Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
To wyjątkowa książka. Po raz pierwszy rzetelnie i barwnie relacjonuje nieznane dotąd metody naboru, selekcji, specjalistycznych szkoleń i akcji prowadzonych przez trzymaną w ścisłej tajemnicy grupę polskich żołnierzy. Trafia więc do Państwa pierwsza wiarygodna książka o snajperach GROM, o tym, jak zaczynali służbę w 1991 roku oraz jak przez lata równali do światowej elity. Dla mnie, jako uczestnika większości opisanych akcji, była to sentymentalna podróż do czasów służby w Jednostce. Serdecznie polecam.
Pułkownik Dariusz Zawadka, były dowódca GROM
Dzięki tej książce nie tylko poznasz historię Jednostki GROM przedstawioną w niecodzienny sposób. Kupując ją wspierasz działania naszej Fundacji, za co bardzo serdecznie dziękuję.
Grzegorz Wydrowski, snajper, prezes zarządu Fundacji SPRZYMIERZENI z GROM
Tomasz Marzec urodził się w 1979 r. w Sandomierzu. Jako reporter radiowej Trójki i TVN24 poznał każdy zaułek polskiej polityki, która pasjonowała go od zawsze. Dziś uważa, że świat jest zbyt ciekawy, by ktoś uprawiający zawód dziennikarza mógł zamykać się w Sejmie.
Kibic piłkarski, niepraktykujący trener z licencją UEFA B (może kiedyś się przyda), amatorsko zaczął niedawno trenować boks. Ma syna Franciszka, który mimo młodego wieku pokazał, że jest twardzielem nie mniejszym niż bohaterowie tej książki, oraz żonę Asię, której cierpliwość można porównać do tej, jaką snajperzy wykazują, obserwując cel.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 185
Projekt okładki:
Fahrenheit 451
Zdjęcia na okładce:
© John Vlahidis/123RF, Wikipedia
Redakcja, korekta wydania I i II
Agata Mościcka
Paweł Mościcki
Zdjęcia pochodzą z archiwum JW GROM.
ISBN 9788366177871
ebook został przygotowany na podstawie wydania III
© Copyright by Tomasz Marzec 2020
© Copyright by Zona Zero 2020
WydawcaWydawnictwo Fronda Sp. z o.o.ul. Łopuszańska 3202-220 Warszawatel. 22 836 54 44, 877 37 35 faks 22 877 37 34e-mail: [email protected]
KonwersjaMonika Lipiec
Żołnierzom Jednostki Wojskowej GROM, którzy na zawsze zostaną w naszej pamięci.
Mnie jako żołnierza i uczestnika operacji zagranicznych GROM najbardziej zaintrygowało
ukazanie procesu formowania
tej – bez dwóch zdań –
elity nie tylko polskich,
ale też
międzynarodowych
współczesnych
jednostek specjalnych.
„Tajne akcje snajperów GROM to pod wieloma względami książka wyjątkowa. Nie tylko dlatego, że chyba po raz pierwszy podejmuje próbę opisania okrytej do tej pory tajemnicą służby snajperów GROM. Więcej, nie dlatego nawet, że niezwykle rzetelnie i barwnie relacjonuje nieznane do tej pory metody naboru, selekcji oraz specjalistycznych szkoleń – wszystko widziane oczami uczestników. Mnie osobiście jako żołnierza i uczestnika operacji zagranicznych GROM najbardziej chyba zaintrygowało ukazanie procesu formowania tej – bez dwóch zdań – elity nie tylko polskich, ale też międzynarodowych współczesnych jednostek specjalnych. Dodajmy – elity, która oprócz niezwykle rzadkich i skomplikowanych umiejętności czysto taktycznych i operacyjnych musi posiadać również unikalne cechy charakteru, a także ogromną odporność psychiczną. Czy to się autorowi udało? Pod wieloma względami tak. Pewnie zabrakło niektórych materiałów, które z różnych względów, w tym na wniosek bohaterów książki, musiały z ostatecznej wersji zostać usunięte.
Co jednak najważniejsze, przed Państwem pojawiła się pierwsza wiarygodna i barwna książka o snajperach GROM, o tym, jak zaczynali służbę w 1991 roku oraz jak przez lata ewaluował ich rozwój.
Dla mnie była to sentymentalna podróż do czasów służby w Jednostce GROM. Serdecznie polecam.
płk Dariusz Zawadka
Od pierwszego dnia wśród snajperów musisz mieć zakodowane, że po drugiej stronie lufy jest człowiek. Nie możesz przecież całe życie strzelać do butelki i łudzić się, że jak naprzeciwko stanie facet, to bez wahania pociągniesz za spust.
„Tak, pamiętam, do kogo oddałem pierwszy strzał. – Usłyszałem od jednego z nich. – W GROM nigdy nie strzelałem przecież do anonimowej sylwetki, strzelałem do rudej grubej baby, do niepozornego gościa w okularach, do blondyna z nożem, wysokiego bruneta z karabinem albo do kobiety, która wyciąga pistolet z torebki. To nie był jakiś anonimowy zarys człowieka, to zawsze była konkretna postać – opowiadał oficer biorący udział w zajmowaniu platform wiertniczych w Iraku i walczący przeciwko talibom w Afganistanie. – Od pierwszego dnia wśród snajperów musisz mieć zakodowane, że po drugiej stronie lufy jest człowiek. Nie możesz przecież całe życie strzelać do butelki i łudzić się, że jak naprzeciwko stanie facet, to bez wahania pociągniesz za spust” – w kolejnym zdaniu wyjaśniał, skąd ten wyjątkowy jak na standardy polskiego wojska zwyczaj.
Uczniowie z GROMu i legendarny mistrz z Delta Force po treningu
O tym, co działo się, kiedy z poligonu przenosił się na wojnę (określenia „misja stabilizacyjna” nienawidzi), jak każdy z nich mówi niechętnie. Tak, w czasie tych rozmów padło pytanie: „Ilu wrogów zabiłeś?”. Ten temat odważyłem się poruszyć po wielu godzinach, dniach dyskusji o „robocie”. „Wiesz, zawsze po takim pytaniu kończę rozmowę – odpowiedział, ale na moje szczęście tym razem nie zakończył. – Zabijanie ludzi to nie jest sport lub gra. I nasza robota nie wyglądała jak na westernach, gdzie kowboj scyzorykiem na kolbie karabinu odznacza sobie kolejne ofiary. A my nawet między sobą nie prowadzimy dyskusji o tym, co tam się działo. Bo po co? Z myślami wywołanymi momentem, w którym pociągasz za spust, zostajesz po akcji zawsze sam” – podkreślał, kiedy zadawałem pytania rodzące się w głowie każdego, kto słyszy hasło „snajper”.
Te momenty chętnie opisywał na przykład Chris Kyle, ich kolega z Iraku, amerykański snajper szczycący się największą liczbą zastrzelonych wrogów. Uzbrojony w wiedzę o jego dokonaniach poszedłem więc na pierwsze spotkanie. I szybko przekonałem się, że nasi snajperzy ustępują mu tylko w jednym… w umiejętności komercyjnego sprzedawania tego, co powinno pozostać w tajemnicy, i chwalenia się tym, co powodem do chwały jest tylko w określonym kontekście. Pod żadnym innym względem gorsi nie są.
Książka oparta na ich opowieściach nie będzie więc opisem krwawych snajperskich egzekucji. Będzie – mam taką nadzieję – małą kroniką powstania wielkiej jednostki. Snajperzy, którzy ją współtworzyli, zgodzili się opowiedzieć o tym, jak „kupcy” wyławiali ich z różnych jednostek w całej Polsce, jak potem ich testowali, jak Amerykanie uczyli ich wypracowywania strzału i tego, jak ważna jest przy tym pozycja snajpera, bo weryfikuje ją jedynie… strzał. Jeżeli po oddaniu go lufa wróci dokładnie w to miejsce, w którym była przed naciśnięciem spustu, i jeżeli w celowniku nadal będzie widać to samo, to pozycja jest prawidłowa. Z jednym zastrzeżeniem – kiedy strzelasz do prawdziwego celu, lufa powinna wrócić w to samo miejsce, ale w celowniku już danego obiektu być nie powinno.
Tak jak oni na początku zastrzegli, czym strzelanie do ludzi nie jest, tak i ja muszę zastrzec – ta książka nie będzie historią jednostki, czyli obiektywną, opartą na archiwalnych dokumentach relacją z jej powstania, funkcjonowania i kolejnych akcji. To subiektywny zapis tego, co o kilkunastu latach w mundurze GROM opowiedzieli snajperzy wybrani w ramach pierwszej selekcji i ich wychowankowie. Nie abstrahując oczywiście od faktów, dat i okoliczności, skupiliśmy się na tym, jak jednostka wyglądała od środka, z perspektywy muszki karabinu snajperskiego. A z niej nie było widać – przynajmniej przez pierwszych kilka lat – kolejnych zawirowań politycznych i walk o kontrolowanie elitarnej jednostki. Jak powiedział mi jeden ze snajperów: „Szef bardzo dbał o to, żeby nic z tych rzeczy do nas nie docierało. Zapewniał pełen komfort pracy, bo wszystkie problemy z zewnątrz brał, dopóki mógł, na siebie”. Oni mieli „tylko” oddawać celne strzały z coraz większej odległości.
Nowa jednostka od wojska miała być przecież niezależna. Ustalono, że będzie podlegała Ministerstwu Spraw Wewnętrznych. I przykład Wieśka doskonale pokazuje, jak ten nowy twór traktowany był przez starych generałów, kiedy już się zorientowali, co się dzieje.
W połowie 1990 roku, kiedy podpułkownik Sławomir Petelicki miał już dokładny i zatwierdzony plan stworzenia elitarnej jednostki specjalnej, Tomek był studentem ZMECH, czyli Wyższej Szkoły Wojsk Zmechanizowanych. Nauka dobiegała końca, praktyki miał już za sobą i był zdegustowany wojskiem, a mówiąc ściślej, ilością alkoholu, która płynęła wtedy korytarzami polskich jednostek. W czasie praktyk miał co prawda do czynienia tylko z jedną z nich, ale to wystarczyło, żeby stwierdził z całą pewnością, czego w życiu robić nie chce. „To było nie dla mnie. Ja byłem zupełnym abstynentem albo pijałem mało i lubiłem coś robić, a nie ściemniać. Wtedy w wojsku nie było niczego. Nie było amunicji, nie było pieniędzy i zajęcia polegały na tym, że brało się pluton i szło się na poligon piechotą, a oficjalnie to był przejazd bojowy na pole walki. No, kurde…”. Co ciekawe, Tomek był praktykantem jednostki pierwszoliniowej, która w razie ataku miała bronić Warszawy. Tymczasem szkolenie zaczynało się tam po śniadaniu „polewaniem”, a kończyło piwem przy obiedzie w kantynie. „To ja mówiłem, że wezmę to wojsko i pójdę z nimi się czymś zająć. «No to idź, młody, idź, podchorąży, zrób coś z nimi»”. Po praktykach chciał zwolnić się z wojska i pójść do policji, żeby „czymś się zająć”. „Kupcy” spadli mu z nieba.
„Pewnego dnia przed promocją przyjechali do Szkoły Oficerskiej tacy tajemniczy napakowani goście, powiedzieli krótko: «Jesteśmy z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i jeżeli kogoś interesuje praca w naszym resorcie, to zapraszamy na testy». Nie mówiąc, gdzie, co, jak i o co chodzi, zaproponowali chętnym przejście sprawdzianu fizycznego”. Dla Tomka nie był on niczym nadzwyczajnym, ZMECH kończył przecież z jedną z najlepszych lokat, dzięki czemu miał prawo wyboru jednostki, w której chce pracować. On zdecydował już jednak, że będzie służył w tej, której jeszcze nie było i o której nikt niczego nie wiedział. „Jakieś pływanie, biegi i coś tam jeszcze zaliczyłem i zaprosili mnie na rozmowę z psychologiem. Kim jesteś, przedstaw się, powiedz, co lubisz, czego nie lubisz… Takie tam, nic nie wypełnialiśmy, on jedynie sobie notował”. Na koniec Tomek dowiedział się, że ma szansę dostać się do nowo tworzonej jednostki, która za zadanie będzie miała głównie ochronę polskich ambasad. Praca częściowo w kraju, częściowo za granicą i niezłe jak na tamte warunki wynagrodzenie. „Pomyślałem: Super!”.
Coś było na rzeczy. „6 września 1982 roku do ambasady [w Bernie – przyp. autora] wdarło się czterech mężczyzn uzbrojonych w strzelby myśliwskie remington wingmaster 870 i plastikową atrapę pistoletu maszynowego. Strzelając w sufit, napastnicy sterroryzowali urzędników, następnie zaś założyli mundury maskujące i maski gazowe, przez co – jak im się zdawało – zyskali groźny wygląd”1 – tak generał Sławomir Petelicki odpowiadał na pytanie Michała Komara o początki projektu GROM. „W Warszawie utworzono sztab międzyresortowy, który zaproponował wysłanie do Berna milicjantów z Wydziału Zabezpieczenia Stołecznego Urzędu Spraw Wewnętrznych. Oczywiście Szwajcarzy odmówili”2 – o czym paradoksalnie z ulgą w cytowanym wywiadzie opowiada generał. I to właśnie ta tak obrazowo opisana słabość polskich służb przez lata podtrzymywała w Petelickim pomysł stworzenia jednostki, która mogłaby walczyć z terrorystami atakującymi Polskę w kraju i zagranicą.
Wojtkowi już w akademiku w czasie studiów na ZMECH na drzwiach ktoś napisał „antyterroryści”. Wszystko dlatego, że podobnie jak jego dwaj koledzy z pokoju nie krył, że po szkole najchętniej poszedłby do policyjnego oddziału antyterrorystycznego (AT). Wymyślił sobie to tak: „Chciałem dostać się do jakiejkolwiek jednostki w stolicy, zaraz po przyjęciu zrezygnować z pracy i złożyć podanie na Służew, bo tam ci policyjni antyterroryści mieli siedzibę”. Najprościej więc było – jak mu się wtedy wydawało – przez Nadwiślańskie Jednostki Wojskowe. Problem w tym, że kiedy starał się o przyjęcie do nich, miejsca były jedynie w Pułku Inżynieryjno-Budowlanym stacjonującym w Legionowie. Kadrowiec, który Wojtka przyjmował, nie mógł uwierzyć, że ktoś dobrowolnie chce się do niego dostać. „Chłopaki, wy tam naprawdę chcecie iść?” – z niedowierzaniem pytał. „No, wiadomo, oni zajmowali się budowaniem domów i kilka innych inwestycji mieli” – wspomina Wojtek. W skrócie praca w Pułku Inżynieryjno-Budowlanym polegała na doglądaniu żołnierzy na budowie. A jego głównie zajmowało szukanie kontaktów w policyjnym AT. Trudno nie było, pułk sąsiadował między innymi z hotelem policyjnym, w którym Wojtek przez jakiś czas mieszkał.
Dość szybko zbudował więc… sieć kontaktów, a jeżeli przypadki decydują czasem o naszym losie, to taki właśnie zdarzył się na imprezie w gronie jego nowych znajomych. „To były jakieś imieniny czy urodziny czyjeś, nie pamiętam… ale spotkaliśmy się w kasynie przy Podchorążych. Posłuchaj, siedzimy przy stoliku, trochę tego alkoholu było i jakiś facet się przyszwędał. I zaczął… no wiesz, jak to po alkoholu facet, nazwijmy to, marudził. A to go złapałem i wcisnąłem pod stół… Nie wchodźmy w szczegóły, umówmy się, że tak go pod stół wcisnąłem”. Wtedy do Wojtka podszedł jeden z przyjętych już do GROM żołnierzy i powiedział: „Wiesz, nadawałbyś się do nas do jednostki”. Rozmowa na ten temat nie trwała długo. Wojtek dostał namiary na kadrowca, do którego powinien był się zgłosić. I jeżeli ktoś nadal w przypadki nie wierzy, to da mu do myślenia fakt, że owym kadrowcem w GROM okazał się ten sam człowiek, który z niedowierzaniem przyjmował Wojtka do Pułku Inżynieryjno-Budowlanego.
Droga do nowej jednostki chroniącej ambasady, bo tak ją cały czas prezentowano, okazała się jednak dłuższa, niż mogło się w pierwszej chwili wydawać. Wojtek z jednym z kolegów ze studiów szybko przeszli wstępne testy sprawnościowe, zostali zakwalifikowani, ale… zgody na przejście nie wydał dowódca batalionu. Miesiącami trwała więc wymiana podań między jednostkami i resortami, która kończyła się zawsze dokumentem z kluczowym zapisem „nie wyraża zgody”. „Chłopaki, no, nie zwolnię was… bo braki kadrowe, bo jesteście dobrzy, bo reprezentujecie dobrze jednostkę i tak dalej”.
Wojtek zwolnił się więc sam. To było 10 września. Zadzwonił do niego kadrowiec z jednostki, której nazwy wtedy jeszcze nikt nie znał, i powiedział: „Panie Wojtku, ma pan godzinę, żeby się zameldować w Rembertowie. Jeżeli pan nie przyjedzie, to sprawa przejścia jest nieaktualna”. Ten telefon Wojtek odebrał w czasie warty. „Wie pan, mam dowódcę warty właśnie, na służbie jestem…” – wydukał zakłopotany. Wartę po nim przejmował stary porucznik, który od pięciu lat nie dostał awansu i nie miał ochoty iść na rękę młodemu podporucznikowi, który właśnie dostał szansę szybkiego awansu. „Przejmuje tę wartę, a to tego nie ma, a to kubka brakuje, a to łyżeczka zgubiona… Wiesz, jak to przejmowanie służby” – opowiada, śmiejąc się. Na szczęście było to jeszcze przed upływem godziny, czyli czasu wyznaczonego przez kadrowca z MSW. „Słuchaj, co chcesz, to rób, ja się odmeldowuję” – powiedział porucznikowi i poszedł od razu do dowódcy Batalionu Inżynieryjno-Budowlanego zakomunikować: „Panie majorze, ja dziękuję za współpracę, ale zmieniam jednostkę”. Na pytania: „Jak to?” nie miał czasu odpowiadać, a majora w szachu postawił krótkim stwierdzeniem, że jest już rozkaz podpisany przez ministra. W rzeczywistości żadnego rozkazu nie widział… Przed pułkiem czekała nysa, wsiadł do niej w mundurze, w którym skończył wartę, wysiadł już w Rembertowie. W innym wojskowym świecie.
Magda, czyli Jacek (do dziś ani on, ani nikt z kolegów nie wie, dlaczego Magdą został) we wrześniu 1982 roku, kiedy doszło do napadu na polską ambasadę w Szwajcarii, był nastolatkiem. O tym, że będzie kiedyś snajperem elitarnej jednostki, której powstanie inspirowały między innymi tamte wydarzenia, nie mógł nawet marzyć. Jego marzenia krążyły wtedy wokół wielkich europejskich klubów piłkarskich i kilka lat później, kiedy plany stworzenia JW 2305 były precyzowane, grał w piłkę nożną w Pogoni Oleśnica. To była druga liga i powód do dumy w okolicy. „Wiesz, ta druga liga to już był taki luksus, że dostawałeś za to pieniądze. Dwa razy dziennie chodziłem na trening, zwolniony ze szkoły byłem i byłem zapatrzony tylko w piłkę nożną”. Do ekstraklasy droga była stamtąd daleka i prawdopodobnie nigdy by jej nie przebył. Do ekstraklasy piłkarskiej oczywiście, bo do tej wojskowej dotarł dość szybko. Na jego szczęście – co wie dopiero dziś – karierę drugoligowego piłkarza przerwało wezwanie z WKU.
„W klubie powiedzieli, że załatwią mi odsłużenie wojska w jakimś innym klubie, więc dalej będę grał. Ale nic z tego nie wyszło, uniosłem się honorem, rzuciłem piłkę i zacząłem się zastanawiać, co ze sobą zrobić…”.
Był wtedy po maturze. Koledzy podpowiedzieli mu, że najbliżej ma do Wrocławia, a tam na tak zwanym ZMECH można studiować wychowanie fizyczne. Złożył papiery, poszedł na egzamin. „A pan na co?” – zapytał pułkownik. „Na wychowanie fizyczne” – odpowiedział.
Wychowania fizycznego od kilku lat we wrocławskiej szkole oficerskiej nie było, został więc wybór między kierunkiem ogólnodowódczym i politycznym. „Patrzy na mnie ten pułkownik i mówi: «To pójdzie pan na te ogólnodowódcze, potem dostanie się pan do rozpoznania. Będzie miał pan bieganie, jazdę na nartach, skoki do wody. Prawie jak na AWF»”.
Tak Magda trafił do wojska. I podobnie jak Tomek po praktykach wiedział, że w takim wojsku zostać nie chce. „U nas na szczęście nie było tak, że dwóch żołnierzy szło budować garaż szefowi sztabu, dwóch szło na kuchnię, dwóch gdzieś tam znikało, a pozostałych dwóch w dzienniczku wpisywało, że mają zajęcia z armii obcych. Tak nie było, ale i tak jak widziałem, jak wygląda praca tak zwanej kadry, czyli kantyna – biurko – biuro – kantyna, to nie miałem ochoty tak spędzić życia”.
Poza tym wspomina historię, przy której komentarz jest zbędny. „Brakowało nam na przykład żołnierzy do kompanii rozpoznawczej. Dowódca mówi: «Dobra, podchorąży, przejdź się po innych oddziałach, innych batalionach i wybierz trzech, czterech żołnierzy». Wchodzę więc na kompanię, na sali sto osób, pytam: «Kto jest po technikum?». Nikogo. «Kto jest po szkole zawodowej?» Może trzech, czterech. Rozmowa z nimi… nie było o czym rozmawiać. Z tysiąca osób nie potrafiłem wybrać dwóch żołnierzy do kompanii rozpoznawczej”. I nie opowiada tego człowiek uprzedzony do ludzi po podstawówce i oceniający ich na podstawie świadectw szkolnych.
Jemu też z nieba spadli „kupcy”, czyli „pan bez szyi, diabeł i pan psycholog”. Diabeł to nieżyjący już dziś Leszek Drewniak, pan bez szyi to późniejszy kolega Zenek, psycholog to wynajęty przez nich ekspert przeprowadzający testy. Wpisali Magdę na listę tych, którzy się nadają.
Kiedy ci tak zwani „kupcy” rozpoczynali swoje podróże po Polsce, Wiesiek służył w 56. Kompanii w Szczecinie. Drugą połowę 1990 roku spędzał w Lublińcu na szkoleniu w tamtejszym Batalionie Szturmowym. „Przyjechaliśmy tam na jakieś ćwiczenia zgrywające, huk wie, jakie to szkolenie miało być. Z trzydziestu, czterdziestu żołnierzy nas tam wtedy było, głównie młodych chorążych i oficerów ze wszystkich jednostek specjalnych w Polsce.
No i tam pojawił się świętej pamięci Szef z Diabłem i tą swoją ekipą, i nieźle nas tam przerzeźbili. Zrobili sprawdziany, to się dobrze pamięta” – wspomina. A „huk” pojawiający się w tych wspomnieniach nieustannie to charakterystyczny przerywnik stosowany przez Wieśka. Jak się domyślam, jest to forma powściągania wojskowego języka i taki oficjalny zamiennik dla nieco mniej oficjalnego „ch” przychodzącego w pierwszej chwili na myśl.
Przy tej wizycie Szefa w październiku 1990 roku w Lublińcu warto się na chwilę zatrzymać, bo można ją traktować jako symbol jego sprawności, czasami przebiegłości i taktycznej mądrości w tworzeniu jednostki. Pojawił się przecież na szkoleniu dla najzdolniejszych oficerów organizowanym przez Ministerstwo Obrony Narodowej, zdobył zgodę na przeprowadzenie tam swoich testów i rozmowy z żołnierzami po to, by z Ministerstwa Obrony Narodowej (MON) ich potem „wykraść”.
Tworzona przez niego jednostka od wojska miała być przecież niezależna. Ustalono, że będzie podlegała Ministerstwu Spraw Wewnętrznych. I przykład Wieśka doskonale pokazuje, jak ten nowy twór traktowany był przez starych generałów, kiedy już się zorientowali, co się dzieje. „Nie wiem, na jakich zasadach z MON Szef nas przejął, ale nas to już nie interesowało. Łatwo chyba nie było to załatwić, bo na przykład moją obiegówkę, jak wróciłem do Szczecina rozliczyć się i pożegnać, dowódca podarł i wyrzucił. Powiedział, że tak szybko się nie rozstaniemy. Nie miałem jak z nim o tym gadać, bo nam zakazano o czymkolwiek mówić po powrocie do jednostki. Na szczęście kilka dni potem przyszły jakieś rozkazy i już nic nie musiałem rozliczać, sami mnie rozliczyli” – opowiadał mi z charakterystycznym szelmowskim uśmiechem satysfakcji na końcu.
Zresztą Wiesław to przypadek wyjątkowy. Wąsy co prawda sumiaste, ale i tak niedające rady zakryć szerokiego uśmiechu – to jego znak rozpoznawczy. Znak, który powoduje, że tego niezwykle sympatycznego człowieka nieco chaotycznie, ale na swój żołnierski sposób barwnie i chętnie opowiadającego o wojsku trudno z wojskiem na pierwszy rzut oka kojarzyć. Gdybym miał obstawiać, nie znając go, powiedziałbym, że to raczej bosman z jakiegoś rybackiego kutra albo mistrz Polski w wędkarstwie spławikowym.
Żarty jednak odchodzą na bok, kiedy krótko i jednym tchem wymienia rzeczy, które robił w GROM. Zaczął jako operator, potem został strzelcem wyborowym i dowódcą strzelców. Przeniesiony do wydziału szkolenia także został jego dowódcą. I to on przez kilka lat decydował o tym, kto do JW 2305 się nadaje, a kto nie.
✱✱✱
Kryteria były niezwykle ostre i – jak się okazało po włączeniu GROM w struktury Ministerstwa Obrony Narodowej – w stosunku do reszty wojska mocno zawyżone. Ci z GROM, którzy z poszczególnych sprawdzianów dostawali trójki i czwórki, w statystykach MON wypadali blado na tle żołnierzy z innych jednostek mających od góry do dołu piątki, mimo że na przykład czasy biegów albo pływania mieli zazwyczaj niemal dwukrotnie lepsze od innych. I ten problem miał znaczenie nie tylko prestiżowe. W tamtych czasach za tak zwany WF żołnierzom płacono dodatkowo. Oczywiście wysokość wypłaty uzależniona była od oceny wystawionej przez szefa szkolenia, a nie od rzeczywistego wyniku. I szef szkolenia z GROM wspomina: „Oni mnie wzywają i mówią: «Proszę pana, jak to możliwe, że macie średnią ocen 4,2, a my tutaj mamy wyniki z pułku artylerii i średnią mają 4,9? I wy jesteście gorsi od nich, a przecież jesteście lepsi»”. Tyle że w JW 2305 na piątkę na przykład z tak zwanych brzuszków Wiesław wymagał zrobienia osiemdziesięciu w określonym czasie, w artylerii wystarczyło sześćdziesiąt. Padła więc propozycja: „To do sprawozdań do Sztabu Generalnego niech pan wstawia oceny według naszych norm, a na swoje potrzeby to niech pan robi, co chce”.
W wojskowym żargonie takie działanie nazywa się białą taktyką i jak żartują chłopaki, „biała taktyka potrafi rozwalić wszystko”. Można czytać te żarty i przykłady z uśmiechem, traktując je jako kolejny przejaw wszechobecnej biurokracji zwalniającej z myślenia i zastępującej zdrowy rozsądek, ale chłopakom w jednostce szybko przestało być do śmiechu. „Potem w ramach białej taktyki zaczęli nas zasypywać papierami i sprawozdaniami. Przyjeżdża mi facet i przepytuje: «A czemu służyła ta selekcja, dlaczego takie metody, na czym pan opiera kryteria oceny, dlaczego tak, a nie inaczej, przecież to niezgodne z wytycznymi dowódcy wojsk lądowych, wytyczne szefa sztabu inaczej opisują procedury, dlaczego tak pan to robi?». Odpowiadałem z uśmiechem: «Dlatego, że tak sobie wymyśliłem i uważam, że to jest dobre»”. Niebawem okazało się jednak, że nie tylko wyniki testów sprawnościowych chłopaków szkolonych przez Wieśka nie mieszczą się w strukturze ministerstwa odpowiedzialnego za obronę Polski. Ale o tym później …
1 M. Komar, Grom. Siła i honor. Jedyny wywiad rzeka, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2010, s. 9.
2Ibidem, s. 12.