Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
23 sierpnia 2010 roku
Helena Mobacke, sławna policjantka z wieloma sukcesami na koncie, po długiej przerwie wraca do pracy w zawodzie. Nie jest pewna, czy to dobra decyzja. Rok wcześniej straciła ukochanego synka Antona, a potem ukochanego mężczyznę, który nie potrafił poradzić sobie z jej rozpaczą. Jako szefowa grupy dochodzeniowej w komendzie Sztokholm Południe już pierwszego dnia musi zmierzyć się z trudną sprawą. Młody chłopak wpada pod pociąg; świadkowie twierdzą, że został popchnięty. Helena rozpoczyna śledztwo, ale nie potrafi skupić się na pracy. W jej głowie wciąż kłębią się myśli o Antonie. Zamiast na chłodno analizować sytuację, stara się powstrzymać rozszalałe emocje. Współczucie dla rodziców, którzy stracili dziecko, mąci jej osąd i przesłania oczywiste fakty. Nadal przeżywa żałobę, a tymczasem w czeluściach sztokholmskiego metra giną kolejne osoby. W zespole Heleny narasta bunt...
Ta książka nikogo nie pozostawi obojętnym! Jej bohaterami targają silne emocje, smutek i poczucie straty mieszają się z pragnieniem powrotu do świata żywych i potrzebą złapania nieuchwytnego zabójcy.
Śledztwo Heleny zatacza coraz szersze kręgi, a ona sama musi na nowo odkryć wartość swojej pracy i swojego życia...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 387
Johanna Mo
Tak sobie wyobrażałam śmierć
Tytuł oryginału:Döden tänkte jag mig så
Tłumaczenie: Alicja Rosenau
Projekt okładki: Jan Paluch
Materiały graficzne na okładce zostały wykorzystane za zgodą Shutterstock Images LLC.
ISBN: 978-83-283-2610-1
Copyright © Johanna Mo, 2013
First published by Bokförlaget Forum, Stockholm, Sweden
Published in the Polish language by arrangement with Bonnier Rights, Stockholm, Sweden and Macadamia Literary Agency, Warsaw, Poland
Polish edition copyright © 2017 by Helion SA
All rights reserved. No part of this book may be reproduced or transmitted in any form or by any means, electronic or mechanical, including photocopying, recording or by any information storage retrieval system, without permission from the Publisher.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.
Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.
Autor oraz Wydawnictwo HELION dołożyli wszelkich starań, by zawarte w tej książce informacje były kompletne i rzetelne. Nie biorą jednak żadnej odpowiedzialności ani za ichwykorzystanie, ani za związane z tym ewentualne naruszenie praw patentowych lub autorskich. Autor oraz Wydawnictwo HELION nie ponoszą również żadnej odpowiedzialności za ewentualne szkody wynikłe z wykorzystania informacji zawartych w książce.
Wydawnictwo HELION
ul. Kościuszki 1c, 44-100 GLIWICE
tel. 32 231 22 19, 32 230 98 63
e-mail:[email protected]
WWW: http://editio.pl(księgarnia internetowa, katalog książek)
Rodzinie — tym, którzy żyją, oraz tym, co już nie
ZIEMIA DRŻY. To pierwsza rzecz, jaką odbiera. Ledwie wyczuwalna wibracja, która narasta i rozchodzi się coraz głębiej w jego ciele. Klęczy, czuje dotyk chłodnego metalu, elektryczność w powietrzu. Przed nim leży rzucone przez kogoś opakowanie po słodyczach, po wafelku w czekoladzie — na czerwono-żółtym napisie widać brązowe lepkie ślady. Kątem oka widzi niedopałek papierosa. Szczurów tylko się domyśla.
Takie jest to światło. Podłoże pod nim znika, drgania ustają. Jedyne, co widzi, to kręgi, które zbliżają się coraz szybciej. Panika wypiera wszystko inne. Nie tylko otoczenie, także wszystko w nim, oprócz strachu: umrzeć w ten sposób.
MĘŻCZYZNA ODWRACA SIĘ i spogląda nieżyczliwie. Twarz zesztywniała w pretensji, starcze usta półotwarte, jakby chciał coś powiedzieć. Przecież kierowca zahamował nagle — zdążyła pomyśleć Helena Mobacke. I że to wina tabletki nasennej, tej, którą musiała wziąć wczoraj. Ale nie słyszy wyrzutów. Coś przelatuje przez twarz mężczyzny. Helena jest pewna, że ją rozpoznał. Emeryci nie mają przecież nic innego do roboty, oprócz czytania gazet i oglądania telewizji. Napawania się nieszczęś-ciem innych. Helena zmusza się do przepraszającego uśmiechu, wtedy on uśmiecha się w odpowiedzi. Jasnobrązowe oczy są pełne tego znienawidzonego współczucia. Rysy twarzy wygładzają się teraz przyjaźnie.
Helena Mobacke wysiada z autobusu na samym końcu i stoi jeszcze chwilę na przystanku. Västberga allé. Przystanek w Sztokholmie, w jej mieście, choć jednak nie całkiem jej. Urodziła się i wychowała kawałek dalej na północ, a przez prawie całe dorosłe życie mieszkała w centrum. To jest coś innego. Tutaj nie ma zieleni, nie ma luksusowych mieszkań po kosztownej renowacji, nie ma małych sklepików. Tylko asfalt, biura i budynki przemysłowe. Zamyka oczy, wciąga głęboko w płuca ciężkie od deszczu poranne powietrze — jest chłodne, bardziej czuć je październikiem niż sierpniem — próbuje wyprzeć wszystko poza radością z samego faktu oddychania. W Chile odnaleziono trzydziestu trzech górników. Po siedemnastu dniach. W porannych wiadomościach była o tym mowa. Są przy życiu, ale zasypani, siedemset metrów pod ziemią. Służby ratownicze będą potrzebowały miesięcy, żeby się do nich przebić.
Helena otwiera oczy i rusza w stronę budynku policji. O dziewiątej ma się spotkać z Andersem Nygårdem, szefem wydziału kryminalnego. Przychodzi za wcześnie, choć przecież próbowała zapełnić czas kawą i porannym programem w telewizji. Tabletka nasenna najwyraźniej pomogła jej zasnąć, ale krótko po trzeciej obudziła się i pomyślała, że równie dobrze mogłaby wstać. Pierwsze filiżanki kawy wypiła przy powtórkach Więźniarek i Co masz do stracenia, potem przełączyła, gdy tylko zaczęły się wiadomości. Pomyślała, że powinna się dowiedzieć, co się zdarzyło w świecie, którego częścią nie była. Mówili o zbliżających się wyborach, jednak niczego nie zapamiętała. W pamięci utkwiła jej jedynie ta sprawa z górnikami. W końcu nerwowy niepokój wygnał ją z domu. Była zdecydowana pojechać na rowerze — na dole przy stojaku zmieniła zdanie i zamiast tego wsiadła do autobusu, potem musiała się przesiąść w Årstabergu.
Pierwszy dzień w nowej pracy. W nowym miejscu z nowymi kolegami. W nowej części miasta. Czuje mrowienie w stopach. Minął rok.
Rok bez Antona.
Nie myśleć o nim, nie dzisiaj. Jednak tęsknota siedzi w jej piersi jak kolec i tak łatwo się jej nie pozbędzie.
Helena Mobacke skręca w Västberga gårdsväg, za głównym biurowcem Citymail widać już siedzibę policji. Helena szybko odwraca wzrok, ale zaraz zmusza się, by popatrzeć na budynek jeszcze raz. Na białą klinkierową fasadę i zielony dach. Rudobrązowe detale na ścianach. To jest miejsce pracy, a nie grota Katli.
W krajowej policji kryminalnej chcieli ją zatrzymać, jednak ona nie mogła się przemóc, by zostać. Naturalne wydawało się, że powinna gdzieś zacząć wszystko od nowa. Przynajmniej spróbować. Jeśli w ogóle nie wejdzie do budynku, to nie będzie się nawet liczyło jako próba. Przyśpiesza kroku.
Przez jakiś czas rozważała, czy nie odejść. Tylko co by wtedy mogła robić? Podjąć na nowo studia prawnicze? Nie, zawód policjanta to jedyne zajęcie, do jakiego się nadaje, i wraz z przeprowadzką do Årsty złożyła podanie do komendy rejonowej policji Sztokholm Południe. Jeszcze kawałek dalej od centrum. Zadzwoniła z pytaniem i zaproponowali jej pracę. Jeden z tamtejszych komisarzy właśnie miał przejść na emeryturę, tak jej powiedzieli. Jednak nie mogła pozbyć się wrażenia, że dostałaby tę pracę wszędzie, gdziekolwiek by zapytała — jako rekompensatę za straty, które poniosła przez ten zawód.
Stoi już przed furtką. Patrzy na cienkie metalowe pręty, ale nie może wejść. Jeden mały krok, a mimo to odległość zdaje się zbyt duża. Helena odwraca się w stronę przystanku. Zawrócić w tej chwili to nie jest żadne wyjście. Zamiast tego wyjmuje komórkę: jest 8:24. Jeszcze ponad pół godziny, czas podsuwa jej wymówkę, jakiej potrzebuje.
Szybko zwraca się w drugą stronę i idzie pośpiesznie Västberga gårdsväg. Ma nadzieję, że nikt jej nie widział. Kiedy ulica się rozdziela, Helena skręca w dół, jak najdalej od tamtego miejsca, chce pozostać niezauważona. Jakby robiła coś niedozwolonego.
Co ona wyprawia? Przecież powinna tam wejść, nieważne, o ile za wcześnie się zjawiła. Ale idzie dalej przed siebie, wmawia sobie, że chce tylko zapełnić czas, stłumić nieco lęk. A kiedy ulica biegnie w prawo, z ulgą skręca za róg.
Chwilę później go zauważa. Plecak z dinozaurem. Plecy, które go niosą. Plecy dziecka. Krótko obcięte włosy i granatowa kurtka. Co on tu robi, w samym środku tego odludzia? Sprawia wrażenie, jak gdyby ktoś go tu umieścił, żeby z niej szydzić. Podskakujące, roześmiane szyderstwo.
Helena pociąga nosem, ale odwraca się, żeby zwalczyć łzy. Przez co najmniej minutę stoi i wpatruje się w asfalt, zmusza się, żeby oczyścić głowę ze wszystkiego, co ma za sobą, i skierować myśli naprzód. Potem podnosi wzrok — w stronę budynku policji, który tam jest, choć ona go nie widzi. Jedna próba. Musi to zrobić.
Zaczyna powoli iść.
23 SIERPNIA. Od razu po otwarciu oczu wie, jaki to jest dzień.
Gdyby nie… Jednak on ma już dość tych myśli, które i tak do niczego nie prowadzą, więc dalszy ciąg dusi w poduszce. Najchętniej poleżałby jeszcze, przespał cały ten dzień. Ale nie może. To jedyny dzień, kiedy nie może.
Powoli opuszcza nogi znad krawędzi łóżka, wsuwa stopy w kapcie. Dziś wieczorem sobie pośpi.
ZA SZYBĄ RECEPCJI w gmachu policji siedzi samotna kobieta. Patrzy na Helenę, pewnie się zastanawia, co to za człowiek tak stoi bez słowa. Helena domyśla się, że są mniej więcej w tym samym wieku, gdzieś pod pięćdziesiątkę, tamta pochodzi z Bliskiego Wschodu. Zarówno jej ubranie, jak i fryzura sprawiają wrażenie, jakby były wzięte ze stronic „Burdy”, choć w tej samej chwili przychodzi Helenie do głowy, że nie ma pojęcia, co jest teraz modne. Nagle czuje się nieodpowiednio ubrana w swoich dżinsach i kaszmirowym fioletowym pulowerze z dekoltem w szpic. Wprawdzie dżinsy są markowe, Filippa K, ale to mimo wszystko dżinsy. Długo szukała w szafie ubrań, które by pasowały. Płaszcz jest o kilka numerów za duży.
Kobieta w recepcji zachęcająco przechyla głowę. Może myśli, że chodzi o zgłoszenie przestępstwa. Helena zauważa, że recepcjonistka jednak wie, kogo ma przed sobą, więc podchodzi bliżej.
— Dzień dobry, nazywam się Helena Mobacke i dzisiaj zaczynam tu pracę. Jestem umówiona z Andersem Nygårdem.
— Witamy — odpowiada kobieta z ledwo słyszalnym akcentem. — Jestem Amina. Amina Wogu.
Potem sięga po telefon i dzwoni do Nygårda. Helena nie zamierza więcej rozmawiać, odwraca się plecami do recepcjonistki i wygląda przez okno. Patrzy na furtkę. Nie wystarczy samo wejście do środka — jeśli się nie weźmie w garść, ludzie zaczną sobie myśleć różne rzeczy, może nawet odeślą ją do domu.
Po kilku minutach zjawia się na dole Nygård, ciężko wydychając powietrze ustami. Helena już go poznała, choć to było dawno temu. Wtedy pracował w regionalnej policji kryminalnej, gdzie był komisarzem, jak ona.
— Dzień dobry — mówi i przytrzymuje drzwi. Kiedy Helena jest po drugiej stronie, Nygård puszcza drzwi i wyciąga rękę na powitanie. Ściska jej palce o wiele za mocno, Helena musi się powstrzymać, żeby odruchowo nie wyrwać dłoni.
— Witamy na pokładzie — zaczyna Nygård. — Jeszcze raz muszę podkreślić, jak bardzo się cieszymy, że udało się nam cię tu ściągnąć.
— Dziękuję — odpowiada Helena. — Cieszę się, że tu jestem. — To może nie tyle jest kłamstwem, ile przesadą. W każdym razie Nygård chyba jej uwierzył. Wreszcie puszcza jej dłoń.
— Może chodźmy od razu na górę — proponuje, na co ona zgadza się skinieniem.
W windzie jest lustro. Helena patrzy w nim na Nygårda, żeby nie patrzeć na siebie. Zewnętrznie nie zmienił się wcale, może tylko nieco poszerzył się w pasie. Jest od niej kilka lat starszy, ale nadal ma swoje blond włosy. Fryzura trochę przypomina Thomasa Bodströma i na tym kończy się podobieństwo. Nygård ma wory pod oczami i kartoflowaty nos z porami wielkości ziarenek pieprzu. Jego wygląd sprawia, że Helena lepiej się czuje we własnej skórze. Nygård ma na sobie koszulę i garnitur, ale te części garderoby nie są w najmniejszym stopniu dopasowane do jego figury. To on próbuje podtrzymać konwersację. Ona przeważnie tylko odmrukuje.
Kiedy winda zatrzymuje się na siódmym piętrze, Nygård wychodzi i skręca w dość wąski korytarz po lewej stronie. W budynku kiedyś mieściło się liceum i mimo gruntownej przebudowy zostało w nim jeszcze trochę z klimatu szkoły.
— To będzie twoje biuro — mówi Nygård, kiedy są na końcu korytarza. Helena zagląda do pokoju, który wygląda jak zwykłe pomieszczenie biurowe. Biurko z komputerem, kilka regałów. Pozbawione wyrazu meble z Ikei. I jeszcze mała niespodzianka: stolik z dwoma fotelami zaraz przy drzwiach.
— Może usiądziemy na chwilę — proponuje Nygård, wskazując fotele ruchem głowy.
Helena się zgadza. Gdy tylko nogi nie muszą utrzymywać ciężaru ciała, czuje, jak zalewa ją zmęczenie. Przenika ją całą i wypiera wszystkie silne postanowienia. Nie minęło nawet dziesięć minut, a ona już jest gotowa się poddać. Chce jedynie odchylić się do tyłu i zasnąć. Sekunda za sekundą trzyma jednak plecy w odległości kilku centymetrów od oparcia. Nie może być tak słaba. Powinna się zmusić, powinna dać radę. Jeśli teraz nie jest w stanie wrócić do pracy, pewnie nigdy jej się to nie uda. Co z nią wtedy będzie?
Nygård najwyraźniej nie zauważa nic z tego, co ona przeżywa. Gada monotonnie o strukturze komendy Sztokholm Południe i miejscu Heleny w tym wszystkim. Obszar ich działania obejmuje całe południowe przedmieścia Sztokholmu, gdzie znajduje się kilka komisariatów i posterunków. Helena zatrzymuje wzrok na jego ustach. Zęby są lekko żółtawe, pewnie od tytoniu. Potem wracają jej siły, a wtedy to, co on mówi, staje się coraz bardziej zrozumiałe. Helena ma zostać szefem grupy dochodzeniowej złożonej z czterech osób: trójka pochodzi stąd, jedna osoba jest nowa, z Kungsholmen. Plan jest taki, że grupa będzie stopniowo przejmowała dochodzenia w bardziej skomplikowanych sprawach. Teczki osobowe członków grupy leżą na biurku. W tej chwili nie ma śledztwa, którym mogliby się zająć, ale pewnie wkrótce coś się znajdzie.
„Grupa” — Nygård ciągle powtarza to słowo, jakby chciał jej przypomnieć, że nie jest sama. Milknie i spogląda na nią, a Helena próbuje sprawiać wrażenie przytomnej. Przenosi wzrok z jego ust na oczy.
— Masz jakieś pytania?
— Jeszcze nie.
Teraz właśnie to padnie. Widać to po nim, Helena jest zmuszona odwrócić wzrok.
— Twoja sytuacja jest dość wyjątkowa — mówi Nygård. — Chciałbym wyrazić moje współczucie.
— Dziękuję — odpowiada Helena.
Nie mów już nic więcej, błagam cię, nie mów już o tym.
Nygård otwiera usta, jakby chciał coś dodać.
— Co jeszcze się mieści na tym piętrze? — pyta szybko Helena.
— Możemy zrobić szybki obchód — mówi Nygård z wyraźną ulgą. — Reszty budynku niestety nie zdążę ci teraz pokazać.
Niebezpieczeństwo zażegnane. Tym razem.
Najpierw idą obejrzeć niewielką kuchnię dla personelu naprzeciwko jej biura. Jest tam kuchenka, ale Helena wątpi, żeby ktoś z niej korzystał. Na bardziej używaną wygląda mikrofalówka, tak samo jak sofa.
Na korytarzu jest siedem pokoi, wszystkie łudząco podobne do siebie, tylko jeden pusty. Wyjątkiem jest pomieszczenie tuż przy windzie. Przerobiono je na pokój przesłuchań o nieco nieformalnym charakterze. Przy windzie są toalety, a po drugiej stronie sala zebrań wystarczająco duża, żeby pomieścić dwadzieścia osób.
— To jest najbliższe otoczenie — mówi Nygård. — Na piętrze pod nami jest kilka większych sal i więcej pokoi przesłuchań. Na drugim piętrze jest stołówka dla personelu, a w podziemiach siłownia.
— Czy jest jakieś pomieszczenie, które mogłabym wykorzystać jako pokój dochodzeniowy? — pyta Helena, a Nygård zastanawia się chwilę.
— Możesz wziąć to puste biuro koło twojego.
— Miałbyś coś przeciwko, gdybym je zamieniła?
— Zamieniła?
— Tak, mniejszy pokój na biuro, a w większym urządzę pokój dochodzeniowy.
Nygård sprawia wrażenie, jakby chciał zaprotestować, ale potem wzrusza ramionami.
— Czego potrzebujesz?
— Kilku półek na książki, białej tablicy, tak dużej jak się da, i stołu, wokół którego można usiąść. Biurko można wynieść.
— Powiem dozorcy, żeby załatwili to w ciągu dnia.
Nygård patrzy na zegarek, koszmarny metalowy przedmiot, który pewnie kosztował majątek.
— Mam o dziesiątej spotkanie, do którego się jeszcze nie przygotowałem, więc niestety muszę już iść, ale wiesz, gdzie mnie znaleźć w razie czego.
Helena kiwa głową. Chce jak najszybciej zostać sama. Nygård idzie schodami do góry na swoje piętro, a ona stoi w bezruchu jeszcze przez chwilę. Zastanawia się, jak długo będą jej okazywać takie względy, by mogła robić, co chce. W każdym razie on uznał, że warto jej poświęcić ponad godzinę. Która właśnie minęła. Pierwsza część dnia pracy jest już za nią.
Otwiera się winda i wychodzi z niej trzech umundurowanych policjantów. Helena żadnego z nich nie zna, ale mimo to szybko skręca za róg i wchodzi do jednej z toalet. Opłukuje twarz zimną wodą. Nie ma makijażu, nie nakłada go, odkąd była nastolatką.
Z drugiej strony, od siódmej klasy nie chowała się też przed ludźmi. Skorupa — to jest to, co widzi w lustrze. Puste jasnobłękitne oczy — tak jasne, że prawie nie widać koloru — w otoczeniu ciemnobrązowych włosów. U fryzjera była ponad rok temu. Przedtem zawsze chodziła co sześć tygodni. Jej włosy znów zaczynają zwijać się w loki. Loki, które odziedziczył Anton.
Musisz wziąć się w garść. Musisz to zrobić — przemawia sobie do rozsądku. — Teraz wyjdziesz stąd, pójdziesz do swojego biura i przeczytasz akta osobowe. Inaczej możesz od razu iść się zgłosić do domu spokojnej starości.
W wieku czterdziestu czterech lat. Jeszcze nie jest gotowa na życie w przechowalni.
ERIK SZYMANSKI WYCHODZI NA TÄPPGRÄND. Zadowolony, że już nie musi gadać z Senjim, choć ma trochę wyrzutów sumienia. Ale sam już nie wie, co ma zrobić. Godzinami wysłuchiwał jego narzekań na wszystko od dziewiątej klasy. Wybór liceum, zajęcia dodatkowe, rodzinna knajpa, w której musi pomagać. Najwyraźniej parę dni temu Senji wpadł na Sebastiana Olssona, jednego z ich dawnych prześladowców, może to dlatego. Erik ma ich wszystkich gdzieś. Już nie mogą mu zrobić krzywdy.
Nie mogą, a jednak w jego głowie pojawia się tamten obraz: metalowy kant stołu tylko o milimetr od jego głowy, kiedy upadał. Tobias Lundberg podłożył mu wtedy nogę.
Erik przyśpiesza kroku. Ciemne chmury blokują słońce, za chwilę chyba zacznie padać. Myśli o sobotniej premierze i to od razu wprawia go w lepszy humor. Przez całe lato cieszył się, że zagra Damisa w Świętoszku, że wróci do szkoły, do trzeciej klasy profilu artystycznego Liceum Fryshuset ze specjalnością teatralną.
Teraz jego życie wygląda inaczej. Po maturze wyprowadzi się z domu i wtedy już nic nie będzie mu zakłócało równowagi.
Erik dociera do stacji metra. Przeskakując po dwa stopnie schodów naraz, wyobraża sobie to uczucie, kiedy kurtyna idzie w górę. Widzi przed sobą widownię. Na peronie znów wraca do rzeczywistości, ale myśl o scenie sprawia, że na jego twarzy pozostaje cień uśmiechu. Za minutę przyjedzie metro, jak pokazuje tablica świetlna, ludzie zaczynają się ustawiać. Kobieta zbyt intensywnie zlana perfumami przechodzi tak blisko, że zapach wciska się w każdy zakamarek jego ciała.
Najpierw dudnienie, sekundy później widzi pociąg nadjeżdżający od strony Skogskyrkogården. Erik robi krok naprzód, w drodze na kawę z Astrid, na próbę spektaklu.
Wtedy czuje na swoich plecach czyjeś dłonie.
Cała struktura się rozpada. Jak gdyby po omacku błądził w kawałku rozbitej rzeczywistości. Ludzie nagle uciekają do tyłu. Zapach moczu i żelaza wciska mu się do nosa, niemal wypiera perfumy tamtej kobiety. Nagła jasność. Słowa, które coraz mocniej tłuką się w głowie: Nie. Nie teraz. Kamienie. Szyny. Kiedy jego ramię o nie uderza, krzyczy z bólu i przerażenia, choć krzyk ginie wśród odgłosów pociągu. To brzmi prawie jak śpiew — zgrzytliwa, przerażająca pieśń prosto z piekła. Chce się podnieść, ale nie daje rady nawet się odwrócić. Usta ma pełne krwi, czuje coś twardego. Kamyk, a może ząb. Wypluwa to. Gdzie jest pociąg? Gdzie on jest? Czy już się zatrzymał?
PLASTIKOWE JEDNORAZOWE DŁUGOPISY wylatują z metalowego pojemnika, turlają się po biurku, niektóre spadają na podłogę. Odgłos rozsypujących się długopisów miesza się z dzwonkiem telefonu. Pierwszy sygnał sprawia, że ramię Heleny podskakuje, jakby cierpiała na ten syndrom, który widziała w telewizji, kiedy ramię człowieka żyje własnym życiem, bije go we śnie, w sklepie wybiera własne towary. Jest sama w pokoju, ale i tak rozgląda się, czy nikt jej nie obserwuje. Po kilku kolejnych sygnałach odbiera — kiedy jest pewna, że zapanuje nad głosem.
— Słucham, Helena Mobacke.
— Przepraszam, chyba pomyliłem jakąś cyfrę — mówi męski głos.
W słuchawce rozlega się kliknięcie, zanim Helena zdąży się odezwać. Mężczyzna pewnie chciał rozmawiać z kimś, kto miał to biuro przedtem. Ale telefon milczy. Może to rzeczywiście tylko zwykła pomyłka. Wkrótce zaczną dzwonić do niej. Dzwonić i żądać, żeby się zajęła różnymi sprawami.
Helena skupia się na pojemniku na długopisy, podnosi go, zbiera jego zawartość. Musi wejść pod biurko, żeby dosięgnąć tych długopisów, które spadły na podłogę. Na szczęście nikt nie wchodzi do pokoju, kiedy klęczy z wypiętym tyłkiem. Wreszcie znów panuje porządek i Helena może usiąść. Nie ma absolutnie nic do roboty. Nawet już nie pamięta, dlaczego przedtem wyciągnęła rękę po długopis.
Własne myśli to jedyna rzecz, jaką może się zająć, ale to właśnie je chciałaby utrzymać z daleka. Jeśli dopuści je zbyt blisko do siebie, nie będzie w stanie pracować. Nienawidzi swoich myśli, kiedy tak krążą w kółko i powoli odbierają jej siły. Musi znaleźć coś do roboty.
Cztery teczki osobowe: Herman Tingwall, Simon Gonficane, Therese Jansson i Niklas Karlén. Helena kładzie na nich dłoń, czytała je już kilka razy. One jej już nie pomogą. Wyrobiła sobie obraz osób, z którymi będzie pracowała. Jest zadowolona, że wyszła ze swojego pokoju, by się przywitać. Siedzieli w kuchni i pili kawę, wydawało jej się, że usłyszała swoje nazwisko, więc zmusiła się do wyjścia. Nie dała rady włączyć się do rozmowy, ale przynajmniej się przywitała. Przekazała im, że Nygård na razie nie przyznał im żadnego śledztwa, więc nie wie, jak ten tydzień będzie wyglądał.
Niepokoi ją Niklas Karlén — fakt, że jest synem byłego komendanta policji regionalnej, ale też to, że nie pracował wcześniej jako inspektor kryminalny. Na Kungsholmen był asystentem. Możliwe, że będą też kłopoty z Therese Jansson, to druga najmłodsza w grupie. Helena właściwie nie wie, dlaczego się jej obawia, może dlatego, że trudno ją rozgryźć.
Jeszcze tylko raz wyszła z pokoju, do toalety. W drodze powrotnej wzięła kilka owoców z kuchni. To jej wystarczy jako lunch. Wyprawa do stołówki pracowniczej to rzecz niewykonalna, a nie zna innych lokali w okolicy. Po drodze z przystanku mijała chińską restaurację, która nie wyglądała szczególnie zachęcająco. Poza tym ta restauracja znajduje się tuż przy komendzie, na pewno roi się tam od kolegów. Zatęskniła za swoim dawnym miejscem pracy — nie tyle za samą pracą, ile za otoczeniem. Kungsholmen. W obrębie kilku przecznic kuchnie całego świata. Sklepy. Sprawy, które można załatwić w przerwie na lunch. Tutaj, w Västberdze, nie ma nic. Helena odwraca fotel w stronę okna, żeby złagodzić poczucie zamknięcia, ale raczej je tylko wzmacnia. Jedyne, co widać za oknem, to parking dla odwiedzających, ogrodzenie i ulica za nim, a wszystko to jest skąpane w ulewnym deszczu. Na parkingu stoi samotne szare volvo.
W komputerze odzywa się sygnał. Helena znów się odwraca do monitora i klika nowe wiadomości, żeby odczytać e-mail. Informacja o tym, że policyjny chór szuka nowych członków. Kasuje wiadomość, jednak nie odchodzi od komputera. Ma już dość surfowania w intranecie, ale dobrze jest wyglądać na zapracowaną, gdyby ktoś akurat zajrzał.
Kwadrans później — kiedy siedzi i gapi się na tygodniowy jadłospis policyjnej stołówki i stara się nie myśleć o tym, jak Anton, zaśmiewając się, zrzuca klopsiki na podłogę, a ona próbuje być surowa i w końcu też wybucha śmiechem — rozlega się pukanie do drzwi.
— Proszę wejść — mówi Helena.
Nygård wchodzi do środka.
— I jak ci idzie?
To brzmi, jakbym była piętnastoletnią praktykantką, która wykłada towar na półki w supermarkecie.
— W porządku. Przed południem wczytywałam się w sprawy bieżące. Zapoznałam się też z aktami mojej grupy.
— Czy już z nimi rozmawiałaś?
Helena kiwa głową.
Nygård zerka na boki. Może się zastanawia, czy powinien jeszcze dłużej ciągnąć tę ogólną pogawędkę, ale decyduje się ją zakończyć.
— Dostaliśmy zgłoszenie, chciałem zapytać, czy byś go nie przyjęła.
— Jasne — rzuca Helena. — Nie mogę się doczekać, żeby się zabrać do porządnej pracy. Nie mogę się doczekać ze strachu. — Co to za sprawa?
— Ktoś wpadł pod pociąg metra na stacji Sandsborg. Jedna z dzwoniących osób mówiła, że to było celowe popchnięcie, ale równie dobrze to mógł być wypadek. Trudno cokolwiek powiedzieć na tym etapie.
— Kiedy to się zdarzyło?
— Niecały kwadrans temu. Kilka wozów patrolowych jest na miejscu, trwa zbieranie zeznań na peronie. Lecz jeśli miałoby się okazać, że to było celowe działanie, może lepiej, jeśli włączymy się w to od razu.
— Okej — zgadza się Helena. — Czy ofiara żyje?
— Nie wiadomo. Nie wiem więcej, niż ci powiedziałem. Byłaś na dole w garażu?
Helena potrząsa głową.
— Są tam służbowe samochody. Klucze możesz odebrać w recepcji.
I po tych słowach Nygård wychodzi, nic więcej nie mówiąc. Kiedy znika, Helena ma wrażenie, że ona sama jest jedynym człowiekiem, który pozostał na tej ziemi. Wstaje z biurowego krzesła, ale nigdzie nie idzie. Nie ma pojęcia, co zrobić z tą odpowiedzialnością, która nagle stała się jej udziałem. Otoczenie się rozmywa. Czy raczej: ona nie rozumie jego sygnałów. Jakby doznała udaru i musiała się nauczyć wszystkiego jeszcze raz. Jej zdolność do działania jest jakby zdmuchnięta.
Długo tak stoi, aż podłoga znów staje się podłogą. Wtedy czuje, że panuje nad sytuacją: nie może pozwolić, by strach zwyciężył. Powoli odwraca głowę w stronę okna, deszczu, który ciągle leje się z nieba. Próbuje wyczuć zapach mokrego betonu. Tam na zewnątrz jest świat, a ona nie jest sama. Zmusza nogi, by ruszyły z miejsca. Teraz się zaczyna — myśli Helena, wychodząc z biura. Teraz się zaczyna, muszę pokazać, że dam radę.
W pierwszym odruchu chce jechać sama, żeby tylko uniknąć rozmowy z kimś z grupy. Słowa są trudne do uchwycenia, język jeszcze nie został wynaleziony. Ale nie jest tak pogubiona, żeby nie zrozumieć, że to nie jest dobry pomysł. Nie jest na to gotowa. Nie jest nawet gotowa, żeby pojechać tam z kimś. Zbyt duże jest ryzyko, że mogłaby się rozsypać. Wtedy dalsza praca nie będzie możliwa.
Helena idzie do pokoju Simona Gonficane. Powoli, żeby mieć czas wziąć się w garść. W pokoju śniadaniowym robił wrażenie spokojnego i budzącego zaufanie. Solidny, lecz bez natarczywości. Poza tym z jego akt wynika, że jest świetnym przesłuchującym. Drzwi są otwarte, Helena mimo to lekko stuka we framugę. Daje Simonowi czas zamknąć pasjansa, zanim wejdzie do środka.
— Ktoś wpadł pod pociąg metra na stacji Sandsborg — mówi Helena, kopiując słowa Nygårda, żeby mieć pewność, że zostanie zrozumiana. — Czy mógłbyś to wziąć?
Simon kiwa głową i szybko wstaje z krzesła. Helena myśli, że sprawia wrażenie zakłopotanego, ma nadzieję, że to z powodu pasjansa.
— Weź ze sobą Hermana.
Herman Tingwall jest doświadczony — trzydzieści lat przepracowanych w komendzie Sztokholm Południe. Jako jedyny w grupie jest od niej starszy. Simon znów tylko kiwa głową. Nie stawia żadnych dodatkowych pytań, dlaczego ona nie chce jechać z nimi. To dobrze, kiedy nikt nie podważa jej decyzji. Ale przecież powinien coś powiedzieć, w kuchni mówił. Helena patrzy za nim, jak idzie do pokoju Hermana. Wypełnia ją tylko jedna myśl: Niech to nie będzie dziecko.
SIMON GONFICANE SKRĘCA z Nynäsvägen i jedzie dalej Gamla Dalarövägen obok cmentarza Sandsborgskyrkogården — wiele osób myśli, że to część nekropolii Skogskyrkogården, która leży dalej na południe. Przez kilka miesięcy Simon miał tuż obok mieszkanie, bardzo ciche.
Herman Tingwall siedzi obok niego. Wyjątkowo milczący jak na siebie. Podczas przedpołudniowej kawy wypytywał wszystkich o ich sytuację rodzinną. Przynajmniej dopóki ze swojego pokoju nie wyszła Helena Mobacke, żeby się z nimi przywitać. Potem usiadła i przysłuchiwała się rozmowie, ale tylko przez chwilę. Kiedy była z nimi, rozmowa toczyła się jakby wolniej, okrężnymi drogami. Simon chciał zapytać o nią, jednak nie był pewien, jak Herman zareaguje. Znają się dobrze, choć nigdy nie pracowali razem przez te pięć lat, odkąd Simon jest w komendzie Sztokholm Południe. Simon nie wie, co ma myśleć o tym, że ona została ich szefem. Słynęła z twardej ręki. Rok temu przepowiadano, że mogłaby zostać krajowym szefem policji, ale potem zdarzyły się te straszne rzeczy. Simon pamięta niekończący się dramat, jaki rozgrywał się na żywo przed kamerami. Wszyscy w policji o tym mówili. Niektórzy nadal to robią. Niewielu wierzyło, że ona w ogóle wróci do pracy.
Gamla Dalarövägen nie dochodzi aż do samej stacji, więc Simon jedzie dalej ścieżką rowerową i zatrzymuje się przed wyjściem z metra. Na chwilę włącza syrenę, żeby ludzie usuwali się z drogi, co dość niechętnie czynią. Stoją w dużych grupkach, mimo deszczu. Ci, co byli w wagonach metra albo na peronie, jeszcze niegotowi, żeby wrócić do domu, oraz ci, którzy zjawili się potem — ściągnięci przez wypadek. Na placu po drugiej stronie widzi dwa radiowozy i wóz strażacki, i jeszcze karetkę, która właśnie odjeżdża na sygnale.
— To przynajmniej dobrze — stwierdza Herman.
Więcej nie trzeba. Obaj wiedzą, że człowiek w karetce jeszcze jest przy życiu.
Gdy tylko wychodzą z samochodu, podchodzi policjant w mundurze.
— To wy jesteście z kryminalnej, tak?
Herman potwierdza ruchem głowy.
— Thomas Mattsson — policjant przedstawia się i wyciąga dłoń, najpierw do Hermana, potem do Simona. Idą do bramki, żeby jak najszybciej uciec przed deszczem.
— Jak wygląda sytuacja? — pyta Simon.
— Młody chłopak został zepchnięty na tory.
— Czy to już pewne, że zepchnięty?
— Zdecydowanie tak — mówi Mattsson. — Co do tego wszyscy świadkowie są zgodni. Ktoś podszedł od tyłu i pchnął, akurat kiedy pociąg wjeżdżał na peron. Chłopak nie miał szans. Sprawca uciekł, zanim ktokolwiek zdążył go zatrzymać.
— Rysopis?
— Tutaj niestety kończy się zgodność. Zeznania na temat wyglądu i ubrania są bardzo rozbieżne. Wiek waha się od dwudziestu do sześćdziesięciu lat, facet miał kurtkę przeciwdeszczową, dżinsy i czapkę z daszkiem albo płaszcz i spodnie od garnituru.
— Czy chłopak żyje?
— Na razie tak. Ale trochę to potrwało, zanim go podnieśli z torów, i nie był w jednym kawałku, więc wątpliwe, czy przeżyje.
Nie był w jednym kawałku. Mattsson mówi to całkiem obojętnie, ale Simona przechodzi zimny dreszcz.
— Czy był przytomny?
Pyta dalej, bo najwyraźniej Mattsson nie potrafi złożyć raportu bez pytań pomocniczych.
— Nie. I żadna z pozostałych na peronie osób nie wie, kim on jest. Ale wkrótce powinniśmy poznać nazwisko, policjant pojechał z nim w karetce.
— Jak daleko doszliście z przesłuchiwaniem świadków?
— W zasadzie są zakończone. Wyślę wam potem raport. Poprosiłem dwie osoby, z którymi powinniście porozmawiać, żeby zostały. Siedzą w pomieszczeniu za budką strażnika bramki.
— Okej, świetnie. Tylko najpierw rozejrzymy się na peronie.
Około trzydziestoletni mężczyzna w płaszczu usiłuje przedostać się przez bramki. Kiedy Mattsson go cofa, facet zaczyna krzyczeć. Musi być na Centralnym za pół godziny. Jego pociąg wtedy odjeżdża.
— Musi pan sobie poradzić w inny sposób — mówi Mattsson.
Mężczyzna dalej próbuje się awanturować, jego twarz nabiera mocniejszej o kilka odcieni barwy, kiedy zaczyna wyliczać konsekwencje spóźnienia na pociąg. Lecz nagle rozgląda się na boki i dociera do niego, że to nie ma sensu. Wyrzuca z siebie kilka przekleństw i szybko opuszcza stację, wyciągając z kieszeni komórkę.
Simon przechodzi przez bramkę i wspina się długimi schodami do góry. Wychodzi na peron i zatrzymuje się tuż przed drzwiami. Nie pierwszy raz ogląda wypadek w metrze, ale przez jakiś czas nie musiał tego robić. Ostatnim razem znalazł się na miejscu nawet przed ratownikami, bo tak się złożyło, że akurat był w pobliżu. Musiał wtedy jakoś zmierzyć się z szokiem. Ludźmi na peronie, którzy biegali we wszystkie strony, nie wiedząc, co mają zrobić z tym, co właśnie zobaczyli. Młodym maszynistą, który tylko siedział w swojej kabinie z twarzą w dłoniach i cały się trząsł. Simon poczuł ulgę, kiedy przyjechała straż pożarna. Ale to była chwilowa ulga. To, co ratownicy zebrali wtedy z torów, nie nadawało się nawet, by złożyć całego człowieka.
Teraz na peronie jest spokój. Skład, który przejechał chłopaka, został cofnięty, ruch w obie strony jest zatrzymany. Widać jedynie ślady, jakie pozostawili po sobie sanitariusze. Puste strzykawki i opakowania leżą na skraju peronu, na jasnej części, która ma ostrzegać, żeby nie podchodzić za blisko. Kompresy przesiąknięte krwią.
— No, co myślisz?
Herman wydusza z siebie słowa. Wszedł na ostatni stopień schodów, ale nie idzie dalej na peron. Simon przygląda mu się uważnie. Kolega ma bladą twarz, na czole lśnią mu krople potu. Co się z nim dzieje? Czyżby był chory? Widać, że nie jest fizycznie w takiej formie, jak powinien, ale jeśli nawet nie daje rady wejść po schodach, żeby nie…
— Aż tak to widać?
— Co?
— Nie znoszę metra.
— Ale jak to: nie znosisz?
— To znaczy, że robi mi się niedobrze. I wcale nie jest lepiej, kiedy ktoś… no wiesz… Jeśli teraz nie zejdziemy z powrotem na dół, zwymiotuję.
— Ale dlaczego?
— Właściwie sam dobrze nie wiem. To chyba coś z elektrycznością.
Śmiech pojawia się, zanim Simon zdąży się powstrzymać. Choć przede wszystkim to zdumienie. Bo kiedy się nad tym zastanawia, to jemu też jest trochę niedobrze. Ktoś stał na peronie, został popchnięty od tyłu i potem przejechał po nim pociąg. Rozerwał go. Odwraca głowę od torów, od krwi na krawędzi peronu.
Hermanowi udaje się zmusić do uśmiechu.
— Cóż, nie tego się spodziewałem po pierwszym dniu w nowym zespole: że będę się musiał ujawnić jako świr.
— Przykro mi — rzuca Simon.
— Ale to nic takiego. Jeśli tylko zaraz stąd pójdziemy.
Każdy krok w dół po schodach sprawia, że na jego twarz wraca trochę więcej koloru.
— No, co myślisz? — Herman powtarza swoje pytanie.
— Cóż, to raczej nie jest najlepsze miejsce do zabezpieczania śladów, biorąc pod uwagę, ile osób się tu przewija. Pogoda też mogłaby być lepsza, ale to jasne, że musimy zamknąć peron. To miejsce zbrodni.
— Też tak uważam.
Herman wyjmuje komórkę i dzwoni na komendę, żeby przysłali ekipę techniczną.
Przy bramce Thomas Mattsson tłumaczy sytuację kolejnej osobie, która nie może zaakceptować faktu, że ruch metra jest wstrzymany. Tym razem to starsza kobieta z parasolem w szkocką kratę. Simon nie umie tego zrozumieć. Czy naprawdę ludzie nie potrafią myśleć o niczym innym, tylko o swoich sprawach? Ale to chyba siła przyzwyczajenia w człowieku: chęć, żeby życie toczyło się dalej tak jak zwykle. Kiedyś oglądał o tym film dokumentalny. Pożar w londyńskim metrze. Dym buchał na ruchome schody, a ludzie mimo to jechali prosto w ogień. Dlatego że zawsze korzystali ze schodów ruchomych. Tylu ludzi zginęło bez sensu.
Za kobietą stoi kilka nastolatek, mają zapłakane, czerwone oczy i puste spojrzenia. Sprawiają wrażenie, jakby zamknęły się w sobie po czymś, co usłyszały lub zobaczyły.
— Możesz zgłosić do MTR — mówi Herman do Mattssona, kiedy ten wreszcie odprawił starszą kobietę. — Stacja musi pozostać zamknięta, póki nie odwołamy, ale można przywrócić ruch pociągów, przynajmniej w jednym kierunku.
Mattsson kiwa głową.
— Wiesz, w którą stronę uciekł sprawca? — pyta Simon.
— Było trochę różnych informacji na temat jego wyglądu. Ale ktoś zbiegł w dół do tunelu pod Nynäsvägen. W stronę Stora Gungans väg.
— Wyślijcie kilku ludzi w tamtym kierunku, niech sprawdzą zarośla, kosze na śmieci, może znajdą jakieś świeżo porzucone ubrania.
Thomas Mattsson kwituje polecenie skinieniem.
— I pilnujcie, żeby nikt nie wchodził na peron, zanim nie zjawią się technicy. To dotyczy wszystkich, policjantów także.
Kolejne skinienie w odpowiedzi. Tym razem z mniejszym zapałem.
Simon puka do drzwi kabiny strażnika, a policjant, który mu otwiera, wita się i zaraz zostawia ich sam na sam ze świadkami.
— Możesz pójść ze mną — mówi Simon do młodej dziewczyny w chuście i uniformie MTR. Wydaje się, że prościej jest zabrać stąd ją niż tę starszą kobietę, która siedzi obok, choć spojrzenie tamtej jest wyraźnie bystrzejsze.
Dziewczyna bez słowa wstaje i pozwala się poprowadzić na plac, z dala od grupki gapiów, którzy powoli zaczynają się rozchodzić. Straż pożarna właśnie odjechała. Nawet deszcz się stąd zabiera, pada tylko pojedynczymi kroplami. Za kilka godzin plac znów będzie taki sam jak zwykle, tylko nie dla tych, co byli świadkami tego zdarzenia. Nie dla tego, który został zepchnięty. Dla wszystkich wokół.
— Jak się czujesz? — pyta Simon, kiedy stają pod dachem osłaniającym kwiaciarnię.
— Dobrze, całkiem normalnie — odpowiada dziewczyna, choć najwyraźniej nie jest to prawda.
— Jak się nazywasz?
— Alma Beqiri.
— Ja się nazywam Simon Gonficane, pracuję jako inspektor kryminalny w komendzie rejonowej policji Sztokholm Południe. Podobno widziałaś coś, co może być dla nas ważne.
— Czy ważne… Nie wiem.
Jest w tej dziewczynie jakieś naburmuszenie, ociąganie, takie typowo szwedzkie. Cokolwiek miałoby to oznaczać. Rodzina Simona mieszka w Szwecji od ponad dwustu lat, lecz często się zdarza, że gdy się przedstawia, pytają go, skąd pochodzi. Spotykał młodych ludzi urodzonych w Szwecji z rodziców obcego pochodzenia, którzy byli przekonani, że on ma obcy akcent, bo mówi z naleciałością dialektu Smalandii.
— Nie myśl o tym, czy to ważne, czy nie — podsuwa jej Simon. — Po prostu opowiedz, tak szczegółowo, jak tylko możesz.
— Zwróciłam uwagę na faceta, który kupił bilet wieloprzejazdowy. Mniej więcej pół godziny przed wypadkiem. Był taki zdenerwowany i niezdarny, nawet upuścił bilet, który mu podałam. Kiedy się tak siedzi na bramce, człowiek napatrzy się też na ćpunów, ale nie jestem pewna, czy on nim był. Wyglądał na zniszczonego, ale sprawiał raczej wrażenie, jakby był wystraszony, a nie naćpany.
Może właśnie na głodzie, w napadzie paranoi — myśli Simon, ale tego nie mówi. Także i on napatrzył się na narkomanów, zarówno w ich ulubionym miejscu, na placu Sergela, kiedy są w ciągu, jak i na policji, kiedy z tego wychodzą. Wątpi, czy opowieść dziewczyny ma jakieś znaczenie. Pół godziny wcześniej to za dużo.
— Ile miał lat?
— Trudno powiedzieć. Może z pięćdziesiąt.
— A jak myślisz, ile ja mam lat?
Alma uśmiecha się i trochę się rozluźnia.
— Czterdzieści.
— Możesz opisać bliżej jego wygląd?
— Wyglądał na osobę, która nie dba o siebie. Ciemne tłuste włosy, choć tak dużo nie było widać, bo miał kurtkę od deszczu z kapturem.
— Kolor kurtki?
— Nie pamiętam. Ciemny.
— Oczy? Nos?
— Koloru oczu nie zauważyłam, ale nos miał dość wąski i spiczasty.
— Widziałaś go już przedtem?
— Nie przypominam sobie.
— Poznałabyś go, gdybyś zobaczyła go znów?
— Nie wiem. Może.
Simon zamyka notatnik. Zastanawia się, dlaczego Mattsson uznał, że powinni ją przesłuchać. To raczej nic ważnego, że jakiś dziwny typ przechodził przez bramkę, jeśli to się stało o tyle wcześniej. Poza tym osoba, która pchnęła chłopaka na tory, mogła też być starannie ogolonym mężczyzną w eleganckim ubraniu. Ludzi ocenia się na podstawie ich wyglądu, tak jest, ale jemu się to nie podoba.
— Ale przecież widziałam go znowu!
— Co mówisz?
— Przebiegł przez bramkę w tym samym czasie, kiedy usłyszałam, że ludzie na peronie zaczęli krzyczeć. Zaraz potem zrozumiałam, że ktoś wpadł pod pociąg.
Simon milczy przez chwilę. Teraz już nie chodzi o wygląd, tylko o zachowanie. Pół godziny pomiędzy pierwszym a drugim przejściem przez bramkę — za pierwszym razem nerwowy i niezdarny, za drugim w biegu. Co robił pomiędzy tym? Kupował heroinę od swojego dilera i pędził do domu, żeby sobie wreszcie dać w żyłę? Jechał, by odwiedzić ukochaną, ale zmienił zdanie i zawrócił, wściekły z powodu nieudanej randki? A może włóczył się po peronie w poszukiwaniu odpowiedniej ofiary? Lub alternatywnie: szczególnej ofiary?
— Mówiłaś, że kupił bilet wieloprzejazdowy. Pamiętasz, czym zapłacił?
— Dał dwie setki — rzuca Alma bez wahania.
— Czy ktoś jeszcze płacił setkami po nim?
— Tak. Jeden chłopak kupił zwykły bilet za stówę, jakaś starsza pani kupiła wieloprzejazdówkę za dwie. Może jeszcze ktoś po nich, ale nie pamiętam. Minuty po wypadku były dość chaotyczne.
— Dziękuję — mówi Simon i podaje jej swoją wizytówkę. Kątem oka widzi zbliżający się samochód ekipy technicznej. — Zadzwoń, jeśli coś jeszcze sobie przypomnisz. Nawet jakiś najmniejszy drobiazg. Choćby wydawał się bez znaczenia.
Alma bierze wizytówkę.
— To znaczy, że już mogę iść?
Znów sprawia wrażenie naburmuszonej.
— Tak. Tylko że ta stacja nie będzie otwarta co najmniej przez godzinę, więc powinnaś zadzwonić i porozmawiać ze swoim szefem.
— Już to zrobiłam — odpowiada Alma.
Odwraca się i rusza w stronę stojaka na rowery, metalowego pierścienia wokół drzewa. Rower, który bierze, to stary model Kronan w kolorze czarnym. Simon idzie szybko za technikami, którzy wchodzą na peron metra. Zna spośród nich jedynie Månsa Vintorpa. Poznali się w amatorskim klubie piłkarskim. Teraz Simon zadowala się grą na tym poziomie, ale zanim poszedł do szkoły policyjnej, grał w pierwszoligowym Kalmar FF.
— Måns — woła Simon, żeby zatrzymać kolegę.
— No proszę, kogo tu mamy, nasz zawodowy kopacz piłki.
Simon jest zbity z tropu. Nie wie, czy powinien się doszukiwać w tej uwadze jakiegoś podtekstu. W ostatnim meczu podciął Månsa, aż tamten skręcił nogę.
Lubi Månsa. Facet jest kilka lat młodszy, nosi skórzaną kurtkę, jeździ motocyklem i jest luzakiem w ten nieokreślony sposób, który zawsze był poza zasięgiem Simona.
— Trzeba się zająć pieniędzmi z kasy w bramce — mówi Simon, decydując się pominąć uwagę piłkarską. — W tej chwili interesują nas banknoty stukoronowe, zwłaszcza czwarty i piąty od góry oraz te pod spodem.
— Coś jeszcze?
— Nie, ode mnie w każdym razie nic. Ale zapytam Hermana Tingwalla.
Herman nadal rozmawia z tamtą kobietą, więc Simon czeka na zewnątrz. Måns wchodzi do kabiny, żeby wziąć banknoty. Jego dwaj koledzy, którzy wyglądają jak Flip i Flap w wersji blond, przechodzą pod taśmą ostrzegawczą, którą Thomas Mattsson zabezpieczył peron. Måns wychodzi po kilku minutach roześmiany.
— Chyba jeszcze długo poczekasz — stwierdza na widok Simona. — Wygląda na to, że państwo starsi mają sobie dużo do powiedzenia.
Potem on także znika na peronie. Niecały kwadrans później wyraźnie wyczerpany Herman otwiera drzwi. Kobieta uśmiecha się i macha mu ręką na pożegnanie.
— Chodźmy już — prosi Herman.
— Dobra, o ile nie potrzebujesz omówić niczego z technikami?
— Nie, zabierz mnie stąd.
— Co się stało? — pyta Simon w drodze do samochodu. — Czyżby namawiała cię na wizytę domową?
— Coś w tym rodzaju. Przy tej babie moja matka to przykład mało-mówności, a ona ma chorą potrzebę towarzystwa i nigdy nie przestaje mówić. Ma osiemdziesiąt dwa lata i wydaje się, że powinna się już trochę uspokoić.
— A więc nie jesteście typowymi Norrlandczykami, co?
— Nie, chyba nie… Ale jeśli myślisz, że ja gadam za dużo, powinieneś posłuchać jej.
— Miała coś do powiedzenia?
— Co, matka?
— Nie, jasne, że ta baba.
— Tak, jestem przekonany, że tak. Tylko że to tak cholernie długo trwało, bo ona ciągle zbaczała w jakieś historie o swoich kotach. Opowiem ci w aucie.
TERAZ IDZIE PRZED SIEBIE. Szedł, odkąd usłyszał wycie syren. Wystraszyły go, nie chciał, żeby ktoś go z tym skojarzył, zwrócił na niego uwagę i próbował zatrzymać. Co mógłby powiedzieć innemu żywemu człowiekowi?
Erik. To imię przelatuje mu przed oczami i wywołuje ból. Co roku chodzi na ten peron, żeby wspominać, żeby się zadręczać tym, że jest tchórzem. Stał tam, przy krawędzi, zamykał oczy i widział pociąg metra ze snów, nachylał się, ale nigdy nie odważył się wskoczyć. Tego roku nawet nie próbował, tylko siedział na ławce pogrążony we wspomnieniach, choć trudno jest znaleźć coś, co nie zostałoby zniszczone.
Erik. To jego wina, że wszystko zostało zniszczone.
Kiedy uświadomił sobie, kto tam stoi przed nim na peronie, poczuł gniew, który ciągle narastał. Że Erik był akurat tam, ze wszystkich możliwych miejsc. Że zaśmiecał je, będąc tym, kim był. Tym, co zrobił. Do tego jeszcze ten uśmiech. Kiedy pociąg nadjeżdżał, Erik odwrócił głowę i się uśmiechnął. Wtedy coś w nim pękło. Rzucił się naprzód.
Potem dalej uciekał przed siebie. Nie chciał widzieć niczego, co się stało później, nie chciał żadnego przypomnienia. Popędził w dół tunelem, a potem w prawo wąską żwirowaną ścieżką, która zakończyła się przy ogrodzeniu. Wtedy o mało nie zwymiotował, w panice, że trafił do pułapki, że będzie musiał się zatrzymać i patrzeć na to, co się stało. Ale zawrócił, znalazł dziurę w ogrodzeniu i przebiegł przez jakiś ogród. Siatka podrapała go, poszarpała spodnie, ale zauważył to dopiero, kiedy przestał biec. Kiedy syreny sprawiły, że zwolnił. Teraz idzie. Ciągle idzie. Nadal nie jest w stanie się zatrzymać. Syreny ucichły już dawno temu, nie wie, gdzie się znalazł. Gniew się ulotnił. Powinien wrócić do domu, ale na to też nie ma odwagi. Tak bardzo boi się tego, co go tam czeka.
HELENA SŁYSZY GŁOSY Simona Gonficane i Hermana Tingwalla na korytarzu. Herman żartuje o kimś imieniem Eulalia, ale to brzmi, jakby opowiadał o kocie. Zostawiła otwarte drzwi, żeby mieć pewność, że nie przegapi ich powrotu. Wprawdzie powiedziała Simonowi, żeby zaraz do niej przyszedł złożyć raport, ale nie wie, co dla niego znaczy „zaraz”. Tak szybko, jak to tylko możliwe, chciałaby wiedzieć, z czym ma się zmierzyć.
— Jesteście — mówi, jakby właśnie przypadkiem znalazła się w drzwiach. — Zrobimy szybkie spotkanie w pokoju dochodzeniowym. Zawołajcie Jansson i Karléna.
— Pokoju dochodzeniowym?
— Pokój, na którym jest moje nazwisko, będzie nam służył do tego celu. Ja się przeniosłam do biura obok.
Helena idzie do pokoju, żeby na nich zaczekać. Biurko zostało wyniesione, mały stolik do kawy również, ale nowych mebli jeszcze nie ma na swoim miejscu. Pomieszczenie sprawia wrażenie pustego, niegościnnego. Na razie przyniosła tu kilka krzeseł z kuchni, by zapełnić przestrzeń, żeby przynajmniej mogli usiąść. Przychodzą wszyscy, całą grupą. Niklas Karlén pierwszy, krokiem zdradzającym zaaferowanie, na końcu wlecze się Herman Tingwall, lecz mimo wszystko tworzą grupę. Siadają, patrzą na nią wyczekująco. Wyzywająco. Jak gdyby była zastępcą, pierwszy raz w nowym miejscu, i musiała udowodnić swoją wartość, żeby ją zaakceptowali. Zaakceptowali albo wyśmiali. Ma tak sucho w ustach, że prawie nie daje rady ich otworzyć. Żałuje, że nie wzięła szklanki z wodą ze swojego biurka. Jak może się spodziewać szacunku, jeśli nawet nie potrafi otworzyć ust? Zresztą nawet nie byłoby tu gdzie postawić szklanki. Helena przesuwa dłonią po szyi, odchrząkuje. Nie znosi ludzi, którzy odchrząkują, zanim się odezwą, ale po prostu musiała to zrobić.
— Czego się dowiedzieliście w Sandsborgu?
— Został zepchnięty — informuje Herman. — Ani jedna osoba nic nie powiedziała o tym, żeby chłopak sam miał skoczyć na tory. Poza tym żył, kiedy go stamtąd zabierali. I nie było żadnej kłótni. Po prostu facet podszedł od tyłu, położył mu ręce na plecach i pchnął.
— Facet?
— Tak, mam ciekawe zeznania świadka w sprawie ewentualnego sprawcy.
Nacisk na słowo „ciekawy” sprawia, że Simon musi się roześmiać, co trochę zbija z tropu Hermana. Helena domyśla się, że chodzi o rozmowę, którą słyszała na korytarzu, ale to i tak są sprawy między nimi. Herman szybko odzyskuje kontrolę i referuje dalej:
— Staruszka w drodze na peron omal nie została przewrócona przez zbiegającego w dół młodego człowieka, około dwudziestoletniego. Miał ciemne ubranie, podarte dżinsy, na głowie czapkę z daszkiem. Włosy blond, jak jej się wydawało. Kiedy dotarła na peron, właśnie wybuchł chaos.
— Ja mam kogoś zupełnie innego — stwierdza Simon, a potem opowiada o nerwowym pięćdziesięciolatku w przeciwdeszczowej kurtce z kapturem, który był widziany przy bramce przedtem i potem.
Może tego dotyczył ich śmiech: dwóch całkiem odmiennych relacji świadków. Helena uświadamia sobie, jak bardzo straciła wprawę w odczytywaniu zachowań międzyludzkich. Zmęczenie zaczyna przypominać o sobie.
— Żadnych świadków na peronie? — pyta.
— Są, ale ich wersje były bardzo rozbieżne — odpowiada Simon. — Przynajmniej jeśli chodzi o sam jego wygląd. Staruszka i dziewczyna z bramki to jedyne osoby, z którymi rozmawialiśmy. Pozostałe raporty przyjdą później.
— Znamy tożsamość ofiary?
— Jeszcze nie — informuje Simon. — Ale czekam na sygnał w tej sprawie.
— Aha — mówi Helena. Na szczęście nie musi się męczyć, żeby powiedzieć coś jeszcze, bo właśnie wtedy dzwoni telefon Simona.
Lęk rozszczepia się w jej wnętrzu na części, mnoży się, wciska się w każdy zakamarek. Lęk, który jest ważniejszy niż zmęczenie, ważniejszy niż jakiekolwiek relacje między ludźmi. Niech to nie będzie dziecko.
— Niestety, teraz mamy do czynienia z morderstwem — oznajmia Simon. — Ofiara zmarła w szpitalu.
Spojrzenie Heleny zaczyna błądzić po pokoju, ale kiedy pada na Niklasa Karléna, nagle nieruchomieje. Wygląda, jakby się uśmiechał. Przez sekundę Helena nie wie, co ma dalej robić, ale zostawia go, musi się dowiedzieć.
— Kim była ofiara?
— Erik Szymanski, osiemnaście lat. Mieszkał jeszcze z rodzicami, pochodził z Farsty.
— Czy rozmawiali już z kimś z rodziny?
— Nie, chcą, żebyśmy my to zrobili, skoro to my będziemy się zajmować śledztwem.
— Bardzo wygodne podejście — mamrocze Herman.
Informowanie rodziny o śmierci kogoś bliskiego nie jest niczyim ulubionym zajęciem.
— Okej, to może zróbmy to od razu — decyduje Helena. — Simon, pojedziesz tam ze mną?
Natychmiast skupia na sobie wszystkie spojrzenia, jest w nich pytanie, którego nikt nie ma odwagi zadać. Naprawdę zamierzasz to zrobić? Po tym,co przeszłaś? Ale ona musi. Musi pokazać, że nadal potrafi współpracować z innymi. Jeśli będzie to odwlekała, aż poczuje się gotowa, nigdy nie będzie miała odwagi opuścić komendy. Uświadomiła to sobie, kiedy czekała, aż Simon i Herman wrócą z Sandsborga. Po prostu musi zamknąć oczy i rzucić się na głębinę. Osiemnaście lat. Prawie jeszcze dziecko. Ale to dwa razy tyle co dziewięć. Dwa razy więcej życia.
— Therese, czy możesz się zająć prześwietleniem Erika Szymanskiego i jego rodziny? — pyta Helena, żeby tamci przestali się gapić.
— Czy to naprawdę ma znaczenie? — pyta Niklas.
Może Helena jest paranoiczką, a może złości ją uśmiech, jaki widzi na jego twarzy, ale ma wrażenie, że on przede wszystkim usiłuje wyprowadzić ją z równowagi.
— A dlaczego miałoby nie mieć?
— Nie było tam żadnej kłótni. Ktoś po prostu podchodzi od tyłu i spycha ofiarę. To brzmi jak opis działania chorego psychicznie. I mówimy tu o pociągu metra, to raczej nie jest typowy środek, kiedy ktoś chce pozbawić kogoś życia, może oprócz siebie samego.
— Nie, typowy nie, raczej oryginalny — mamrocze Therese.
— To jest zabójstwo — stwierdza Helena. Nie zamierza dawać się dłużej prowokować. — W tej chwili to jedyna rzecz, jaką wiemy na pewno. I będziemy to badać jak zabójstwo. Możesz zadzwonić do Conneksu, żeby nam udostępnili film z monitoringu. O ile jest jakaś kamera w Sandsborgu.
Niklas otwiera usta, ale kiedy widzi jej spojrzenie, zamyka je z powrotem i tylko kiwa głową. Dobrze wiedzieć, że gdzieś tam jeszcze ma trochę dawnej sprawności. Stary z niej lis, nikt jej tu nie będzie pouczał.
— Connex już się nie zajmuje metrem — rzuca Herman.
— Nie?
— Przejęło je MTR.
— Kiedy?
— Listopad zeszłego roku — odpowiada Therese, kiedy Herman zareagował wzruszeniem ramion.
— Coś takiego — mówi Helena.
Zastanawia się, co jeszcze się zdarzyło podczas tego roku, kiedy była wyłączona z życia. Rok to dużo czasu. Czysto racjonalnie zdaje sobie z tego sprawę, choć w tej chwili nie ma takiego poczucia. Ten rok to były dwie opuszczone powieki. Zamknęła oczy, a potem obudziła się zupełnie gdzie indziej. W miejscu gdzieś na uboczu. Niejasno znajomym, ze swoimi własnymi, trudnymi do zdefiniowania regułami. Choć teraz nie będzie o tym myśleć, powinna myśleć do przodu — o pracy, którą ma przed sobą.
Świadomie nie przydziela Hermanowi żadnego zadania. Także i u niego wyczuwa pewien opór. Ale to chyba nie ma nic wspólnego z nią — facet sprawia wrażenie spokojnego, nawet łatwego we współpracy — raczej wynika z tego, że dzień pracy dobiega końca i on uważa, że na dzisiaj już zrobił swoje. Helena nie ma teraz siły mierzyć się z jego oporem.
— Dzwońcie do mnie, gdy tylko coś znajdziecie. To dotyczy zwłaszcza ciebie, Therese. O ile będzie coś, co powinniśmy wiedzieć przy rozmowie z rodzicami.
Therese kiwa głową. Helena myśli, że za dużo mówi, zbyt dokładnie formułuje wypowiedzi. Ale na początku to jest potrzebne. Nie zna ich wystarczająco dobrze, żeby pewne sprawy pozostawić w domyśle. Zwłaszcza że jej samej trudniej niż kiedyś jest rozumieć niedomówienia. Poza tym potrzebuje mówić o wszystkim głośno, żeby zagłuszyć ten szum w głowie, który dotyczy czegoś innego, żeby to się stało prawdziwe. Akurat teraz szum się nasila. Może decyzja, którą podjęła przed chwilą, że to ona ma zawiadomić najbliższych, nie była taka mądra.
— Poza tym to wszystko na dzisiaj. Jutro rano spotykamy się o ósmej.
— Czy dałoby się przesunąć zebranie na wpół do dziewiątej? — pyta Herman.
— Jutro nie. Chcę zacząć wcześnie, bo to jest sam początek śledztwa. Ale potem możemy się spotykać o wpół do dziewiątej.
Herman zadowala się tą odpowiedzią. Helena wstaje i wychodzi z pokoju, a Simon idzie za nią.
Teraz się zacznie. Wcześniej w ciągu dnia ta myśl ją na pewno przerażała, ale też i dodawała energii. Teraz wywołuje jedynie panikę. Helena ma wrażenie, jakby w jej wnętrzu organy się uwolniły i unosiły się swobodnie. Jak mogła myśleć, że wystarczy tylko zamknąć oczy i rzucić się naprzód? To szaleństwo uważać, że jest zdolna do tego. Całkowite szaleństwo.
Przyśpiesza kroku, żeby Simon nie widział jej twarzy. Musi wręcz podbiegać, żeby być pierwsza, bo on jest kilkadziesiąt centymetrów od niej wyższy. Jedzie do pewnego domu, do pewnych mamy i taty, powiedzieć im, że ich syn nie żyje. Ile razy już to robiła? Tylko że teraz wie, co to oznacza. I czuje się winna, że musi im to zrobić. Ich rzeczywistość zmieni się w taki sposób, że już nigdy nie da się jej naprawić. Jej samej też nigdy nie da się naprawić. Wszystko w niej chce się tylko położyć i poddać.