
Fundacja "Oksymoron" – Instytut Badań Społecznych i Mediów
Przygotowanie do druku:
TRADYCJA sp. z o.o.
Zdjęcia:
Archiwum autora
Copyright by: Kazimierz Greń, 2023
ISBN: 978-83-969221-0-6
Nakładem własnym
www.kazimierzgren.pl
mail: [email protected]
Druk: Grafmar sp. z o.o.
Był koniec września 2014 roku, przed chwilą wybiła północ z czwartku na piątek. Kładłem się spać w stołecz nym Sofitelu, gdy zadzwonił Czarek Kulesza.
– Co robisz? – usłyszałem tuż po krótkim powitaniu.
– To, co większość ludzi o tej porze: leżę w łóżku i zasypiam.
– To wstawaj, ubieraj się i przyjeżdżaj. Szkoda czasu na sen.
– Daj spokój, Czarek, miałem ciężki dzień. Zobaczymy się jutro.
– Jutro się właśnie zaczęło, jesteśmy w klubie nocnym. W zacnym gronie. Taksówka już po ciebie jedzie, nie wygłupiaj się. Wyśpisz się kiedy indziej. Nic się nie martw, taksówkarz zna adres. Widzimy się za pół godziny.
Rad nierad, ubrałem się i ruszyłem do wyjścia, choć prezes Jagiellonii nie dał mi nawet szansy zapytać, co takiego istotnego się wydarzyło, żeby wyrywać mnie z łóżka. Na miejscu, gdzie zastałem Czarka w towarzystwie Maćka Wandzla i Dariusza Smagorowicza, dowiedziałem się, że koledzy z Ekstraklasy zebrali się, aby świętować.
Mieli naprawdę godny powód: właśnie ograli Zbigniewa Bońka w wyścigu po fotel szefa i cały układ Rady Nadzorczej ligowej spółki.
„Rzymianin z Bydgoszczy” – jak nazywano Bońka w środowisku piłkarskim – chciał położyć łapy także na rozgrywkach najwyższej klasy rozgrywkowej i budował koalicję za pomocą której, zamierzał zmienić układ sił. W tym celu sprzymierzył się z Lechem, mamił Lechię, więc języczkiem u wagi była postawa przedstawiciela Podbeskidzia – Wojciecha Boreckiego. Na nic zdały się jednak umizgi szefa PZPN. Prezesa „Górali” nie było na bibce w klubie nocnym – zatrzymały go obowiązki służbowe i miał dojechać dopiero na jedenastą rano, czyli już na zaplanowane głosowanie. Fakt, że zagra z nimi, czyli Legią, Jagą i Ruchem w jednej drużynie, był już przesądzony od co najmniej dwóch kwadransów. Kiedy wchodziłem, akurat z nim rozmawiali i dogrywali jakieś detale.
– Maciek jutro rano zostanie szefem Rady Nadzorczej, a ja będę wiceprzewodniczącym. Tyle dobrego dzieje się w naszej piłce, a ty chciałeś spać – przywitał mnie Czarek. – Myślałem, że się ucieszysz, że ogrywamy Bońka.
Pewnie, że się ucieszyłem. Miałem już ze Zbychem na pieńku, i to ostro, więc z największą ochotą grałem przeciw niemu z ludźmi z zawodowych klubów. Nasze interesy nie zawsze były zbieżne, mnie bardziej zależało na piłce amatorskiej, którą zarządzałem na Podkarpaciu, ale nic tak nie jednoczy jak wspólny wróg. Dlatego byłem zadowolony, że koledzy pomyśleli o mnie w takiej chwili.
– W sumie bez sensu, żebyście pojawiali się rano na głosowaniu.
Wezwijcie stenotypistkę, podyktujcie protokół, a potem pobawcie się, ile wlezie. Bo naprawdę jest powód.
Tylko się uśmiali, ale widać było, że stanowią zgraną paczkę, która w razie konieczności wejdzie w zwarcie nawet z tak groźnym przeciwnikiem jak Zibi. W tak poważnej sprawie ograli go po raz pierwszy, ale – jak się miało okazać – nie ostatni. Boniek dążył do władzy dyktatorskiej, w końcu ego ma iście imperatorskie, a mimo to wystarczyło, że chłopaki skrzyknęli się w klubie nocnym, i obrócili jego ambicje w pył.
Odniosłem wrażenie, że to Smagorowicz z Chorzowa – który skończył potem marnie – odegrał najbardziej istotną rolę w przyciągnięciu do ich partii Boreckiego. Wówczas pokazał, że umie być skuteczny. Dlatego później długo – i raczej w sposób niezasłużony – cieszył się względami Wandzla.
Spiskowałem z nimi pewnie do czwartej nad ranem. Pogadaliśmy o słabych punktach Bońka i o tym, jak najłatwiej można by go trafić.
W tamtym momencie było już bowiem jasne, że dojdzie do otwartej wojny. Prezes PZPN podporządkował sobie kilku baronów – prezentami, ale i naciskami – nie szczędził też grantów klubom pierwszoligowym. W ten sposób budował koalicję, która miała przegłosować odpowiedni statut związku. W ten sposób zamierzał zagwarantować sobie władzę absolutną. I najchętniej – dożywotnią. A to nie podobało się nie tylko mnie, ale też kilku innym niezależnym baronom, z Markiem Procyszynem z Opola, szefem Komisji Statutowej, na czele. Ludzie z Ekstraklasy mieli dość, że Zibi cały czas wtrąca się w ich sprawy, korygując ligowe regulaminy. W ten sposób, zamiast pomagać, tak naprawdę rzucał im nieustannie kłody pod nogi.
Wychodząc ze stołecznego klubu, pomyślałem optymistycznie, że skoro mają taką siłę przebicia, to Boniek wcale nie musi wygrać wyborów w 2016 roku. A już na pewno nie będzie jedynym poważnym kandydatem. Wandzel to gość, który miał wszystko, żeby z nim konkurować. Jako współwłaściciel Legii, szef Rady Nadzorczej Ekstraklasy SA i majętny człowiek. Jeśli załatwiłby dziesięć klubów, a ja ogarnąłbym siedem, osiem związków wojewódzkich, to druga tura była w zasięgu ręki. A przecież było jeszcze sporo czasu, by popracować u podstaw.
Nagle odeszła mi ochota na sen…
***
Niestety, pół roku później wszystko poszło w pierdu. Choć Wandzel miał największy potencjał w wyborach na prezesa PZPN, skreczował. Nie wiem do końca, z jakiego powodu. Chyba uznał, że jest niewybieralny ze względu na zaangażowanie w Legię, i postanowił dać sobie spokój. Nie mogłem tego przeboleć, dlatego tuż przed tym, jak popadłem w olbrzymie tarapaty, publicznie dałem wyraz swojemu krytycznemu stosunkowi wobec tego, co zrobił Maciej.
W tamtym czasie napięcie między mną a Bońkiem było już wyczuwalne na odległość. W przeddzień meczu z Irlandią w Dublinie, rozegranego 30 marca 2015 roku, którego ostatecznie nie zobaczyłem, konflikt między nami umiejętnie podsycił „Przegląd Sportowy”, umieszczając nasze zdjęcie na pierwszej stronie, z tytułem „Greń przeciw Bońkowi”. Dwa dni wcześniej odbył się zarząd związku. Maciej Sawicki, sekretarz generalny, dał mi dwie wejściówki na trybunę VIP. Moi oponenci wiedzieli więc, że pojawię się na wyspie. I że nie będę sam. Choć nie leciałem czarterem z ekipą, wykupiłem rejs z Rzeszowa.
– Tylko uważaj, żeby nasze kursy się nie przecięły. Bo może się zrobić za gorąco – zagaił Boniek. Niby żartem, ale z wyraźną groźbą w głosie.
– Przeciąć się mogą, bylebyśmy, prezesie, na siebie nie wpadli.
Żebyśmy się przypadkiem nie zderzyli, Zbysiu szanowny – odpowiedziałem, nie chcąc pozostać mu dłużnym.
Gdybym wiedział, jak to wszystko się potoczy, to zapewne darowałbym sobie ten cały Dublin. A także późniejsze medialne wystąpienia. Nie mam jednak daru przewidywania przyszłości, a prawda jest taka, że z 48 biletów, które mógł zakupić każdy wojewódzki związek, w siedzibie Podkarpackiego zostało 12. Za te nierozprowadzone także trzeba było zapłacić PZPN. Tylko proszę mnie źle nie zrozumieć: w Irlandii nie sprzedałem osobiście żadnego biletu. Opowieści, że bawiłem się w konika i po zatrzymaniu przez miejscową policję miałem w portfelu złotówki, euro i funty pochodzące ze sprzedaży wejściówek na mecz, można włożyć między bajki. To bujda na resorach, którą wymyślił Boniek, aby mnie medialnie zgrillować. Zwykle bilety, które dostawałem ze związku, głównie rozdawałem. Każdemu, kto mnie o to poprosił. Redaktor Paweł Zarzeczny już tego nie potwierdzi, ale to on najczęściej miał potrzebę wejścia na stadion na dobry sektor i nie raz, nie dwa zwracał się do mnie o bilety. W zasadzie nigdy mu nie odmówiłem. Podobnie jak Radkowi Majdanowi i Tomkowi Kłosowi.
OK, jest również prawdą, że całkiem spora grupa baronów sprzedawała bilety na mecze reprezentacji. I to nie tylko dlatego, że nie zawsze w regionalnym związku nie było popytu na wszystkie przyznane przez PZPN wejściówki. Wiem o co najmniej kilkunastu takich przypadkach. Myślę, że Boniek też był tego świadom, ale postanowił upokorzyć właśnie mnie. Mimo że – wybaczcie, że się powtórzę – osobiście nie sprzedałem żadnego ze wspomnianych 12 biletów. W sumie były warte 600 euro. Przyznacie, że trudno uznać to za kwotę, za którą opłacałoby się ryzykować kłopoty. Ściągnąłem je na siebie na własne życzenie, bo nie przyszło mi do głowy, że Boniek do walki ze mną zaprzęgnie Marka Dolińskiego, dyrektora do spraw bezpieczeństwa PZPN, czyli człowieka, który ze stadionowej jaskółki miał ogląd na wszystkie place wokół obiektu w Dublinie.
Mleko się rozlało, więc nie ma sensu płakać, ale proszę się nie dziwić, że mam poczucie krzywdy. Nie zrobiłem nic złego czy choćby zdrożnego. Mogę sobie jedynie wyrzucać, że dałem się zatrzymać w Irlandii, a tym samym podsunąłem Bońkowi i jego klakierom pretekst do wszczęcia postępowania w sprawie „10 lat niewinności”. Bo taki okres dyskwalifikacji wlepiła mi pierwsza instancja w PZPN, rzecz jasna w pełni kontrolowana przez Zbycha. Potem życie mi się zawaliło i niestety nie słuchałem mądrych ludzi. Choćby wspomnianego Wandzla, który jako jeden z nielicznych starał się mnie wspierać, gdy brałem najtrudniejszy zakręt w życiu.
Niestety, nie posłuchałem dobrych rad i popełniłem potężne błędy taktyczne. Z dzisiejszej perspektywy uznaję, że niepotrzebnie zorganizowałem wówczas konferencję prasową. Byłem do niej kompletnie nieprzygotowany. Należało wynająć agencję PR i postępować wedle wskazówek Wandzla. Poczułem się jednak zaszczuty przez pseudopismaków chodzących na pasku Bońka i nie myślałem racjonalnie. Ale prawie miesiąc byłem masakrowany w usłużnych prezesowi mediach.
Przez ten czas mieszkałem w hotelu, straciłem rodzinę, do domu nie wróciłem już nigdy. „Rzymianinowi z Bydgoszczy” nie udało się zrobić ze mnie wariata, więc uderzył w najcenniejsze dla mnie wartości. Dziś nie mam ani dzieci, ani wnuków...
Myślałem, że nie wyjdę z tego zakrętu. Minęło kilka tygodni, zanim zacząłem normalnie jeść. Tak – albo podobnie – kończyli jednak wszyscy, którzy zadarli z prezesem PZPN: Marek Procyszyn czy Grzegorz Maciejasz. Boniek, równie mściwy co wpływowy, wykończył jeszcze kilku innych baronów, kilku dziennikarzom także wystawił wilczy bilet. I wraz ze swoimi ludźmi dbał później, żeby nie mogli dostać dobrej pracy…
***
Musiało upłynąć sporo czasu, zanim dojrzałem do opowiedzenia własnej historii PZPN. Wypłynąłem na związkowe szerokie wody podczas kadencji Michała Listkiewicza. Zrobiłem prezesem Grzegorza Latę. A i „Murzyn” – mam świadomość, że rada języka polskiego rekomenduje nieużywanie tego słowa, ale to w końcu oficjalna ksywa Zbyszka – nie byłby dziś wiceprezydentem UEFA, gdyby kiedyś na swojej drodze nie spotkał Kazimierza Grenia. Beze mnie nie miałby najmniejszych szans na wygranie wyborów w PZPN, a to jedyna przepustka do kandydowania w Europejskiej Federacji. Gdy spróbował to zrobić bez mojego poparcia, uzyskał 19 głosów i tylko się skompromitował. Ze mną w sztabie uzbierał ich 60, a tyle właśnie wymagane jest do wygrania wyborów w polskim związku. Moja książka miała ukazać się dużo wcześniej, ale źli i sprzedajni ludzie robili wszystko, aby zablokować jej wydanie. Dlaczego? Czyżby bali się prawdy?
Nie koncentruję się w tej opowieści wyłącznie na Bońku, choć nie mam wątpliwości, że dotąd nikt nie odważył się tak dokładnie odmalować prawdziwego oblicza Rudego. Jeśli kogoś interesują kulisy funkcjonowania największego związku sportowego w Polsce w XXI wieku, tajniki kampanii wyborczych, geneza afer i obyczajowa otoczka – zapraszam na mocno subiektywną opowieść o PZPN. Subiektywną, ale pokazującą prawdziwe kuluary. I chyba wystarczająco barwną, by nikt nie nudził się przy lekturze.
Kazimierz Greń, Rzeszów, Lipiec 2023
Zaczynając od początku. A w zasadzie od początków. Moich.
Winien jestem przecież czytelnikom kilka słów o sobie. Skąd się wziąłem, zanim trafiłem do sportu i wyborów kolejnych prezesów PZPN.
Odkąd pamiętam, zawsze miałem pieniądze. Mniejsze albo większe, ale miałem. Mama prowadziła na rynku stragan z warzywami, potem handlowała kwiatami i mnie do tego wciągnęła. Gdy zaczynałem pracować, miałem nie więcej niż 15 lat. Wstawałem codziennie przed świtem, ale wiedziałem, po co to robię. W wieku dwudziestu kilku lat doszedłem jednak do wniosku, że potrzebuję jakiejś zmiany. Nie mówiąc nikomu, pojechałem do konsulatu w Krakowie i wystąpiłem o wizę do USA, wiedząc, że w tamtym czasie dostają ją dwie, trzy osoby na 400, które składają wnioski. Pojechałem na luzie, ale jakoś mi się udało. I kiedy koledzy z Izolatora Boguchwała, Staszek Szczęch i Henio Rajzer, który grał też w Stali Rzeszów oraz Resovii, polecieli w 1990 roku do Stanów, w miarę się tam ustawili i napisali, że mogą mnie tam ściągnąć, byłem formalnie przygotowany do wyjazdu. Od razu zacząłem się pakować.
Tyle że Ameryka nie okazała się dla mnie wcale ziemią obiecaną. A w każdym razie nie przyjęła mnie z otwartymi ramionami. Kiedy po suto zakrapianych tygodniowych pożegnaniach wreszcie doleciałem do Chicago, nastąpiły co prawda trzydniowe, też suto zakrapiane powitania przez rodaków, którym przywiozłem przesyłki z Polski, od ich rodzin, lecz robota bynajmniej na mnie nie czekała.
W Chicago panował upał, więc kac dawał mi się we znaki jeszcze mocniej niż zwykle, ale i tak wybrałem się na spacer. Była akurat niedziela, chciałem coś zobaczyć, bo przez głowę przeszła myśl, że kasa, którą zabrałem z domu, wkrótce się skończy i trzeba będzie wracać do Polski. Wtedy na Jackowie, jednej z tamtejszych dzielnic, spotkałem Jacka, kolegę ze szkoły. Zaszliśmy na piwo, było dobre, a przede wszystkim zimne, wchodziło jak złoto, więc wypiłem ze cztery i znów zaczynałem pływać. Nie na tyle jednak, żebym uwierzył, że kumpel załatwi mi robotę, choć podobnie jak inni krajanie, z którymi biesiadowałem wcześniej, odkurzenie znajomości zaczął od tej obietnicy. Dlatego zdziwiłem się, nawet bardzo, kiedy następnego dnia rano pojawił się w umówionym miejscu i zabrał mnie na… próbę. Na myjnię. Miałem pokazać, na co mnie stać, a na koniec dniówki boss miał ocenić, czy nadaję się na tyle, żeby mnie zatrudnić.
Uniform dostałem taki, że szew, który normalnie powinien być w kroku, wisiał mi tuż nad kolanami. Co było jednak robić? Boss chodził i udawał, że mnie nie widzi, choć sprawdzał mnie cały czas. Na koniec dnia okazało się, że dostanę tę robotę, jeśli zgodzę się na stawkę pięć dolców za godzinę. Ślepy nie byłem. Widziałem, że mycie dużego samochodu ze sprzątaniem wnętrza i woskowaniem, którego jeszcze w Polsce nie znaliśmy, kosztuje klienta ze 100 dolarów. Ale jaki miałem wybór? Oferta nie była zresztą wcale taka zła, ponieważ cash należał mi się nawet w czasie deszczu. Czyli wtedy, kiedy ludzie nie przyjeżdżają na myjnię.
Cóż, nie był to szczyt marzeń, ale przynajmniej się gdzieś zahaczyłem. Szykowałem się na oglądanie w Stanach niepowtarzalnych widoków, wielkich apartamentowców i wieżowców na Manhattanie, tymczasem na Jackowie zabudowa była niska, jak na wsi. Przed wylotem przestrzegano mnie, że trzeba być otwartym na tamtejszą kulturę i język angielski, jak najszybciej wyrwać się poza polską dzielnicę w Chicago. Bo tylko to dawało szansę na zrealizowanie amerykańskiego snu.
Teoria teorią, ale w praktyce nie byłem w stanie realizować tych, z gruntu słusznych, założeń. Miejscówkę znalazłem przy Heniu i Staszku. Każdy miał pokój w domu, który podnajmowała mieszkająca tam wdowa. To ona – za dodatkową opłatą – gotowała dla całej naszej trójcy. I długo poruszałem się wyłącznie w trójkącie: stancja–LikeStore–Funeral Home. Trumny stanowiły mój drogowskaz, na wypadek gdybym pomylił drogę. A do sklepu starsi koledzy wysyłali mnie dość często. Najczęściej po… telewizor. Kosztował cztery i pół dolara i składał się z 24 piw. Miejscowy slang opanowałem szybko i pamiętam do dziś.
Angielskiego wśród rodaków zasiedziałych na Jackowie rzeczywiście nie było sensu się uczyć, bo używali go w zasadzie tylko przy spotkaniach towarzyskich. I ograniczał się do: OK i sure. Aby jednak nie utknąć na myjce na lata, musiałem poszerzać krąg znajomych.
Zresztą dzięki nowym kontaktom trafiłem wreszcie do budowlanej brygady, która przygarnęła także Staszka i Henka. Pracowało się tam nawet w soboty i niedziele, mogliśmy zresztą pracować na okrągło, byleby wewnątrz, tak aby nikt postronny nie zobaczył i nie doniósł na szefa, gdyż oznaczałoby to karę równoznaczną z plajtą firmy.
Pracowałem przy rozbiórce domów, za naprawdę godziwą stawkę. Po dziesięciu godzinach miałem w kieszeni 75 dolarów, a w tamtym czasie to była dobra dniówka.
Robota okazała się niezbyt ciężka, ale jakoś tak średnio mi przypasowała. Podobnie jak pobyt w Ameryce, raz było lepiej raz gorzej, jak to w życiu. A jeszcze gorzej, ponieważ pewnego razu tylko niespodziewana wizyta szefa uratowała nas przed katastrofą.
Staszek ciął rury palnikiem gazowym, ale nie zauważył, że jedna była oznaczona innym kolorem. Bo była to rura gazowa. Zazwyczaj pracował z cygarem w ustach, więc gdyby ją przeciął, wszyscy zobaczylibyśmy Rzeszów z góry, znad Chicago. Na szczęście wszedł boss. Zrobił awanturę i chciał nas wszystkich wyrzucić, ale tak naprawdę uratował nam życie. A potem wylał tylko Staszka.
Szybko, bo mniej więcej po trzech miesiącach życia u Wuja Sama, zacząłem się zastanawiać, czy w ogóle warto było lecieć do Chicago. W Polsce otwierały się nowe możliwości, więc pomyślałem, że skoro już jestem w Ameryce, to trzeba zobaczyć trochę świata poza Jackowem i odłożyć jeszcze trochę grosza, ale potem trzeba wracać. I to jak najszybciej. W Rzeszowie przecież zostawiłem dobrze prosperujący, prywatny biznes...
Kampania wyborcza w 2000 roku. Zdjęcie górne: z zespołem Smokie,dolne: z Aleksandrem Kwaśniewskim
Do PZPR nie zapisałem się nigdy, za komuny – jako wywodzący się z prywatnej inicjatywy – miałem zresztą z tą opcją raczej nie po dro dze. Generalnie tradycje w rodzinie były zu pełnie inne, ojciec dostał sporo odznaczeń za walkę o wolną i w pełni suwerenną Polskę podczas drugiej wojny światowej. Do wstąpienia do SLD dałem się jednak namówić. I nie żałowałem, bo szybko dostrzeżono tam moją operatywność. Cenił mnie, ale też tak po ludzku lubił, wi ceminister finansów Wiesław Ciesielski, podkarpacki baron tej partii, który swego czasu był także Generalnym Inspektorem Kontroli Skarbo wej. Przede wszystkim zaś mi ufał, dlatego powierzył mi poprowadze nie prezydenckiej kampanii w Rzeszowie i okolicach przed drugą ka dencją Aleksandra Kwaśniewskiego, kiedy rywalem urzędującego pre zydenta został Marian Krzaklewski, człowiek z naszego regionu, kon kretnie z Kolbuszowej.
Zanim jednak podzielę się wspomnieniami z kampanii prezy denckiej na Podkarpaciu, kilka słów o tym, jak znalazłem się w SLD. Wszystko zaczęło się od... spółdzielni. Mieszkaniowej – żeby nikt nie pomylił z ligową na wzór świetnie odmalowanej w filmie Piłkarski po ker. Kiedy w wieku 30 lat kupiłem mieszkanie na Nowym Mieście, wówczas największym osiedlu w Rzeszowie, na którym żyło około 20 tysięcy ludzi, czyli de facto co dziesiąty obywatel stolicy Podkarpacia, szybko zacząłem działać również w Radzie Nadzorczej. Spółdzielni prezesował Tadeusz Ferenc, dobrze okopany w ówczesnych samorządowych realiach. Pomijając rodowód polityczny, był świetnym gospodarzem: bez zarzutu zarządzał nieruchomościami, dbał o porządek, inwestował w zieleń. Nikt nie miał do niego żadnych zastrzeżeń. A traf chciał, że po sesjach naszej osiedlowej rady, gdzie byłem przewodniczącym, w tym samym lokalu odbywały się zebrania koła SLD, którym kręcił wówczas Ferenc. Zapraszał mnie i zapraszał, żebym został na jednym ze spotkań, którym przewodniczył, aż wreszcie się złamałem. Być może nawet zostałem przypadkowo, ale zostałem. Na dłużej, bo mi się spodobało. Serio!
Jeśli chodzi o politykę właśnie, to generalnie bliskie mi są wartości lewicowe. Dlatego szybko odnalazłem się w kole skupiającym ludzi o zbliżonym światopoglądzie. A w 2002 roku byłem już szefem liczącej 120 osób – i największej w Rzeszowie – podstawowej struktury partyjnej w SLD. Pal sześć, że dostarczaliśmy najwięcej składek do wspólnej miejskiej puli, istotniejsze, że właśnie z tego koła wyszedł były prezydent Rzeszowa, wiceprzewodniczący Rady Miasta, wojewoda, poseł i dziś aktualny prezydent Rzeszowa. To była kuźnia kadr. Niczym stowarzyszenie Ordynacka w Warszawie.
Po uzyskaniu szóstego wyniku wśród radnych objąłem kierownictwo Komisji Sportu, gdyż w tej dziedzinie czułem się kompetentny. W pewnym momencie niewiele nawet zabrakło, abym został etatowym pracownikiem jednej z miejskich spółek. Prezydent w uznaniu moich wyborczych zasług sam zaproponował mi posadę. Kiedy jednak powiadomiłem członków zarządu Podkarpackiego Związku Piłki Nożnej, że nie będę mógł już w takim zakresie jak dotychczas pracować społecznie, zwołali posiedzenie zarządu i przyznali mi pensję. Mniejszą co prawda od tej, którą miałem otrzymywać we wspomnianej spółce, ale przystałem na tę ofertę, bo nigdy nie marzyłem o posadzie i karierze miejskiego urzędnika, a futbol był mi znacznie bliższy. Czy popełniłem wówczas błąd? Z perspektywy czasu uważam, że tak. A już na pewno nie da się tego wykluczyć…
Na zwycięstwo wyborcze Ferenca rzeczywiście miałem całkiem realny wpływ. Od początku, ponieważ należałem do – o ile mnie pamięć nie myli – dwuosobowej grupy inicjatywnej, która zawiązała się wewnątrz naszego „osiedlowego” koła. I przekonała prezesa Nowego Miasta, że warto wysunąć jego kandydaturę. Swoją drogą, kolega Krzysztof, z którym działałem wówczas na rzecz przejęcia władzy w Rzeszowie, do dziś pracuje w magistracie. Jak się bowiem okazało, nasz pomysł był trafiony w dziesiątkę. Niewiele przecież zabrakło, żeby prezes naszej spółdzielni wygrał już w pierwszej turze. W drugiej musiał się zmierzyć z urzędującym prezydentem miasta, Andrzejem Szlachtą, popieranym przez komitet Rzeszowskiego Porozumienia Prawicy, który na urząd został wybrany z namaszczenia AWS, a o reelekcję ubiegał się już z rekomendacji PiS. Siedzieliśmy więc po pierwszej turze w siedzibie SLD bodaj do piątej rano. Zapytałem wtedy Tadeusza, czy naprawdę chce wygrać. Odpowiedział w swoim stylu:
– Kurwa, po co w ogóle pytasz, czy chcę? Ja muszę to wygrać!
– To trzeba się dogadać z Kosturkiem i Maślanką. Uzyskał co prawda dopiero piąty wynik, ale jego komitet Nasz Dom Rzeszów ma elektorat, który może na ciebie zagłosować. Pytanie, co i komu od niego możesz zaproponować? Zastanów się, bo charytatywnie na pewno cię nie poprą.
Znałem szefa sztabu Naszego Domu, adwokata Artura Kosturka, który wymyślił kandydaturę Jerzego Maślanki na prezydenta. Po prawdzie był to mój przyjaciel z dawnych lat, chodziliśmy razem do szkoły. Gdy więc dostałem misję nawiązania współpracy, zaaranżowałem spotkanie, ale początkowo rozmowa nam się nie kleiła. Mieliśmy świadomość, że ten układ nie będzie tani, trzeba więc było najpierw zrobić klimat i nieco przełamać lody. Wiedziałem od kolegi mecenasa, że w zamian za ogłoszenie w mediach, że w drugiej turze będą popierać Ferenca, i za apel do swoich zwolenników o głosowanie właśnie na tego kandydata ich komitet będzie oczekiwał fotela wiceprezydenta. Tadeusz szedł na mityng z myślą, że wynegocjuje dla nas korzystniejsze warunki. Kiedy jednak przyszło do konkretów, ostatecznie stanęło na pierwotnej propozycji. Były to z jednej strony kosztownie pozyskane głosy, ale z drugiej – niezwykle opłacalne, gdyż miasto zyskało dobrego fachowca. Ferenc był zresztą prezydentem Rzeszowa do 2021 roku. Co prawda w innych już barwach, ale taką widać musiał zapłacić cenę za polityczną długowieczność. Już za pierwszym razem przekonał się przecież, ile kosztuje poparcie obozu niedawnego przeciwnika. Zresztą właśnie z tego powodu, czyli obrania innej ścieżki, wielu się od niego odwróciło. Wówczas jednak wygrane przez niego wybory były trampoliną i dla mnie.
***
Podkarpacie do dziś jest bastionem prawicy, ale wówczas, w kampanii prezydenckiej roku 2000, naprawdę działaliśmy ze świadomością, że jesteśmy w jaskini lwa. Jak przeprowadzić udany wiec Kwaśniewskiego w Kolbuszowej, gdy akurat Krzaklewski przebywał w swej rodzinnej miejscowości i nadał rozgłos faktowi, że nocował na plebanii? Przecież jeśli zrobilibyśmy spotkanie na rynku, to z pewnością doszłoby do zgrzytów. I to mega nieprzyjemnych.
Tak naprawdę sztabowi Kwaśniewskiego chodziło o efektowny występ w Rzeszowie, a Kolbuszowa to był tylko obowiązkowy punkt programu wizyty w naszych stronach, bo należało pokazać, że kandydat SLD nie boi się przyjechać do matecznika konkurenta i w tym miejscu także ma zwolenników. Na własne oczy widziałem z bliska, jak pracuje i zabezpiecza wizyty prezydenckie Biuro Ochrony Rządu. Brałem przy tym również udział i poznałem plany pobytu prezydenta, co dało mi wiele doświadczenia i wiedzy na ten temat jaka to jest ciężka i odpowiedzialna praca.
Naprędce wymyśliliśmy więc, żeby mityng zorganizować w hali sportowej, gdzie w pierwszej kolejności wpuściliśmy kamery telewizyjne i dziennikarzy, inni ludzie mogli wejść tylko za specjalnymi zaproszeniami, które wydawaliśmy osobiście. Chodziło o przyjemny telewizyjny przekaz z terenu rywala, incydenty w ogóle nie wchodziły w grę. Zaledwie cztery godziny przed wystąpieniem na wypełnionym po brzegi rzeszowskim rynku Kwaśniewskiemu nie były potrzebne konfrontacja i nerwy.
Na wiecu w Kolbuszowej wystąpiłem w roli konferansjera, a następnie szybko – z ekipą obsługującą kampanię – musiałem przemieścić się na rzeszowski rynek, gdyż i tam musiałem być na scenie przed prezydentem, aby zapowiedzieć wejście Kwaśniewskiego czekającemu tłumowi. Wszystko poszło jak z płatka.
Spotkanie wyborcze w Kolbuszowej kandydata na senatora Grzegorza Laty
A jak to się w ogóle stało, że w stolicy Podkarpacia udało się zebrać aż tylu zwolenników człowieka wywodzącego się z lewicy? Otóż całkiem zwyczajnie. Jako support sprowadziliśmy zespół Smokie, na który nie tylko ja na Podkarpaciu miałem ostrą zajawkę. To była u nas naprawdę bardzo popularna kapela.
Alan Silson, Pete Spencer i Chris Norman byli moimi muzycznymi idolami, większymi nawet niż Beatlesi, Lady Punk czy Lombard. Generalnie grali muzę, która wpadała ludziom w ucho, więc namówiłem, kogo trzeba, że warto postawić właśnie na kapelę z Bradford.
Nie było to wcale takie proste, ponieważ za przylot trzy dni wcześniej i występ na wiecu prezydenckim chłopaki zainkasowali – o ile dobrze pamiętam – bardzo duże pieniądze w tym czasie. Do tego należało im zorganizować kosztowny bankiet. Sponsorzy to jednak udźwignęli – społeczeństwo podkarpackie było wówczas ofiarne. Klient płaci, klient wymaga, więc uzgodniliśmy, że Aleksander Kwaśniewski będzie wychodził na scenę przy dźwiękach Next Door to Alice, do dobrze już nastrojonej przez Smokie publiki. Wszystko potoczyło się zgodnie z planem. Naprawdę gładko i przyjemnie. Rzekłbym nawet: śpiewająco.
Od lewej minister Wiesław Ciesielski i Kazimierz Greń podczas kampanii wyborczej
***
Wyborcza machina SLD działała jak szwajcarski zegarek. Kwaśniewski robił dobre wrażenie, porywał tłumy na wiecach. Nie inaczej stało się u nas, na Podkarpaciu – to siłą jego rozpędu i wdzięku niespełna rok później Grzesiek Lato został senatorem. A i do Sejmu weszła pokaźna reprezentacja mojej formacji.
Prezydent, który zapewnił sobie reelekcję w okolicznościach niepozostawiających wątpliwości, kto był najlepszym kandydatem w wyborach, nigdy nie zapomniał mi dobrze wykonanej roboty. Zostaliśmy sobie przedstawieni podczas jego kampanii na jakiejś odprawie, bodaj w Julinie, a potem już zawsze przy okazji spotkań pozdrawiał mnie i miło zagadywał. Po prostu miał fenomenalną pamięć. Nie poznałem nikogo innego, kto tak zapamiętywałby szczegóły nawet w sprawach, którymi nie miał prawa zajmować się na co dzień.
Długo po tym, jak przestał pełnić urząd, na jednym z meczów na Stadionie Narodowym, gdzie pojawił się w asyście innych głów państwa: Wałęsy, Komorowskiego, a także prezydenta Ukrainy, Kwaśniewski zaczepił mnie na trybunie dla VIP–ów.
– Jak zdrowie, panie Kazimierzu? Wszystko w porządku? Tak pytam, bo na mnie to pan właściwie postawił kiedyś w wyborach, ale z Latą to już panu nie wyszło tak dobrze…
– Taka prawda, panie prezydencie, ale co zrobić? Co się stało, to się nie odstanie – odpowiedziałem z uśmiechem. Bo co innego mogłem odpowiedzieć?
***
Z SLD rozstałem się idąc za Ferencem, który w wyborach samorządowych w 2006 roku utworzył już własny, ale w założeniu nadal lewicowy blok pod nazwą Rozwój Rzeszowa. Obroniłem mandat radnego, w pewnym momencie pojawił się jednak między nami rozdźwięk, i to zasadniczy, w podejściu do uprawiania polityki. Konkretnie poróżniła nas dystrybucja wolnych parceli i środków na inwestycje celowe. Osobiście optowałem za stworzeniem parków, ewentualnie przeznaczeniem placów na szeroko rozumiane tereny rekreacyjne, gdzie ludzie mogliby spacerować, uprawiać sport, aktywnie pobawić się z dziećmi, posiedzieć na świeżym powietrzu, poczytać książkę albo po prostu poplotkować. Natomiast z pieniędzy przeznaczonych na inwestycje zbudować szpital, dom dziecka lub noclegownię dla bezdomnych. Broniłem ideałów, które połączyły nas z Ferencem w latach 90., ale w ogóle nie chciał o tym słuchać. Był szefem, to on trzymał władzę.
Drużyna Rzeszowiaka przed kolejnym spotkaniem.
Mecz drużyny Rzeszowiaka, od lewej Wiesław Cisek, Mirosław Surmiak, Kazimierz Greń, Grzegorz Lato.
Od młodzieńczych lat prowadziłem prywatny biznes, więc nie mogłem narzekać na stan finansów. Do tego bardzo aktywnie działałem w miejskim samorządzie. Ale nie samym jednak biznesem i polityką człowiek żyje. Roznosiła mnie energia, a traf chciał, że znalazłem się na meczu oldbojów z udziałem byłych reprezentantów Polski.
Drużyna Rzeszowiaka na turnieju w Jaśle z menadżerem zespołu Kazimierzem Greniem oraz z zawodnikami m.in. Janem Domarskim i Grzegorzem Lato.
Nie pamiętam, czy grali już pod szyldem „Orły Górskiego”, ale chodziło właśnie o tę generację kadrowiczów, w której kluczowe role odgrywali ludzie od nas, z Podkarpacia – Grzesiek Lato i Janek Domarski.
Publika była zachwycona, że kilkanaście lat od sukcesów tej najbardziej utytułowanej w historii polskiego futbolu drużyny mogła obej-rzeć w akcji niezapomnianych bohaterów. Czas wtedy wydawał się płynąć trochę wolniej niż dziś, na pewno zaś dotyczyło to dawnych gwiazd, które mając czterdziestkę na karku, były jeszcze na chodzie i wciąż naprawdę fajnie grały w piłkę. A że właśnie zaczęła działać klątwa Zbigniewa Bońka i po raz pierwszy od 16 lat zabrakło Biało–Czerwonych w finałach mundialu, a w naszym futbolu zapanowała posucha, to Orły cieszyły się tym większą popularnością.
Pomyślałem, że byłoby świetnie odkurzyć także lokalne gwiazdy. Na Podkarpaciu mieliśmy przecież piękne tradycje piłkarskie. Nie funkcjonowała tam przecież tylko Stal Mielec. W ekstraklasie występo-wała również Stal Rzeszów, na fali był właśnie Igloopol Dębica – uko-chane dziecko Edwarda Brzostowskiego, wpływowego PRL–owskiego ministra i eksprezesa PZPN – a i Resovia wykreowała wielu magików. Dosłownie za chwilę w ekstraklasie miały pojawić się Stal Stalowa Wola i Siarka Tarnobrzeg.
„Orły Górskiego” w Rzeszowie z trenerem Kazimierzem Górskim w meczu przeciwko drużynie Rzeszowiaka
Zapotrzebowanie w regionie na wielką piłkę było więc duże. Wy-czuwając koniunkturę, powołałem do życia Rzeszowiaka – klub dla oldbojów, do którego przepustką było ukończenie 35. roku życia. I, przynajmniej początkowo, występy w ekstraklasie w CV.
Gwiazd regionalnej piłki, na czele ze wspomnianymi Orłami Górskiego, nie brakowało. A gdy zaczęliśmy grać – szybko musiałem kom-pletować dwie ekipy. Bo zaproszenia dostawaliśmy zarówno na sobotę, jak i na niedzielę. Zawodnicy nie otrzymywali gratyfikacji finansowych – z tego, co mi wiadomo, jedynie Lato i Domarski umawiali się z lokal-nymi władzami na jakieś pieniądze, tyle że robili to już na własną rękę. W każdym razie, aby wypełnić podejmowane w ramach takich umów obowiązki, potrafili zniknąć w przerwie turnieju halowego na godzinkę. Albo i dwie.
Otwarcie Ośrodka Piłkarskiego im. Kazimierza Górskiego w Straszęcinie
Warunkiem przyjazdu Rzeszowiaka na festyn z okazji dni miasta lub gminy było po prostu zorganizowanie przez gospodarzy bankietu dla zespołu. I jeśli pierwszego dnia, na przykład po imprezie w Lesku, grupa zdrowo mi się opiła, to następnego dnia, mając w perspektywie mecz w Brzozowie, musiałem wymienić znaczną część drużyny, żeby miało to jakikolwiek sens. A że ani na boisku, ani przy stole nikt się nie oszczędzał, zostawali tylko najzdrowsi. Choć wcale niekoniecznie ci, którzy poprzedniego dnia najbardziej się ograniczali.
Idea amatorskiego klubu dla starszych panów chwyciła na tyle, że niedługo później tworzyłem halowe rozgrywki dla oldbojów, które oczywiście – dysponując składem świetnie wyszkolonych technicznie gwiaz-dek – wygrywaliśmy w cuglach. Podobnie zresztą jak wszystko, co można było wygrać na Podkarpaciu.
Spotkanie z zawodnikiem Arminii Bielefeld Arturem Wichniarkiem z wiceprezydentem Rzeszowa Ryszardem Winiarskim
Przez Rzeszowiaka przewinęło się ponad 60 zawodników, a jak się miało w składzie takich piłkarzy z ekstraklasową i pierwszoligową przeszłością, jak Hubert Kopeć, Leszek Pisz, Jurek Podbrożny, Walde-mar Kłos czy wspomnianych już Latę i Domarskiego ze znacznie star-szej generacji, to trudno było o inne rezultaty. Wyjście z nimi na boisko i możliwość zagrania w jednej drużynie do dziś uznaję za niezapomnia-ną przygodę i wspominam jako wielką przyjemność.
Drużyna Stali Rzeszów z prezesem Andrzejem Przybyło, trenerem Markiem Chlewickim i wiceprezesem Kazimierzem Greniem
W miarę upływu czasu zaczęły się zresztą wojaże na turnieje zagraniczne. Swego czasu zmierzyliśmy się nawet z amatorami Bayernu Monachium, Bayeru Leverkusen, Werderu Brema czy Arminii Bielefeld, a naszym stałym gościem bywał wtedy w Niemczech Artur Wich-niarek, wówczas występujący już w Arminii. Naprawdę fajnie to hulało. Na tyle, że na serio wkręciłem się w futbol. I wsiąkłem na dobre.
***
Kolejnym stopniem wtajemniczenia w tym świecie była dla mnie działalność w Stali Rzeszów, w której, w charakterze wiceprezesa odpo-wiedzialnego za sekcję piłki nożnej, zakotwiczyłem na dwa lata. Odszedłem z niej, gdy mój syn Rafał zaczął bawić się grą w Strugu Tyczyn, klubie w zasadzie z przedmieść Rzeszowa.
Dzięki temu bez problemu mogłem zaangażować się w jego działalność i zostać tam wiceprezesem do spraw sportowych. Awansu do ówczesnej III ligi co prawda nie wywalczyliśmy, ale w barażu z Sande-cją Nowy Sącz u siebie byliśmy w stanie zremisować 3:3 (w rewanżu ulegliśmy niestety 1:3).
Jeśli chodzi o mnie, to zaangażowanie w funkcjonowanie Strugu sprawiło, że zacząłem udzielać się też w Podkarpackim Związku Piłki Nożnej i po dziesięciu latach od założenia Rzeszowiaka znalazłem się w jego strukturach. Byłem jeszcze wtedy za krótki, żeby wejść do zarządu, ale ponieważ nie wahałem się publicznie zabierać głosu i przeciw-stawiłem się zmianie regulaminu w trakcie rozgrywek, ludzie chętnie mnie poparli. I zagłosowali za tym, żebym wszedł do Sądu Koleżeńskiego. Wyczytałem w statucie, że jako przewodniczący tego gremium mogę brać udział w zebraniach związkowego zarządu, więc zacząłem patrzeć na ręce regionalnym władzom piłkarskim. Dzięki temu zyskałem popularność. Choć tylko w środowisku futbolowym, bo z ciała zarządzające-go Podkarpackim ZPN goniono mnie po pewnym czasie jak intruza.
Nie zrażałem się jednak butą ekipy prezesa Jana Bieńkowskiego. To byli ludzie okopani w strukturach związku od lat i zamknięci nie tylko na nowe twarze, ale także świeże pomysły i rozwiązania. Siedząc w swoich drewnianych chatkach, nie zauważyli, że nie dostosowali się do wytycznych centrali PZPN i zapomnieli powołać Podokręg Rzeszów. Na terenie, na którym funkcjonuje ponad 200 klubów, czyli trzykrotnie więcej niż na całym Podlasiu. W 2002 roku po namowach otoczenia zgłosiłem się więc do wyborów na szefa tej struktury. I mimo oporu władz Podkarpackiego, a nawet wbrew próbom zbojkotowania mnie zdobyłem tę funkcję. Po głosowaniu, w którym dostałem 17 głosów na 20 obecnych na sali osób, doszło zresztą do małego zgrzytu – zaraz po głosowaniu prezes związku wojewódzkiego przerwał obrady i po prostu… wyszedł. A potem szef ZPN zwlekał, ile tylko się dało, z oficjalnym powołaniem mnie na stanowisko, które wygrałem w wyborach, więc minęło trochę czasu, zanim zacząłem działać w podokręgu. A nawet więcej niż trochę…
Gdy już jednak w końcu objąłem wywalczoną funkcję, to złapa-łem wiatr w żagle. Jakkolwiek zabrzmi to z dzisiejszej perspektywy, byłem pasjonatem futbolu. Mając oficjalną legitymację, zacząłem zapraszać na otwarte spotkania z kibicami ważnych gości z szeroko pojętego środowiska sportowego. Na dzień dobry Andrzeja Strejlaua i dziennikarza Przemysława Babiarza, w następnej kolejności Antoniego Piechniczka, Władysława Żmudę, Dariusza Dziekanowskiego, Andrzeja Szarmacha, Antoniego Piechniczka oraz Jana Tomaszewskiego czy Fran-ciszka Smudę. Pomysł okazał się strzałem w dziesiątkę.
Jeżeli chodzi o wybory w Podkarpackim ZPN w 2004 roku okazały się niełatwe, bo ich przebieg okrył nas – czyli cały region – wstydem na całą Polskę. Bieńkowski okazał się przyspawany do stołka i nie chciał przyjąć demokratycznych reguł gry. Obstawał przy stanowisku, że wówczas kandydować może tylko on, i do końca kurczowo trzymał się tej wersji. Dlatego, gdy przyszło co do czego, w maju mieliśmy aż dwa zjazdy wyborcze, jeden w Boguchwale, drugi w Rzeszowie. PZPN wysłał obserwatorów na oba te wydarzenia. Do Boguchwały, czyli na zjazd, który organizowałem i wygrałem, przyjechał Janusz Kowalski. W Rzeszowie pojawił się bodaj Michał Kocięba, ówczesny rzecznik prasowy ogólnopolskiego związku. W efekcie wybrano dwóch prezesów i obaj zgłosiliśmy swoje zwycięstwo do Krajowego Rejestru Sądowego.
Na wyniki trzeba było czekać kilka tygodni i towarzyszył temu niemały stres. Wiadomość o zatwierdzeniu na stanowisko prezesa Podkarpackiego ZPN zastała mnie we Lwowie, podczas eskapady z grupą radnych do miasta partnerskiego. Nie powiem – ucieszyłem się. Nawet bardzo. Tak bardzo, że postawiłem 50 butelek wódki, która na Ukrainie była wówczas w cenie oranżady. Naprawdę jednak było co świętować.
***
Stery w Podkarpackim przejąłem w oparach absurdu i w atmosferze ogólnopolskiego skandalu. Kością niezgody okazała się nowa ordy-nacja, która zakładała wybory pośrednie. Ciągnięcie 700 delegatów na każdy zjazd, zarówno wyborczy, jak i sprawozdawczy, było nonsensem, dlatego zarząd Podkarpackiego ZPN zaproponował, żeby wstępna se-lekcja odbyła się w każdym podokręgu. Lokalni działacze, którzy cenili własny czas i pieniądze, z miejsca podchwycili to rozwiązanie, zresztą przetrwało to w ordynacji do dziś.
Bieńkowski był jednak przeciwny. Namawiałem go, żeby nie robić wstydu na cały kraj, tylko przeprowadzić jeden zjazd. Proponowałem, by odbył się we wskazanym przez niego miejscu, żeby reprezentatywne grono delegatów mogło zdecydować o wyborze nowego prezesa. Rozmawialiśmy w obecności mediatora, którym był Michał Listkiewicz, czyli ówczesny prezes PZPN, w magistracie u Tadeusza Ferenca. Na koniec szef Podkarpackiego obiecał, że się zastanowi, ale kiedy przyszło do wyborów, odmówił współpracy. Ostatecznie wszak podpisał nową ordynację, wedle której w zjeździe miał prawo uczestniczyć co czwarty delegat w województwie, wyłoniony w wyborach pośrednich przepro-wadzonych w podokręgach.
Nie wszyscy uprawnieni skorzystali jednak wówczas z tego prawa. W efekcie przepychanek na zjazd do Boguchwały przyjechało ponad 140 delegatów, w Rzeszowie natomiast na kameralno–kabaretowych obradach własnego prezesa wybrało bodaj 30 z 700 zaproszonych osób. Zebrało się ich tak niewiele, że był problem, aby powołać komisję skru-tacyjną. Bo to w Boguchwale pojawiły się wszystkie duże nazwiska, wszyscy ludzie, którzy się liczyli i mieli ochotę iść z duchem czasu: Domarski, Andrzej Bińkowski ze Stali Mielec czy Wojciech Jugo z Siarki Tarnobrzeg (dwaj ostatni zasiadali wtedy we władzach PZPN).
Spotkanie działaczy Podkarpackiego ZPN w Ratuszu w Rzeszowie z Prezydentem Miasta Rzeszowa Tadeuszem Ferencem i Prezesem PZPN Michałem Listkiewiczem
Miałem silną pozycję jako lokalny działacz, radny Rzeszowa, cieszyłem się też poparciem prezydenta miasta, ale nikt za mnie tych wyborów nie wygrał. Zwyciężyłem, ponieważ potrafiłem przekonać delegatów do swojej kandydatury. Poparł mnie między innymi Mieczysław Golba, wiceprezes do spraw finansowych poprzedniego zarządu Podkarpackiego ZPN, malarz z Wiązownicy, czyli gość czerpiący siłę z podokręgu w Jarosławiu, do którego powstania walnie się zresztą przyczynił, rozwiązując wcześniej OZPN w Przemyślu.
Po poprzedniku odziedziczyłem budżet na poziomie 438 tysięcy złotych. Dla porównania: gdy w 2015 roku, po 11 latach działalności, odchodziłem w przykrych dla mnie okolicznościach z Podkarpackiego ZPN, zostawiłem następcy, którym okazał się właśnie Golba, budżet wynoszący 2,85 miliona złotych. A do tego 400 tysięcy złotych oszczędności na koncie.
Kiedy latem 2004 roku wracaliśmy z Polańczyka (gdzie Listkiewicz gościł wcale nieprzypadkowo, ponieważ przyjechał do mnie, chcąc skrócić dystans i poprosić, abym jako nowa twarz poprowadził zbliżający się zjazd wyborczy), zadzwonił do mnie wspomniany Mietek z Wiązownicy.
– Kazieńku złoty – zaczął nawijkę – przywiózłbyś mi tu prezesa PZPN? Przed kampanią wyborczą przydałby się jak nikt inny. Zrobilibyśmy sobie wspólne zdjęcie, miałbym jak znalazł do wyborczych ulotek.
Ja pierdzielę, jak tu przekonać Michała – przeszliśmy już wten-czas na ty, Listkiewicz umiał budować relacje jak nikt inny – że ma robić za małpę? Szybko sprzedałem mu kit, że do Lublina, gdzie na wojewódzkim zjeździe miałem poznać jego wyborczy matecznik, z Marianem Rapą, Adamem Olkowiczem i Tomaszem Mikulskim na czele, lepiej pojechać przez Jarosław i Wiązownicę, bo szybciej przelecimy do celu. A przy okazji odwiedzimy mojego dobrego kolegę z podkarpackie-go związku, delegata na zjazd PZPN. Listkiewicz odhaczy jednego działacza, a ja z Mietkiem, wiceprezesem w moim zarządzie, zadbamy o głosy całego naszego regionu w zbliżających się wyborach w centrali. Nie wchodziliśmy nawet do domu, tylko stanęliśmy do fotografii na wale okalającym stadion. We czterech, bo Golba przytargał jeszcze ciemno-skórego piłkarza, którego ściągnął do okręgówki jako atrakcję dla kibiców. I świeciliśmy pyskami do zdjęcia, a pomysłowy Mietek później rzeczywiście wykorzystał je w ulotce wyborczej.
Listkiewicz, Greń i lokalny Olisadebe, który co prawda grał słabo, ale dobrze prezentował się na zdjęciu, pasowali do układanki Golby. Dziś to senator z ramienia Solidarnej Polski, parlamentarzysta z niemałym stażem, wówczas jednak borykał się jeszcze z dylematem, czy startować z list Samoobrony, czy może jednak dołączyć do PiS–u. Choć byłem związany z SLD, poradziłem mu po koleżeńsku i w dobrej wie-rze, żeby nie robił jaj i odpuścił sobie Samoobronę. Jeśli bowiem chce bawić się w politykę, to niech chociaż zwiąże się z poważną partią. Miałem tylko wątpliwość, czy go do niej przyjmą. Pod paroma względami Mietek bowiem bardziej pasował do Samoobrony. Był przedstawicielem nurtu „wieś tańczy i śpiewa”, miał na przykład specyficzny styl ubierania się: pomięte żółte koszule, czerwone skarpetki, inne elemen-ty garderoby też średnio do siebie pasowały. Zupełnie, jakby nie oglądał telewizji i nie widział, jak ubierają się normalni ludzie. Działacze w jego podokręgu w Jarosławiu jakoś to jednak kupowali, nie zrażał ich wyglądem. Może zresztą popierali go, ponieważ był swojakiem i nie raził przesadną elegancją? A dla mnie liczyło się tylko jedno: trzymał swój teren w garści, dzięki czemu razem byliśmy silniejsi.
Dlatego pomagałem mu, jak mogłem, nie tylko w wyborach do parlamentu, co okazało się dla mnie z perspektywy czasu zgubne, że tak Mieciu odwdzięczy się mojej osobie po latach. Kiedy atakowano go w mediach i prosił o pomoc, dzwoniłem do znajomych dziennikarzy, żeby dali mu spokój. Większość ustępowała, gdyż nie tylko mnie znali, ale wielu również lubiło. Na imprezach zaś często wypychałem Miecia przed siebie, żeby to on, wiceprezes Podkarpackiego ZPN, dekorował zawodników i trenerów. I w ten sposób budował rozpoznawalność. Z punktu widzenia Golby zdjęcie z Listkiewiczem okazało się dobrym pomysłem. Można je było nawet określić mianem „strzał w dziesiątkę”, jak głosiło jego hasło wyborcze. Bo chociaż dostał właśnie takie odległe miejsce na listach wyborczych PiS–u na Podkarpaciu, wszedł do Sejmu. Z cieniutkim wynikiem, bodajże pięciu i pół tysiąca głosów, ale i tak było to aż 250 więcej, niż otrzymał jego najgroźniejszy kontrkandydat w okręgu krośnieńskim. Nie można wykluczyć, że stało się tak między innymi dzięki fotografii z popularnym, świetnie wypadającym w mediach i lubianym wówczas powszechnie złotoustym Listkiewiczem.
Kazimierz Greń i Emanuel Olisadebe
A Michał nie oponował. Jak się okazało, zrobił solidny research na mój temat. Zapytany, dlaczego chce, abym to właśnie ja poprowadził zjazd, powiedział bez ogródek, że przez kanały zbliżone do SLD wnikliwie mnie prześwietlił.
I wyszło, że prowadziłem około 20 rozmaitych kampanii i żadnej nie przegrałem. Nie wiem, skąd wziął tę liczbę, bo choć rzeczywiście sporo się tego zebrało, ale nie powiem – mile mnie tym połechtał.
A potem kontynuował zabiegi mające na celu zdobycie przychyl-ności. Jeszcze w maju – zatem przed opisaną wizytą w Polańczyku, której częścią okazał się nieplanowany skok w bok do Wiązownicy – zadzwoniła Ania Bryk, sekretarka z PZPN, z informacją, że prezes chciałby mi zaproponować wylot do Oslo z kadrą młodzieżową prowadzoną przez Władka Żmudę. Nie odpowiedziałem od razu, bo chciałem zasta-nowić się, co powinienem zrobić w sytuacji, gdy kopie mnie taki za-szczyt.
Zasięgnąłem języka, a kiedy okazało się, że to często praktykowa-ny zwyczaj – liderom wojewódzkich struktur w nagrodę albo na zachętę funduje się zagraniczne wycieczki i nikt w środowisku nie odbiera tego negatywnie – po prostu pojechałem na zgrupowanie do Warszawy. A stamtąd z drużyną Władka, z którym do dziś mam bardzo dobry kontakt, w roli szefa ekipy poleciałem do Norwegii na – jak się okazało – bardzo przyjemny wypad.
***
Swoją drogą, kiedy Golba został posłem, zasiadał także w Komisji Kultury Fizycznej, Sportu i Turystyki. Pewnego wieczoru zadzwonił do mnie i zaczął wypytywać o PZPN: jak związek działa, w jakim trybie podejmuje uchwały i zmienia przepisy. W luźnej i – jak sądziłem – nie-zobowiązującej rozmowie opowiedziałem mu o wielu szczegółach, o które pytał. W pewnym momencie w słuchawce zaległa cisza.
– Halo, halo, Mietek, Mietek, jestem, jestem – wołałem do słu-chawki, sądząc, że początkujący parlamentarzysta zasnął z nudów.
Później okazało się jednak, że zamilkł, ponieważ skrupulatnie spi-sywał wszystko, co mówiłem. Po kilku dniach spotkałem się z Listkiewiczem, a ten zaczął mi opowiadać, jak to wraz z Gienkiem Kolatorem gościli na sejmowej Komisji Sportu.
– Wiesz, ten twój Golba to wyjątkowo dociekliwy gość. I jakie zadawał pytania! Nie powiem, żeby były łatwe. Skąd on mógł tyle wiedzieć o związkowych sprawach? Skąd znał takie detale? Kilka razy naprawdę mocniej docisnął mi śrubę.
– Nie wiem – odrzekłem szybko, nie tracąc rezonu.
Cóż innego mogłem powiedzieć? Że Mietek, malarz pokojowy z Wiązownicy, wziął mnie pod włos i dla własnego interesu pod pozo-rem koleżeńskiej rozmowy wyciągnął ze mnie niuanse dotyczące działalności PZPN, które wykorzystał w parlamencie, stawiając w trudnym położeniu prezesa związku?
Jeszcze zanim pomogłem Michałowi Listkiewiczowi uzyskać reelekcję, na początku września polecieliśmy do Belfastu na mecz eliminacji mistrzostw świata z Irlandią Północną. To był mój pierwszy wypad z drużyną narodową, odkąd przejąłem stery w Podkarpackim ZPN. Jako nowy wśród PZPN–owskich baronów zostałem co prawda zakwaterowany w hotelu z dziennikarzami, Listkiewicz wraz ze świtą zamieszkał natomiast w jakimś pałacyku, ale i tak nie narzekałem. Chłonąłem – i to już nie z perspektywy zwykłego kibica – atmosferę związaną z meczem wyjaz dowym reprezentacji Polski. A w przeddzień spotkania zostałem zapro szony na bankiet dla VIP–ów, który wydawał prezes związku.
Pojechaliśmy razem z kilkoma nowo wybranymi szefami struktur wojewódzkich, którzy zostali zameldowani pod tym samym adresem co ja, i… no cóż, było na co popatrzeć. I co skosztować. Salon urządzony z wiktoriańskim przepychem, wino z górnej półki, whisky single malt, hawańskie cygara. Innymi słowy – wielki świat.
Był też Antek Piechniczek, niegdysiejszy selekcjoner, i to dwukrotny, silny człowiek ze Śląska, wiceprzewodniczący tamtejszego sejmiku wojewódzkiego, protegowany Rudolfa Bugdoła popularny zarówno w światku piłkarskim, jak i wśród społeczeństwa. Zresztą nawet kilka lat później, kiedy wskutek afery korupcyjnej w kraju zapanowała atmosfera niechęci do PZPN, sportowa legenda Piechniczka się obroniła. Zmienił co prawda barwy, przystąpił do Platformy Obywatelskiej, ale najważniejsze, że zrobił świetny wynik; startując z powodzeniem w wyborach do senatu, zebrał ponad 207 tysięcy głosów. Nic zatem dziwnego, że Michał się go bał – a w każdym razie obawiał.
Tymczasem nie tyle nawet plotkowano, ile dość powszechnie za kulisami dyskutowano, że dwukrotny selekcjoner będzie jedynym człowiekiem, który rzuci rękawicę Listkiewiczowi w grudniowych wyborach. Rządzący federacją od pięciu lat prezes musiał chyba nie sypiać po nocach, zastanawiając się, jak wyeliminować – albo przynajmniej zneutralizować – Piechniczka z tego wyścigu. Jako człowiek dobrze wychowany pospieszyłem z pomocą.
Znałem Antka, bo zakolegowaliśmy się, gdy przyjeżdżał do mnie na imprezy i spotkania z kibicami, kiedy już rządziłem podokręgiem Rzeszów. Kiedy trzeba było wysłać po niego auto, co było warunkiem przyjęcia przez niego zaproszenia i przyjazdu na Podkarpacie, delegowałem szefa naszego wydziału gier. Zbyszek Sieradzki był zresztą przeszczęśliwy, że może poszerzać swoją futbolową wiedzę. Nie tylko historyczną, ponieważ Piechniczek to facet z szerokimi horyzontami, bardzo elokwentny, naprawdę na czasie ze wszystkimi najnowszymi trendami w światowym futbolu i ze świetną orientacją w tej dyscyplinie sportu.
Wizyta Antoniego Piechniczka w Rzeszowie