Tam, gdzie rzeki przychodzą na świat - Arkady Radosław Fiedler - ebook

Tam, gdzie rzeki przychodzą na świat ebook

Arkady Radosław Fiedler

5,0

Opis

Dzięki genealogii mamy szansę odnaleźć własne korzenie, archeolodzy poszukują pierwszych budowli, które dały zaczątek wielkim ośrodkom miejskim. Mało nas obchodzi, gdzie biorą początek rzeki, będące w istocie tym, bez czego nie byłoby życia na Ziemi. Podróże Arkadego Radosława Fiedlera dowodzą, że dotarcie do ich źródeł nie zawsze jest łatwe, ale i samo ich poszukiwanie, i wreszcie odnalezienie to ekscytująca przygoda, zwłaszcza gdy po drodze poznajemy interesujących ludzi i niezwykłe miejsca.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 245

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
irenka60

Nie oderwiesz się od lektury

pięknie napisana słowa płyną wartko jak nurt rzeki i tyle ciekawostek o Polsce. Dziękuję bardzo za książkę
00

Popularność




Redaktorka prowadząca

Justyna Maluga

Redakcja i korekta

Ludmiła Kucharska

Okładka

Michał Mierzejewski według projektu Agaty Kulczyk

Zdjęcia na okładce

Arkady Radosław Fiedler

© Copyright by

Arkady Radosław Fiedler, 2024

© Copyright by

Wydawnictwo „Bernardinum” Sp. z o.o., 2024

Wydawnictwo „Bernardinum” Sp. z o.o.

ul. Biskupa Dominika 11

83-130 Pelplin, tel. 58 536 17 57

[email protected]

www.bernardinum.com.pl

ISBN 978-83-8333-232-1

Skład

Drukarnia Wydawnictwa „Bernardinum” Sp. z o.o., Pelplin

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotował Marcin Kośka

Książkę poświęcam moim wnukom –Julkowi, Mai i Arkademu Antoniemu

1

Tam, gdzie rzeki przychodzą na świat

Ich źródła. Wypływają z głębin, wyzwalając się z uścisku mroku, i obleczone w światło, gaworzą i mruczą jak nowo narodzone istoty. Pozłacane w promieniach słońca, mienią się niczym rzucone na ziemię klejnoty. Jest w nich jakaś moc wielka, tajemna i twórcza, która od starożytności nakazywała człowiekowi, by je czcił jako byty żywe, obdarzone nimbem boskości. Źródła domagają się szacunku. Ich młodość nigdy się nie starzeje. Uosabiają wieczność, która ma w sobie coś z prawdy i wzniosłości. Mają szczęście do przysłów tudzież powiedzonek. „Nawet źródłom doskwiera pragnienie” – to z Cycerona. Z kolei włoskie przysłowie powiada: „Kto chce czystej wody, niech idzie do źródła”. A ja mam szczerą ochotę spotykać się z tą krystalicznie czystą wodą, nieskażoną brudami świata, dziewiczą, niewinną, toteż z przyjemnością pielgrzymuję do źródeł polskich rzek. Do istoty początku. Istoty rozumianej w wymiarze konkretnym, źródlanym, ale także jako alegoria szeroko pojętego punktu wyjścia, zalążka, genezy.

Jest w tej książce sporo zachwycenia samym istnieniem rzecznych źródeł, tak ważnych dla życia planety. Mimo że współczesna cywilizacja wpuszcza do rzek tyle trujących świństw, źródła nie ustają w swej pracy, wierne odwiecznym prawidłom przyrody. Ich kreatywną rolę można by przyrównać do bezcennej roli dzieł Michała Anioła, Leonarda da Vinci czy legionu innych wspaniałych twórców dających impuls życia ludzkiej duchowości i kulturze. Jednakże nie zapominajmy, że źródła oraz ich rzeki przeżyłyby bez Michała Anioła i Leonarda, oni zaś bez nich – na pewno nie.

W zasadzie kwestię potępienia tych, którzy rzekom oraz ich źródłom wyrządzają krzywdę, kalając czystość ich wód, pozostawiam mądrzejszym ode mnie specjalistom i obrońcom natury. Choćby takim, jak lokalna rada Inuitów i kanadyjskie władze administracyjne w północnej części Quebeku, dzięki którym rzeka Magpie uzyskała osobowość prawną. Rzece tej przysługuje między innymi prawo do swobodnego płynięcia, do utrzymania bioróżnorodności i prawo do podejmowania działań przed sądem. Ale wszystkim źródłom i rzekom, nawet najboleśniej doświadczonym przez cywilizację, jak na przykład Odra, przysługuje też – poza wszystkim innym – nasz zachwyt, jasne, że nie cielęcy, niemniej głęboki i szczery, wyrażany w sposób bezinteresowny i ponadczasowy. Parafrazując słowa Fausta u Goethego, chciałoby się zakrzyknąć: „Trwajcie źródła i rzeki, jesteście tak piękne!”. Piękne nawet wtedy, kiedy cierpią zbrukane.

2

U źródeł Warty

Zaczynam od źródeł Warty, rzeki mi najbliższej, która pieszczotliwie głaszcze skraj mego rodzinnego Puszczykowa. „Warta! Piaszczysta i urocza rzeka, życiodajna i marzeniami brzemienna, rzeka mojego chłopięctwa”. Nie, to nie są moje słowa. Napisał je pół wieku wcześniej mój Ojciec, Arkady Fiedler, w pierwszym tomie swej autobiografii zatytułowanym „Mój ojciec i dęby”. Ale podpisuję się pod nimi oburącz, bo to rzeka również mojego chłopięctwa, zawsze na podorędziu, przyjazna sąsiadka tocząca swe wody zaledwie o krok od puszczykowian i ich codziennych spraw.

Przez całe dekady nie przychodziło mi do głowy poznanie źródeł Warty czy też innych naszych rzek. Wymykały się mojej uwadze, chyba dlatego, że tyle innych spraw zaprzątało mi umysł. Dalekie podróże, pisanie książek, zaangażowanie w działalność naszego rodzinnego muzeum podróżniczego, dziesięcioletni epizod parlamentarny. Dopiero pandemia COVID i, co za tym idzie, ograniczone możliwości podróżowania na inne kontynenty sprawiły, że jakieś drzwiczki do skrytki w mojej głowie nagle się otworzyły i oto w wyobraźni swej zobaczyłem te źródła. Usłyszałem je, bijące najczęściej w ukrytych matecznikach naszej przyrody, osłonięte uroczystą ciszą. Jak gdyby przywoływały mnie do siebie, pełne szczodrych obietnic, że nie zawiodą. Kusiły, iż pokażą mi się od najlepszej strony i nie pożałuję, kiedy do nich przybędę. Były na tyle przekonujące, że długo nie trwało, jak uległem ich namowom.

Do Zawiercia, gdzie biją źródła Warty, mam z Puszczykowa cztery godziny jazdy samochodem i około czterystu kilometrów drogi do pokonania.

Dojechawszy do Wrocławia, wpadam z S5 na autostradę A4. Z każdym kilometrem coraz bardziej zagarnia mnie śląska ziemia. Charakterystyczne nazwy mijanych miejscowości przesuwają się za szybą samochodu niby paciorki śląskiego różańca. Gęsto tu od tej śląszczyzny-polszczyzny-ojczyzny, a powietrze i jego śląska aura skondensowane niczym ubita śmietana.

Potem kończy się Górny Śląsk z Katowicami, Zabrzami, Rybnikami i zaczyna Zagłębie Dąbrowskie inkrustowane Sosnowcem, Będzinem, Bobrownikami, Siewierzem czy też Ogrodzieńcem, Olkuszem, Pilicą, Żarnowcem, no i – rzecz jasna – Zawierciem, do którego docieram wczesnym popołudniem.

Ulokowawszy się w zarezerwowanym wcześniej wygodnym studiu o dwuznacznej, a właściwie jednoznacznej nazwie Kryjówka Męża, położonym przy ulicy Samuela Huldczyńskiego 7 w Zawierciu, ruszam z niekłamaną ciekawością do celu mej podróży – źródeł Warty. Czuję narastającą ekscytację. O źródłach naczytałem się w różnych publikacjach, a teraz słowo przybiera realną postać. Stoję oto na skrzyżowaniu ulic Siewierskiej, Filaretów i Harcerskiej, prowadzących do Jędrzejowa, Tarnowskich Gór i do centrum Zawiercia, uświadamiając sobie, że jest to bodaj najważniejsze miejsce w pięćdziesięciotysięcznym mieście, gdzie znajduje się tak zwane źródło wschodnie Warty. Jestem w dzielnicy o nazwie Kromołów, przyłączonej do miasta w roku 1977, co jest swoistą ironią losu. W żadnych bowiem planach ani snach jeszcze długo nie istniało Zawiercie, kiedy już od dawna egzystował Kromołów, sędziwa osada, której początki sięgają roku 1183. Źródła Warty dały życie nie tylko trzeciej pod względem długości rzece w kraju (808 km), ale także były zaczynem powstałego przy nich zbiorowiska ludzkiego, zwłaszcza gdy chodzi o źródło wschodnie, główne. Próbuję sobie wyobrazić, jak wyglądało to miejsce w dwunastym wieku. Było zapewne otwartą przestrzenią rozciągniętą dookoła i początkowo pozbawioną ludzi, cichym pustkowiem, ale czy na pewno cichym? Owszem, raczej bez głosów ludzkich, niemniej pośrodku tej pustoszy przecież wypływała z ziemi żywa woda. W przeciwieństwie do większości źródlanych wypływów, schowanych w matecznikach przyrody, to źródło od samego początku nie miało nic do ukrycia. Było na swój sposób transparentne, jakieś jawne i szczere, prostolinijne i wylewne, widoczne z daleka. I czyniło w naturze ustawiczny rwetes wokół siebie, bo woda w ruchu to ci jest nieskończona, bulgocąca pod nosem gaduła, która wiecznie o czymś rozprawia i ani na chwilę nie zamyka ust. Więc to rzucające się w oczy i uszy źródło Warty stanowiło jedno wielkie zaproszenie dla dawnego człowieka, żeby przystanął obok, pochylił się nad nim i zaczerpnął dłonią czystej, świeżej wody o smaku budzącym zaufanie. A człowiek skwapliwie przyjął to zaproszenie, będące darem natury. I zaczął w pobliżu życiodajnego źródła urządzać swoje życie. Jak atom do atomu, tak człowiek tu przystawał do człowieka. Dołączali następni i następni i przy akompaniamencie rozszemranej wody rosła osada, obficie pojona przez wartkie źródło.

Tak się rodził Kromołów. Źródło Warty, leżące u podstaw aktu założycielskiego osady, było świadkiem jej rozwoju i poniekąd pisało jej życiorys. W dziejach Kromołowa wzloty na przemian z upadkami niejednokrotnie rywalizowały z sobą o pierwszeństwo, budząc wśród ludzi najwyższe emocje, tylko źródło Warty nie dawało się wciągać w żadne zakłócenia ładu i porządku wokół siebie. Tworzyło własną historię, od czasów najdawniejszych po dzisiejsze, jednak zawsze tę samą, ponadczasową i powszechną historię wypływającej z głębin ziemi wody, nawadniającej powierzchnię planety i gwarantującej życie.

Legenda o powstaniu wschodniego źródła Warty, jak to legenda, w nosie ma wszelką logikę stosunków wodnych. Z rozbrajającym przekonaniem snuje własną opowieść o rycerzu Kromolu, który w upalny letni dzień stał na warcie w miejscu, gdzie ja obecnie stoję. Pot spływał mu spod hełmu i zalewał oczy. Okrutne pragnienie paliło okrytego zbroją nieszczęśnika, tymczasem nigdzie ani kropli wody. Gdy umęczone chłopisko wzniosło ręce do modlitwy, prosząc Boga o wodę, jego kopia obsunęła się i uderzyła o ziemię. Wszechmogący był widać w przednim humorze, skoro z mety zainterweniował i tam, gdzie spadła kopia, trysnęła czysta, chłodna woda. Odtąd dzielny rycerz Kromol bezpiecznie i wygodnie mieszka sobie w legendzie mówiącej o powstaniu źródła Warty, realne źródło natomiast nie zamierza bynajmniej owej legendzie szkodzić ani rozwiewać jej przekazu. Świat bez legend, cóż by to był za świat! Zatem niech rycerz Kromol dalej czyni swą powinność i pilnuje warciańskiej krynicy.

Wieki temu okoliczni mieszkańcy ujęli ją w ocembrowaną studnię, z której czerpali wodę za pomocą wiadra umocowanego na dwumetrowej tyczce zwanej kulą. Powiada się, że taka tyczka istniała na wyposażeniu każdego tutejszego domu jako niezbędne urządzenie, pozostające na równych prawach choćby z kuchennymi garnkami i talerzami.

W czternastym lub piętnastym wieku dotychczasowa wieś Kromołów zyskała prawa miejskie i cieszyła się nimi przez kawał czasu. Kiedy jednak upadło powstanie styczniowe, władza carska wszczęła represje, skutkiem czego w roku 1870 poszkodowany przez carat Kromołów ponownie przywdziać musiał wiejską sukmanę.

Przy samym źródle Warty również sporo się działo. W miejsce ocembrowania mieszkańcy wznieśli nad źródłem drewnianą kapliczkę pod wezwaniem Świętego Marka Ewangelisty, patrona prawie od wszystkiego, bo i pisarzy, i notariuszy, i murarzy, koszykarzy, szklarzy, nadto patrona Wenecji i Bergamo, a także Albanii. Jest on świętym zarówno Kościoła katolickiego, jak anglikańskiego, ewangelickiego, prawosławnego i ormiańskiego. Uff! Nie dziwota, że tak zapracowany święty przegapił pożar drewnianej kapliczki nad źródłem Warty, która poszła z dymem w 1790 roku. Mieszkańcy Kromołowa żartują, iż z tego powodu Ewangelista ma do dzisiaj moralnego kaca.

W 1803 roku spaloną kapliczkę zastąpiono nową dobudówką o romboidalnym kształcie, wymurowaną w cegle, ale już bez Świętego Marka, który się nie spisał i nie zapobiegł pożarowi. Tym razem kapliczkę wziął pod opiekę Święty Jan Nepomucen, persona zacna, o światowej renomie, patron między innymi wody oraz orędownik cierpiących na skutek powodzi. Wybór trafiony, jako że w drugiej połowie osiemnastego wieku wstrząsały Kromołowem szczególnie katastrofalne deszcze oraz powodzie. Przy tym warto podkreślić, że mieszkańcom Kromołowa, tak ciężko doświadczanym przez żywioły gwałtowne jak usposobienie choleryka, nigdy do głowy nie przyszło, żeby za ów natłok nieszczęść obarczyć winą źródło Warty. Zachwyca mnie, że źródlana woda miała tu status wyjątkowy, niemal święty, wprost przeciwny do lejących się z niebios wodnych dopustów o iście diabelskim rodowodzie.

Przez stulecia poziom ulic i domostw wokół głównego źródła Warty podniósł się na tyle, że deszczówka zaczęła wlewać się do murowanej kapliczki, grożąc jej zawaleniem i, kto wie, może też spędzając sen z powiek Jana Nepomucena. W roku 1988 rozebrano więc przybytek i odbudowano go na fundamencie wyższym od poprzedniego o metr, po czym wszystko wróciło do normy.

Wiedziony ciekawością zaglądam przez okienko do wnętrza kapliczki, na co dzień zamkniętej na głucho. Zastanawiam się, czy to dobrze, że nie można stanąć bezpośrednio nad źródłem i niejako spojrzeć mu w oczy. Schowane gdzieś tam pod posadzką, od niepamiętnych czasów pracowicie wykonuje swoje zadanie powierzone przez naturę. Efekt tej pracy widzę na zewnątrz kapliczki, pod postacią strumyczka ujętego w kamienne obramowanie. To nikły początek Warty, będącej tu niczym dopiero co narodzona dziecina. Warty u progu osiemsetkilometrowej podróży przez Polskę, podczas której rzeka nabierze wodnej masy i zmężnieje, a kiedy szerokim nurtem dotrze do mojego Puszczykowa, w niczym nie będzie przypominała bezradnego maleństwa z Kromołowa.

Na drugi dzień, w poniedziałek rano, spotkawszy się z prezesem Koła Przewodników Miejskich PTTK w Zawierciu Jarosławem Wesołowskim, wyruszam pod jego przewodnictwem na poznawczą wycieczkę. Mój przewodnik prowadzi mnie do drugiego źródła Warty, znajdującego się około trzystu metrów na zachód od źródła głównego, w pobliżu szkoły podstawowej. Jeszcze do niedawna zaszyte w chaszczach, zdawało się gorszą wersją pierwszego źródła, jakimś skromniejszym i mniej ważnym jego bratem przyrodnim, przez mieszkańców Kromołowa traktowanym po macoszemu. Ale to już przeszłość. Mieszkańcy przeprosili się z drugim źródłem i uporządkowawszy teren wokół niego, wydobyli je na światło dzienne. Jak gdyby chcąc mu wynagrodzić wcześniejszy brak zainteresowania, poszli dalej. Przy szkole zagospodarowali duży plac z widokiem na płynącą z owego źródła wodę, plac, na którym chętnie gromadzą się podczas różnych uroczystości.

Obydwa źródła Warty zdają się mieć w sobie jakąś moc elektryzującą, wpływającą na tutejszych ludzi. Mówi się z przymrużeniem oka, że zanim mieszkańcy innych dzielnic Zawiercia namyślą się w jakiejś sprawie, obywatele Kromołowa już działają, inspirowani obydwoma źródłami. Coś w tym jest. Jakby poddawali się triumfalnemu urokowi wody, powabowi jej zaczynania się. Nietuzinkowemu preludium, w następstwie którego wyłania się ciąg dalszy – rzeka. Jak podaje przysłowie: „Dobry początek, połowa roboty”. Zaprawdę coś w tym jest. Podobnie jak prawie tysiąc lat temu, tak i teraz źródła Warty skupiają uwagę. W jakiejś mierze przeobraziły swą tożsamość. Ongiś dzikie, pierwotne twory przyrody, musiały nauczyć się ludzkiej mowy i szum wody połączyć z szumem miasta, obecnie jakby uosabiając stan mieszczański.

Jarosław Wesołowski, obwożąc mnie swym autem po Zawierciu, mówi, że pod tutejszymi ulicami i domostwami odkryto złoża ołowiu i cyny. Bada je pod kątem możliwości eksploatacyjnych wynajęta firma kanadyjska. Chociaż Zawiercie to nie dawne Klondike z jego monstrualną gorączką złota, niemniej i tutaj ołów i cyna rozgrzewają emocje mieszkańców. Miasto w napięciu czeka na wyniki badań. Dla młodych zalegające pod Zawierciem metale to błysk nadziei, która wcale nie musi być matką głupich, że może wkrótce będzie praca przy wydobyciu złóż w przyszłych kopalniach. Więc młodzi, ale i miejskie władze, czekają niecierpliwie, co powie kanadyjska firma. Czy da się złoża eksploatować i jednak stworzyć tu miejscowe Klondike?

Jest i druga strona medalu, z frasunkiem w tle. Część mieszkańców Zawiercia, nastawiona proekologicznie, ma obawy, że wydobycie ołowiu i cyny sprowadzi na miasto katastrofę i zabraknie wody. A co najgorsze – bezpowrotnie znikną źródła Warty, zniszczone przez kopalnie. Źródła, które dały impuls do powstania miasta. Piastowały je przez długie stulecia, zawsze obecne i jak dotąd nieśmiertelne, wnoszące do Zawiercia pierwiastek nieskończoności.

Mój cicerone pragnie wierzyć, że cokolwiek się wydarzy, źródła Warty przetrwają. Z pewnością teren, gdzie rzeka przychodzi na świat w girlandach cichych dźwięków, jest miejscem nadzwyczajnym, nobilitowanym przez ich obecność.

3

U źródła Pilicy

Tylko pięć kilometrów dzieli od siebie źródła Warty i rzeki Pilica. Buszując z moim przewodnikiem Jarosławem Wesołowskim po ziemi powiatu zawierciańskiego, plułbym sobie w brodę, gdybym ominął taką okazję i nie zbliżył się do pilickiego źródła.

Rzeka Pilica wypływa z miasta Pilica i zmierza w kierunku północno-wschodnim. Po trzystu dziewiętnastu kilometrach podróży po ciekawym kawałku Polski znużona wpada w ramiona środkowej Wisły, gdzie może napić się wiślanej wody, będąc największym lewobrzeżnym dopływem królowej naszych rzek. Jeśli sama Pilica dążąca ku swemu przeznaczeniu nie ma nic do ukrycia, to już jej źródło, jak ów Sfinks przy drodze w Tebach, zadaje ludziom zagadkę, na którą niełatwo odpowiedzieć, ale o tym za chwilę.

Wjechawszy z moim cicerone w granice miasta, od razu zauważam sporej wielkości taflę wody miejscowego zalewu. Tak nas wita rzeka Pilica, z jowialną otwartością i rozmachem. Mimo że miejsce to znajduje się o rzut kamieniem od źródła, kibić rzeki przy zalewie nieskromnie chwali się swym nadmiarem, jakby ludzkie powiedzonko, że kochanego ciała nigdy dosyć, miało kuriozalne potwierdzenie w konterfekcie przesadnie rozdętej tu wody. Nie odkrywam Ameryki, przypominając, iż rzeki u swych źródeł to zazwyczaj nie rzeki, lecz właśnie wyklute cieki, bardzo skromne, nikłe i niedorosłe. Ogromna Amazonka w punkcie wyjścia jest niczym więcej, jak li tylko lichym strumyczkiem, ledwo widocznym. Podobnie rzecz się ma z Nilem, Orinoko, Wisłą czy każdą inną rzeką. O swym rozmachu zaświadczać mogą dumnie przy ujściu, nigdy u źródeł, gdzie są niczym świeżo narodzone kocięta.

W przypadku Pilicy napełnionej wodą już u swego początku zadziwia mnie to bijące w oczy odstępstwo od reguły, jakby rzeka wysuwając się na plan pierwszy, chciała, by w tym miejscu uwaga świata wyłącznie na niej się skupiała, nie zaś na tajemnym źródle, dzięki któremu rzeka istnieje. Wyobraźnia znajduje pole do popisu. Paliwa dla niej dostarcza owo jak gdyby przysłonięte przez Pilicę źródło. Bo jest ono zarówno źródłem trzystukilometrowej rzeki, jak również źródłem tajemnicy strzeżonej przez naturę. I tak jak jeszcze do niedawna uważano księżyc za powiernika tajemnic serca, tak dwutysięczne miasteczko Pilica staje się powiernikiem tajemnicy tutejszego źródła. Jest gdzieś w pobliżu, to pewne, a jakby go nie było. Zaszyte w gęstwinie Czarnego Lasu, bujnie rosnącego w granicach miasta, nieprzebytego jak amazońska dzicz, wiedzie w osamotnieniu swój byt źródlanego eremity, do którego dostęp diablo skomplikowany. Mój przewodnik zna okolicę jak własną kieszeń, lecz gdy pytam go, w którym dokładnie miejscu bije źródło Pilicy – źródło, można powiedzieć, tak samo miejskie, jak źródła Warty – poddaje się, przyznając, że nie wie. A czy ktoś z mieszkańców Pilicy wie? Wątpliwe.

Nie tylko współcześni mają kłopot z tym głęboko zadekowanym w mateczniku przyrody źródłem. Już Jan Długosz w „Dziejach Polski” próbował je umiejscowić pod górą, na której wznosił się pilicki zamek. Z kolei w „Opisie starożytnej Polski” Tomasza Święcickiego, mecenasa przy najwyższym sądzie w Królestwie Polskim, autor lokuje źródło gdzieś w okolicach Czarnego Lasu – i tyle. Nie podaje, w którym dokładnie miejscu, bo chociaż słyszał, że dzwonią, to nie wiedział, w którym kościele.

Jeszcze inni doszukiwali się aż trzech źródeł Pilicy, z których dwa miały być pomniejsze, dopiero to trzecie, największe, spełniało rolę głównego machera od tworzenia rzeki. W różnych opisach padały między innymi zdania, że „początek rzece dają źródła obficie sączące się i wytryskujące u podstaw wysokich wzgórz i obszernego terenu podmokłego” (przewodnik „Dolina Pilicy”, wydany w 1954 roku). Relacje owe o dużym stopniu ogólności zdradzają między wierszami bezradność, gdy chodzi o szczegółowe wskazanie miejsca bijącego źródła, co stało się pewnego rodzaju normą.

Z jeszcze innych relacji wynika (tenże sam przewodnik „Dolina Pilicy”), że pozostałością pradawnych źródeł jest wyschnięte koryto prowadzące w Czarny Las. W połowie dwudziestego wieku Pilica wypływała tylko z pobliskiej Góry Kozikowskiej, gdzie od strony zachodniej miała dwa niezbyt duże i nieodległe od siebie źródła. Rzeka nigdy tu nie zamarzała.

W przeciwieństwie do źródła Pilicy, ukrywającego się pod zieloną maską roślinności Czarnego Lasu, miasto Pilica niczego nie tając, odsłania tu i tam swe wdzięki. Z niebanalną przyjemnością sycę oczy widokiem miejskiego rynku. Ależ on ładny! I taki do ręki, kameralny i czysty, nienaganny w swym wyrazie.

To bez dwóch zdań dobrze urodzony rynek, który zachował średniowieczny układ przestrzenny, wytyczony w czternastym wieku, kiedy powstawało miasto. Ongiś stał na nim ratusz, jego ślady odkryto w 2000 roku. Podczas rewitalizacji rynku ratusz odbudowano, a choć zegary na jego wieżyczce odmierzają czas jak najbardziej współczesny, sama budowla składa ukłon czasowi zamierzchłemu.

Rozglądając się dookoła, stale mam na uwadze, że miasto Pilica zawdzięcza swe istnienie skaczącemu poniekąd jak pchła, to tu, to tam, swemu źródłu oraz rzece. Rok 1393 to najprawdopodobniej data otrzymania praw miejskich. Dzieje Pilicy i dzieje niesfornego źródła, przy którym miasto wyrosło, łączy wspólny mianownik emocjonalnej sinusoidy. W mianowniku tym zmieścić by można niepewność i zmienność pospołu z niestałością i falowaniem nastrojów. Rozchybotana lokalizacja źródła jakby odciska się piętnem na historii miasta, pełnej burzliwych zawirowań i zwrotów akcji.

Przez całe wieki Pilica mościła się w Małopolsce. Na mocy testamentu Bolesława Krzywoustego weszła w skład senioralnej dzielnicy krakowskiej. Po upadku powstania styczniowego miasto, podobnie jak Kromołów ze źródłami Warty, utraciło prawa miejskie w roku 1870, padłszy ofiarą carskiej vendetty. A w latach 1918–1939, kiedy pytano mieszkańca Pilicy, w jakim powiecie miasto leży, odpowiadał, że w olkuskim w województwie kieleckim. Podczas okupacji hitlerowskiej (1939–1945) władza bez ogródek obwieściła mu, że odtąd mieszka w Generalnym Gubernatorstwie i już nie w żadnym powiecie olkuskim, lecz miechowskim. Po wojnie, w latach 1945–1975, mieszkaniec Pilicy miał prawo głosić, iż powrócił do powiatu olkuskiego, tyle że tym razem – hokus-pokus – nie w województwie kieleckim, ale krakowskim.

Czy mieszkaniec Pilicy mógł dostać meldunkowego kręćka? Mógł. Bo oto w roku 1975 peerelowska władza wymyśliła administracyjną reformę i włączyła Pilicę do województwa katowickiego – i szlus. Nie dość na tym, administracyjny show must go on: kolejna władza w roku 1994 przywróciła Pilicy prawa miejskie, a od stycznia 1999 roku miasto przeflancowano do województwa śląskiego. Czy nadal bytuje w starym, dobrym powiecie olkuskim? Bez przesady! Temu powiatowi już dziękujemy. Obecnie Pilica pisze swój życiorys w powiecie zawierciańskim. Chyba nikt jednak nie odważyłby się kategorycznie orzec, że to koniec meldunkowych peregrynacji obywateli, albowiem każda władza, o takim czy innym zabarwieniu politycznym, w jednym zdaje się podobna do tej drugiej, znajdując przyjemność w przestawianiu ludziom życiowych klocków.

Ważąc w myślach rozedrgane dzieje Pilicy, nie zapominam o źródle rzeki, bijącym gdzieś w nieprzebytych ostępach Czarnego Lasu. Jakby nakryte czapką niewidką, źródło konkuruje nieco z osławionym potworem z Loch Ness, o którym wszyscy wszem wobec rozprawiają, mimo że nikt go nie widział na oczy. Fantomowy Nessie to sprytny celebryta, kreujący swą legendę i nic więcej. Pilickie źródło tymczasem, choć trudno uchwytne, to jednak, było nie było, budowniczy z prawdziwego zdarzenia. Ma na swym koncie nie tylko stworzenie rzeki, lecz także, co za tym idzie, narodziny całego miasta z zawiłą historią łaskoczącą moją ciekawość.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

4

U źródeł Czarnej Przemszy

Dostępne w wersji pełnej

5

U źródła Wirynki

Dostępne w wersji pełnej

6

U źródeł Prosny

Dostępne w wersji pełnej

7

U źródeł Stobrawy

Dostępne w wersji pełnej

8

U źródła Drwęcy

Dostępne w wersji pełnej

9

U źródeł Biebrzy

Dostępne w wersji pełnej

10

U źródła Łeby

Dostępne w wersji pełnej

11

U źródła Lutyni

Dostępne w wersji pełnej

12

U źródła Wogry

Dostępne w wersji pełnej

13

U źródeł Nysy Szalonej

Dostępne w wersji pełnej

14

U źródeł Kaczawy

Dostępne w wersji pełnej

15

Kończąc…

Dostępne w wersji pełnej