Tancerka z Moulin Rouge - Tanja Steinlechner - ebook + książka

Tancerka z Moulin Rouge ebook

Steinlechner Tanja

2,8

Opis

Paryż, rok 1882. Szesnastoletnia Louise Weber po śmierci ojca wychowywana jest samotnie przez matkę. Obie pracują jako praczki i żyją w biedzie. Dziewczyna marzy o innym losie: chce czerpać z życia pełnymi garściami, być podziwiana i wolna.

Pasją Louise jest taniec. Dziewczyna potajemnie wymyka się do barów i kawiarni i przy wsparciu takich artystów jak Renoir i Toulouse-Lautrec zostaje gwiazdą kankana. Tak rodzi się legendarna Goulue – królowa Montmartre’u o nieposkromionym apetycie na nowe doświadczenia. Odrzuca mieszczańską moralność i ograniczenia, a jej bezkompromisowość i namiętność zaprowadzają ją na szczyt – to ona zostaje główną tancerką w nowo otwartym kabarecie Moulin Rouge i rozpala zmysły jego gości.

Mimo ogromnego sukcesu Louise dręczy strach przed ponownym popadnięciem w nędzę i zależność od innych. Dlatego w imię wolności ryzykuje wszystko: pieniądze, szczęście i miłość swojego życia…

„Ekscytujące spojrzenie na Paryż przełomu wieków między biedą a oślepiającymi światłami sceny!”

Bettina Armandola, Book Reviews

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 516

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,8 (5 ocen)
0
2
1
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Chilim26

Nie polecam

Czekałam na premierę tej książki z wielką nadzieją, ale to było koszmarne! Napisane w sposób toporny, bezduszny i bezrefleksyjny. Nie ma tu żadnego tła historycznego, obyczajowego, żadnego klimatu miejsca, w którym dzieje się akcja. Autorka po prostu opowiada o różnych wydarzeniach czy nawet bardziej czynnościach. Bohaterowie się pojawiają, padają różne znane nazwiska, a wszyscy są nijacy. Nie wiem czy coś w najbliższej przyszłości będzie w stanie równie mocno mnie rozczarować.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału Die Tän­ze­rin vom Mo­ulin Ro­uge
Prze­kład AGATA CHMIE­LECKA
Wy­dawca KA­TA­RZYNA RUDZKA
Re­dak­torka pro­wa­dząca KA­RO­LINA WĄ­SOW­SKA
Re­dak­cja FI­LIP FIE­REK
Ko­rekta AU­RE­LIA HO­ŁU­BOW­SKA
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych ANNA POL
Ła­ma­nie, ko­rekta ANNA HEG­MAN
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji PAU­LINA KU­REK
Na okładce wy­ko­rzy­stano pla­kat Hen­riego de To­ulo­use-Lau­treca Mo­ulin Ro­uge: La Gou­lue z 1891 roku.
Die Tän­ze­rin vom Mo­ulin Ro­uge Co­py­ri­ght © 2021, Ba­stei Lübbe AG, Köln Co­py­ri­ght © for the trans­la­tion by Agata Chmie­lecka Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy, War­szawa 2024
War­szawa 2024 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67996-19-8
Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11A 01-527 War­szawa tel. 48 22 663 02 75re­dak­cja@mar­gi­nesy.com.pl
www.mar­gi­nesy.com.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Moim dwóm wspa­nia­łym sy­nom,

Mer­li­nowi Le­an­de­rowi

i Lu­ciu­sowi Va­le­ria­nowi,

z mi­ło­ścią

Żadne ży­cie nie jest z góry prze­są­dzone. Los żad­nego czło­wieka nie za­leży wy­łącz­nie od jego po­cho­dze­nia, sta­tusu spo­łecz­nego, miej­sca czy roku uro­dze­nia. Upór, ta­lent i prze­możne pra­gnie­nie ze­rwa­nia ze sta­rym świa­tem przędą w skry­to­ści nici prze­zna­cze­nia.

Pro­log

Do na­miotu chciała zaj­rzeć tylko na chwilę, żeby rzu­cić okiem na cuda wę­drow­nego ludu, o któ­rych so­bie opo­wia­dano. W cyrku była po­dobno tre­so­wana małpka, nie­po­strze­że­nie wy­kra­da­jąca da­mom sole trzeź­wiące, a pa­nom ty­toń do żu­cia i brzę­czące mo­nety, które ci trzy­mali w kie­sze­niach ka­mi­ze­lek. Być może zo­ba­czy­łaby rów­nież ty­grysa albo na­wet lu­dzi gumy, o któ­rych mó­wiły jej ko­biety w pralni, a któ­rzy po­dobno po­sie­dli nad­zwy­czajną umie­jęt­ność roz­cią­ga­nia i wy­gi­na­nia swych ciał. Lo­uise od­kry­łaby se­kret cyr­kow­ców, akro­ba­tów, ku­gla­rzy i klau­nów. Gdyby tylko do­wie­działa się, jaki elik­sir musi wy­pić albo jaki ma­giczny ole­jek w sie­bie we­trzeć, na pewno by go zdo­była.

Ko­niecz­nie chciała zo­ba­czyć te cuda na wła­sne oczy. Cyrk przy­jeż­dżał do mia­sta tak rzadko, że ko­lejna oka­zja prędko by się nie nada­rzyła. W końcu dzi­siaj były jej uro­dziny, a na bi­let matka nie mo­gła so­bie po­zwo­lić. Żeby zgro­ma­dzić pie­nią­dze na pre­zent dla córki, tarte au cho­co­lat, mie­sią­cami odej­mo­wała so­bie od ust. Lo­uise od razu za­uwa­żyła szcze­linę w ma­te­riale na­miotu. Pod­kra­dła się bli­żej. Pod osłoną ciem­no­ści, z dala od świa­teł skie­ro­wa­nych na wej­ście, przy­kuc­nęła z mocno bi­ją­cym ser­cem. Przez roz­dar­cie do­strze­gła tan­cerki w mie­nią­cych się ko­lo­rami ko­stiu­mach. W rytm ta­necz­nej mu­zyki pod­no­siły wy­soko nogi, po­trzą­sa­jąc przy tym pom­po­nami. Lo­uise wpa­try­wała się w nie jak za­cza­ro­wana. Gdy mu­zyka uci­chła, na are­nie po­ja­wiła się ko­bieta cała ubrana w złoto. Jej głowę ozda­biały pióra, a brzuch oka­lały świe­cące łań­cuszki. Ten je­den wy­stęp Lo­uise mu­siała jesz­cze zo­ba­czyć! Klę­cząc na twar­dej ziemi, oglą­dała przed­sta­wie­nie z sze­roko otwar­tymi oczami. Prze­czu­wała, że naj­waż­niej­sza atrak­cja – cze­ka­jąca w ko­szu przy­nie­sio­nym wła­śnie do na­miotu przez fle­ci­stę w pum­pach – do­piero na­stąpi. Fle­ci­sta po­sta­wił kosz przed ko­bietą i usiadł na po­duszce nie­opo­dal. Po­tem za­czął grać. Z in­stru­mentu wy­do­by­wały się bu­dzące grozę i jed­no­cze­śnie lek­kie tony, które brzmiały, jakby po­cho­dziły z roz­stro­jo­nego akor­de­onu, a nie z dźwięcz­nego fletu. Ko­bieta pod­nio­sła po­krywę ko­sza. Wy­ło­niła się z niego głowa ko­bry. Mu­siały obu­dzić ją urok mu­zyki i umie­jęt­no­ści za­kli­naczki. Ręce ko­biety, a w ślad za nimi głowa ko­bry, po­ru­szały się w rytm me­lo­dii.

Na­gle Lo­uise za­drżała ze stra­chu i ze­rwała się na równe nogi. Ktoś pod­szedł do niej od tyłu i do­tknął jej ra­mie­nia. Była tak prze­jęta spek­ta­klem, że ni­czego nie usły­szała. Ko­bieta i męż­czy­zna w wy­twor­nych ko­stiu­mach pa­trzyli na nią ze zdzi­wie­niem. Merde! Bę­dzie nie­zła awan­tura. Męż­czy­zna schy­lił się do niej i za­py­tał ła­god­nym gło­sem, choć bez uśmie­chu:

– Po­doba ci się przed­sta­wie­nie?

Lo­uise przy­tak­nęła.

– Od­ważna je­steś, mała – stwier­dziła ko­bieta. Miała ogni­sto­rude włosy i mnó­stwo pie­gów na no­sie.

– Co mu­szę zro­bić, żeby też wy­stę­po­wać w cyrku? – ośmie­liła się za­py­tać Lo­uise. Serce wa­liło jej jak sza­lone, ale pod­skór­nie czuła, że cyr­kowcy nie zgło­szą ni­g­dzie jej wy­stępku. – Mo­gła­bym na­uczyć się tańca na li­nie albo jazdy na grzbie­cie sło­nia.

Para spoj­rzała po so­bie roz­ba­wio­nym wzro­kiem.

– Chcesz się do nas przy­łą­czyć? – Ru­do­włosa za­częła przy­glą­dać się jej ba­daw­czo. – To nie taki lekki ka­wa­łek chleba. Wszystko trzeba so­bie sa­memu wy­wal­czyć. Ćwi­cze­nia od­by­wają się dzień w dzień. Wie­czo­rem je­steś cała obo­lała. – Ar­tystka w za­my­śle­niu zwró­ciła wzrok na ko­rony drzew, które de­li­kat­nie szu­miały na wie­trze. Nu­ciła przy tym ci­chą me­lo­dię.

Lo­uise cze­kała, aż znów się ode­zwie.

– Wiesz – po­wie­działa ko­bieta. – My, cyr­kowcy, za­da­jemy so­bie cały ten trud nie dla pie­nię­dzy. Tak na­prawdę nie­wiele za­ra­biamy. Ale spójrz tylko! – Wska­zała na szcze­linę w na­mio­cie, a Lo­uise zro­zu­miała, do czego ją za­chęca.

Z wnę­trza do­bie­gały koń­cowe brawa. Znowu przy­kuc­nęła i po raz ostatni zer­k­nęła na twa­rze cyr­kow­ców. Spra­wiali wra­że­nie spo­koj­nych i za­ra­zem szczę­śli­wych. W ich oczach wi­dać było nie­zwy­kły blask, jakby nie z tego świata. Być w cen­trum za­in­te­re­so­wa­nia, do­się­gnąć ma­rzeń i na końcu przed­sta­wie­nia ską­pać się w okla­skach – o to w ta­kim ra­zie cho­dziło. Taką za­płatę otrzy­my­wali.

Gdy Lo­uise się pod­nio­sła, pary już nie było. Prze­ży­cia tego wie­czoru zo­sta­wiły w niej trwały ślad i obu­dziły głę­boko skry­wane pra­gnie­nia. Po raz pierw­szy po­czuła przed­smak nie­okieł­zna­nego, wol­nego ży­cia.

Część I

1

Cli­chy pod Pa­ry­żem, 1882

Lo­uise otwo­rzyła drzwi z ku­tego że­laza i we­szła na dzie­dzi­niec pralni. W nocy pra­wie w ogóle się nie ochło­dziło, a drżące let­nie po­wie­trze mia­sta mie­szało się ze smro­dem pta­sich od­cho­dów, które praczki wy­ko­rzy­sty­wały do wy­bie­la­nia tka­nin.

Lo­uise po­krę­ciła no­sem i schy­liła się do Mi­nette, która ocie­rała się o jej nogi i trą­cała ją łeb­kiem. To był ten krótki czas, który na­le­żał tylko do niej, czas, kiedy nie mu­siała pil­no­wać ognia, schy­lona mie­szać go­rą­cej, ki­pią­cej wody w ko­tle, wy­ży­mać mo­krego pra­nia, tasz­czyć go do su­szarni i roz­wie­szać na lince.

Co­raz gło­śniej­sze mru­cze­nie wy­do­by­wa­jące się z ciałka kota dało jej chwilę wy­tchnie­nia. Na­gle jed­nak po­czuła ścisk w żo­łądku. Nic jesz­cze dzi­siaj nie ja­dła. Rano i tak za­zwy­czaj po­si­lały się z matką je­dy­nie chle­bem i roz­rze­dzo­nym mle­kiem. Przy tak skrom­nej pen­sji nie mo­gły so­bie po­zwo­lić na nic in­nego. A za­raz znowu miała się za­cząć se­ria po­wol­nie cią­gną­cych się go­dzin, które Lo­uise spę­dzi w pół­mroku sza­rej hali. Zi­gno­ro­wała rwa­nie w brzu­chu, pod­po­wia­da­jące jej, by się od­wró­ciła i jak naj­szyb­ciej opu­ściła to miej­sce. Matka na nią li­czyła, więc Lo­uise nie miała wy­boru.

Jesz­cze raz po­gła­skała de­li­kat­nie główkę Mi­nette, a po­tem prze­mie­rzyła dzie­dzi­niec i wśli­zgnęła się do pralni przez uchy­lone cięż­kie drzwi. Z wie­szaka, na któ­rym – równo w sze­regu – wi­siały far­tu­chy pra­cow­nic, zdjęła swój i prze­wią­zała go so­bie w pa­sie. Uklę­kła przy me­ta­lo­wej wan­nie, w któ­rej skła­do­wano drewno, i wzięła tyle po­lan, ile zdo­łała. Wsta­jąc, stra­ciła rów­no­wagę, a cały stos drewna spadł z hu­kiem na zie­mię.

Wes­tchnęła i znowu kuc­nęła, aby ze­brać szczapy i wło­żyć je do far­tu­cha. Po­now­nie wstała, tym ra­zem bar­dzo ostroż­nie, i za­nio­sła drewno do ostat­niego rzędu ko­tłów, po czym wy­jęła je i uło­żyła na zim­nych już pa­le­ni­skach.

Znie­nacka po­czuła czy­jeś ręce na ra­mio­nach. Za­drżała. Nie usły­szała zbli­ża­ją­cej się Betty, prze­ło­żo­nej, którą jed­nak od razu po­znała po zim­nych pal­cach i sil­nym uści­sku. Zdała so­bie sprawę, że była ob­ser­wo­wana. Prze­ło­żona za­wsze po­ja­wiała się zni­kąd i za każ­dym ra­zem wy­le­wała się z niej la­wina oskar­żeń i pre­ten­sji. Betty ob­ró­ciła Lo­uise w swoją stronę i chwy­ciła jej palce, za­nim ta zdą­żyła scho­wać je za ple­cami.

– Znowu masz czarne pa­znok­cie! – Betty po­krę­ciła głową z nie­za­do­wo­le­niem. – Gwa­ran­tu­jemy czy­stość naj­wyż­szej klasy. Wbij to so­bie do głowy! I ten brudny far­tuch! Albo go dziś wy­pie­rzesz, albo wię­cej tu nie przy­chodź! Żal mi tego, który weź­mie cię za żonę.

Po­liczki Lo­uise pło­nęły bar­dziej ze zło­ści niż ze wstydu. Nie­wąt­pli­wie Betty czer­pała przy­jem­ność z po­ni­ża­nia dziew­czyny.

– Nie stójże tak, Lo­uise, tylko roz­pal w końcu ogień pod ko­tłami! Trzeba po­skła­dać pra­nie ma­dame Du­pont, bo już o nie py­tała. I uwa­żaj na ob­szywki i ko­ronki. Vite, vite! – Po tych sło­wach prze­ło­żona usia­dła na zie­lo­nym ta­pi­ce­ro­wa­nym krze­śle przy ka­sie. To wła­śnie tam spę­dzała więk­szość czasu i przyj­mo­wała klientki.

Stałe miej­sce Lo­uise w ostat­nim rzę­dzie po­zwa­lało jej ob­ser­wo­wać, co dzieje się w hali, a przede wszyst­kim uni­kać Betty i jej wrza­sków. Lo­uise za­wsze się spie­szyła, wy­cho­dząc rano z domu, i pra­wie za­wsze była w pralni pierw­sza, bo nie chciała, by któ­raś z ko­biet pod­kra­dła jej ulu­bione miej­sce. Za po­mocą za­pa­łek, które prze­cho­wy­wała obok pa­le­ni­ska przy ostat­nim ko­tle, roz­pa­liła ogień. Jak cu­dow­nie wiły się pło­mie­nie nad roz­pa­lo­nym drew­nem i jak ma­gicz­nie splo­tły się we wspól­nym tańcu. Ogień pło­nął, nie py­ta­jąc, po co ist­nieje. Za­mknęła oczy i przy­słu­chi­wała się trza­skom i sy­kom. Była to ko­lejna skra­dziona chwila, na­le­żąca tylko do niej.

Ze­gar ko­ścielny wy­bił pełną go­dzinę, więc praczki prze­kro­czyły ha­ła­śli­wie próg hali, aby za­jąć miej­sca. Wy­mie­niano się po­wi­tal­nymi for­muł­kami i plot­kami. Lo­uise nie­chęt­nie ode­rwała wzrok od ognia i zwró­ciła się w stronę ko­sza z pra­niem, który stał za nią na półce. Nie zdą­żyła wczo­raj po­sor­to­wać jego za­war­to­ści. Pan­ta­lony i poń­czo­chy trzeba było od­kła­dać osobno. Lo­uise, na­cią­ga­jąc je so­bie na dłoń, aby prze­wró­cić je na drugą stronę, czuła ich je­dwabną fak­turę – de­li­katną i śli­ską nie­mal jak woda. Za­uwa­żyła, że ostat­nio po­ja­wiły się nowe wzory i ko­lory. W gar­de­ro­bach świa­to­wych ko­biet obok bia­łych za­go­ściły zie­lone poń­czo­chy z czer­wo­nymi ak­cen­tami. Poza tym spo­ty­kało się te­raz poń­czo­chy w romby i kwiaty. Raz wi­działa na­wet ró­żowe, z mo­ty­lami. Wy­obra­ziła so­bie, jak by to było mieć pie­nię­dzy pod do­stat­kiem i na­szyć na swoją bie­li­znę czer­wone serce, które mógłby zo­ba­czyć tylko ten, kto...

– Masz czer­wone po­liczki. Coś ci do­lega?

Lo­uise nie zo­rien­to­wała się, że jej przy­ja­ciółka po­ja­wiła się już w pralni. Lily wy­jąt­kowo przy­szła na czas, więc udało jej się zna­leźć miej­sce w rzę­dzie przed nią.

– Nic mi nie jest. Ale cza­sami so­bie wy­obra­żam, że ta de­li­katna bie­li­zna na­leży do mnie. Za­sta­na­wia­łaś się kie­dyś, jak przy­jemne dla skóry mu­szą być te mo­tyle?

Lily spą­so­wiała.

– Z chę­cią spraw­dzi­ła­bym to po pracy.

– Prze­cież wiesz, że nam nie wolno. Tylko to­bie mógł wpaść do głowy taki po­mysł.

– Ach, nie bądź taka tchórz­liwa, przy­łącz się do mnie.

Prze­ło­żona od­wró­ciła się do nich i wrza­snęła przez halę:

– Lily, dziś pra­cu­jesz przy mnie, z przodu. Vite, vite, młoda damo. Nie przy­szłaś tu na po­ga­wędki przy ka­wie!

Mi­ja­jąc Lo­uise, Lily szep­nęła:

– Chcia­ła­bym, ale na­prawdę nie mam od­wagi. To by się źle skoń­czyło!

Lo­uise wes­tchnęła, a kiedy już po­sor­to­wała pra­nie, chwy­ciła dwa sto­jące pod półką wia­dra. Prze­szła przez halę. Mu­siała te­raz przy­nieść wodę ze studni na dzie­dzińcu.

Po­pa­trzyła przez mo­ment w bez­chmurne let­nie niebo, wzięła głę­boki wdech i za­nu­rzyła pierw­sze, a po­tem ko­lejne wia­dro w męt­nej wo­dzie, po czym po­bie­gła wlać ją do ko­tłów. Na­stęp­nie na­peł­niła trze­cie i czwarte, piąte i szó­ste wia­dro, po­nio­sła je przez halę i wlała ich za­war­tość do tych ko­tłów, pod któ­rymi pa­liło się już drewno. Pod ósmym ko­tłem ognia nie roz­nie­cono. To w nim miała mo­czyć bar­dziej za­bru­dzone pra­nie. Na sa­mym dnie umie­ściła pan­ta­lony i poń­czo­chy, na to po­ło­żyła po­ściel i w końcu apaszki, man­kiety oraz koł­nie­rze. Do­piero wtedy na­peł­niła na­czy­nie zimną wodą. W pralni był też ko­cioł słu­żący do od­dziel­nego pra­nia de­li­kat­niej­szych rze­czy: dam­skiej bie­li­zny z ko­ron­ko­wymi ob­szy­ciami, pięk­nych pod­wią­zek, ko­lo­ro­wych gor­se­tów i ha­lek. Tymi ma­te­ria­łami miała póź­niej za­jąć się jesz­cze raz, żeby od­świe­żyć ich ko­lory. Lśniąca zie­leń, dzięki roz­two­rowi z octu i ałunu, od­zy­ski­wała blask, sub­telny ko­lor lila Lo­uise wzmac­niała prosz­kiem do pie­cze­nia, a czer­wo­nym pan­ta­lo­nom nie­ja­kiej Fran­cine Du­bo­ise ro­biła ką­piel w wi­triolu.

Do Du­bo­ise przy­lgnęła wąt­pliwa re­pu­ta­cja. Gdy prze­kra­czała próg hali, roz­mowy pra­czek na­tych­miast ci­chły, a w ostat­nich rzę­dach pod­no­siła się szep­ta­nina. Być może to przez jej blond loki, które lśniły w przy­tłu­mio­nym świe­tle hali, albo przez jej ele­ganc­kie ru­chy, kiedy kro­czyła po nie­rów­nej pod­ło­dze na wy­so­kich ob­ca­sach. Ko­biety były za­pewne za­zdro­sne i dla­tego mam­ro­tały za jej ple­cami, że jest la po­ule, albo jesz­cze go­rzej – la pu­tain. Dla Lo­uise jed­nak mo­ment, kiedy drzwi się otwie­rały i do hali wcho­dziła Fran­cine Du­bo­ise, był naj­waż­niej­szym punk­tem dnia.

Du­bo­ise za­wsze no­siła eks­tra­wa­ganc­kie na­kry­cia głowy, więc kiedy po­ja­wiała się w pralni – pewna sie­bie i nie­po­ru­szona roz­le­ga­ją­cymi się szep­tami – od razu przy­ku­wała wzrok ro­bot­nic. Za każ­dym ra­zem ener­gicz­nie sta­wiała na la­dzie kosz z pra­niem i zdej­mo­wała bo­gato zdo­biony wy­twor­nymi ko­kar­dami ka­pe­lusz, czego dama w miej­scu pu­blicz­nym nie po­winna była ni­gdy ro­bić. Choć tylko do tego spro­wa­dzała się nie­oby­czaj­ność ko­biety, ota­czała ją aura nie­zwy­kłej ta­jem­ni­czo­ści, która wy­peł­niała pral­nię, do­póki Du­bo­ise jej nie opu­ściła.

Na ra­zie było jed­nak zbyt wcze­śnie na po­ja­wie­nie się Fran­cine, jak Lo­uise na­zy­wała ją w my­ślach. Te­raz w hali roz­brzmie­wały je­dy­nie głosy pra­cow­nic: zgar­bio­nych wdów i mło­dych dziew­cząt. Wszyst­kie miały znisz­czone pracą dło­nie i no­siły cięż­kie, grube ubra­nia, które mu­siały speł­niać prze­zna­czoną im funk­cję. Były ta­nie, do­brze zno­siły pra­nie w wy­so­kich tem­pe­ra­tu­rach, a poza tym za­kry­wały ko­biece wdzięki. Rola cno­tli­wej ko­biety – czy po­do­bało się to Lo­uise, czy nie – po­le­gała na tym, by nie zwra­cać na sie­bie uwagi. Po­liczki dziew­czyny pło­nęły z wy­siłku i żaru bu­cha­ją­cego od ognia. Wsy­pała nie wię­cej niż garść sody do go­rą­cej, ale nie wrzą­cej wody. Mu­siała być przy tym ostrożna, aby ubra­nie i po­ściel się nie skur­czyły, a na ma­te­riale nie po­ja­wiły się brą­zowe plamy. Lo­uise wzięła apaszki, man­kiety i koł­nie­rze i wło­żyła je do ko­tła, w któ­rym woda zdą­żyła osią­gnąć od­po­wied­nią tem­pe­ra­turę, a na­stęp­nie roz­pa­liła ogień pod trze­cim na­czy­niem do go­to­wa­nia ubrań. Jej ręce były już za­czer­wie­nione, a tam gdzie je so­bie ostat­nio otarła, od­czu­wała pie­kący ból. Na pewno zro­bią się z tego pę­che­rze. Się­gnęła po drew­nianą łyżkę, żeby wy­mie­szać pra­nie, ale na­tych­miast ją wy­pu­ściła i krzyk­nęła z bólu: uchwyt łyżki był go­rący jak sam żar. Pod­nio­sła spód­nicę, tro­chę się w końcu schło­dziła i po­zwo­liła so­bie na krótką prze­rwę. Nie mo­gła po­jąć, jak matka wy­trzy­my­wała tę ha­rówkę przez cały rok i jak zno­siła ten cią­gły smród.

Matka Lo­uise wy­cho­wała się w Al­za­cji wśród roz­ma­rynu, ty­mianku i la­wendy. Lo­uise miała wpraw­dzie tylko mgli­ste wspo­mnie­nie domku dziad­ków, ale w jej pa­mięci od razu oży­wał ma­ślany smak sera. Od­wie­dza­jąc ich czę­sto jako dziecko, za­ko­chała się w bez­gra­nicz­nej dali. Gdy wspi­nała się na sę­kate ga­łę­zie sta­rej ja­błoni, roz­cią­gał się przed nią ni­czym nie­ogra­ni­czony wi­dok na win­nice. W pa­mięci za­cho­wała też wspa­niały ogród przy domu. Wśród drzew ja­błoni i grzą­dek z wa­rzy­wami mo­gła sza­leć do upa­dłego ze swoją sio­strą Vic. Za każ­dym ra­zem, gdy prze­my­kały obok stołu, bab­cia czę­sto­wała je słod­kimi tru­skaw­kami, ka­wał­kiem cia­sta albo le­mo­niadą wła­snej ro­boty. W tych szczę­śli­wych dniach do­ro­śli po­zo­sta­wiali Lo­uise i Vic sa­mym so­bie, po­zwa­la­jąc, by spę­dzały czas w dzie­cię­cym świe­cie wy­obraźni. Mo­gły więc ro­bić, na co miały ochotę. Babka za­jęta była go­to­wa­niem, matka wy­ry­wa­niem chwa­stów, a dzia­dek z oj­cem przy­ci­na­niem ja­błoni. Czę­sto do póź­nych go­dzin noc­nych sie­dzieli wspól­nie w ogro­dzie przy dłu­gim stole z za­pa­lo­nymi świe­cami. Ni­czego wię­cej nie chcieli od ży­cia. „Dla­czego wy­jeż­dżamy? Dla­czego mu­simy wra­cać do Cli­chy?” – Lo­uise rzu­cała py­ta­nia w po­wie­trze. Oj­ciec szybko opróż­niał kie­li­szek wina, a jego dłoń lekko przy tym drżała. „Nie je­ste­śmy sami na świe­cie i nie tak wolni, jak by­śmy chcieli” – od­po­wia­dał.

Lo­uise nie ro­zu­miała wów­czas, co oj­ciec ma na my­śli. Nie wie­działa, że to alu­zja do wojny, na którą nie­wiele póź­niej miał wy­je­chać.

* * *

– Po­je­dziemy, gdy li­ście zro­bią się ko­lo­rowe – obie­cał oj­ciec, gdy wró­cił do Cli­chy na prze­pustkę. Lo­uise wciąż za­sy­py­wała go py­ta­niami o Al­za­cję.

Do mo­mentu wy­jazdu mu­siała wy­trzy­mać w ciem­nym miesz­ka­niu ra­zem z matką i sio­strą. Nie żyło im się źle, nie cier­piały głodu, a Lo­uise miała na­wet wła­sne łóżko.

– Ciesz się tym, co masz.

Matka cią­gle pro­siła ją i Vic o po­moc w domu. Mu­siały wy­cie­rać na­czy­nia, skła­dać pra­nie i mo­dlić się wie­czo­rem o to, aby wciąż było tak, jak jest. Lo­uise pro­siła wpraw­dzie Boga o to, o co ka­zała jej pro­sić matka, ale jak tylko ta ga­siła świa­tło i wy­cho­dziła z po­koju, dziew­czynka wy­ska­ki­wała z łóżka, klę­kała na chłod­nych ka­fel­kach i znów skła­dała ręce do mo­dli­twy.

– Do­bry Boże, po­nie­waż wiesz wszystko, wiesz też, że wcze­śniej skła­ma­łam. Niech coś się zmieni. Pro­szę cię, spraw, że­by­śmy prze­pro­wa­dzili się do Al­za­cji, do babci i dziadka. A je­śli to nie­moż­liwe, spraw cho­ciaż, że­by­śmy żyli w ja­snym miesz­ka­niu z sze­ro­kim wi­do­kiem na świat. Wtedy by­łoby nie­mal tak, jak­bym sie­działa na swo­jej ja­błoni.

Mo­dli­twy Lo­uise się speł­niły – za­szło wiele zmian, tyle że nie ta­kich, o ja­kie pro­siła. Choć li­ście zro­biły się ko­lo­rowe, wi­zyta u dziad­ków zo­stała odło­żona w cza­sie. W trak­cie kil­ku­dnio­wego po­bytu w domu oj­ciec wciąż zwo­dził Lo­uise obiet­ni­cami.

– Mój wró­belku, obie­cuję. Po­je­dziemy, gdy tylko spad­nie pierw­szy śnieg.

Wiatr się wzmógł i zmia­tał ostat­nie li­ście z ga­łęzi, aż te całe wy­ły­siały i przy­brały zło­wrogi wy­gląd. Na dwo­rze ro­biło się co­raz zim­niej. Za pie­nią­dze przy­słane przez ojca matka ku­piła Lo­uise czer­wony płasz­czyk, który tak jej się po­do­bał, że nie po­sia­dała się ze szczę­ścia. Dziad­ko­wie się zdzi­wią, kiedy ją w nim zo­ba­czą. Pierw­szy śnieg już spadł, ale do wy­jazdu i tak nie do­szło. Oj­ciec pi­sał w li­stach o skom­pli­ko­wa­nej sy­tu­acji na fron­cie i że bar­dzo za nimi tę­skni. Za­pewne za­mie­rzał w ten spo­sób po­cie­szyć Lo­uise, ale jego wia­do­mo­ści przy­no­siły ra­czej od­wrotny sku­tek – dziew­czynce chciało się pła­kać. Na co jej czer­wony płaszcz, skoro nie mo­gła go za­brać ze sobą w po­dróż?

Na­stał Nowy Rok, który – ina­czej niż do­tąd – spę­dzili bez dziad­ków. Lo­uise cie­szyła się, że przy­naj­mniej oj­ciec jest z nimi. Wspól­nie wy­glą­dali przez okno, by ob­ser­wo­wać noc, a gdy dzwony ko­ścielne wy­biły dwu­na­stą, matka chwy­ciła ojca za rękę.

– Miejmy na­dzieję, że wojna nie­długo się skoń­czy – po­wie­działa.

Za sprawą słońca na drze­wach znów za­częły po­ja­wiać się li­ście, ale Lo­uise nie od­wa­żyła się za­py­tać, kiedy w końcu po­jadą do Al­za­cji. Tę­sk­niła za cza­sem spę­dza­nym w po­chy­lo­nym domku w ogro­dzie, za po­tra­wami przy­rzą­dza­nymi przez bab­cię i za spo­koj­nym gło­sem dziadka, który tak chęt­nie ob­ja­śniał jej świat.

Wi­śnie prze­stały kwit­nąć, a cie­pły wiatr już dawno zmiótł z ulic de­li­katne li­ście i roz­wiał je wo­koło, tym­cza­sem oni na­dal nie po­je­chali do Al­za­cji. W końcu Lo­uise i Vic po­znały prawdę. Matka przed­sta­wiła im ją dziw­nie rze­czo­wym to­nem. Lo­uise od razu po­jęła zna­cze­nie jej słów. I nie cho­dziło o to, co mó­wiła, ale o spo­sób, w jaki się wy­ra­żała. Jej ciało wiło się przy każ­dym pre­cy­zyj­nie do­bra­nym sfor­mu­ło­wa­niu, jak gdyby cier­piało i chciało owo cier­pie­nie ukryć.

– Bab­cia i dzia­dek mu­sieli ucie­kać. – Matka na chwilę za­mil­kła, po czym do­dała: – Bo­ches, Niemcy, zdo­byli Al­za­cję. W związku z tym dom i ogród nie na­leżą już do dziad­ków, tylko do ob­cych.

Świat Lo­uise za­wa­lił się w ułamku se­kundy. Bez­pow­rot­nie utra­ciła raj swo­jego dzie­ciń­stwa. Już ni­gdy wię­cej nie bę­dzie się wspi­nała po drze­wach, ni­gdy wię­cej nie spę­dzi wa­ka­cji w domu dziad­ków. Za­częła gorzko pła­kać.

Po­tem na woj­nie zgi­nął oj­ciec, zo­sta­wia­jąc matkę samą z cór­kami. Bóg mu­siał być bar­dzo okrutny, skoro opacz­nie zro­zu­miał prośbę Lo­uise, by wszystko się od­mie­niło. Nie mo­gły już je­chać do Al­za­cji, do dziad­ków, a i miesz­ka­nie w Cli­chy, które opła­cały z żołdu ojca, mu­siały opu­ścić po jego śmierci. Sta­nęły przed ko­niecz­no­ścią prze­pro­wadzki. Wszystko po­to­czyło się tak szybko, że za­bra­kło na­wet czasu na ża­łobę. Matka czę­sto cho­dziła wście­kła i wciąż krzy­czała na Lo­uise i Vic, które nad wy­raz nie­chęt­nie pa­ko­wały swój mi­zerny do­by­tek.

Lo­uise wo­lała bo­wiem le­żeć na łóżku i ma­rzyć o ja­błoni. Skoro drzewo na­prawdę na­le­żało te­raz do Bo­ches, a Lo­uise ni­gdy już nie miała po­je­chać do Al­za­cji, chciała przy­naj­mniej prze­pro­wa­dzić się w ja­kieś prze­stronne miej­sce, do zamku nad chmu­rami, a je­śli było to zbyt wy­gó­ro­wane wy­ma­ga­nie, to przy­naj­mniej do miesz­ka­nia na pię­trze, do któ­rego wpa­da­łoby świa­tło i z któ­rego można by oglą­dać da­chy mia­sta.

Matka i córki nie wpro­wa­dziły się jed­nak do żad­nego miesz­ka­nia za­la­nego świa­tłem. Prze­ciw­nie – zna­la­zły noc­leg w schro­ni­sku, które przy­po­mi­nało ba­rak. Matka i Vic do­stały na szczę­ście pracę w pralni No­iset, a ich prze­ło­żona Betty za­ła­twiła im po­tem po­rządny po­kój. Gdy pra­co­wały, Lo­uise była po­zo­sta­wiona sa­mej so­bie. W ciem­nym po­ko­iku nie miała nic do ro­boty. Szwen­dała się więc po oko­licy. Oglą­dała z za­in­te­re­so­wa­niem wi­tryny skle­pów z za­baw­kami, wy­obra­ża­jąc so­bie, że oj­ciec na pewno coś by jej ku­pił, dzia­dek zaś zro­biłby jej ład­niej­szego ko­nia z drewna niż ten na wy­sta­wie. Pew­nego razu, gdy stała przed jed­nym z ta­kich skle­pów, ktoś do­tknął jej ra­mie­nia. Od­wró­ciw­szy się, Lo­uise do­strze­gła chudą dziew­czynę o przy­ku­wa­ją­cej uwagę ja­snej ce­rze, która nada­wała jej ary­sto­kra­tyczny wy­gląd. Lily, bo tak się na­zy­wała, nie­śmiało za­py­tała mięk­kim gło­sem, czy Lo­uise się z nią po­bawi. Ta, szczę­śliwa, że w końcu zna­la­zła przy­ja­ciółkę i że nie musi już spę­dzać czasu w po­je­dynkę, ocho­czo przy­stała na tę pro­po­zy­cję. Naj­chęt­niej grały w klasy. Pod­czas za­bawy Lo­uise tra­ciła po­czu­cie czasu, a kiedy matka i Vic wra­cały do domu, nie ro­zu­miała, dla­czego musi prze­by­wać w miej­scu, w któ­rym nie ma nic prócz współ­dzie­lo­nych łó­żek i w któ­rym czeka na nią wiecz­nie ten sam ka­pu­śniak.

Przy­jaźń z Lily prze­trwała lata i co­raz bar­dziej się za­cie­śniała. Z bie­giem lat dziew­częta – za­miast o księż­nicz­kach i ry­cer­zach – za­częły roz­ma­wiać ze sobą o mło­dych męż­czy­znach. Czę­sto spa­ce­ro­wały brze­giem Se­kwany i ob­ser­wo­wały od­bu­dowę Pont de Cli­chy znisz­czo­nego pod­czas wojny fran­cu­sko-pru­skiej. Zbie­rały ja­gody, a cza­sami któ­raś przy­no­siła chleb z ma­słem. Te spo­tka­nia były dla nich ni­czym święto – przy­ja­ciółki urzą­dzały pik­niki i ob­ser­wo­wały mło­dych węd­ka­rzy w ło­dziach, przy­zna­jąc im punkty za atrak­cyj­ność, za­cho­wa­nie i sta­tus spo­łeczny. Lo­uise naj­bar­dziej lu­biła męż­czyzn od­róż­nia­ją­cych się czymś od reszty. Lily, pu­ka­jąc się w czoło, ko­men­to­wała jej wy­bory: „Z ta­kim gu­stem wy­lą­du­jesz w rynsz­toku”. Lo­uise zaś od­po­wia­dała: „Już dawno w nim wy­lą­do­wa­ły­śmy, je­śli jesz­cze nie za­uwa­ży­łaś”.

W trak­cie tych po­ga­du­szek za­ta­czały po oko­licy co­raz szer­sze kręgi. Po od­bu­do­wa­niu mo­stu spa­ce­ro­wały do Île de Ro­bin­son i drogą wzdłuż Île des Ra­va­geurs. Cza­sami szły w kie­runku parku, przez któ­rego śro­dek pły­nął po­tok i gdzie wio­sną i la­tem roz­no­sił się śpiew zięb. W cie­płe dni nad brze­giem stru­mie­nia zdej­mo­wały buty oraz poń­czo­chy i za­nu­rzały bose stopy w wo­dzie. W ten spo­sób, bez względu na porę roku, ucie­kały od smut­nej rze­czy­wi­sto­ści, opo­wia­dały so­bie o pla­nach na przy­szłość i swo­ich ma­rze­niach. Lo­uise z wielką wprawą upięk­szała wi­zje roz­ta­czane przez Lily. Kiedy ta wy­zna­wała, że pra­gnie wier­nego i czu­łego męża, który re­gu­lar­nie przy­no­siłby do domu pie­nią­dze, Lo­uise wy­my­ślała dla przy­ja­ciółki dom z roz­le­głym ogro­dem, pach­ną­cym zio­łami i wy­so­kimi jo­dłami. Przy­szłemu do­bro­dusz­nemu mę­żowi Lily przy­pi­sy­wała jesz­cze sporo uroku i wy­obra­żała go so­bie jako bar­dzo atrak­cyj­nego. In­nym ra­zem zro­biła z przy­ja­ciółki żonę no­wo­cze­snego mło­dego pro­fe­sora, który już pod­czas ich pierw­szego spo­tka­nia za­ko­chał się w niej po uszy i we wszyst­kim był jej po­słuszny. Swoje opo­wie­ści wzbo­ga­cała za­ma­szy­stą ge­sty­ku­la­cją oraz mi­miką wła­ściwą wy­stę­pom mu­zycz­nym. Wzbu­dzała tym po­dziw u swo­jej słu­chaczki i wy­wo­ły­wała uśmiech na jej twa­rzy. Mó­wiła gło­śno to, czego Lily nie od­wa­ży­łaby się po­wie­dzieć, a na­wet wy­obra­zić. W końcu co im po­zo­stało prócz ma­rzeń?

Gło­śny dźwięk gongu ob­wiesz­cza­jący prze­rwę obia­dową wy­rwał Lo­uise z za­my­śle­nia. Ro­bot­nice szybko opu­ściły pral­nię i wy­szły na dzie­dzi­niec. Lo­uise za­mie­rzała uczy­nić to samo, ale w tej wła­śnie chwili za­uwa­żyła Fran­cine Du­bo­ise w to­wa­rzy­stwie ja­kiejś ko­biety. Bez za­sta­no­wie­nia wsko­czyła za ko­cioł, li­cząc na to, że uda jej się do­wie­dzieć cze­goś wię­cej o Fran­cine i świe­cie, w ja­kim ta się ob­raca.

W po­miesz­cze­niu za­le­gało cięż­kie, go­rące po­wie­trze, a z ko­tłów uno­siła się para. Gdzie­nie­gdzie dało się sły­szeć syk ki­pią­cej wody. Fran­cine po­sta­wiła kosz z pra­niem za­wie­ra­jący – jak do­my­ślała się Lo­uise – zdo­bione gor­sety, naj­lep­szej ja­ko­ści bie­li­znę i pod­wiązki.

– Chyba ni­kogo tu nie ma – po­wie­działa do przy­ja­ciółki i za­chi­cho­tała.

Lo­uise nie mo­gła uwie­rzyć wła­snym oczom, kiedy Fran­cine do­tknęła po­liczka swo­jej to­wa­rzyszki, którą z czu­ło­ścią na­zy­wała Au­rélie. Trzy­ma­jąc przez dłuż­szą chwilę dłoń na twa­rzy ko­chanki, zro­biła krok w jej stronę. Ca­ło­wana przez nią w de­kolt, do­ty­kała krą­głych po­ślad­ków Au­rélie.

– Po­pra­cu­jemy dziś we dwie, a moje spoj­rze­nia będą za­re­zer­wo­wane tylko dla cie­bie i ża­den z męż­czyzn się nie do­my­śli, co nas łą­czy. Po­my­ślą, że ro­bię to dla nich. A na­piwki, naj­droż­sza, będą spły­wać i spły­wać. Jak już uzbie­ramy, ile trzeba, zwie­jemy i zo­sta­wimy za sobą cały ten syf. – Fran­cine ob­jęła Au­rélie w ta­lii i szep­nęła jej coś do ucha.

Na­gle Lo­uise usły­szała zbli­ża­jące się kroki. Fran­cine raz jesz­cze po­ca­ło­wała Au­rélie. Ich piesz­czoty trwały zbyt długo, by mo­gła je łą­czyć je­dy­nie przy­jaźń. Ko­biety były tak sobą za­jęte, że Fran­cine ode­rwała usta od ust Au­rélie i od­wró­ciła głowę, do­piero gdy usły­szała Betty gło­śno wcią­ga­jącą po­wie­trze.

– Rany bo­skie. – Prze­ło­żona prze­że­gnała się i za­chwiała. Przez chwilę wy­glą­dała na bli­ską upadku, wresz­cie jed­nak od­zy­skała rów­no­wagę i chrząk­nęła. – To pral­nia, a nie dom pu­bliczny, moje pa­nie. Je­śli więc mo­gła­bym pro­sić...

– Może pani. – Au­rélie pu­ściła dłoń Fran­cine i prze­ka­zała kosz Betty.

– Do­póki je­stem tu­taj prze­ło­żoną, obo­wią­zuje za­sada: je­ste­śmy wpraw­dzie biedne, ale nie ze­psute.

– Nie mamy co do tego wąt­pli­wo­ści, ma­dame Mo­uron. Do nas też się to od­nosi.

Betty skrzy­żo­wała ręce na piersi i unio­sła pod­bró­dek.

– Może nie wy­ra­zi­łam się dość ja­sno. Po­wtó­rzę po raz ostatni: pro­szę opu­ścić pral­nię. To nie miej­sce na ob­sce­niczne za­cho­wa­nia. Pra­cują tu­taj przy­zwo­ite ko­biety.

Za­wsty­dzona Au­rélie spu­ściła głowę.

– Au­rélie, masz prawo być trak­to­wana jak peł­no­prawna oby­wa­telka. – Fran­cine się­gnęła do kie­szeni spód­nicy i wy­jęła plik pie­nię­dzy. – Może te­raz pani zro­zu­mie – po­wie­działa do Betty, pa­trząc na nią prze­szy­wa­jąco. – Wy­ko­nu­jemy swoją pracę, tak jak i pani wy­ko­nuje swoją. Zdej­mu­jemy ten cię­żar z przy­zwo­itych ko­biet.

Lo­uise po­czuła swę­dze­nie w no­sie. O nie, żeby tylko jej te­raz nie za­uwa­żyły! Betty otwo­rzyła usta, jakby chcąc od­po­wie­dzieć, i chwy­ciła się pod boki, go­towa wy­rzu­cić z hali dwie awan­tur­nice. Jej spoj­rze­nie po­wę­dro­wało jed­nak ku bank­no­tom, które Fran­cine spo­koj­nie od­li­czała na la­dzie. Na­gle Lo­uise gło­śno kich­nęła. Wszyst­kie trzy od­wró­ciły się w jej stronę. Na twa­rzy Fran­cine po­ja­wił się szy­der­czy uśmiech, Betty zaś wy­mam­ro­tała:

– W po­rządku, znaj­dziemy czas, żeby zre­ali­zo­wać pani zle­ce­nie. – Ener­gicz­nie wsu­nęła plik pie­nię­dzy do kie­szeni spód­nicy i wy­pchnęła ko­biety z hali.

Lo­uise wie­działa, że Betty po­winna wpi­sać do­dat­kowe przy­chody do księgi ka­so­wej. Po kilku mi­nu­tach, gdy już wró­ciła, prze­ło­żona za­mknęła re­jestr zde­cy­do­wa­nym ru­chem i wpa­ko­wała go do jed­nej z szu­flad. Po­tem za­wo­łała Lo­uise i ostrze­gła ją, że w żad­nym wy­padku nie może ni­komu pi­snąć ani słowa, w szcze­gól­no­ści matce. Poza tym, do­dała, dzięki tej wy­jąt­ko­wej sy­tu­acji jest w sta­nie wes­przeć praczki. Po tej dłu­giej wy­po­wie­dzi mu­siała zła­pać od­dech, po czym prze­ka­zała je­den bank­not Lo­uise. Pod­kre­śliła, że kie­ro­wała się wy­łącz­nie mi­ło­sier­dziem i współ­czu­ciem i że li­czy na roz­są­dek dziew­czyny.

Tego dnia Lo­uise po­jęła, że po­ję­cie mo­ral­no­ści jest płynne, a jedną, tę samą rzecz można in­ter­pre­to­wać na wiele róż­nych spo­so­bów.

2

Wcho­dząc do zim­nej sieni, Lo­uise po­czuła na czole kro­ple potu. Droga z pralni do domu zaj­mo­wała za­le­d­wie dwa­dzie­ścia mi­nut pie­chotą, ale od wie­lo­go­dzin­nego sta­nia przy ko­tłach dziew­czynę pa­liły stopy, a od dźwi­ga­nia hałd mo­krego pra­nia, które dzi­siaj co naj­mniej pięt­na­ście razy prze­nio­sła z hali do su­szarni, bo­lały ręce. Poza tym było jej nie­do­brze od smrodu, gło­śnego gwaru współ­to­wa­rzy­szek i wła­snego potu. Lo­uise po­ma­cała sze­lesz­czący bank­not w kie­szeni spód­nicy. Mo­głaby za to ku­pić owoce, z któ­rych zro­bi­łaby prze­twory na zimę, dwa po­rządne ka­wałki mięsa na rynku, które za­ma­ry­no­wa­łaby w ty­mianku i roz­ma­ry­nie, mo­głaby też za­osz­czę­dzić te pie­nią­dze i spre­zen­to­wać coś matce na święta. Ale tak na­prawdę bank­not nie na­le­żał do niej, tylko do Fran­cine. Matce nie spodo­ba­łoby się to, że córka wy­daje pie­nią­dze in­nej ko­biety, w do­datku pro­sty­tutki. Od­go­niła tę myśl.

Na ko­ry­ta­rzu za­pach tłusz­czu z pie­czo­nego mięsa mie­szał się ze smro­dem do­bie­ga­ją­cym ze wspól­nej wy­gódki. W po­wie­trzu uno­siła się kwa­śna woń po­tée de chou blanc. Ka­pu­śniak. Skrzy­wiła się zde­gu­sto­wana.

Gdy we­szła do środka, zo­ba­czyła, że matka stoi po­chy­lona nad ku­chenką, z jedną ręką na ple­cach, a drugą mocno za­ci­śniętą na łyżce. Lo­uise za­mknęła za sobą drzwi, roz­wią­zała sznu­ro­wa­dła i uwol­niła bo­lące stopy. Zbli­żyła się do matki i ob­jęła ją od tyłu. Smu­tek na twa­rzy, głę­boka zmarszczka na czole wy­wo­łana zmar­twie­niami – Lo­uise wszystko to wi­działa, mimo że matka stała od­wró­cona do niej ple­cami. Jej ozię­błość i przy­gnę­bie­nie były skut­kiem wojny, która nie tylko za­brała im ojca, ale także wpę­dziła je w biedę.

W chwili wy­bu­chu kon­fliktu mię­dzy Fran­cją a Pru­sami Lo­uise miała cztery lata. Tego dnia oj­ciec wró­cił wcze­śniej do domu, wy­jął matce, która wła­śnie go­to­wała obiad, cho­chlę z dłoni, ob­jął ją i po­wie­dział:

– Za­częła się wojna.

Trudno mu po­tem było ją uspo­koić. Lo­uise jesz­cze długo sły­szała płacz matki przez za­mknięte drzwi sy­pialni ro­dzi­ców. Stan ten utrzy­my­wał się przez całe dnie. Oj­ciec po­sta­no­wił, że weź­mie udział w walce. Przy­siągł bić się o swoją ro­dzinę i Al­za­cję. Tak na­prawdę nie miał wy­boru i zgło­sił się jako ochot­nik, za­nim zo­stałby po­wo­łany przy­mu­sowo. Wów­czas jed­nak Lo­uise jesz­cze tego nie wie­działa.

Wcze­śniej oj­ciec za­bie­rał córki na nie­dzielne wy­cieczki do Ména­ge­rie du Jar­din des Plan­tes, po któ­rym no­sił Lo­uise na ra­mio­nach, Vic zaś pro­wa­dził za rękę. Ogród zoo­lo­giczny znaj­do­wał się na le­wym brzegu Se­kwany w pią­tej ar­ron­dis­se­ment. Wej­ście na jego te­ren było dar­mowe. Dzięki wy­sił­kowi na­ukow­ców i wiel­ko­dusz­no­ści bo­ga­tych spon­so­rów w zoo można było zo­ba­czyć nie tylko ro­dzime zwie­rzęta, ale rów­nież sło­nie, niedź­wie­dzie, małpy i ptaki szpo­nia­ste. Do­piero co zbu­do­wano też wy­bieg dla ga­dów. Lo­uise naj­bar­dziej lu­biła miej­sce, w któ­rym trzy­mano dra­pież­niki, tak zwaną fau­ve­rie. Prze­sia­dy­wali tu ani­ma­li­ści pró­bu­jący prze­nieść pan­tery na swoje płótna. Lo­uise mo­gła w nie­skoń­czo­ność pa­trzeć na lwy i ty­grysy, na ich do­sto­jeń­stwo i siłę. W du­chu pra­gnęła jed­nak, by od­zy­skały wol­ność. Uwa­żała, że nikt – a już na pewno nie tak po­tężne i wy­jąt­kowe stwo­rze­nia jak one – nie po­wi­nien żyć za kra­tami. Mimo że przy­gnę­biał ją wi­dok dzi­kich ko­tów w klat­kach, bar­dzo lu­biła te nie­dziele. Była szczę­śliwa, gdy oj­ciec chwy­tał ją za ręce i okrę­cał tak szybko, że my­ślała, iż od­leci. Ta­niec był dla ojca rów­no­znaczny ze szczę­ściem. Czę­sto wspo­mi­nał, jak pod­czas mło­dzień­czego po­bytu w Pa­ryżu na­uczył się tań­czyć. To wła­śnie sza­lo­nym tań­cem zy­skał względy matki, która ni­gdy się do tego nie przy­znała. Wbrew jej woli uczył córki kan­kana. Jak wy­soko pod­no­sił przy tym nogi! Lo­uise też chciała opa­no­wać tę umie­jęt­ność. Kiedy po po­wro­cie do domu sły­szała, jak na ulicy ktoś gra na ka­ta­rynce, pod­ska­ki­wała w rytm mu­zyki, na­wet je­śli już dawno mi­nęła pora spa­nia. Oj­ciec za­wsze okla­ski­wał ją naj­chęt­niej. „Na­sza Lo­uise ma praw­dziwy ta­lent” – mó­wił do matki, która marsz­cząc czoło, ob­ser­wo­wała te nie­sto­sowne jej zda­niem wy­bryki.

Wraz z wy­bu­chem wojny skoń­czyły się nie­dzielne wy­cieczki, a miesz­ka­nie za­miast ra­do­snych tań­ców wy­peł­niała oso­bliwa ci­sza. Ro­dzi­nie nie po­zo­stało nic in­nego jak przy­wo­ły­wać w my­ślach prze­szłość i ra­dość let­nich dni. Lo­uise śmiała się czę­sto i bez oka­zji, przede wszyst­kim dla­tego, że nikt inny tego nie ro­bił. Kiedy oj­ciec wra­cał do domu na prze­pustkę i spra­wiał wra­że­nie przy­gnę­bio­nego oraz zmę­czo­nego, Lo­uise na­kła­niała go, by wstał z ka­napy, chwy­cił ją za ręce i tak jak wcze­śniej wi­ro­wał z nią w po­wie­trzu. To w końcu od niego do­wie­działa się, co to zna­czy szczę­ście, jak je w so­bie wzbu­dzać i pie­lę­gno­wać.

Te­raz Lo­uise też za­częła się śmiać, ener­gicz­nie wy­jęła matce łyżkę z ręki i de­li­kat­nym ru­chem od­su­nęła ją od ku­chenki.

– Mamo, usiądź, pro­szę. Od­pocz­nij. Sama się tym zajmę.

Matka ule­gła jej na­mo­wom i wdzięczna usia­dła na krze­śle. Wy­glą­dała na oso­bli­wie po­godną, a na jej twa­rzy po­ja­wił się na­wet uśmiech.

– Mam do­bre wie­ści, ma chérie.

Lo­uise słu­chała jed­nym uchem. Jej spoj­rze­nie po­wę­dro­wało w stronę pe­klo­wa­nej sło­niny, którą matka do­dała do ka­pu­śniaku, i ma­je­ranku pły­wa­ją­cego w go­rą­cym tłusz­czu obok ma­łych ka­wał­ków ziem­nia­ków. Nie miały pie­nię­dzy, żeby w ty­go­dniu ku­po­wać ma­je­ra­nek i sło­ninę. Za­sko­czona Lo­uise od­wró­ciła się do matki i spoj­rzała na nią py­ta­jąco.

– Sło­nina i ma­je­ra­nek? Skąd to masz?

Matka, nie od­po­wia­da­jąc, szu­kała ak­cep­ta­cji w spoj­rze­niu Lo­uise, które jed­nak po­zo­stało su­rowe. Dzi­siaj i ju­tro będą miały co jeść, ale po­tem? Lo­uise prędko od­wró­ciła się w stronę ku­chenki, by prze­mie­szać zupę, żeby się, broń Boże, nie przy­pa­liła.

– Wy­obraź so­bie – po­wie­działa matka – że dzi­siaj na targu spo­tka­łam Rémiego. Jest do­roż­ka­rzem jak twój wuj Pierre. Pa­mię­tasz go? Kie­dyś jeź­dzi­łaś z nim jego do­rożką. Rémi to taki hojny i do­bry czło­wiek! Za­pła­cił za na­sze za­kupy i ni­czego w za­mian nie żą­dał. Za­py­tał tylko, czy wy­bra­ła­byś się z nim w so­botę na wy­cieczkę.

– Mamo!

Łyżka wpa­dła Lo­uise do zupy. Go­rący płyn pry­snął wy­soko, a kilka ka­wał­ków rzepy wy­lą­do­wało na pod­ło­dze. Matka – trzy­ma­jąc się za plecy – z tru­dem wstała z krze­sła. Po­de­szła do Lo­uise, żeby ją udo­bru­chać, ale cof­nęła się, gdy tylko córka unio­sła dłoń w obron­nym ge­ście.

– Jak mo­głaś? Co mnie to ob­cho­dzi, że jeź­dzi do­rożką jak wuj Pierre? Nie znam go. A na­wet je­śli, to co? Prze­han­dlu­jesz mnie za ka­wa­łek sło­niny i kilka ziem­nia­ków? – Ze zło­ści tup­nęła nogą.

Matka zbli­żyła się do niej o krok, nie za­uwa­ża­jąc le­żą­cych na ziemi wa­rzyw. Po­śli­zgnęła się i z krzy­kiem na ustach upa­dła na pod­łogę. Lo­uise w mig przy niej kuc­nęła.

– O Boże, mamo! Coś ci się stało? Po­wiedz, co ci jest!

Matka mach­nęła ręką i po­pro­siła o zimny ręcz­nik. Lo­uise zdjęła je­den z linki, za­mo­czyła w ku­ble wody, wy­żęła i po­dała matce. Przez chwilę sie­działy tak obok sie­bie na ziemi w mil­cze­niu. Do­piero gdy zupa za­częła ki­pieć, Lo­uise sko­czyła na równe nogi i pod­bie­gła do no­wej ku­chenki z go­tu­ją­cym się na wol­nym ogniu obia­dem. Betty za­dbała, by do­stały taką z pie­kar­ni­kiem i za­my­kaną klapą. Dzięki temu mo­gły za­osz­czę­dzić tro­chę wę­gla. Betty była w po­go­to­wiu, ile­kroć Lo­uise z matką po­trze­bo­wały po­mocy – za­wsze jed­nak miała w tym ja­kiś in­te­res lub ukryte za­miary. Cheł­piła się uzna­niem, ja­kim ją da­rzono ze względu na go­to­wość do po­mocy wła­ściwą przy­kład­nej chrze­ści­jance.

Matka wstała, stę­ka­jąc, i usia­dła przy stole. Lo­uise się do niej od­wró­ciła.

– Pa­mię­tasz jesz­cze, co po­wie­działa kie­dyś Vic? „Nie po­win­ny­śmy się przed ni­kim płasz­czyć ani ni­komu usłu­gi­wać, oj­ciec by tego nie chciał. Uczył nas tańca i ra­do­ści”.

Matka nie miała za­miaru po­dej­mo­wać tego wątku. Gdy była mowa o sio­strze Lo­uise, od razu mil­kła. Kon­ty­nu­owała, jak gdyby ni­czego nie usły­szała:

– Skar­bie, ten dom bez wąt­pie­nia po­trze­buje męż­czy­zny, a mnie... – zmu­siła się do uśmie­chu – mnie już ża­den nie ze­chce. Rémi ja­sno wy­ra­ził swoje za­miary. Z miej­sca by cię po­ślu­bił. Naj­wi­docz­niej wpa­dłaś mu w oko, gdy ostat­nio by­ły­śmy ra­zem na targu. – Mru­gnęła do Lo­uise.

Dziew­czyna zbla­dła. Ten Rémi był z pew­no­ścią sta­rym męż­czy­zną. A poza tym Lo­uise nie pla­no­wała szyb­kiego za­mąż­pój­ścia.

– Prze­cież mamy sie­bie – od­po­wie­działa prędko i mocno ob­jęła matkę – mamy sie­bie i ten prze­klęty ka­pu­śniak.

* * *

Oto­czona gwieź­dzi­stym bez­kre­sem nocy Lo­uise była sam na sam ze swo­imi my­ślami.

Nie­gdyś kłót­nie mię­dzy sio­strą a matką długo le­żały jej na sercu. Mar­twiła się tymi sprzecz­kami na­wet wtedy, gdy obie już dawno spały. Po­ma­gało tylko opusz­cze­nie domu, wsta­wała więc z łóżka, wkła­dała buty i wy­cho­dziła.

Wy­my­kała się rów­nież wtedy, gdy Vic prze­stała wra­cać na noc, a za­miast kłótni w domu pa­no­wała ci­sza. Zimne po­wie­trze do­brze na nią dzia­łało i le­czyło jej pełne zmar­twień serce. Gdy kie­dyś za­py­tała matkę, dla­czego Vic już nie przy­cho­dzi, ta od­po­wie­działa tylko:

– Wy­brała inne ży­cie.

Ni­czego wię­cej nie dało się z niej wy­do­być.

Lo­uise jed­nak do­brze wie­działa, gdzie jest Vic, trudno było bo­wiem nie sły­szeć plo­tek na jej te­mat, szcze­gól­nie że sio­strze udało się za­dbać o to, by przez ja­kiś czas być te­ma­tem nu­mer je­den. Lo­uise spro­wo­ko­wała matkę tylko raz.

– Może Vic ma ra­cję? Może ży­cie i praca na Mont­mar­trze są o wiele lep­sze od na­szej ha­rówki?

Matka po­zo­sta­wała zwy­kle obo­jętna na py­ta­nia Lo­uise, tym ra­zem jed­nak wy­mie­rzyła jej po­li­czek i od tego mo­mentu ist­niało mię­dzy nimi ci­che po­ro­zu­mie­nie – w tym domu o Vic się nie mówi.

Zja­dły ta­lerz zupy, nie za­mie­nia­jąc ze sobą ani słowa. Po po­siłku matka po­czuła zmę­cze­nie, po­ło­żyła się do łóżka i od razu za­snęła. Lo­uise od­cze­kała jesz­cze chwilę, po czym wło­żyła buty i ci­cho za­mknęła za sobą drzwi.

Jak cu­dow­nie śpie­wały sło­wiki, jak cu­dow­nie ci­chy wiatr szu­miał w ga­łę­ziach to­poli ro­sną­cych wzdłuż ulicy. Nie czuła na ple­cach żad­nego su­ro­wego spoj­rze­nia, żadna prze­ło­żona nie drę­czyła jej py­ta­niami w ro­dzaju: „Wy­pra­łaś już szarfy ma­de­mo­iselle Cu­nox?”, „Ostroż­nie się ob­chodź z tą je­dwabną gazą i atła­so­wymi ta­siem­kami”, „Czy za­nio­słaś już man­tylę do su­szarni?”.

Mi­nęło ją dwóch za­to­pio­nych w roz­mo­wie mło­dych męż­czyzn. Ża­den jej nie za­uwa­żył. Być może dla­tego, że ukryła się w pół­cie­niu, albo po pro­stu dla­tego, że nie spo­dzie­wali się o tej po­rze mło­dej ko­biety na ulicy.

– Kiedy mia­sto spo­wija ciem­ność, do ży­cia bu­dzi się świat spra­gnio­nych – mó­wiła czę­sto prze­ło­żona, ostrze­ga­jąc Lo­uise. – Je­steś jesz­cze taka młoda, dziecko. Mó­wię ci to te­raz po przy­ja­ciel­sku: nie daj się oma­mić jed­nemu z tych nie­okrze­sań­ców, któ­rzy się tu, po Cli­chy, szwen­dają i za­pra­szają ta­kie ładne dziew­czyny jak ty do ka­wiarni na Mont­mar­trze.

Star­sze ro­bot­nice śmiały się ze słów Betty i szep­tały pod no­sem o za­rząd­cach do­mów pu­blicz­nych, za­wa­dia­kach i dziw­kach. Ale Lo­uise się nie bała. Miała w końcu szes­na­ście lat, nie była już prze­cież dziec­kiem, a od­kąd zo­ba­czyła w cyrku nad­ziemne po­pisy akro­ba­tek, po­czuła gra­wi­ta­cję in­nego świata. Zro­bi­łaby wszystko, aby pew­nego dnia zo­sta­wić za sobą miesz­ka­nie i całe Cli­chy. Chciała żyć w świe­tle re­flek­to­rów i ob­da­rzać lu­dzi ma­rze­niami, które do­da­wa­łyby im skrzy­deł.

Fran­cine nie była wpraw­dzie ar­tystką ani nie tre­so­wała dra­pież­nych ko­tów, ale gdzie­kol­wiek się po­ja­wiała, przy­ku­wała uwagę oto­cze­nia, two­rząc w ten spo­sób swoją wła­sną scenę. Nie zwra­cała uwagi na to, co my­ślą o niej lu­dzie po­kroju Betty. Ro­biła to, na co miała ochotę, i czer­pała z ży­cia tyle, ile chciała – na­wet w przy­padku Au­rélie, któ­rej prze­cież nie miała prawa pra­gnąć. Li­czyło się dla niej je­dy­nie szczę­ście. Gdyby Lo­uise mo­gła choć w ja­kimś stop­niu stać się taka jak ona, otwo­rzy­łyby się przed nią lep­sze per­spek­tywy na przy­szłość. Kto chciał zmie­nić swoje ży­cie, mu­siał bo­wiem skon­fron­to­wać się z tym, co nowe.

Dwaj mło­dzi męż­czyźni roz­bu­dzili cie­ka­wość Lo­uise, mimo że do jej uszu do­cho­dziły za­le­d­wie strzępy ich roz­mowy. Pod wpły­wem im­pulsu za­de­cy­do­wała, że za nimi pój­dzie i bę­dzie ich pod­słu­chi­wać. Prze­cież nie sta­nie się jej nic złego.

Pa­no­wie żywo dys­ku­to­wali, naj­wy­raź­niej nie za­uwa­ża­jąc, że ktoś się za nimi skrada.

Je­den z nich był ni­ski i krępy. Drugi, szczu­pły i wy­soki, miał brodę, a w dłoni trzy­mał la­skę. Z każ­dym kro­kiem jego ba­ry­ton sta­wał się co­raz głęb­szy.

– Wiesz, Thierry, co snuje mi się od pew­nego czasu po gło­wie? Zbyt długo zaj­mo­wa­li­śmy się spo­so­bem pa­da­nia świa­tła, chcąc do­wieść, że chwile są ulotne, a na­sze po­strze­ga­nie kreuje wszystko, co wi­dzimy. Że nie ma ni­czego, tylko to, co ulotne. Wy­daje mi się, że po­peł­ni­li­śmy błąd.

Thierry, dy­sząc z wy­siłku, zro­bił dwa kroki, a jego przy­ja­ciel tylko je­den.

– Czyżby po­dróż do Al­gie­rii tak na cie­bie wpły­nęła? Po­wiedz, pro­szę, jak było. Umie­ram z cie­ka­wo­ści.

– To się prze­cież nie wy­klu­cza, że świa­tło i forma się ze sobą łą­czą. Ta­niec z far­bami mimo wy­raź­nych kon­tu­rów. Naj­wyż­sza pora ze­rwać z cią­gle tymi sa­mymi ocze­ki­wa­niami, także na­szymi wła­snymi.

Lo­uise za­ci­snęła usta. O czym mó­wił ten szczu­pły? I gdzie le­żała ta Al­gie­ria? Na­zwa brzmiała orien­tal­nie, jakby to było mia­sto z bajki.

Thierry po­kle­pał przy­ja­ciela po ple­cach.

– Ce­lowo nie od­po­wia­dasz na moje py­ta­nie? Na­wet w środku nocy ma­lar­stwo cał­ko­wi­cie cię po­chła­nia?

Wy­soki po­krę­cił głową.

– Jak niby mia­łoby mnie nie po­chła­niać? Ja i ma­lar­stwo. Bez sie­bie je­ste­śmy ni­czym.

De­li­katny wiatr prze­biegł po po­licz­kach Lo­uise, mu­ska­jąc też jej ręce i nogi. Ulicę oświe­tlały nie­liczne tu la­tar­nie ga­zowe. Cała trójka skrę­ciła za róg i prze­szła przez park, któ­rego ciem­no­ści – ina­czej niż za dnia – bu­dziły w niej grozę. Droga za­krę­cała po­tem dwu­krot­nie w lewo i raz w prawo, aż w końcu do­tarli do od­le­głej, ale wy­bru­ko­wa­nej ulicy, ja­snej od świa­tła do­cho­dzą­cego z pi­wiarni. Lo­uise ni­gdy wcze­śniej się tu­taj nie za­pusz­czała.

Męż­czyźni zwol­nili kroku. Kiedy za­pa­lali pa­pie­rosy, roz­bły­sły za­pałki. Prze­cha­dzali się obok ko­lo­rowo wy­stro­jo­nych ko­biet w hal­kach i gor­se­tach z po­ma­lo­wa­nymi na czer­wono ustami. Po­grą­żone w roz­mo­wach pro­sty­tutki opie­rały się o ściany do­mów i rzu­cały prze­chod­niom za­chę­ca­jące spoj­rze­nia. Jedna miała krę­cone rude włosy, które upięła wy­soko, a na głę­boko wy­cię­tym de­kol­cie dru­giej wi­siał łań­cu­szek z czar­nym krzy­żem. Przy każ­dym jej ru­chu roz­le­gał się brzęk mo­net w ak­sa­mit­nym wo­reczku. Jesz­cze in­nej ze zbyt ści­śnię­tego gor­setu wy­le­wały się duże piersi. Ko­lana Lo­uise zro­biły się dziw­nie mięk­kie. Czuła bi­cie serca i wstrzy­mała od­dech.

– Co się ga­pisz? – Ruda zo­ba­czyła Lo­uise, a wów­czas od­wró­cili się też ku niej dwaj męż­czyźni.

– Je­steś tu­taj nowa? – za­py­tała ta z po­kaź­nym biu­stem. – Kto cię tu przy­słał?

Ko­biety za­mil­kły. Nie­które zro­biły to samo co ruda – wy­stą­piły z sze­regu i po­de­szły do Lo­uise. Oto­czyły ją gę­stym pół­ko­lem.

– Mów no. Tu­taj nie każda może, sły­szysz? Każda ma swój ob­szar, taka za­sada. Po­ża­łu­jesz, je­śli nas wy­dasz.

– Ja... to zna­czy... to nie tak... – po­wie­działa za­lęk­niona Lo­uise.

– Hm... – Ruda za­chi­cho­tała szy­der­czo. – Wszyst­kie tak mó­wią, ale nie każda robi to tak wy­twor­nie. Masz nas za idiotki?

Głosy stały się do­no­śniej­sze i jakby agre­syw­niej­sze. Ka­ko­fo­nia ota­cza­jąca Lo­uise spra­wiła, że dziew­czyna po­czuła się bar­dzo nie­pew­nie i ze stra­chem utkwiła wzrok w ziemi. Chciała roz­pły­nąć się w po­wie­trzu.

– Ale chyba nie masz jesz­cze szes­nastki, co, ma­leńka? No, od­po­wia­daj, albo za­raz pod­biję ci oczko.

– Chwi­leczkę, chwi­leczkę, moje damy, pro­szę się uspo­koić. – De­li­katny mę­ski głos pró­bo­wał opa­no­wać wzbu­rzone emo­cje.

Lo­uise pod­nio­sła wzrok. Ko­biety roz­stą­piły się nieco, żeby zro­bić miej­sce męż­czyź­nie, który za­ofe­ro­wał dziew­czy­nie swoją dłoń. Miał na so­bie dwu­rzę­dową ma­ry­narkę, do tego sznu­ro­wane buty z wy­soką cho­lewką, a w ręku trzy­mał wy­peł­niony po brzegi port­fel.

– Ni­kogo nie spo­tka żadna przy­krość z po­wodu tej mło­dej damy. Wręcz prze­ciw­nie, za­pra­szam wszyst­kich do wspól­nego świę­to­wa­nia tej gwieź­dzi­stej nocy. – Z ko­lei do Lo­uise szep­nął: – Pro­szę się nie bać i po­dać mi rękę.

Dziew­czyna przez chwilę się wa­hała, ale obcy męż­czy­zna miał w so­bie coś, co ka­zało jej mu za­ufać. Być może cho­dziło o jego spoj­rze­nie. Pa­trzył na nią ze sporą życz­li­wo­ścią, więc Lo­uise przy­jęła za­pro­sze­nie bez słowa sprze­ciwu.

– No, skoro tak – po­wie­działa ru­do­włosa. – Sko­rzy­stajmy z za­pro­sze­nia Au­gu­ste’a, mes pu­ces. Świę­tujmy. – Wci­snęła się mię­dzy Lo­uise a męż­czy­znę, mru­gnęła do niego i wzięła go pod rękę, a do Lo­uise szep­nęła: – Tych, któ­rych sza­nuje Au­gu­ste, sza­nuję i ja, go­łą­beczku. Ale trzy­maj się od niego z da­leka. A tak poza tym wo­łają na mnie Belle.

Lo­uise nie ode­zwała się sło­wem. Zdzi­wiona nie­ocze­ki­wa­nym prze­bie­giem wie­czoru, z mocno bi­ją­cym ser­cem po­dą­żyła za grupką kie­ru­jącą się w stronę pi­wiarni na końcu ulicy. Kel­ner naj­wy­raź­niej znał męż­czyzn i ich żeń­ski or­szak. Ski­nął w kie­runku go­ści i przy­wo­łał in­nego kel­nera, który na­tych­miast po­mógł mu ze­sta­wić ze sobą małe sto­liki i za­pa­lić na nich świeczki. Oby­dwaj no­sili dłu­gie białe far­tu­chy, rę­ka­wiczki oraz czarne ka­mi­zelki. Każdy ruch opa­no­wali do per­fek­cji, pra­co­wali szybko i jed­no­cze­śnie dys­kret­nie. Lo­uise schle­biało, że ktoś się nią in­te­re­suje i że stała się czę­ścią tej ma­łej wspól­noty. Jed­no­cze­śnie obec­ność Belle, która ewi­dent­nie wio­dła tu prym, wzbu­dzała w niej nie­pew­ność.

Nie­zna­jomy, który do­piero co wy­ba­wił Lo­uise z kło­po­tli­wej sy­tu­acji, pod­szedł do niej i uchy­lił ka­pe­lu­sza.

– Ma­de­mo­iselle, po­zwoli pani, że się przed­sta­wię. Au­gu­ste Re­noir, ma­larz. A pani?

– Lo­uise We­ber, praczka wbrew wła­snej woli.

Au­gu­ste uśmiech­nął się i usiadł przy stole. Lo­uise na­pięła ra­miona i wzięła głę­boki wdech. Tylko spra­wiała wra­że­nie od­waż­nej – w rze­czy­wi­sto­ści serce wa­liło jej jak sza­lone. Belle usia­dła ko­kie­te­ryj­nie na ko­la­nie Au­gu­ste’a, za­zna­cza­jąc tym sa­mym, że ten męż­czy­zna na­leży do niej. Lo­uise ulo­ko­wała się zaś obok na jed­nym z wi­kli­no­wych krze­seł. Po­zo­stałe ko­biety roz­sia­dły się wo­koło dwóch mło­dych męż­czyzn.

Kel­ne­rzy w ko­szu­lach i fra­kach przy­nie­śli na po­le­ce­nie obe­rkel­nera dwa do­dat­kowe sto­liki, a na każ­dym z nich po­sta­wili bu­telkę szam­pana umiesz­czoną w po­jem­niku z lo­dem. Na srebr­nych pa­te­rach po­dano różne ro­dzaje se­rów. Nie­które z nich Lo­uise znała z targu. Matka ni­gdy ich nie ku­po­wała, bo były zbyt dro­gie.

– Ca­mem­bert de Nor­man­die – oznaj­mił kel­ner i wska­zał na białą, omszałą go­mółkę sera – za­raz obok brie de Me­aux, bar­dzo ła­godny i kre­mowy w smaku. Da­lej brie de Me­lun, wy­ra­zi­sty i moc­niej so­lony. Ser twardy po­kro­ili­śmy już w kostki.

Wska­zał na inną pa­terę, mó­wił o be­au­fort AOP, królu se­rów gruy­ère, tomme d’Abon­dance z de­par­ta­mentu Górna Sa­bau­dia, o se­rach typu bleu i ich wspa­nia­łej aro­ma­tycz­nej ple­śni, wresz­cie o ro­qu­efor­tach. Oprócz aro­ma­tycz­nego za­pa­chu se­rów do nosa Lo­uise do­cie­rały ko­lejne wo­nie: świeżo wy­pie­czo­nego chleba, czar­nych oli­wek i in­ten­syw­nie czer­wo­nego wina, które rów­nież im za­ser­wo­wano.

Opróż­niane przez go­ści kie­liszki kel­ne­rzy od razu po­now­nie na­peł­niali. Pa­nie, śmie­jąc się, się­gały po sma­ko­łyki i za­ja­dały z ape­ty­tem, gła­dziły ręce i uda dwóch męż­czyzn i ca­ło­wały ich po twa­rzach na­brzmia­łymi ustami. Lo­uise po­tarła kark i lekko za­gry­zła we­wnętrzną stronę po­liczka. Za­wsze tak ro­biła, gdy się de­ner­wo­wała. Bę­dąc pod wra­że­niem sub­tel­no­ści, z jaką ko­biety sta­rały się o względy pa­nów, przy­słu­chi­wała się ich uwo­dzi­ciel­skim gło­som i ob­ser­wo­wała z uwagą ich spo­kojne ge­sty. Mi­mo­wolne mu­śnię­cie po­liczka, lą­du­jący na czole po­ca­łu­nek, wi­no­grono, któ­rym dzie­liły się ze swo­imi wy­bran­kami. Lo­uise po­dzi­wiała opa­no­waną przez nie sztukę zdo­by­wa­nia, z dru­giej jed­nak strony trwogą na­pa­wało ją ich wy­ra­cho­wa­nie. A może – prze­ciw­nie – fa­scy­no­wało ją to? Ko­biety miały do ode­gra­nia rolę, ale tylko od nich za­le­żało, jak się do tego za­biorą. Każda miała swój wła­sny styl. Belle była przy męż­czy­znach bar­dzo słodka, ale nie pod­bie­rała klien­tów ko­le­żan­kom po fa­chu. Ile­kroć zwra­cała się do Au­gu­ste’a, trze­po­tała swo­imi dłu­gimi rzę­sami i mó­wiła nieco wyż­szym gło­sem. Ko­bieta to­wa­rzy­sząca Thierry’emu za­cho­wy­wała się wo­bec niego obo­jęt­nie i spra­wiała wra­że­nie nie­przy­stęp­nej, a jed­nak ko­ły­sała się na jego ko­la­nie; trze­cia z nich cią­gle mla­skała ję­zy­kiem, zbyt gło­śno się śmiała i szep­tała bądź wy­śpie­wy­wała słowa, za­miast je zwy­czaj­nie wy­ma­wiać.

Lo­uise po raz pierw­szy w ży­ciu piła szam­pana. Kiedy tylko po­czuła dzia­ła­nie al­ko­holu, od­wa­żyła się spró­bo­wać sera brie. Przy­smak roz­pły­wał się w ustach, a tru­nek szczy­pał ją w ję­zyk. Za­mknęła oczy, żeby sku­pić się na tych do­zna­niach. Gdy je otwo­rzyła, za­uwa­żyła, że Au­gu­ste bacz­nie ją ob­ser­wuje. W jego spoj­rze­niu nie było jed­nak nic po­żą­dli­wego, ra­czej cie­ka­wość.

– Jest tu pani po raz pierw­szy, prawda? – za­py­tał.

Lo­uise przy­tak­nęła. Jej po­liczki zro­biły się na­gle czer­wone i spu­ściła wzrok, jakby ktoś przy­ła­pał ją na kłam­stwie. Nie miała pla­nów na ten wie­czór – chciała tylko wy­ko­rzy­stać szansę, która się jej tra­fiła. Skosz­to­wać choć raz in­nego ży­cia – i to w do­słow­nym zna­cze­niu tego słowa. Au­gu­ste od razu za­uwa­żył, że Lo­uise nie na­leży do tego świata.

Dziew­czyna pod­nio­sła się, aby wyjść, ale on chwy­cił ją za rękę i przy­trzy­mał.

– Pro­szę zo­stać. Źle mnie pani zro­zu­miała. Z na­tury je­stem czło­wie­kiem dość cie­kaw­skim, a pani wzbu­dza we mnie cie­ka­wość z po­wodu, któ­rego jesz­cze nie od­kry­łem. – Uśmiech­nął się.

Lo­uise usia­dła na krze­śle. Nie miała po­ję­cia, o czym mówi ten cały Au­gu­ste.

– Coś się w pani tli, nie wiem jesz­cze, co to jest, ale to pa­nią wy­róż­nia. Pro­szę nie my­śleć, że chcę iść z pa­nią do łóżka, od tego są prze­cież inne dziew­czyny. Ale pani cha­ry­zma jest po pro­stu nad­zwy­czajna. Ma pani w so­bie coś szcze­gól­nego, co chęt­nie bym zgłę­bił. Jako ma­larz mam do tego nosa. Je­stem pe­wien, że ma pani ja­kiś ukryty ta­lent. – Spoj­rzał na nią ba­daw­czo.

Z kie­szeni ma­ry­narki wy­jął pa­pie­ro­śnicę i ją otwo­rzył. Po­czę­sto­wał Lo­uise, a gdy ta od­mó­wiła, wziął pa­pie­rosa i za­pa­lił.

– W Cli­chy nie można roz­wi­nąć swo­jego ta­lentu, na­wet je­śliby się ja­kiś miało.

Au­gu­ste mil­czał przez chwilę, a po­tem kon­ty­nu­ował:

– Kie­dyś by­łem taki jak pani – mocno się za­cią­gnął – moi ro­dzice wy­wo­dzili się z gminu. Tylko dzięki ta­len­towi mo­głem za­cząć stu­dia ma­lar­skie pod okiem Char­les’a Gleyre’a. Dla osób z wyż­szych sfer ta­lent nie­wiele zna­czył, dla mnie jed­nak sta­no­wił bi­let wstępu do in­nego świata. Za­wsze ma­rzy­łem, by zo­stać ma­la­rzem. A pani czego pra­gnie?

– Nie wiem jesz­cze, co po­tra­fię, ale na pewno nie chcę być praczką. Wiem, że dzięki tej pracy za­pew­niam so­bie i matce jaki taki byt. Ale... tak bar­dzo chcę in­nego ży­cia. Być może dla­tego za pa­nem po­szłam.

Ta roz­mowa po­ru­szyła w Lo­uise wraż­liwe struny. Au­gu­ste się uwol­nił, uczy­nił to, o czym ona mo­gła tylko po­ma­rzyć. On też po­cho­dził ze śro­do­wi­ska, w któ­rym nie spo­sób było za­znać szczę­ścia. Byli do sie­bie po­dobni nie tylko dla­tego, że oboje do­świad­czyli biedy i cięż­kiej pracy fi­zycz­nej, ale przede wszyst­kim dla­tego, że ode­brano im wol­ność. Kto chciał żyć na wła­snych za­sa­dach, mu­siał bo­wiem zna­leźć so­bie ta­kie miej­sce na świe­cie, dzięki któ­remu nie miałby obo­wiązku tłu­ma­czyć się ko­mu­kol­wiek ze swo­ich wy­bo­rów.

Au­gu­ste oparł się na krze­śle i skie­ro­wał wzrok na nocne niebo. Lo­uise po­dą­żyła za jego spoj­rze­niem. Na nie­bie wi­dać było okrą­gły księ­życ i roz­po­ście­ra­jący się nad ich gło­wami bez­miar gwiazd.

– Nie­które z nich już dawno zga­sły. Sie­dzimy tu­taj w sku­pie­niu i po­dzi­wiamy to, co prze­mi­nęło. Je­ste­śmy ludźmi peł­nymi tę­sk­noty za nie­osią­gal­nym.

– Tę­sk­nota – od­rze­kła ci­cho – ona wła­śnie trzyma mnie przy ży­ciu. Je­śli cho­ciaż w ja­kimś stop­niu by­ła­bym jak jedna z tych gwiazd, moje ist­nie­nie na­bra­łoby sensu.

Belle, która zmie­niła miej­sce i ko­ły­sała się te­raz na ko­la­nach krę­pego Thierry’ego, za­częła śpie­wać pio­senkę. Me­lo­dia wy­dała się Lo­uise zna­joma, nie wie­działa jed­nak, gdzie ją wcze­śniej sły­szała.

Au­gu­ste wzniósł to­ast.

– Za ży­cie w wiel­kim stylu, które drze­mie w nas wszyst­kich – po­wie­dział uro­czy­ście. – Niech sta­nie się wul­ka­nem, który za­leje Zie­mię, niech ozna­cza upa­dek jed­nego i po­czą­tek no­wego stu­le­cia. Je­ste­śmy jego dziećmi, jego po­słań­cami. Świę­tujmy ko­niec i nowe otwar­cie tak długo, jak jest nam to dane. Nie mar­nujmy czasu, bo to na­sza je­dyna wa­luta.

Al­ko­hol zro­bił swoje, więc Lo­uise spon­ta­nicz­nie wstała i za­częła kla­skać. Miała mgli­ste po­ję­cie o tym, co mó­wił Au­gu­ste, ale brzmiał nad­zwy­czaj pięk­nie i uro­czy­ście. Belle roz­we­se­liła się, a Thierry schy­lił się do sie­dzą­cej obok ko­biety i na­mięt­nie ją po­ca­ło­wał. Lo­uise się­gnęła po wi­no­grono i spory ka­wa­łek sera brie. Do­lała so­bie też wina, które spra­wiało, że czuła się lekka jak piórko. Przy­słu­chi­wała się peł­nym emo­cji roz­mo­wom, sie­działa, nic nie mó­wiąc, i chło­nęła wszystko, co działo się wo­kół. Belle ob­jęła swój kie­li­szek, jakby się bała, że ktoś jej go za­bie­rze. Kel­ne­rzy wy­co­fali się, cze­ka­jąc, aż to­wa­rzy­stwo się roz­pro­szy. Je­den z nich po­ło­żył na­wet głowę na stole. Palce Lo­uise zro­biły się lep­kie od słod­kich wi­no­gron i tłu­stego sera.

Au­gu­ste znowu się do niej zwró­cił:

– Chcia­łaby pani to­wa­rzy­szyć nam w so­botni wie­czór? Mój przy­ja­ciel bę­dzie ro­bił zdję­cia Belle, tak jak ją Pan Bóg stwo­rzył. Być może po­ja­wią się ja­kieś moż­li­wo­ści, je­śli cho­dzi o pa­nią.

Co miał na my­śli, mó­wiąc o moż­li­wo­ściach? Czy na­kła­niał ją, żeby ro­ze­brała się przed ja­kimś fo­to­gra­fem?

– Lo­uise, wy­gląda pani, jakby zo­ba­czyła du­cha. – Au­gu­ste oparł się o krze­sło. – To tylko po­mysł. Wie pani, przy­po­mniało mi się wła­śnie pewne wy­da­rze­nie. Było to któ­re­goś czerw­co­wego ranka, wcze­śnie, pod­czas mo­jego spa­ceru. Słońce do­piero co wze­szło i prze­ni­kało przez bujne li­ście buka. Oświe­tlało drzewo w taki spo­sób, że uka­zały się wszyst­kie jego kon­tury. Mu­sia­łem się za­trzy­mać, żeby za­pa­mię­tać ten wi­dok. Ma­larz musi pa­mię­tać, to na­sza pro­fe­sja, ro­zu­mie pani? Idąc da­lej, coś so­bie uświa­do­mi­łem: ten buk od za­wsze no­sił w so­bie moż­li­wość czaru. Ja, du­reń, po pro­stu ni­gdy wcze­śniej tego nie za­uwa­ży­łem. Mu­sia­łem cze­kać na tę jedną chwilę, na od­po­wied­nią po­zy­cję słońca albo szcze­gólną przej­rzy­stość po­wie­trza, żeby być świad­kiem tego wi­do­wi­ska. Od­tąd przy­sią­głem so­bie, że będę się bacz­niej przy­glą­dać światu. Pani ma w so­bie po­dobny czar jak tamta chwila, tyle że jesz­cze o tym nie wie. Ale ja nie je­stem ślepy. Spo­sób, w jaki się pani po­ru­sza. Zmie­rza pani ku cze­muś wiel­kiemu, ma pani siłę po­trzebną do tego, by osią­gnąć swój cel, a naj­lep­sze jest to, że wcale nie musi się pani wy­si­lać. Wi­dzi to rów­nież Thierry, prawda, Thierry?

Thierry wrzu­cał wła­śnie srebrną mo­netę do ak­sa­mit­nego wo­reczka sie­dzą­cej obok ko­biety i zdo­by­wał ko­lejne po­ca­łunki. Au­gu­ste mach­nął tylko ręką.

– To w su­mie nie ta­kie ważne, stary przy­ja­cielu. Zaj­mij się sobą.

Lo­uise przy­su­nęła się do Au­gu­ste’a i po­chy­liła w jego stronę. Py­ta­nia, które cho­dziło jej po gło­wie, nie chciała za­dać przy wszyst­kich. Nie mu­szą wie­dzieć, że pro­po­zy­cja Au­gu­ste’a ją zi­ry­to­wała, ale jed­no­cze­śnie – chyba w więk­szym stop­niu – wzbu­dziła w niej cie­ka­wość.

– Mam się ro­ze­brać do zdję­cia?

– Po pro­stu pój­dzie pani ze mną i zo­ba­czymy, co po­wie na to Paul, bo tak się na­zywa ten fo­to­graf. Być może naj­pierw się pani przyj­rzy, a po­tem zo­ba­czymy. Za akty płaci się za­dzi­wia­jąco dużo. A po­tem spę­dzimy wie­czór w Le Chat Noir. To szcze­gólne miej­sce. Po­ko­cha pani tych lu­dzi! Więc jak?

Lo­uise jesz­cze raz spoj­rzała na nocne niebo. Po­my­ślała o nie­zli­czo­nych gwiaz­dach, które ob­ser­wo­wane były przez całe po­ko­le­nia i znały hi­sto­rie wszyst­kich lu­dzi.

Za­brzmiał akor­deon. Lo­uise spoj­rzała za sie­bie, w kie­runku, z któ­rego do­cho­dziła mu­zyka. To młody czło­wiek opie­rał się o la­tar­nię ga­zową i grał. Śpie­wał o prze­bu­dze­niu i po­czątku w ob­li­czu prze­mi­ja­ją­cej mi­ło­ści.

– To nie­sły­chane, że pan we mnie wie­rzy. Czy mogę za­py­tać o coś jesz­cze?

– Oczy­wi­ście.

Po­liczki Lo­uise pło­nęły, a ona szu­kała w so­bie od­wagi. Prze­peł­niały ją sprzeczne emo­cje: z jed­nej strony dys­kom­fort, z dru­giej pro­mien­ność. Z każ­dym py­ta­niem sta­wało się co­raz bar­dziej oczy­wi­ste, jak bar­dzo jest na­iwna i nie­do­świad­czona. Jed­no­cze­śnie czuła się nie­wia­ry­god­nie po­bu­dzona. Ona, w tym miej­scu w let­nią noc, z do­piero co po­zna­nym Au­gu­ste’em i ży­ciem, które na­gle po­ka­zy­wało jej nowe moż­li­wo­ści.

– Czy nie są­dzi pan, że to nie­go­dziwe, kiedy ko­bieta roz­biera się do zdję­cia?

– Czy my­śli pani, że mo­delki po­winny wsty­dzić się swo­jej na­go­ści? – Au­gu­ste tro­chę się obu­rzył, ale po chwili uśmiech­nął z wy­ro­zu­mia­ło­ścią.

Za­miast od­po­wie­dzieć na py­ta­nie, Lo­uise do­lała so­bie jesz­cze wina i wy­piła pół kie­liszka za jed­nym za­ma­chem. Au­gu­ste przy­glą­dał się jej z wi­docz­nym roz­ba­wie­niem.

– Lo­uise, nie ma prze­cież po­wodu, żeby pić w ta­kim tem­pie.

Wino po­mo­gło jej roz­wiać kłę­bo­wi­sko my­śli i do­dało od­wagi.

– Pro­szę mnie źle nie zro­zu­mieć. Je­stem zu­peł­nie inna, niż pan my­śli. Jesz­cze mnie pan do­brze nie zna.

– Je­stem zu­peł­nie in­nego zda­nia – od­po­wie­dział Au­gu­ste.

– Po­sta­ram się przyjść w so­botę.

Au­gu­ste wstał, ukło­nił się szar­mancko i po­ca­ło­wał jej dłoń.

– W ta­kim ra­zie je­ste­śmy umó­wieni. Spo­tkajmy się tu­taj punk­tu­al­nie o dzie­sią­tej wie­czo­rem. Mam ogromną na­dzieję, że jesz­cze się zo­ba­czymy.

Po tych sło­wach znik­nął z Belle w jed­nym z po­ko­jów pi­wiarni.

* * *

Wra­że­nia tego wie­czoru spra­wiły, że wra­ca­jąc do domu, Lo­uise uno­siła się lekko nad zie­mią. To wła­śnie była wol­ność: gwar to­wa­rzy­stwa, śmiech Belle i za­pro­sze­nie Au­gu­ste’a. Inne ży­cie znaj­do­wało się na wy­cią­gnię­cie ręki. Mu­siała tylko zna­leźć w so­bie od­wagę i pójść w so­botę ze swo­imi no­wymi zna­jo­mymi na Mont­mar­tre, do dziel­nicy ar­ty­stów, dba­jąc przy tym, by matka się o ni­czym nie do­wie­działa. Trzeba też było wta­jem­ni­czyć Lily. Lo­uise miała pew­ność, że przy­ja­ciółka ją zro­zu­mie.

Skrę­ciła w swoją ulicę. Na kra­wę­dzi da­chu gru­chały go­łę­bie, które ob­ser­wo­wały ją z prze­krzy­wio­nymi łeb­kami.

Za­trzy­mała się na chwilę i za­mknęła oczy. Przy­się­gła so­bie, że za­pa­mięta to uczu­cie. Ja­kaś część niej, ta mą­drzej­sza i szyb­sza niż jej ro­zum, wie­działa, że dzi­siej­szej nocy ży­cie zmie­niło bieg.

Otwo­rzyła oczy i jesz­cze przez chwilę po­dzi­wiała nik­nący za ho­ry­zon­tem księ­życ, po­tem zaś udała się w stronę domu i otwo­rzyła drzwi.

Nie sły­szała, jak pod­szedł. Mu­siał się za nią skra­dać i wśli­zgnąć do ciem­nego ko­ry­ta­rza. Lo­uise po­czuła na swoim karku cie­pły od­dech i się od­wró­ciła.

– Kim pan jest? – wy­ją­kała. – Czego pan chce...?

Nie­zna­jomy, nie zwra­ca­jąc uwagi na jej słowa, mocno przy­ci­snął ją ple­cami do ściany. Pach­niał po­tem i ta­nią wódką. Zro­biło się jej nie­do­brze. Od­dy­chała płytko, żeby nie zwy­mio­to­wać. Męż­czy­zna ją przy­gniótł i po­ło­żył dłoń na jej bio­drze. Otwo­rzyła usta, ale nie była w sta­nie wy­do­być z sie­bie słowa. Z ja­kie­goś po­wodu nie mo­gła ode­rwać stóp od pod­łogi – miała wra­że­nie, jakby się z nią zro­sły. Czuła tylko swoje lo­do­wate dło­nie i bi­cie serca. Męż­czy­zna do­tknął jej po­ślad­ków. W końcu wez­brała w niej wście­kłość, która wy­rwała ją z otę­pie­nia.

– Pro­szę za­brać te swoje brudne łap­ska!

Pró­bo­wała ode­pchnąć od sie­bie na­past­nika – bez skutku. Był od niej o wiele sil­niej­szy. Przez szklane drzwi domu wpa­dało świa­tło świtu.

– No i kto mi się tu zła­pał w sieć? – Za­śmiał się, jakby udał mu się ten żart, i sze­roko otwo­rzył usta. Złoty ząb za­świe­cił w pół­mroku. – Sma­ko­wał wam bo­czek?

Miał nie­świeży od­dech. O czym on mó­wił? Lo­uise prze­szedł dreszcz. Może to ja­kiś sza­le­niec? Po chwili za­częła się do­my­ślać, z kim ma do czy­nie­nia. Prze­cież to ten do­roż­karz, któ­rym za­chwy­cała się matka. Jak on się na­zy­wał? Ja­koś na „R”. René, Ri­chard... Rémi. Tak, Rémi. To on za­pła­cił za za­kupy na targu, a w za­mian Lo­uise miała mu to­wa­rzy­szyć pod­czas wy­cieczki. Z tru­dem po­wstrzy­my­wała łzy, ob­wi­nia­jąc w my­ślach matkę. In­tu­icja pod­po­wia­dała jej, że musi wziąć się w garść. Rémi w żad­nym wy­padku nie mógł się do­my­ślić, że Lo­uise czuje do niego od­razę. Tylko je­śli uwie­rzy, że ma ja­kieś szanse, Lo­uise bez szwanku wy­brnie z tej sy­tu­acji. Chcąc po­zbyć się uczu­cia mdło­ści, prze­łknęła ślinę, uśmiech­nęła się sztucz­nie i po­wie­działa:

– Pan musi być tym do­roż­ka­rzem. Matka prze­ka­zała mi, że chce mnie pan za­pro­sić na wy­cieczkę. – Mu­siała za­cho­wać zimną krew.

Rémi zdjął rękę z jej po­ślad­ków, od­su­nął się i ukło­nił.

– Ma­de­mo­iselle Lo­uise, chcia­łem tylko do­trzy­mać pani to­wa­rzy­stwa. Da­mie nie przy­stoi cho­dzić nocą po mie­ście w po­je­dynkę. Pro­szę wy­ba­czyć, je­śli pa­nią wy­stra­szy­łem.

– By­naj­mniej – od­rze­kła Lo­uise, do­da­jąc w przy­pły­wie od­wagi: – Chciał mnie pan prze­cież tylko od­pro­wa­dzić. – Prze­ci­snęła się obok niego z na­dzieją, że osta­tecz­nie uwol­niła się od nie­chcia­nego kom­pana, ale ten na­gle znów chwy­cił ją za rękę. Miała wra­że­nie, jakby na jej skó­rze wy­lą­do­wał żabi skrzek.

– Li­czę, że do­trzyma mi pani to­wa­rzy­stwa. Po­każę pani pa­łac Fon­ta­ine­bleau. A po­tem pój­dziemy na spa­cer do znaj­du­ją­cego się tuż obok lasu. Przy­jadę po pa­nią do­rożką. W ciągu dnia, ma się ro­zu­mieć, no i po ko­ściele, tak jak wy­pada. – Uśmiech­nął się iro­nicz­nie.

Być może czy­hał na Lo­uise tuż za ro­giem, żeby ją za­pro­sić. Czy wi­dział, że po­szła za Au­gu­ste’em i jego przy­ja­cie­lem? Czy za nią po­dą­żył i ob­ser­wo­wał ją cały wie­czór? Lo­uise mu­siała zro­bić wszystko, aby Rémi nie pi­snął matce ani słowa – a już na pewno nie mo­gła się o tym do­wie­dzieć prze­ło­żona. Plotki roz­prze­strze­niały się w Cli­chy tak szybko, że nie dało się ich w ża­den spo­sób po­wstrzy­mać.

Co jej po­zo­sta­wało? Wpę­dzić matkę w kło­poty, ry­zy­ku­jąc być może, że prze­ło­żona wy­rzuci je obie – i po­tem co? Wró­cić do opusz­czo­nego przed laty ba­raku? Ni­gdy! Osta­tecz­nie miała to być tylko wy­cieczka do­rożką. Mała obiet­nica, małe ustęp­stwo dla wła­snego do­bra. Rémi Mo­rel był sza­no­wa­nym oby­wa­te­lem, który otwar­cie przed­sta­wił matce swoje za­miary. Gdyby tylko Lo­uise się zgo­dziła, z miej­sca by się z nią oże­nił.

Wes­tchnęła, przy­tak­nęła i strzą­snęła z sie­bie jego ża­bią dłoń. Po­tem po­śpiesz­nie ru­szyła do miesz­ka­nia, wska­ku­jąc na co drugi sto­pień.

Może Rémi rze­czy­wi­ście byłby w sta­nie za­pew­nić jej i matce lep­sze ży­cie? Praw­do­po­dob­nie za­szłaby w ciążę. Ale już na samą myśl o zbli­że­niu z nim prze­szedł ją dreszcz obrzy­dze­nia. Jed­nak ich dzieci mo­głyby pójść do szkoły i mia­łyby pełne brzu­chy. A matka i ona nie mu­sia­łyby już pra­co­wać w pralni. Lo­uise mo­głaby prze­sia­dy­wać na ta­pi­ce­ro­wa­nym fo­telu z ozdobną po­duszką pod ple­cami, ładną, drogą, może na­wet taką z Le Bon Mar­ché, i dzier­gać na dru­tach cza­peczki oraz kom­bi­ne­zony z ko­lo­ro­wej wełny. Wy­pro­wa­dzi­łaby się do lep­szej dziel­nicy, do domu z ma­łym ogro­dem, w któ­rym z le­mo­niadą w ręku przyj­mo­wa­łaby swoją przy­ja­ciółkę Lily. Ży­cie wśród róż, dzie­cię­cych wrza­sków i mdłych po­ca­łun­ków. Rémi miał czter­dzie­ści trzy lata. Jak długo bę­dzie żył? Może zo­sta­nie wkrótce szczę­śliwą wdową? Czy wy­pa­dało mieć ta­kie my­śli jesz­cze przed za­war­ciem mał­żeń­stwa? Pu­co­ło­wata twarz do­roż­ka­rza i jego go­towe do po­ca­łunku usta wzbu­dzały w niej wstręt. Poza tym wy­da­wał jej się on dziw­nie, wręcz cho­ro­bli­wie blady – być może pra­co­wał od rana do wie­czora, nie­wiele spał i za dużo pił? Czy miał skłon­no­ści do cho­le­rycz­nych wy­bu­chów? A może biłby swoją żonę przy każ­dej oka­zji, ile­kroć ta zro­bi­łaby coś nie tak? Może uwa­żał, że w ten spo­sób na­leży wy­cho­wy­wać ko­bietę? Lo­uise wzdry­gnęła się na tę myśl.

Tej nocy wy­da­rzyło się też jed­nak coś zgoła in­nego i o wiele waż­niej­szego, coś, czego przy­kry in­cy­dent z do­roż­ka­rzem nie był w sta­nie po­psuć, a co prze­mie­niło jej tę­sk­notę w en­tu­zjazm.

3

W ten pią­tek Lo­uise zo­stała w pralni dłu­żej niż za­zwy­czaj. Nie uszło to uwagi prze­ło­żo­nej, która przy­glą­dała się jej po­dejrz­li­wie.

– Od kiedy to z wła­snej woli zo­sta­jesz w pracy po go­dzi­nach? – W gło­sie Betty dało się sły­szeć nie­uf­ność, tak jakby prze­czu­wała, że Lo­uise coś ukrywa.

Betty rzadko się my­liła i nie­ła­two było wy­pro­wa­dzić ją w pole, ale Lo­uise mimo wszystko pod­jęła taką próbę.

– Matka ma bóle. Źle znosi ciężką pracę. Chcę ją tro­chę od­cią­żyć.

Prze­ło­żona zmarsz­czyła czoło i prze­szy­wa­jąc ją wzro­kiem, na­ci­skała da­lej:

– Prze­cież cię znam, Lo­uise. Cho­dzi o coś jesz­cze. Coś knu­jesz, tylko nie wiem co. Żadna z mło­dych dzie­wuch nie pra­cuje dłu­żej, niż musi. A ty to już w ogóle.

Lo­uise wy­trzy­mała jej spoj­rze­nie. Wzięła cięż­kie prze­ście­ra­dła, żeby za­wlec je do su­szarni. Za­klęła w my­ślach, bo Betty miała oczy­wi­ście ra­cję. Z wła­snej woli nie ska­zy­wa­łaby się na do­dat­kową ha­rówkę. Ale dla planu trzeba było się po­świę­cić.

Na szczę­ście, gdy Lo­uise wró­ciła do pralni, Betty aku­rat szła do wy­chodka. Dziew­czyna, chcąc wy­ko­rzy­stać tę szansę, po­li­czyła w my­ślach do dzie­się­ciu, żeby mieć pew­ność, że prze­ło­żona nie po­jawi się po chwili pod ja­kimś pre­tek­stem. Po­tem szybko we­pchnęła do to­rebki biały gor­set Du­bo­ise, który wy­brała dla sie­bie, i de­li­katny ja­sno­nie­bie­ski, prze­zna­czony dla Lily; do tego je­dwabne poń­czo­chy i pod­wiązki. Nie miała rzecz ja­sna za­miaru ukraść tych rze­czy – chciała je tylko po­ży­czyć na je­den wie­czór. Nie wie­działa jesz­cze, czy uda się jej na­kło­nić przy­ja­ciółkę, by jej to­wa­rzy­szyła. Umó­wiły się, że wy­mkną się z domu w so­botę wie­czo­rem, kiedy ze­gar na wieży wy­bije dzie­wiątą. Miały się spo­tkać przy ro­tun­dzie przed par­kiem Mon­ceau. Lo­uise po­trze­bo­wała po­mocy Lily przy za­wią­za­niu gor­setu.

Naj­pierw jed­nak mu­siała prze­trwać wy­cieczkę z Rémim. Matka była nie do po­zna­nia, od­kąd w so­botni po­ra­nek do­wie­działa się, że Lo­uise przy­jęła za­pro­sze­nie do­roż­ka­rza. Przez cały dzień pod­śpie­wy­wała pod no­sem, a jej twarz pro­mie­niała z ra­do­ści. Do ko­ścioła Sa­int Vin­cent de Paul szła nie – jak za­zwy­czaj – przy­gar­biona, tylko wy­pro­sto­wana jak struna i wbrew swoim na­wy­kom ra­do­śnie roz­pra­wiała na placu ko­ściel­nym z klient­kami pralni. W trak­cie mszy śpie­wała całą sobą i spo­glą­dała na Lo­uise z mie­sza­niną dumy i wdzięcz­no­ści. Lo­uise do­brze się z tym czuła. Go­dząc się na prze­jażdżkę, speł­niła ży­cze­nie matki. Zresztą kto wie, może ona sama też na tym sko­rzy­sta i miło spę­dzi dzień.

Pod­czas gdy Lo­uise przy­słu­chi­wała się pie­śni Ave Ma­ria, w jej gło­wie to­ro­wały so­bie drogę nie­po­ko­jące my­śli. Matka, która nie­stru­dze­nie na­zy­wała Lo­uise ma pe­tite prin­cesse