Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pisarz Wiktor Szczęsny dostaje od tajemniczego fana… dom. Ponieważ jego życie właśnie wali się w gruzy, postanawia wprowadzić się do posiadłości w Podborzu. Nie jest to jednak nieruchomość jak wszystkie. Nawiedzają ją na przemian goście z tego i tamtego świata. Za dnia para policjantów, która prowadzi śledztwo w sprawie zaginionych dzieci, nocami zaś duchy domagające się czegoś od pisarza. Aby dowiedzieć się, jaką tajemnicę skrywa budynek, Wiktor musi odkryć dobrze skrywane tajemnice Podborza. Odpowiedzi na swoje pytania znajduje w powieści sprzed lat. Na pobliskim stawie nocami tańczą szczury piżmowe, nikt nie wie dlaczego. Będą tańczyć, dopóki to, co schowane głęboko w ziemi, nie ujrzy światła dziennego…
Autor znakomitej kryminalnej „Trylogii grobiańskiej” powraca z powieścią w stylu swojego ulubionego autora – Stephena Kinga.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 458
Rozdział I
Darowizna
Wyczekał właściwej chwili i podszedł do stolika jako ostatni, kiedy już składałem okulary i chowałem pióro do etui. Przywykłem uważać, że podpisywanie książek to moment szczególny dla autora, dla czytelników i dla samej książki, wymaga zatem i szczególnej oprawy, dlatego zakupiłem zielonego pelikana z pozłacaną stalówką, w eleganckim etui z czarnej skóry. A co, stać mnie. Nie, właściwie to mnie nie stać, po prostu poniosła mnie pycha po przeczytaniu entuzjastycznej recenzji z poprzedniej powieści. Poświęciłem na ten cel w całości honorarium z pewnej miejskiej biblioteki, która z jakichś powodów lubi mnie zapraszać na spotkania autorskie. To może mieć coś wspólnego z perwersją, ale nie dociekam. Mój zakup zielonego pelikana też miał coś wspólnego z perwersją i wcale się tego nie wstydzę. Na peryferiach świata autorów i czytelników krąży wiele perwersji.
Nie wyglądał na milionera. Już raczej na urzędnika. Albo polonistę z liceum, który przez całe życie marzył o pisarstwie, a skończył jako wychowawca klasy humanistycznej pełnej nieodpowiedzialnych marzycieli, którzy za parę lat też będą chcieli zostać pisarzami i podobnie jak on wylądują jako poloniści w liceum. Przysiadł na krześle trochę niepewnie, ukośnie, kładąc przed sobą moją najnowszą powieść, którą wyciągnął z kieszeni niedbałym ruchem.
– Dla kogo? – spytałem, wyjmując etui z kieszeni takim samym niedbałym ruchem.
Nie odpowiedział.
Z piórem przystawionym do strony tytułowej Gertrudy, mojej najnowszej powieści, w której udaję, że wiem, jak to jest być niemiecką dziewczyną na Pomorzu w styczniu 1945, uniosłem wzrok.
Mężczyzna nie patrzył na mnie. Zerkał w lewo i w prawo na przeciskający się między stoiskami tłum, jakby sprawdzał, czy ktoś go nie śledzi.
– Halo! Ziemia do czytelnika! – rzuciłem zgrany dowcip.
Poprawił się na krześle, strzepnął niewidoczny pyłek z klapy szarej marynarki i podparł się łokciem na rachitycznym stoliku.
– Jestem, jestem – odparł bez uśmiechu. – Proszę wpisać cokolwiek, „miłej lektury” czy „z serdecznymi pozdrowieniami”, wszystko jedno. Do niczego mi to gówno nie jest potrzebne.
Nie powiem, zaintrygował mnie. Uniosłem brwi i przyjrzałem mu się uważniej. Miał szeroką, zmęczoną twarz, trochę za długie i siwiejące na skroniach włosy, zaczesane na bok w niechlujną grzywkę, i okulary w grubej oprawie na równie grubym nosie. Zza szkieł błyskały wnikliwe oczy.
Postanowiłem dowiedzieć się, o co chodzi.
– Pan z firmy asenizacyjnej?
– Że co?
– Skoro zbiera pan gówno…
– A to! Nie, nie, przepraszam. Pan się nie gniewa, nie to chciałem powiedzieć. Nie potrzebuję dedykacji, wystarczy ta plama.
Skrzywił się, ni to w uśmiechu, ni w cierpieniu, i postukał palcem w moją książkę otwartą na tytułowej stronie. A ja zobaczyłem, że mój przystawiony do papieru pelikan zdążył zrobić sporego kleksa. Pospiesznie zakręciłem pióro i schowałem.
– Czego w takim razie pan sobie życzy?
Znowu to niespokojne spojrzenie. Zachowywał się jak targowy złodziejaszek (kto dziś kradnie książki!?), który zwinął jakiś wyprzedawany za bezcen zeszłoroczny bestseller i właśnie usiłował to ukryć. Czekałem cierpliwie.
– Wolałbym nie tutaj – wysapał wreszcie. – Da się pan namówić na kawę? Tam na końcu alejki jest kawiarenka. – Zerknął na zegarek. – Bo pan już kończy, co nie?
Co nie, to nie, pomyślałem z irytacją, ale w zasadzie miał rację. Dochodziła pierwsza i zwalniałem miejsce dla następnego mistrza słowa. Na obiad było trochę za wcześnie, za to na kawę w sam raz. Zwłaszcza że w alejkach kłębił się tłum i o spokojnym obejrzeniu nowości na stoiskach nie było mowy. Mogłem albo uciec od razu do domu, albo cisnąć się z tysiącem innych amatorów książek, spośród których co najmniej połowę stanowili autorzy. Czytelnictwo ma się świetnie, a jakże, wśród piszących także.
Tymczasem nadciągnęła szefowa wydawnictwa.
– I jak, panie Witku, wszystko w porządku?
Nie wiem, jaki cymbał wymyślił mi imię Wiktor. Rozumiecie, Wiktor Szczęsny, Zwycięzca, Zdobywca Sławy, co za bieda. A zdrobnienie Witek to już w ogóle. Rodzice się zarzekali, że to nie oni.
– Dziękuję, pani Marianno, już kończę. Jeszcze tylko wpiszę coś panu. – Wskazałem na siedzącego przede mną mężczyznę i uśmiechnąłem się, licząc, że to wystarczy za uzasadnienie, dlaczego rozmawiam z dziwnym typem, który przed chwilą dedykację ode mnie nazwał „gównem”.
– To świetnie. Bo jeszcze bym prosiła podpisać kilka egzemplarzy. Dzisiaj cztery godziny i jutro cały dzień. Na pewno się sprzedadzą.
Tak, najważniejsze w literaturze, żeby się sprzedawała, nieprawdaż?
– To jak będzie? – spytał mężczyzna, wstając. Patrzył na mnie wyczekująco, by nie rzec, błagalnie.
Ani trochę nie pojmowałem, co jest grane.
– Muszę jeszcze podpisać parę książek – wskazałem kciukiem za siebie. – Potem mam spotkanie z ludźmi z produkcji filmowej. I z kolegą po fachu. Naprawdę nie wiem…
– Czekam na pana – odparł stanowczo, przerywając mi. Głos mu drżał. Mężczyzna z głośnym stukotem odsunął krzesło i wmieszał się w tłum.
Powieść Wiktora Szczęsnego Gertruda z okazałym kleksem na stronie tytułowej pozostała na stoliku.
Ludzie z produkcji filmowej nie przyszli. Jeden z nich przysłał esemesa z przeprosinami i informacją, że odezwą się w przyszłym tygodniu, „jak się to wszystko przewali”. Nie wiem, co zaszło, natomiast przeczuwałem, co się miało zawalić: żałosny kontrakt dotyczący praw do ekranizacji mojej trylogii.
Kolega po fachu również się nie odezwał. Nowości wydawniczych nie obejrzałem. Wokół ciekawszych wydawnictw kłębili się fani, uniemożliwiając dostęp, a tam, gdzie było luźniej, nie miałem na czym zawiesić oka. Na chwilę moją uwagę przykuło stoisko Akademii Policji w Szczytnie. Kompulsywnie kupiłem podręczniki o interwencjach policyjnych oraz o regulacjach prawnych związanych z posiadaniem i używaniem broni. Na wypadek, gdybym kiedyś zaczął pisać poczytne kryminały. Albo true crime.
Nie zmierzałem świadomie w tamtym kierunku, po prostu lazłem tam, gdzie akurat pojawiła się luka w tłumie. Nagle znalazłem się w kąciku gastronomicznym.
– Panie Wiktorze, tutaj!
Natychmiast poznałem jego chrapliwy głos. Facet siedział na wielgachnym fotelu w samym rogu hali targowej i machał do mnie, drugą rękę opierając o sąsiedni fotel, że niby zajęte. Obejrzałem się za siebie, próbując udawać, że może chodzi o kogoś innego, ale pomysł był kretyński. Ilu panów Wiktorów mogło się tu teraz kręcić? Chcąc nie chcąc, przysiadłem się. Fotel zapadł się pode mną jak pluszowe bagno. Wykaraskałem się z niego akurat po to, żeby uścisnąć wyciągniętą dłoń.
– Świątek Stefan. Dziękuję, że pan przyszedł.
– Miło mi – skłamałem.
Szybko spojrzał najpierw przed siebie, w głąb hali, a następnie w górę, jakby mu miało stamtąd coś spaść na głowę.
Ostrożnie uścisnąłem jego dłoń, uznając, że nie muszę się przedstawiać. Była duża, miękka i wilgotna. Postanowiłem mówić jak najmniej i oddać mu głos, żeby wreszcie wykrztusił z siebie, o co chodzi. W milczeniu złączyłem przed nosem palce i spojrzałem pytająco. Jeszcze raz obrzucił salę i sufit badawczym wzrokiem.
– Muszę z panem pomówić o ważnej sprawie – zaczął. – Bardzo chciałem pana poznać, bo pan napisał taką książkę. Nie tę ostatnią, której tytułu nawet nie pamiętam, zresztą zostawiłem ją na stoliku, potem sobie odbiorę.
Sięgnąłem do plecaka i podałem mu egzemplarz z wielkim kleksem na stronie tytułowej. Niczego nie wpisałem. Jak gówno, to gówno.
– Ano dziękuję. Ale nie o tej chciałem porozmawiać. Tamta jest sprzed paru lat i nazywa się Wróżda – ciągnął. – Pamięta pan? Głupoty gadam, jasne, że pan pamięta. Trudno, żeby autor nie pamiętał własnych książek. No więc przeczytałem ją i o niej chciałem pomówić. A właściwie nie o niej, tylko o czymś, co mi przyszło do głowy, jak ją skończyłem. Wie pan, o czym mówię?
Zgodnie z prawdą zaprzeczyłem i milczałem nadal. Nie mam zaufania do ludzi, którzy zaczynają zdanie od „no więc”. Chwilę znów mnie lustrował, szybkim spojrzeniem omiótł salę oraz sufit i nagle spytał:
– Po co pan ją napisał?
Gdyby ktoś mnie teraz obserwował, z pewnością powiedziałby: „Szczęsny z zaskoczenia zamrugał oczami”. Po co napisałem książkę? Pytanie brzmiało absurdalnie i zarazem fundamentalnie i nie wiedziałem, co odpowiedzieć. To tak, jakby mnie ktoś spytał, dlaczego żyję.
– Nikt nie pyta piekarza, po co piecze chleb – odparłem chłodno.
Pokręcił głową i ściągnął wargi na znak, że nie przyjmuje takiej odpowiedzi. Kilka sekund dobierał słowa, by wreszcie odpowiedzieć:
– Rzecz nie w samym chlebie, tylko w recepturze.
Teraz ja potrzebowałem kilku sekund.
– Przepraszam, pan coś sugeruje? Oskarża mnie pan o plagiat?
– Ależ skąd! – zaperzył się.
– Pan wybaczy, ale ta rozmowa zaczyna się zbliżać do sytuacji zwanej insynuacją i naruszaniem dobrego imienia. Czy mogę włączyć nagrywanie?
Żeby nie myślał, że żartuję, wyjąłem komórkę i zacząłem pukać palcem w ekran.
Szybko poklepał mnie po wierzchu dłoni.
– Niech pan da spokój, o nic pana nie oskarżam. Przeciwnie, chcę panu pogratulować. Opisał pan moją historię i należy się panu nagroda. I właśnie w tej sprawie tu jestem. A nagrywanie może pan włączyć. Wszystko jedno.
Nie włączyłem. Na razie cała sytuacja przebiegała zagadkowo. To, co na targach książki zwykle stanowi punkt kulminacyjny, czyli podpisywanie książek, mój tajemniczy rozmówca skwitował mianem „gówna” i dodał, że mu wszystko jedno, natomiast szczególną wagę przywiązywał do niewidzialnych tworów w głębi hali i na suficie. A teraz jeszcze zagarnął jedną z moich fabuł, twierdząc, że to jego historia. Bezczelność, ale ciekawa.
– Pan raczy żartować – odparłem, starając się zachować spokój. – W ogóle się nie znamy, pierwszy raz widzę pana na oczy, a tamtą historię wymyśliłem dawno temu, nie mając pojęcia o pańskim istnieniu. Skąd, u diabła, miałbym znać pańskie życie? Owszem, pisarze szczycą się wyjątkową wyobraźnią, ale bez przesady. Nie jesteśmy demonami. Już pomijam drobny fakt, że taka sugestia mnie obraża. A który konkretnie fragment tak pana poruszył?
Słuchał trochę nieuważnie, patrząc w jakiś punkt nad moim lewym ramieniem. Odniosłem wrażenie, że ożywił się tylko dwukrotnie, przy słowach „diabeł” i „demony”. Uniósł brwi i natychmiast wykonał swoje ulubione spojrzenie w głąb sali i na sufit. Kiedy skończyłem i zagłębiłem się w błotnisty fotel, celując w gościa wystudiowanym ruchem złączonych palców dłoni, żachnął się energicznie.
– Nie, nie, cholerka, przepraszam, źle zacząłem. Dajmy spokój tamtej książce, nieważne. Widzi pan, ja na literaturze się nie znam. Nie mam pojęcia, jak to jest być pisarzem i co się dzieje w głowie takiego człowieka, kiedy siada do komputera i spisuje swoje fantazje. Szczerze mówiąc, w ogóle nie lubię czytać. Tę Wróżdę przeczytałem tylko dlatego, że ktoś zostawił ją u mnie w domu. Wie pan, zima, długie, samotne wieczory, kominek, cicha muzyka, płatki śniegu za oknem, sytuacja czytelnicza par excellence. Wziąłem do ręki i zacząłem czytać. I zgłupiałem. Opisał pan moją historię. Nie chodzi o żaden plagiat. Jeśli już, to raczej o geniusz. No właśnie, geniusz. To nie żadne oskarżenie, tylko komplement. Bo chyba o to wam chodzi w tym waszym pisaniu, co nie?
Tu mnie miał. Jeśli podczas spotkań autorskich kleciłem odpowiedź na pytania o powód pisania, właśnie tak ona mniej więcej brzmiała: piszę, żeby czytelnicy odnaleźli się w moich książkach, żeby losy moich bohaterów stały się ich losami. Historie, które nam się przydarzają, mogą być bardzo różne, ale są podobne. Wszyscy jesteśmy ludźmi, wszyscy stawiamy sobie pytania o sens życia i znaczenie zdarzeń, które nas dotykają. Nikt nie zna odpowiedzi, ale pisarz udaje, że ją zna. Im lepiej udaje, tym lepsza książka mu wychodzi. Mój dziwny rozmówca miał rację: powinienem być raczej dumny niż urażony. Nadal jednak nie rozumiałem, do czego zmierza. Bo przecież nie chodziło o fanowski podziw. Pamiętacie, dedykacja to gówno. Zatem?
– W porządku, panie Świątek, dziękuję za piękny czytelniczy komplement. Ale jak mawiał mój dowódca w wojsku, „do brzegu, żołnierzu”. Po co to spotkanie?
Upił z papierowego kubka łyk ostygłej kawy, oblizał wargi i przetarł dłonią twarz. Zanim się odezwał, raz jeszcze szybko przebiegł wzrokiem salę oraz sufit.
– Już mówię, ale niech pan najpierw obieca, że wysłucha mnie do końca. I proszę pamiętać, nie jestem żadnym wariatem ani naciągaczem. Jestem biznesmenem. Produkcja wędlin, w kraju i na eksport. Na pewno pan widział reklamy w telewizji albo dostawczaki z napisem „Wędliny Świątek”. To właśnie ja.
Dopiero teraz skojarzyłem. Telewizji nie oglądam, trudno jednak było przegapić na polskich drogach półciężarówki z logo firmy wędliniarskiej. Hasło wręcz wymuszało odruchowe dodawanie w myślach: „Wędliny Świątek Piątek”. Ja wolałem: „Wędliny ze świniątek”.
– Ach, Wędliny Świątek, kojarzę.
– Właśnie! – ucieszył się. – No więc nie jestem wariatem, nic z tych rzeczy. Zgoda?
Skinąłem głową i strzałką z palców wycelowałem w jego twarz.
– Do brzegu.
Westchnął.
– W porządku, już mówię. Chciałbym panu podarować dom.
Tak, zgadliście. Po raz drugi zamrugałem oczami z zaskoczenia. Byłem przygotowany na różne ewentualności, tej jednak nie przewidziałem. Wyobraźnia pisarza ma swoje ograniczenia. Fałszywa skromność podpowiada – czasem głupio – że nie wolno się tak wysoko cenić i należy starannie oddzielać fakty od mrzonek. Jasne, czytelnicy wyrażają swoje zachwyty i tuczą pisarskie ego, byłoby jednak grubą przesadą oczekiwać, że z tego powodu zaczną oddawać autorowi, co mają najcenniejszego. Jednakże fajnie byłoby dostać dom. Może jeszcze na odludziu, cichy i dyskretny, ale z wygodami. Dom pracy twórczej, jak to pięknie brzmi!
– Jednak pan zwariował – stwierdziłem, by zyskać na czasie.
Potrzebowałem chwili na ochłonięcie. Teraz ja gapiłem się na salę i sufit. Szukałem potwierdzenia moich ponurych podejrzeń, że ta rozmowa wcale się nie odbywa i że po prostu zbyt głęboko zatopiłem się w odmętach perwersyjnej imaginacji. Dziesięć metrów od nas w kąciku dla książkowych milusińskich grupka dzieciaków baraszkowała z monstrualnym jednorożcem, który magiczną różdżką dotykał ich i zamieniał w zwierzątka, zgrabnym ruchem nakładając na głowy pluszowe maski. Radosnych pisków i krzyków było co niemiara. Dzieci tłoczyły się i podstawiały główki, a przebieraniec pykał w nie kijkiem w pozłotce i nakładał czapki z uszami, nosami i zębami. Pyk i zajączek, pyk i piesek, pyk i miś. W pewnym momencie jednorożec znieruchomiał, wbił we mnie tępy, plastikowy wzrok i kłapnął szczęką. Wzdrygnąłem się. Czyżby mnie znał? Może to jeszcze jeden wielbiciel Wróżdy, który za chwilę pyknie mnie w główkę i dostanę czapeczkę z rogami. Będę jeleniem. Jak na zawołanie, jednorożec wyjął z worka czapkę z brązowymi różkami i ruszył w moją stronę. Pokazałem mu fucka i natychmiast zawrócił. Jakaś zdrowsza część mnie podpowiadała rozsądnie, by nie brnąć w ten absurd i natychmiast stąd wyjść, inna zaś ulegała sugestywnemu spojrzeniu jednorożca. Co ci zależy wysłuchać wędliniarza do końca? Słuchanie nic nie kosztuje. Podobnie jak marzenie o odludnym domku do pisania, dudniące pod czaszką każdego literata. Bo że dom jest na odludziu, byłem pewien, inaczej by mi go nie proponował. O ile naprawdę istnieje.
– Nie słucha mnie pan. Szkoda. Po tym, co pan napisał we Wróżdzie, spodziewałem się więcej. Jak mówiłem, nie mam pojęcia o waszym fachu, produkuję i sprzedaję wędliny, i tylko na tym się znam. Przyszedłem do pana z propozycją, bo pańska książka dała mi do myślenia. Jak widzę, źle pana oceniłem. Właściwie – wzruszył ramionami – może to faktycznie plagiat.
– Proszę się liczyć ze słowami – powiedziałem i chciałem coś dodać o psycholach, z jakimi pisarze mają do czynienia na spotkaniach z czytelnikami, kiedy zadzwoniła moja komórka.
– Kochanie, kiedy wrócisz? Na którą ma być obiad?
Głos żony wydawał się radosny, jakby już była o krok ode mnie i cieszyła ją myśl o domu na wsi. Za darmo. Spojrzałem na zegarek. Wpół do trzeciej i ani śladu sygnału od kolegi po fachu, który miał się odezwać godzinę temu. Od filmowców również, ale o tym wiedziałem już wcześniej. Najwyraźniej nie wszyscy byli skłonni oddawać mi to, co mają najcenniejszego. Dobrze, że chociaż ten rzeźnik się trafił.
– Koło czwartej. Ale nie spiesz się. Coś ci kupić?
– Tak! – wykrzyknęła z piskiem jak nastolatka. – Ognisty romans z thrillerem w tle. I z pozytywnym zakończeniem. Wiesz, żyli długo i szczęśliwie, pieprząc się jak króliki…
– Skarbie…
– Nie udawaj, że byś nie chciał! – zaśmiała się perliście. – Na pewno znajdziesz. Ruszaj na poszukiwania. Koncentruj się na różowych okładkach z kobietami w czarnej skórzanej bieliźnie. O czwartej. Pa-a!
Zanim się rozłączyła, usłyszałem ciche mlaśnięcie. Pewnie pies, który lubił wtrącać się do rozmów telefonicznych.
Chwilę wpatrywałem się w wygaszony ekran smartfona, delektując się błogim dotknięciem normalności. Wygodny apartament w centrum, żona, domowy obiad, suka Klara wdrapująca się na kolana, co przy jej trzydziestu kilogramach stanowiło wyzwanie. Czego mi więcej trzeba?
Wygrzebałem się z przepastnego fotela.
– No tośmy porozmawiali. Dziękuję za dobre chęci, niemniej pozwoli pan, że nie skorzystam. Dom już mam, drugiego nie potrzebuję, a rachunki płacę regularnie. Życzę udanych wędlin. Do widzenia!
Zgarnąłem z podłogi plecak i odwróciłem się tyłem do rozmówcy, by uniknąć jego wzroku. I wtedy stanąłem oko w oko z jednorożcem. Kręcił wypchanym pyskiem i prychał z dezaprobatą. Wiem, jak to brzmi, ale pozwólcie mi na odrobinę literackiej wyobraźni. Gość przebrany za nieistniejące zwierzę może mnie rozpoznał, a może wybrał przypadkowo, dość, że stał przede mną i parskał jak koń. Miałem ochotę zapytać, o co chodzi, ale w porę dostrzegłem potencjalne konsekwencje. To Świątek miał być stuknięty, nie ja. Plastikowe oczy idiotycznego monstrum śledziły mnie z pogardliwą uwagą. Widocznie temu, kto je przyszywał, omsknęła się ręka. Na łeb jednorożec wcisnął czapeczkę z jednym rogiem. Wzruszyłem ramionami i chciałem odejść.
Czyjaś ręka złapała mnie za łokieć.
– Niech pan posłucha – powiedział szybko Świątek, ciągnąc mnie z powrotem na fotel. – To dobra propozycja, zapewniam. Proszę mnie wysłuchać do końca. Co panu zależy, przecież nic pan nie traci. A może wiele zyskać. Bardzo proszę! – powiedział z błyskiem w oku, przypominając raczej hazardzistę niż wariata.
Jednorożec zrobił krok w moją stronę i rozwartym pyskiem starej kozy zasłaniał mi połowę sali. Niemal poczułem smród jego zwierzęcego oddechu. Robiło się coraz mniej komfortowo. Odepchnąłem Świątka.
– Niech mi pan da spokój! Proszę poszukać sobie innego jelenia. Albo jednorożca – prychnąłem. – Do widzenia!
Bezceremonialnie odepchnąłem jednorożca, który zatoczył się na grupkę dzieci, a ze środka doleciało mnie głuche „kurwa!”. Jakiś malec przebrany za gryzonia z żółtymi zębami ugryzł jednorożca w zad. Głuchy odgłos ze środka powtórzył się. Szybko wyszedłem z kawiarenki. Parłem środkową alejką, rozpychając się między zwiedzającymi, starszy pan warknął coś o chamach, dziewczyna krzyknęła „auć!” i obrzuciła mnie pełnym wyrzutu wzrokiem. Nie obchodziło mnie to. Rozdrażniony i zmęczony dotarłem w końcu do wyjścia na parking.
Czułem niepokój. Dom na wsi, za darmo, do pisania – strzał był piekielnie celny. W punkt. Może to najbardziej bolało w całej tej sytuacji. Jakby ktoś odlał się na grób moich najskrytszych marzeń. Wzbierała we mnie złość.
– Hej, wyluzuj, gościu! – krzyknął młody człowiek, trącony moim plecakiem.
Nie odwracając się, pokazałem mu fucka.
– Zachowuj się, papciu – powiedział. – To nie stajnia.
Odwróciłem się.
– Nie? – pokazałem na jednorożca. – To co tu robią te szkapy?
Roześmiał się i wyciągnął do mnie rękę.
– Okej, jeden zero dla pana. Wiktor Szczęsny, prawda? Przepraszam, w pierwszej chwili nie poznałem. Co pana tak zdenerwowało?
Ha, czyli wyglądam na zdenerwowanego. Dlaczego właściwie? Dlatego że jakiś stuknięty facet zaoferował mi spełnienie marzeń? Że chcąc nie chcąc, znalazłem się w idiotycznej parodii bajki o rybaku i złotej rybce, z pisarzem w roli rybaka i rzeźnikiem w roli złotej rybki?
Tymczasem młody człowiek z uśmiechem wyciągnął i podał mi Gertrudę.
– Pozwoli pan, że skorzystam z okazji.
Machinalnie wziąłem książkę i przepchnąłem się do ściany. Na pudle wydawnictwa Pusty Dom położyłem Gertrudę i napisałem młodemu człowiekowi pierwsze, co mi przyszło do głowy: „Głównemu stajennemu książkowej stadniny, z serdecznymi parsknięciami, nieszczęsny Wiktor Szczęsny”.
Podziękował z promiennym uśmiechem i odszedł.
Chciałem jak najszybciej opuścić duszny i zatłoczony pawilon, ale niełatwo było przecisnąć się przez zwartą masę ludzi. W dodatku pod ścianami stali naganiacze, wciskający gościom ulotki, i jeszcze zwężali i tak ciasne przejście. Z irytacją odpychałem od siebie wyciągnięte ręce. Jedna nie ustąpiła. Dobiłem do sztywnego jak szlaban ramienia.
– Proszę mnie przepuścić! – warknąłem ostro do mężczyzny w ciemnozielonej bluzie i czarnym kapturze, spuszczonym nisko na oczy.
Zignorował mnie. W zaciśniętej dłoni trzymał kolorową ulotkę. Tylko jedną.
Nie mogąc go ominąć, wyrwałem świstek spomiędzy jego palców i uwolniony pobiegłem dalej. W hali wejściowej zrobiło się luźniej. Odetchnąłem z ulgą i spojrzałem na ulotkę. „Agroturystyka z przygodami! Tydzień w wiejskim domu odmieni życie twoje i twoich bliskich! Skorzystaj z jedynej, niepowtarzalnej okazji! Podborze zaprasza!”. Obok napisu widniała fotografia wiejskiego domu ukrytego wśród drzew, z podwórzem i budynkami gospodarczymi. Dom jak dom, żadna rewelacja. Na odwrocie znalazłem rysunki reklamowe: puszka z czekoladą i coś żółtego o wrzecionowatym kształcie, przypominającego baton w złotej zawijce.
Spojrzałem za siebie – mężczyzny w zielonej bluzie już nie było. Wyrzuciłem ulotkę do kosza.
Do domu jechałem przez niemal godzinę, brnąc przez centrum miasta, zatłoczone nie mniej niż alejki na targach książki. Klnąc na czym świat stoi, oplułem sobie brodę i sięgnąłem do kieszeni po chusteczkę. Zamiast niej wyciągnąłem kartonik z zapisanym numerem telefonu. Bez nazwiska, bez niczego, gołe dziewięć cyfr. Wręczył mi go Stefan Świątek na odchodne. Przez chwilę wahałem się, czy nie wyrzucić śmiecia przez okno, w końcu wepchnąłem kartonik do schowka przed siedzeniem pasażera.
Przy wjeździe na osiedlowy parking omal nie zderzyłem się z wielkim jak czarna stodoła SUV-em i pokazałem kierowcy środkowy palec. Młodzieniec z wystającą szczęką i w słonecznych okularach (dzień był pochmurny i szary jak pluszowe obicie fotela w targowej kawiarence), zamiast wysiąść i mi przypierdolić, odwrócił głowę i z impetem odjechał. Popatrzyłem za nim z satysfakcją, a tymczasem automatyczna brama parkingu zdążyła się zamknąć. Nacisnąłem pilota. Nie zadziałał. Zadzwoniłem po ochroniarza, który pilnował całego kwartału.
Kuternoga przyczłapał z obrażoną miną i użył swojego pilota. Brama się otworzyła. Wyciągnąłem otwartą dłoń z zepsutym pilotem.
– Zepsuty – zauważyłem inteligentnie.
– Pan podejdzie, wymienię panu.
Wjechałem na swoje miejsce parkingowe i poszedłem do stróżówki. W małym, przyciemnionym pomieszczeniu śmierdziało papierosami i piwem. Nad brudnym biurkiem wisiało sześć monitorów, przekazujących obraz z kamer osiedlowego monitoringu. Pięć z nich filmowało poszczególne sektory podwórza oraz bramę wjazdową, szósty był wygaszony.
Ochroniarz, wyglądem przypominający raczej pensjonariusza w ośrodku Pogodna Jesień niż dzielnego stróża, kulejąc, poszedł na zaplecze. Po chwili wrócił i wręczył mi nowego pilota. Skierowałem go na bramę i wcisnąłem guzik. Ruszyła. Wcisnąłem drugi raz i brama się zatrzymała. Wcisnąłem po raz trzeci i zamknęła się z powrotem.
– W porządku, dziękuję.
Machnął ręką.
– Nie ma sprawy. Ten stary dam do naprawy, będzie dla innych.
Skinąłem głową i pokazałem na ekrany.
– Fajnie pan tu ma. Można oglądać sześć filmów naraz. To znaczy pięć – pokazałem palcem na wygaszony ekran. – Ta kamera nie działa?
– Działa, tylko nie zawsze. Włączam ją, jak się coś dzieje. Na dronie lata – dodał wyjaśniająco.
Klawisze były podwójne, czerwony oraz srebrny, i ponumerowane od 1 do 6. Domyśliłem się, że pierwszy jest do nagrywania, drugi do odtwarzania. Wyciągnąłem palec i nacisnąłem srebrny, obok szóstki.
Mogłem tego nie robić. W życiu czekamy na wielkie wydarzenie, które zasadniczo odmieni nasz los, zapominając, że zmiany zachodzą niepostrzeżenie i wskutek drobiazgów. Co jakiś czas ulegamy pokusie chwili i podejmujemy decyzje na zasadzie: a co mi tam, niech się dzieje, co chce. I się dzieje, raz lepiej, raz gorzej. Podkusiło mnie, by nacisnąć srebrny klawisz numer 6, i do końca moich dni mogę się zastanawiać, co by było, gdybym go nie nacisnął. A i tak się nie dowiem. Wtedy byłoby to już czyjeś inne życie. Mogłem tego jednak nie robić. Wtedy prawdopodobnie nie wydarzyłaby się żadna z rzeczy, które później na mnie spadły. I nigdy nie dowiem się, kim byłbym dzisiaj bez przyjęcia oferty Stefana Świątka, biznesmena od wędlin.
Najpierw obraz wydawał się nieruchomy. Obejmował pierwsze dwa piętra i połowę trzeciego, na którym mieściło się również moje mieszkanie. Widziałem wąski pasek okna w kuchni i w sypialni. Potem kamera drgnęła i powoli uniosła się wyżej. Ona stała w głębi kuchni, oparta o lodówkę, jego obie dłonie spoczywały na jej pośladkach. Całowali się namiętnie. Odepchnęła go i wyszła do przedpokoju, on za nią. Półmrok, ledwie widoczne sylwetki. Ona wróciła do kuchni, on wbiegł, objął ją od tyłu, chwycił za piersi i pocałował w szyję. Na moment podniósł głowę i wtedy zobaczyłem jego szczupłą twarz, wystającą szczękę i ciemne okulary wsunięte w krótkie włosy nad czołem. Facet z czarnego SUV-a, którego przed chwilą minąłem w bramie.
Zrozumiałem, dlaczego nie zareagował na mojego fucka.
Wcisnąłem pauzę. Ochroniarz przyglądał mi się z zaciekawieniem. Wyraz jego twarzy świadczył o wiedzy, której szczegółów nie musiałem zgadywać. Huczało mi w głowie. „Kochanie, kiedy wrócisz?”. Chodziło o to, kiedy on ma wyjść.
– Od jak dawna to trwa? – spytałem zduszonym głosem.
Nie odpowiedział.
– Spokojnie, panuję nad sobą – dodałem. – Proszę mi powiedzieć.
– Z pół roku – odparł po chwili. – Dwa razy w tygodniu, poniedziałki i środy, kiedy pan zostaje dłużej w pracy. Ale jakby co…
– Jasne. Dziękuję.
– Nie wiem, czy jest za co.
W poniedziałki i środy mam zebrania kółka literackiego. Aha, bo nie mówiłem, że jestem również polonistą w liceum. Taka ironia losu, prosimy o nieskładanie kondolencji.
Zwykle wracałem do domu około dziewiętnastej, żona wtedy jechała na siłownię. Nagle doznałem olśnienia. Przypomniałem sobie, skąd znam tego mężczyznę. Widziałem go na zdjęciu ze strefy kobiet, w luźnych spodniach do ćwiczeń i podkoszulku bez ramion, prowadzącego jakieś zajęcia grupowe, w których uczestniczyła również moja żona. Wrzuciła je na Instagram. Potem zaczęła chodzić na zajęcia indywidualne, bo „są bardziej wydajne”. No są, nie da się ukryć.
Powietrze ze mnie uszło. Żona zdradza mnie ze swoim trenerem personalnym.
– Może mi pan dać kopię tego filmu?
Zdecydowanie pokręcił głową.
– Panie, to nie jest materiał dowodowy do sądu rodzinnego, tylko monitoring budynku.
Chciałem wytłumaczyć, że nie mam zamiaru robić żadnych głupstw, a filmu potrzebuję dla siebie, ale zdawałem sobie sprawę z własnej niskiej wiarygodności w tym momencie. Mąż, który właśnie się dowiedział o zdradzie żony, przez jakiś czas nie wie, co mówi i robi, i żadne obietnice nic tu nie pomogą. Jest nieobliczalny jak nastolatek na kwasie.
Pokiwałem głową, że nie będę robił głupstw. Musiałem jednak nietęgo wyglądać, bo stróż spytał:
– Ale trzyma się pan? Nie będzie jakiegoś syfu, co?
No, syf to już jest, i to niemały, pomyślałem, ale zachowałem tę błyskotliwą uwagę dla siebie. Jeszcze raz podziękowałem za okazane zaufanie i wyszedłem ze stróżówki. Powlokłem się do samochodu. Usiadłem za kierownicą ciężko, jakby mój tyłek był z ołowiu, i oparłem łokcie na kierownicy. W górze na trzecim piętrze świeciło się. W kuchni. Czekała na mnie z obiadem. „Jesteś, kochanie. Już podaję. Może przygrzeję tę zupę, bo trochę ostygła. Deser chcesz teraz czy po drzemce? Jak ci poszło, było trochę ludzi?”. I całusek, kurwa mać, w czółko.
Nagle dotarła do mnie cała powaga sytuacji. Moje małżeństwo właśnie się posypało. Nie mieliśmy dzieci i miłość była wszystkim, co nas łączyło. Pięknie brzmi, prawda? A teraz ta miłość nagle pierdolnęła jak gaz w starym domu i pod czaszką dudni mi huk walących się ścian. Zdrada. Ona sypia z innym. Najdurniejszy i najbardziej uporczywy wątek literacki przestał być fikcją, stał się rzeczywistością. Jakiś wyższy, wszechwiedzący narrator zakpił ze mnie i ubrał w rolę rogatego męża, wyposażając w zazdrość i głupotę, z których dotychczas wyłącznie kpiłem. Każdy człowiek jest wolny i może robić, na co ma ochotę. Ludzie są ze sobą, jak długo tego chcą. Kiedy kończy się miłość, najlepiej odbyć szczerą, otwartą rozmowę i rozstać się jak cywilizowani ludzie. Takie rzeczy opisywałem w swoich książkach.
Gówno prawda.
I co, mam teraz iść na górę? Odbyć „szczerą rozmowę”, czyli napierdalać się emocjami? A może powinienem udawać, że o niczym nie wiem? Polacy, nic się nie stało. Jak długo? I po co? Co w ten sposób osiągnę?
Ochroniarz stał w progu swojej stróżówki i przyglądał mi się z uwagą. Pewnie wydawało mu się, że mnie pilnuje. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdybym wykręcił jakiś numer. Na przykład wyjął giwerę z bagażnika i rzucił się biegiem do klatki schodowej, przeładowując po drodze. Albo pociągnął węża od rury wydechowej do kabiny i malowniczo się udusił tuż pod oknem niewiernej małżonki. Ja miałbym spokój, a on dalszy ciąg historii z kamerki, do opowiadania wnukom.
O mój skołowany mózg zaczepiła się fraza „gaz w starym domu” i już została. Stary dom. Do pisania.
Sięgnąłem do schowka i wyjąłem kartonik z numerem telefonu. Facet odebrał po trzecim dzwonku.
– To ja. Jest pan tam jeszcze?
– Właśnie miałem wyjeżdżać. Namyślił się pan?
– A oferta nadal aktualna?
Przytaknął z krótkim rechotem. Odniosłem wrażenie, że czekał na ten telefon.
– Będę tu jeszcze z pół godziny – powiedział i się rozłączył.
Miał mnie w garści.
Spakowałem komórkę, karty kredytowe i klucze od mieszkania do płóciennej torby z logo mojego wydawnictwa i wysiadłem. Zamknąłem samochód, dorzuciłem kluczyki i zawiązałem ucha torby na węzeł. Wróciłem do stróżówki i torbę wręczyłem ochroniarzowi.
– Proszę to dla mnie przechować. A tu jest pilot, nie będzie mi już potrzebny.
Wziął torbę ostrożnie, jakby trzymał uzbrojoną bombę. Przyjrzał mi się spod przymrużonych powiek.
– A wie pan chociaż, na jak długo?
Pokręciłem głową. Wciąż coś mu się w moim wyglądzie nie podobało, bo nie omieszkał rzucić:
– Tylko niech pan nie robi głupstw. Szkoda życia.
Skinąłem głową.
Jasne. Będę robił tylko mądre rzeczy. Żeby nie zmarnować życia. Inni mogą sobie marnować do woli, ale ja nie. Przecież jestem pisarzem i spoczywa na mnie odpowiedzialność za życie, własne i innych, które jest najwyższą wartością, bla, bla, bla. Walcie się wszyscy.
Z moim nieodłącznym plecakiem na ramieniu wyszedłem za ogrodzenie osiedla i ruszyłem piechotą ku głównej drodze, żeby złapać taksówkę. Tylko raz się obejrzałem na trzecie piętro. Nie stała w oknie.
Stefan Świątek czekał na mnie przy samochodzie na rozległym jak lotnisko parkingu przed halą targową. Impreza powoli wygasała. Z wyjścia wylewała się rzeka ludzi, do środka nie wchodził prawie nikt. Pomachałem znajomej autorce kryminałów. Poznałem ją po kwiecistej sukni i czerwonych wargach, zajmujących pół twarzy. Zaintrygowana odprowadziła mnie wzrokiem aż do drzwi nowiutkiego czarnego SUV-a o rozmiarach stodoły, który stał na czterech miejscach parkingowych i wyglądał jak transatlantyk między kutrami rybackimi.
– Jednak pragmatyzm życiowy wziął górę – przywitał mnie Świątek ze znaną mi już delikatnością.
– Czyżby? – odparłem. – Jedźmy.
– Dokąd?
– Tam, gdzie chciał mnie pan zabrać.
Mój nietypowy wielbiciel patrzył na mnie z pomieszaniem ciekawości i rozbawienia. Nie miałem ochoty wdawać się w szczegóły, więc tylko machnąłem ręką i wgramoliłem się na siedzenie przypominające fotel lotniczy. Za mną rozpościerała się jeszcze trzyosobowa kanapa. Oczywiście wszystko obite elegancką skórą. On usiadł obok i dopiero wtedy się zorientowałem, że ma kierowcę. Bąknąłem „dzień dobry” i zagryzłem wargi.
Zauważył moją konsternację i zaproponował:
– Przesiądźmy się do tyłu, dobrze?
Kciukiem wskazał kierowcę i przelazł do tyłu. Poczułem się jak podejrzany, który teraz będzie musiał swojemu adwokatowi opowiedzieć wszystko, najlepiej od początku, nie pomijając niczego. Przecisnąłem się między fotelami i zapadłem w miękką kanapę jak dwie godziny wcześniej w fotelu targowej kawiarenki. Rzeczy się nieuchronnie rymują.
– Ten karawan to na zamówienie? – spytałem, klepiąc skórzane obicie. Chciałem odwlec moment zeznań.
Roześmiał się krótko i chrapliwie. Szala nieuchronnie przechylała się na jego korzyść.
– Spodziewałem się dowcipu o przedłużeniu fallusa, ale niech będzie karawan. Każdemu według potrzeb.
– Nie potrzebuję karawanu – zaprotestowałem.
– Och, z pewnością – odparł dwuznacznie Świątek i sięgnął do schowka w fotelu. – Czegoś pan jednak potrzebuje.
W jego ręku pojawiła się płaska butelka wypełniona miodowym płynem oraz dwa kieliszki, o dziwo szklane.
Uniosłem dłoń w dobrze wystudiowanym geście.
– Dziękuję, nie piję alkoholu.
– Nie? To co z pana za pisarz! Wielcy mówią, że najlepszy atrament to ten czterdziestoprocentowy. Chyba że – zrobił pauzę – swoją cysternę już pan wypił.
– Zgoda, umówmy się, że swoje wypiłem, i zamknijmy temat. Wolałbym porozmawiać o pańskiej propozycji.
Denerwowały mnie poufałości Świątka, jego rosnąca pewność siebie, że już mnie ma w kieszeni, i przekonanie, że wszystko wie o pisarzach, chociaż z książek przeczytał tylko jedną, akurat moją, i w dodatku uznał za swoją. Wszystko w nim mnie denerwowało. Niekonwencjonalny czytelnik. Tymczasem zdawałem się na jego łaskę i jechałem nie wiadomo dokąd, siedząc w nie wiadomo czym i słuchając insynuacji. Jasne, piłem, tak jak wszyscy, i co z tego? Przestałem, bo alkohol zaczął mi szkodzić (czytaj: wpadłem w uzależnienie) i po sensownej terapii odstawiłem picie. Od tego czasu żyłem nowym, lepszym życiem, zacząłem pisać, odniosłem (niewielki) sukces, ustatkowałem się i – jak mówią rezydenci alkoholowego uniwersum – wróciłem z dalekiej podróży. Znowu było dobrze – do dzisiaj.
Szok po odkryciu zdrady żony i ucieczce spod okien własnego mieszkania powoli ustępował. Zaczynałem rozumieć moją mocno beznadziejną sytuację. W mieszkaniu zostawiłem wszystko, łącznie z ubraniem i całą dokumentacją życia zawodowego, czyli tym czymś, z czego ktoś w przyszłości mógłby napisać moją biografię. Wiem, kręcicie głową z niesmakiem, ale tak wyglądają bezwstydne pragnienia pisarzy i pisarek, kiedy już zaistnieją: mieć swoją biografię. Zapisać się w historii literatury nie tylko jako podmiot, ale też przedmiot.
Dobra, nieważne.
Ważne, że byłem goły, bezradny i nie miałem czasu. To wszystko stało się tak nagle i jakoś, bo ja wiem, bezwiednie. Jakbym wyskoczył z samolotu, nie sprawdziwszy, czy mam spadochron. Ziemia zbliżała się nieubłaganie, a ja mogłem liczyć jedynie na dobrą wolę dopiero co poznanego faceta, który z podejrzanych powodów postanowił podarować mi swój spadochron. Czyli nowy dom. I którego w myślach wciąż nazywałem wariatem. Powodzenia. Nie ma to jak rozsądny plan na życie. Miałem nadzieję, że się zrealizuje przed zetknięciem z ziemią.
Nieważne.
Ważne, że dokądś jechaliśmy. Czarny potwór, w którego trzewiach siedziałem, wytoczył się na obwodnicę Krakowa i popędził autostradą do Katowic. Kierowca wyprzedzał precyzyjnie i szybko, omijając inne samochody jak zabawki w wesołym miasteczku i mlaskając z satysfakcją po udanym manewrze. Lubił potwora. Ja trochę mniej, występując na tylnej ławce w roli trawionych treści żołądkowych czarnego gada.
– To mój dom rodzinny – zaczął Świątek. – Odziedziczyłem go po rodzicach ze dwadzieścia lat temu. Tak, młodo umarli, nie doczekali nawet mojego sukcesu. Bo trzeba panu wiedzieć, że pochodzę z biednej rodziny i przez całe dzieciństwo słyszałem narzekania rodziców, jak to inni mają, a oni nie. Wiem, wszyscy tak mówią, ale u nas w domu to była jakaś obsesja. Ciągle się mówiło o bogactwie, skarbach, złocie, diamentach, całkiem jakby rodzice byli jakimiś jubilerami. Tymczasem oboje pracowali w wielkiej fabryce na podrzędnych stanowiskach i uprawiali kawałek pola wielkości łaty na dupie spodni. I w kółko o tym złocie. Wiem, że biedny bogatemu zazdrości, a bogaty biednego nie zrozumie. Ludzie lubią się porównywać, ile kto ma i skąd ma. Zwykłe rzeczy. Rodzice jednak mieli regularnego pierdolca, zwłaszcza mama. „Takie pierścionki na palcu miała!”, pomrukiwała, wracając ze sklepu. „Rubin jak gołębie jajo, a złota tyle, że dwie pary obrączek by z tego zrobił!”. Gapiła się przez okno na ciężarówkę jadącą drogą na Sępnię i burczała: „Tamci znowu budują. A skąd na to mają? Wiadomo”. Kiedy indziej krzyczała znad gazety: „Widziałeś, Poldek? W piwnicy pod kamienicą na rynku skarb żydowski znaleźli”, i pukała palcem w gazetową płachtę, jakby chciała wybić w niej dziurę. Byłem mały i nie rozumiałem.
– Czego tu nie rozumieć? – spytałem bez sensu, a w duchu pomyślałem: jak rodzice mieli pierdolca, to co sądzić o synu.
– Dzieci często nie rozumieją dwuznacznych spraw – odparł wymijająco. – Biorą je wprost, wie pan, jeden do jeden. Pojąłem z tego tyle, że jak dorosnę, to muszę być bogaty. I żeby takich głupot nie wygadywać. Bo to trucizna jest, powiem panu. Zresztą właściwie ona ich zabiła.
– W jakim sensie?
– W takim, że ojciec dostał zawału za kierownicą ich starego moskwicza, jak wracali do domu z kościoła w Grodźcu. Samochód zjechał z drogi, dachował i wylądował w rowie kołami do góry. Drzwi się zaklinowały i nie mogli się wydostać. Rów był pełen wody.
Przełknąłem ślinę.
– Utopili się?
Skinął głową i odwrócił się do okna, jakby chciał mi dać czas na wyobrażenie sobie własnych rodziców, walących dłońmi w szybę pod wodą. Ciarki przebiegły mi po plecach. Zacząłem się zastanawiać, czy nie przeszła mi ochota na stary dom w spokojnej okolicy, na skraju wsi. No, ale nie miałem wyboru. Ani czasu. Kontakt z ziemią nieuchronnie się zbliżał.
– Na początku postanowiłem, że tam zamieszkam – mówił dalej Świątek. – Człowiekowi niełatwo się uwolnić od sentymentów. Bo musi pan wiedzieć, że ja cholernie sentymentalny jestem. Wzruszam się po pensjonarsku i byle drobiazg rozpamiętuję jak mucha ciążę. No to chciałem zachować dom rodzinny, trochę na pamiątkę, a trochę żeby karmić swoją melancholię. Wydałem kupę kasy na remont, domek odpicowany, można powiedzieć, jak stróż na Boże Ciało. Nic tylko wprowadzić się i mieszkać sobie w spokoju, w dzień uprawiając ogródek, a wieczorem gapiąc się w okno…
I obcinać sąsiadów, skąd mają pieniądze na nową budowę, pomyślałem, ale tego nie powiedziałem. Mogłoby to przypominać zaglądanie darowanemu koniowi w zęby.
– …Nie było łatwo. Mieszkam daleko, każdy wyjazd tam to wyprawa. Miał pan kiedyś dom? Nie? No to pan nie wie, ile to jest krzątaniny. A co dopiero dwa domy. Czułem się, jakby mnie końmi rozrywano na dwie połówki, jedna tu, druga tam. Bo wie pan, serce się rwało. W końcu to dom rodzinny.
Zamilkł i przyszła chwila na refleksję, co to jest dom rodzinny. Tymczasem czarny gad zjechał z autostrady w Chrzanowie i popędził na południe, wyprzedzając po drodze ciężarówki lekko i płynnie, jak w grze komputerowej. Minęliśmy niewielki las, objechaliśmy rondo i przed nami pojawiła się nowa obwodnica miasta, którego nazwę zna cały świat z powodu dawnego obozu zagłady, zbudowanego tu przez hitlerowców. Myśl o spadochronie ustąpiła innej, o wnikaniu w cudze życie. Chciałbyś na chwilę nim pożyć, z ciekawości, ale nie znasz wysokości stawki i nie widzisz wszystkich kart.
Mój dom rodzinny? Właściwie go nie miałem. Wychowywali mnie dziadkowie, ponieważ matka z ojcem się rozeszli i każde ruszyło w swoją stronę, zapominając o dziecku. Matka co jakiś czas przyjeżdżała do mnie w odwiedziny, jak do chorego w szpitalu albo do więźnia w areszcie, przywoziła jakieś prezenty, których nawet nie pamiętam, i wciskała w dłoń pieniądze, których nie potrzebowałem. Dziadkowie też nie lubili tych wizyt, siedzieli w dużym pokoju przed telewizorem i czekali cierpliwie, kiedy ta matczyna tragifarsa się skończy. Pod wieczór mama całowała mnie w czoło, zapewniała, że bardzo mnie kocha, i przykazywała, że mam być grzeczny. Obiecywała wkrótce znowu przyjechać, na co kiwałem skwapliwie głową, wiedząc, że tego potrzebuje. Ani mnie, ani dziadkom nie było to potrzebne. Wsiadała do samochodu i odjeżdżała. Czasami za kierownicą siedział jakiś mężczyzna, wpadała wtedy na krócej i przepraszała, że już „musi lecieć”. „Leć, latawico”, pomrukiwał dziadek i przygryzał wąsa, w dziadkowych oczach pojawiały się łzy.
– Wytrzymałem pięć lat – ciągnął Stefan Świątek. – Nie dałem rady. Firma się rozrastała, coraz więcej miałem z nią roboty od rana do nocy, całymi tygodniami nie mogłem znaleźć choćby pół dnia, żeby tam pojechać. Żeby tu przyjechać – poprawił się, wskazując palcem przed siebie. – Nie mam sobie nic do zarzucenia, starałem się, jak mogłem. Ale co innego chcieć, a co innego móc. Ganiałem po całej Europie, załatwiając rynki zbytu dla wędlin, a mój dom rodzinny, odnowiony i zapraszający do wytchnienia, stał elegancki i opustoszały jak grobowiec. Bo i po prawdzie był grobowcem, w którym pochowałem… Co? Właściwie nie wiem.
Znowu zamilkł, a ja podziwiałem rozległe łąki i wały przeciwpowodziowe wzdłuż rzeki, nad którą właśnie przejeżdżaliśmy. Pochwycił moje ciekawskie spojrzenie, bo nagle zmienił temat:
– A wie pan, że do tej rzeki Niemcy wrzucali popioły z krematorium?
Nie odpowiedziałem, na taką uwagę nie ma co odpowiedzieć. Dziwna zmiana tematu. A może wcale go nie zmienił, tylko podjął inny wątek? Teraz powinien powiedzieć coś o złocie.
– Normalnie wysypywali ludzkie prochy do wody. Potem na płyciźnie można było znaleźć stopione grudki złota. Wie pan, z zębów.
Jednak wariat. W najlepszym razie lekko stuknięty.
Minęliśmy rzekę i wbiłem wzrok przed siebie, nie reagując na zaczepne spojrzenia Świątka. Chyba pojął niestosowność ostatnich kwestii, bo znowu zamilkł, a potem zaczął się tłumaczyć, co w zasadzie pogorszyło sytuację.
– Przepraszam, ale to taka okolica. Wydawało mi się, że powinien pan wiedzieć. Jak się wyraził jeden mój zagraniczny kontrahent: dziwne miejsce.
Ponieważ nadal się nie odzywałem, w ciszy przemierzaliśmy miasto. Właściwie objeżdżaliśmy je wschodnią obwodnicą, by potem skręcić na południe i znaleźć się w podmiejskiej wsi. Na znaku drogowym widniała nazwa PODBORZE. Ktoś obu literom „O” domalował zęby i rogi. Pomyślałem, że to możemy być my dwaj.
Po dwóch kilometrach czarny potwór, o którym dowiedziałem się, że nazywa się GMC Yukon, skręcił w lewo i potem w prawo, potem znowu w lewo i jeszcze raz w prawo, aż znaleźliśmy się na żwirowej drodze, prowadzącej wprost do lasu. Kierowca zatrzymał samochód przed pomalowanym na zielono, drewnianym ogrodzeniem. Wysiadł i z dostojeństwem lokaja dobył spod marynarki pęk kluczy, poszukał właściwego i otworzył wielgachną kłódkę. Potem z namaszczeniem otwierał szeroką bramę, najpierw jedno skrzydło, potem drugie, jakby kryjące ołtarz. Wjechaliśmy na starannie wyrównane żwirkiem podwórze.
– To tu – powiedział Stefan Świątek. Usłyszałem w jego głosie ulgę, jakby nie całkiem wierzył, że dotrze na miejsce.
Zmierzchało. Dom tonął w półmroku i ledwie widziałem jego zarys. Niebo na zachodzie dogasało w zimnych purpurach i granatach. Wysiadając, sprawdziłem stopą grunt, by się upewnić, że mam jakiś w miarę kontrolowany kontakt z rzeczywistością. Owionął mnie piwniczny chłód październikowego wieczoru. Gdybym powiedział, że czułem się dziwnie, byłoby to niedopowiedzenie miesiąca. Wychodząc przed południem na podpisywanie Gertrudy na krakowskich targach książki, nie przypuszczałem, że jeszcze tego samego dnia, pod wieczór wyląduję na podwórzu obcego domu, w towarzystwie zwariowanego milionera, który chce mi ten dom podarować. Byłem uchodźcą, którego cały dobytek składał się z dżinsowych spodni, wełnianej marynarki i granatowego podkoszulka oraz sportowych skechersów na nogach, a także skórzanego plecaka z zielonym pelikanem i zeszytem do notatek, który zawsze mam ze sobą. Bądźcie czujni, albowiem nie znacie dnia ani godziny.
Podwórze z trzech stron zamknięte było domem, stodołą oraz czymś z surowej cegły, co wyglądało na dawną oborę. Wejście do domu znajdowało się od podwórza i poprzedzał je niewielki ganek, wsparty na dwóch drewnianych kolumienkach. W głębi stała kamienna cembrowina nakryta stylowym daszkiem, do stodoły przyklejona była psia buda, choć psa nie widziałem. Sama stodoła zbudowana została z szerokich, pociągniętych czarnym olejem desek, które wyglądały na nowe. Między nią a murowaną oborą znajdował się szeroki przejazd, wiodący na tyły obejścia. Od południa do ściany domu przylegała duża pergola ze smętnie zwisającymi badylami czegoś brązowego, co wcześniej z pewnością było ozdobne i letnią porą prezentowało się pięknie. Za pergolą znajdował się kwadrat zrytej ziemi, za nim ciągnął się sad z rzadko nasadzonymi, starymi drzewami o reumatycznie powykręcanych konarach. Rozpoznałem dwie jabłonie i śliwę, dalej chyba jeszcze rosła czereśnia, z której zdążyły już opaść liście. Ciemność pełzała między pniami jak czarny dym.
Dom Świątka był ostatni przy drodze do lasu i stał na uboczu. Najbliższy sąsiad mieszkał dobre sto metrów dalej i też w pojedynczym domostwie. Trochę jak dwie wyspy na odludziu. Bardzo mi to odpowiadało, podobnie jak sąsiedztwo lasu.
I jeszcze jedno: dom Świątka do złudzenia przypominał tamten z ulotki.
Tymczasem kierowca, którego imienia nadal nie znałem, otworzył drzwi i Stefan Świątek szarmancko zaprosił mnie do środka.
– Śmiało! – zachęcił z optymizmem przewodnika po muzeum sztuki regionalnej.
Ruszyłem i zatrzymałem się. W jego uprzejmym zaproszeniu wyczuwałem niezdrową skwapliwość, nadgorliwość w nakłanianiu do kroku, który mógł się okazać zgubny. Dudnił tu pogłos drugiego dna. Nadal nie miałem pojęcia, o co chodzi z tą darowizną, i mogłem się zdać jedynie na moją pisarską intuicję, a jak wiadomo z literatury popularnej, intuicji należy słuchać, zwłaszcza wobec braku innych narzędzi poznawczych. W sekwencji dzisiejszych wydarzeń cofnąłem się o jedną pozycję i znowu stałem w otwartych drzwiach samolotu, kołysząc się na piętach i macając się po ramionach i plecach w poszukiwaniu spadochronu. A jeśli go nie ma, to co? Nie skakać? Mamo, tato, poradźcie coś!
Na nic jednak jeremiady. Jak to mówią, mleko się rozlało, kobyłka u płotu, a jeśli się obudzisz, to z ręką w nocniku.
Wszedłem.
W ciemnej sieni uderzyło mnie w nozdrza gęste powietrze. Od dawna nikt tu nie wietrzył i miałem wrażenie, że czuję zapach dojrzałych owoców i wysuszonej w letnim upale trawy. Kierowca pstryknął szeroki klawisz obok wieszaka i włączył światło. Sień miała kamienną podłogę, wejście do pomieszczeń po obu stronach, a na wprost drewniane drzwi, które – jak się domyśliłem – prowadziły na strych.
Słuchajcie, marzenie pisarza o własnym miejscu do pracy wygląda mniej więcej tak, jak to pokazują na filmach. Dom stoi na odludziu, ma ogromne okna, przez które wpada światło ze wszystkich stron, dzieli się na część publiczną i intymną, co odpowiada mniej więcej podziałowi na piętra. Na dole salon z kanapą i fotelami oraz rozległym aneksem kuchennym wyposażonym w barowy kontuar. W przerwach między układaniem zdań pisarze lubią dla relaksu pichcić jakieś jedzonko, którego przepis podejrzeli w internecie, dlatego dobrze wyposażona kuchnia wydaje się nieodzowna. Na parterze konieczny jest jeszcze gabinet do pracy o ścianach wyłożonych książkami oraz łazienka z wielką wanną. Gdzieś z tyłu pomieszczenia gospodarcze, do przechowywania gumowców, grabi, kosiarki, łopat do śniegu i tym podobnych akcesoriów. Ach, no i jeszcze kominek, niezbędny nie tyle do ogrzewania, ile do budowania snobistycznego klimatu. Pisarz siada w fotelu, nalewa sobie bursztynowego alkoholu do szklanki z grubym dnem i z twórczym namysłem wpatruje się w płonące polana. Albo w wiszący naprzeciw niego obraz.
Na piętrze wymarzonego domu pisarza powinny być jeszcze co najmniej dwie sypialnie oraz drugi gabinet. Z okna na górze jest lepszy widok – przydaje się do pewnego typu scen w powieści. Balkon z drewnianą balustradą to oczywistość, o której nie muszę wspominać. Niektórzy mogą chcieć, żeby dom był z drewna, ja niekoniecznie. Wystarczy mi drewno przy kominku i zaimpregnowane belki na stropie. Nawet ozdobne. I oczywiście drewniany taras oraz balkon.
Strych. Miejsce na przeszłość. Pełne starych gratów, które traciły funkcjonalność, ale nie chciały odejść. Kiedy pisarz kompletnie nie ma pomysłu na powieść, wspina się po schodach na strych i grzebie w tym, co było. W historiach, które nie umarły, tylko uległy zahibernowaniu w rzeczach. Przepis jest prosty: wyjmujesz taką rzecz z kartonowego pudła, przystawiasz do piersi w okolicy serca i patrzysz na zachód słońca. Albo wschód. Albo księżyc w pełni. I słuchasz. Wytapia się surowiec do powieści, którą – niestety – napisać już musisz sam.
Piwnica. Powinna być. Tam pisarz schodzi po lęki, bez których nie ma dobrej powieści. Schody do niej strome, wąskie i źle oświetlone, żeby twórca schodził ostrożnie, patrząc pod nogi. Niski strop zmusza do pochylenia głowy, co jest jak najbardziej stosowne wobec ciemnych sił, jakie tu rządzą. Pisarz boi się wszystkiego, na co tu natrafi, i tak powinno być. Kto pisze horrory, powinien mieć mroczną, wilgotną piwnicę.
I ten dom chyba taki jest. Dziwny człowieczek o nazwisku i osobowości wprost ze skansenu, który według własnej opinii nie zna się na literaturze, potrafił stworzyć dekorację pisarskiego marzenia na tyle sugestywną, że naprawdę poczułem się jak u siebie. A nawet, że już tu kiedyś byłem.
Rzuciłem plecak na kanapę i obszedłem rozległy salon, przesuwając palcami po sprzętach, jakbym sprawdzał, czy wszystko stoi na swoim miejscu. I wiecie co? Stało. Nieodparcie kusiła mnie myśl, że stało i czekało na mnie.
– Edziu, zrób nam dobrej, mocnej herbaty – zarządził Stefan Świątek. – A ja pokażę panu resztę domu.
Poprowadził mnie przez sień na drugą stronę budynku. Uchylił drzwi do znajdującego się tam pomieszczenia i niczym agent nieruchomości dyskretnie cofnął się, bym mógł się przekonać na własne oczy, jakież to cudo ma mi do zaoferowania. Stanąłem w progu i wstrzymałem oddech. Pokój miał jakieś sześć na pięć metrów i tylko jedno okno wychodzące na podwórze. Pozostałe ściany w całości zasłonięte były regałami z książkami. Ciemną powałę, ułożoną z wąskich desek, podpierały cztery belki idące w poprzek pokoju. Na środkowej dostrzegłem wyciętą dłutem datę 1895. W jednym z rogów znajdowało się biurko ogromne jak jezioro, z blatem połyskującym jak tafla wody w słoneczne południe, a przy nim stało obite pluszem krzesło z podłokietnikami. W ciemniejszym kącie obok drzwi dwa skórzane fotele klubowe skupiały się wokół stolika, a ustawiona blisko lampa, z żółtym abażurem, uczynnie pochylała się nad nimi. Naprzeciwko wejścia po lewej stronie dalekowzroczny projektant gabinetu umieścił wąską leżankę. U wezgłowia na marzącego o chwili drzemki gospodarza czekała spora poduszka, haftowana w zwierzątka i gwiazdy.
Podszedłem do regałów. Rzut oka wystarczył, by stwierdzić, że książki zostały zakupione hurtowo, za jednym zamachem, w ramach realizacji zamówienia opiewającego na projekt pod tytułem „Gabinet pisarza” i wykonanego przez designerów z firmy Home & Work. Na półkach ciągnęły się arcydzieła literatury, czyli dzieła zebrane od Adama Mickiewicza, Juliusza Słowackiego, przez Elizę Orzeszkową, Henryka Sienkiewicza i Gabrielę Nałkowską, do Czesława Miłosza i Witolda Gombrowicza; od Williama Szekspira i Charlesa Dickensa, przez Fiodora Dostojewskiego i Tomasza Manna, do Ernesta Hemingwaya, Williama Faulknera i Johna Steinbecka. Ku mojemu zdziwieniu dostrzegłem również cykle powieści Agathy Christie, Arthura Conan Doyle’a i długą półkę z książkami Stephena Kinga. Na innej ścianie zgromadzono literaturę filozoficzną, historyczną, psychologiczną i ogólnie humanistyczną. Dostrzegłem Arystotelesa, Platona i Świętego Tomasza z Akwinu z wydawnictwa Antyk, mieniące się kolorami tytuły z Alethei, białą serię „Horyzonty nowoczesności” Universitasu i chyba komplet polskich przekładów Freuda. Do tego ze trzy półki najrozmaitszych słowników i encyklopedii, wśród których dostrzegłem również Leksykon broni palnej. Do podręczników Akademii Policyjnej, zakupionych przeze mnie dzisiaj na targach książki (to naprawdę było dzisiaj?), pasował doskonale.
Trzecią ścianę zajmowała zbieranina różnorakich publikacji i tylko ta część przypominała bibliotekę z prawdziwego zdarzenia, to znaczy taką, z której ktoś korzysta. Książki pochodziły z kilku epok – najstarsza, o mocno zniszczonym grzbiecie, bodaj z połowy XIX wieku – i nosiły ślady użytkowania w postaci naderwanych obwolut, poplamionych grzbietów i solidnie wżartego w nie kurzu, którego nigdy się nie da usunąć. Były tu staroświeckie romanse Heleny Mniszkówny, Józefa Weyssenhoffa i Marii Rodziewiczówny, sztywne jak rycerze w zbrojach powieści historyczne Józefa Ignacego Kraszewskiego i Karola Bunscha, gotyckie awantury Waltera Scotta, biografia Heleny Modrzejewskiej i bogato ilustrowana historia Krakowa. Stała tu również Krótka historia Żydów Szymona Dubnowa i zaraz za nią wielgachny podręcznik szydełkowania i haftu, chyba najbardziej sfatygowany. Wyjąłem go i otworzyłem, na podłogę wypadła pożółkła bibułka z wyrysowanym ołówkiem wzorem. Uniosłem bibułkę pod światło. Rysunek przedstawiał wydłużony prostokąt, przedzielony grubą linią. Górna część przedstawiała regularne drzewo o ściętych konarach, dolna – słońce i liście wyrastające z ziemi.
– To babci – wyjaśnił Świątek. – Na starość dużo haftowała.
– A to – wskazałem na bibułę – zdołała wyhaftować?
Wziął do ręki pożółkły papier, obejrzał i szybko mi oddał.
– Nie – zapewnił. – Nie kojarzę.
– A wie pan, co tu jest narysowane?
– Nie mam pojęcia.
Włożyłem papierek z powrotem między kartki i wsunąłem książkę do haftowania na swoje miejsce.
Mogłem się mylić, ale odniosłem wrażenie, że górna część rysunku przedstawia drzewo w kształcie menory, a dolna po prostu świat. Takie drobne, codzienne wyobrażenie z żydowskiej domowej metafizyki. Skąd tutaj? Czyżby babcia Świątka była Żydówką? Popełniła mezalians i wyszła za polskiego chłopa, co w tradycji żydowskiej jest równoznaczne ze śmiercią, a później żałowała i w cichości haftowała żydowskie motywy na serwetach i obrusach? A jej wnuk się tego wstydzi i udaje, że nie wie, o co chodzi? To byłaby jakaś historia, nie powiem.
Na środku ogromnego biurka leżał laptop z myszką. Świątek przysiadł na pluszowym krześle i postukał palcami w błyszczący blat.
– I co, podoba się panu? – spytał z ciekawością.
– Ten gabinet? Oczywiście. Wszystko mi się podoba. Powiem nawet więcej: jestem urzeczony. Urzeczony jak narzeczony, tylko niech mi pan powie, o co w tym wszystkim chodzi? Przecież to jest wymarzona wiejska rezydencja, obiekt niezdrowych pragnień tysięcy ludzi w tym kraju. W dodatku pięknie odnowiona za kupę pieniędzy. Czysty, bezwstydny luksus. Każdy by chciał. Dlaczego chce mi pan to dać? Gdzie tu jest haczyk?
Świątek wstał i skinął na mnie.
– Chodźmy do salonu. Herbata na pewno już gotowa.
Siedzieliśmy w fotelach i mierzyliśmy się wzrokiem. Za oknami zapadł październikowy wieczór, czarny i mokry jak wilcze podniebienie, w salonie paliły się jedynie świecopodobne kinkiety, nieśmiało rozpraszając domowy mrok. Świątek przyjął do wiadomości, że nie piję alkoholu, i grzecznie siorbał herbatę z eleganckiej porcelanowej filiżanki, która musiała czuć się fatalnie w jego krótkich i pulchnych palcach. Przede mną w zielonej teczce leżały dokumenty.
– Dlaczego pan nie przekaże domu komuś z rodziny? – spytałem, puknąwszy palcem w teczkę.
Świątek odstawił filiżankę i rozłożył ręce.
– Komu? Nie ożeniłem się, nie mam dzieci ani rodzeństwa, a kuzynów nie lubię.
– Można wynająć.
– Po co? Pieniędzy mam dosyć, a jak wpuszczę tu obcych ludzi, to mi tylko szkód narobią.
– Ja też jestem obcy – przypomniałem.
– Pan to co innego, panie Wiktorze. Mogę tak do pana mówić?
– Nie lubię tego imienia.
– To może Wikuś?
– Albo Wikary, wszystko jedno.
– Dobra, to niech będzie Wiktor. Jak już mówiłem, po przeczytaniu twojej powieści doszedłem do wniosku, że byłbyś dobrym mieszkańcem tego domu. Powiem więcej: z wszystkich poznanych przeze mnie ludzi jesteś jedynym, który powinien tu zamieszkać. Wiem, co mówię, bo spędziłem tu dwadzieścia lat życia i znam ten dom jak własną kieszeń – przerwał i rzucił okiem najpierw za okno, potem na sufit, zupełnie tak samo, jak to robił w targowej kawiarence.
Przyszło mi do głowy, że on ciągle się czegoś obawia, wyczekuje czegoś, spodziewa się niespodziewanego, że próbuje zabezpieczyć się przed czymś wrogim i niejasnym, co spadnie na niego skądkolwiek. Jest taki stan permanentnego lęku, wynikający z długotrwałego czekania na grom z jasnego nieba, który powoduje, że człowiek żyje w strachu oswojonym, codziennym, zrośniętym z nim jak nowotwór. Źródła tego lęku mogły już dawno zaniknąć, ale strach pozostał i działa. Trochę tak wygląda momentami mój darczyńca: jak człowiek, w którym działa nieusuwalny, nieustanny lęk.
– Zamknij go po prostu na cztery spusty i zostaw, jak jest. Będziesz miał chwilę wolnego, to sobie przyjedziesz i pomieszkasz. Zaspokoisz stare sentymenty, odświeżysz zapleśniałe wzruszenia, oczyścisz z kurzu rodzinne pamiątki. Po prostu, Stefan, zamknij go.
Wziął filiżankę w obie dłonie, jakby ją chciał ochronić przed uderzeniem, podniósł do ust, ale nie napił się, tylko zapatrzył w jej wnętrze, pewnie szukając w rudym herbacianym płynie słów do wyrażenia czegoś wyjątkowo skomplikowanego.
– Nie mogę – odparł wreszcie.
– Bo…?
Nie wiedziałem, czego nie może: zamieszkać w domu, wynająć go czy zamknąć i zostawić.
Nie napił się, odstawił filiżankę, potarł brodę palcami. Oceniałem go na jakieś czterdzieści pięć lat, może pięćdziesiąt, ale teraz wyglądał na zmęczonego starca, zagubionego i bezradnego we własnym domu. Wyglądał na kogoś innego niż jeszcze kwadrans temu.
Nie doczekawszy się odpowiedzi, otworzyłem zieloną teczkę i rzuciłem okiem na dokumenty. Nie jestem specjalistą od nieruchomości i darowizn, ale plik papierów wyglądał całkiem poważnie. Na wierzchu leżał akt darowizny, przygotowany i opieczętowany przez notariusza, z podpisami Świątka jako darczyńcy we wszystkich niezbędnych miejscach. Do wypełnienia pozostały rubryki związane z moimi danymi jako obdarowanego. Nie wiem, jak on to załatwił, ale domyśliłem się, że właściciel firmy wędliniarskiej ma dosyć pieniędzy i znajomości, by wynająć odpowiednich ludzi, którzy zadbają o prawną stronę przedsięwzięcia. Wystarczyło, bym uzupełnił dane i złożył podpisy, a cała rzecz się dokona. Dom z budynkami gospodarczymi i sadem oraz półhektarowym polem za stodołą, gdzie rosła stara, poskręcana grusza. Szacowana wartość: ponad milion złotych. Bagatela.
Pod aktem darowizny znajdował się wyciąg informujący, że Stefan Świątek jest wyłącznym właścicielem nieruchomości figurującej w księgach wieczystych pod numerem takim i takim, składającej się z budynku mieszkalnego o powierzchni całkowitej sto pięćdziesiąt pięć metrów, w tym powierzchni mieszkalnej sto dziesięć metrów, oraz budynku gospodarczego murowanego o powierzchni siedemdziesiąt metrów i budynku gospodarczego drewnianego o powierzchni osiemdziesiąt metrów kwadratowych. Całkowita powierzchnia gruntu wynosi siedemdziesiąt arów, w tym działka budowlana o numerze takim a takim obejmuje siedemnaście arów, a pozostałe pięćdziesiąt trzy ary to grunty rolne. Z dokumentu dowiedziałem się, że Stefan Świątek to rocznik siedemdziesiąty siódmy, czyli ma czterdzieści sześć lat. Pochwaliłem się w myślach za trafność w szacunkach.
– Wystarczy, że uzupełnisz i podpiszesz – powiedział cicho mój darczyńca. – Podatki od darowizny biorę na siebie.
Starannie zamknąłem teczkę i przesunąłem na środek stolika jak stawkę w rozgrywce.
– Czego chcesz w zamian?
– W zasadzie niczego – odparł szybko Świątek.
– W zasadzie? Co to ma być, moja dusza, kiedy się tu namieszkam?
Świątek potarł brodę, obejrzał się za siebie i pogapił na sufit, i dopiero wtedy odpowiedział:
– To proste. Jesteś pisarzem, prawda? Chciałbym, żebyś tu mieszkał i pisał. Żaden problem dla ciebie, bo i tak to robisz.
– Owszem. I mogę to robić, gdzie i kiedy chcę. Nie potrzebuję do tego cudzych domów, ofiarowywanych mi w osobliwych okolicznościach przez obcych ludzi. Znam historie o ludziach pióra piszących na strychu, w komórce pod schodami, a nawet w kiblu. Największe dzieła tak powstawały. Na tym tle twój podborski full wypas, drogi Stefanie, prezentuje się dosyć bizantyjsko. By nie rzec: bluźnierczo. Chatka Baby Jagi, krótko mówiąc. Ściany z czekolady i dach z piernika już zobaczyłem, teraz opowiedz mi o piecu, w którym zostanę upieczony.
– Tam jest – odparł Świątek, wskazując na kuchnię. – Żartuję. Nikt cię tu nie będzie przypiekał. Masz siedzieć i pisać. Widziałeś gabinet, który specjalnie dla ciebie urządziłem. Chyba że coś z nim nie tak? Za ciemny? Za jasny? Można oczywiście coś zmienić.
– Nie o to chodzi – żachnąłem się. – Gabinet super, w skali do dziesięciu daję mu dwanaście. Chodzi o to, że skoro zależy ci na wygodnym miejscu do pisania dla ulubionego pisarza, choć nie rozumiem po co, mógłbyś mi udostępnić chałupę bez darowizny i aktu notarialnego. „Lubię cię, chłopie, więc masz tu domek i pomieszkaj sobie, może nawet coś napiszesz, na zdrowie”. Tyle by wystarczyło. A tu od razu darowizna w postaci domu za ponad milion złotych? Powiedz mi, co jest grane? Masz za dużo nieruchomości i je rozdajesz? Nie cierpisz domu, gdzie cię wujek w dzieciństwie molestował? A może tu straszy duch babki Żydówki? – Nie zdążyłem się ugryźć w język.
Stefan Świątek zerwał się jak oparzony. Filiżanki z herbatą zadzwoniły na stoliku.
– Skąd wiesz o babce Żydówce?!
Wbił we mnie wzrok, jakby nagle stracił całą sympatię dla swojego ulubionego pisarza i jednak postanowił upiec go żywcem. Powietrze zgęstniało. Czarna maź za oknem tarasowym pulsowała nieprzyjemnie.
Opadły mnie wątpliwości natury całkiem odmiennej od poprzednich. Zamiast szukać pułapek i podstępów w grze z moim dziwacznym darczyńcą, nagle poczułem żal, że ta wspaniała okazja wymyka mi się z rąk. Facet, który jeszcze dwie minuty temu chciał mi podarować dom, lada moment każe swojemu kierowcy wziąć mnie za fraki i wyrzucić stąd na zbity pysk. Bo obraziłem jego geny albo je rozszyfrowałem, wszystko jedno. Ależ idiota ze mnie! Było siedzieć cicho i nie zdradzać zbyt wiele z tego, co się widzi i rozumie. Z zagryzionymi wargami omiotłem przytulne wnętrze, jak deal życia, który właśnie przemknął mi koło nosa. I co teraz, włóczykiju? Nie masz dokąd wracać ani czym.
Stefan Świątek stał przede mną z zaciśniętymi pięściami. Jeszcze chwila i mi przywali, pomyślałem.
– Nie wiem, tak mi się powiedziało – odparłem, siląc się na obojętność. – Mogłem równie dobrze powiedzieć: babki Cyganki albo babki Ukrainki. Przepraszam, jeśli cię uraziłem.
Przez chwilę mierzył mnie morderczym wzrokiem, potem nagle jakby otrzeźwiał, bo rozwarł pięści, wytarł dłonie o pośladki i z powrotem usiadł. Siorbnął ostygłej herbaty i byłem pewien, że teraz obejrzy się za siebie i spojrzy do góry.
Nie zrobił tego. Siedział z pochyloną głową, nagle opadły z sił i jakiś taki bezbronny. Jak dziecko.
– Wy, pisarze, macie jakieś trzecie oko. Widzicie, czego inni nie widzą. Wpuściłem jednego na parę minut do domu, a on od razu wyjeżdża mi z babką Żydówką. I trafia w sedno.
– Zgadłem przypadkowo, nie było w tym nic…
– Cicho bądź, gówno zgadłeś – zirytował się. – Moja babka nie była Żydówką, w mojej rodzinie nie ma ani kropli żydowskiej krwi. Gdyby była, może bym do czegoś w życiu doszedł.
– Do czegoś doszedłeś – zaoponowałem.
– Do dupy doszedłem. Mieć pieniądze i dokądś dojść to dwie różne rzeczy. Pewien hollywoodzki błazen ostatnio na nowy rok życzył wszystkim ludziom bogactwa, sławy i pieniędzy, bo tylko tak, mówił, będą mogli się przekonać, że nie o to w życiu chodzi. I coś w tym jest. Tak, panie pisarzu, sukces i sens życia to kurewsko różne rzeczy.
Coś w Świątku pękło. Zaczął kląć. Znalazłem w tym szansę dla siebie, by się wreszcie dowiedzieć, co skrywa się za paranoją dzisiejszego dnia, dogasającego czernią między starymi jabłoniami, który zaczął się – co do tego nie miałem już wątpliwości – w innym czasie i innym świecie. Do którego nie miałem jak wrócić. Do diabła, szukałem pułapki, a znalazłem się w potrzasku. Dom rodzinny Stefana Świątka jeszcze nie był mój, a już mnie w sobie uwięził. Zostałem na niego skazany, zanim podpisałem dokumenty.
– Opowiesz mi o tym?
Spojrzał nie do końca przytomnie.
– O czym?
– O domu, babce i Żydach.
– Nie pomyliłem się – odparł z krzywym uśmiechem. – Wy, pisarze, macie intuicję. Dlatego cię tu zaprosiłem. A o domu, babce i Żydach opowiem, jak podpiszesz.
Obrócił teczkę i pchnął w moją stronę. Popatrzyłem najpierw na niego, potem na sufit, na którym niestety nie pokazał się ani duch babki, ani żaden inny duch. Akt darowizny leżał na wierzchu, dostrzegłem wykropkowane miejsce na podpis. Mój dziwny darczyńca patrzył na mnie spokojnie, lecz jak pokerzysta. Z barowego krzesła w kuchni zerkał na mnie pan Edek kierowca. Kominek patrzył na mnie swoim czarnym okiem i też wyglądał na zwycięzcę w tej rozgrywce. Przeznaczyli dla mnie historię, czyli mieli mnie w garści.
Sięgnąłem po plecak i wyjąłem z etui zielonego pelikana.
Podpisałem.
Rozdział II
Pierwsza noc
Leżałem na wznak w cudzym łóżku i patrzyłem w sufit. Mówią, żeby zapamiętać, co ci się śni pierwszej nocy w nowym domu. Mnie się nic nie śniło. Nie mogłem zasnąć. Nad głową miałem okno dachowe, którego kontur ledwie widziałem we wszechobecnej czerni. Mogłoby być obrazem pod tytułem Czarny kwadrat. Sufit był wąski, podwieszany, z dwoma skosami po bokach, jak zwieńczenie wieka trumny. Tyle zdążyłem zapamiętać przed zgaszeniem światła. Jak trumna, to trumna, pomyślałem i splotłem dłonie na brzuchu.
Sypialnia znajdowała się na piętrze nad salonem i była jednym z dwóch pokoi na tej kondygnacji, gdzie oprócz tego znajdowała się jeszcze łazienka. Po drugiej stronie poddasza znajdował się strych (w domu musi być strych!), bezpośrednio nad wypasionym pisarskim gabinetem, w którym miałem zrealizować swoją część umowy ze Stefanem Świątkiem. Darowizna niby do niczego mnie nie zobowiązywała, niemniej w momencie jej finalizowania, tuż przed przyłożeniem zielonego pelikana do papieru, pojawił się warunek. Mam oto napisać powieść. Obojętne o czym, byle powstała w ciągu roku.
– Przecież jesteś powieściopisarzem – stwierdził Stefan. – I tak byś pisał. Trudno to nawet nazwać warunkiem, po prostu rób, co do ciebie należy. A ja co jakiś czas wpadnę z wizytą i będzie mi bardzo miło się dowiedzieć, jak ci idzie.
– Chcesz czytać mój rękopis? Zwariowałeś? – oburzyłem się. – Żaden pisarz na to nie przystanie. To jest zakazane!
– Dlaczego?! – Świątek zdziwił się. Graliśmy swoje role z zaangażowaniem. – Nikomu o niczym nie doniosę. Po prostu rzucę okiem, przekonam się, jak wygląda work in progress, jak to mówią, i tyle. Korona ci z głowy nie spadnie.
– Mowy nie ma!
Po czym zacząłem tłumaczyć ignorantowi, że pisanie dzieli się na dwie fazy: zamkniętą i otwartą. Zamknięta trwa od napisania pierwszego słowa do postawienia ostatniej kropki. Wtedy pisarz siedzi w odosobnieniu, na przykład w wypasionym gabinecie z biurkiem o rozmiarach lotniskowca, i puszcza wodze fantazji, łowiąc w mętnym stawie języka odpowiednie słowa. I dopiero kiedy skończy, przychodzi faza druga, czyli otwieranie drzwi, wietrzenie wypasionego gabinetu i chwalenie się ukończeniem powieści. Tekst idzie do pierwszych czytelników, a autor obgryza paznokcie i czeka na werdykt. Albo wyrok, jak kto woli.
– W porządku, nie nalegam – zgodził się, unosząc obie ręce. – Tak tylko mówiłem. „Łowienie słów w mętnym stawie języka”… Dobre. Podoba mi się. Tu za domem są stawy – dodał, jakby to miało znaczenie.
Gdy tylko podpisałem dokumenty, pospiesznie zgarnął zieloną teczkę i poszedł do kuchni, by przekazać ją kierowcy, który natychmiast ruszył do wyjścia. Odprowadziłem pana Edka bolesnym wzrokiem, jakby zabierał do samochodu co najmniej moją nerkę, a nie kilka kropel atramentu ułożonych w autograf Wiktora Szczęsnego. Gospodarz (były? naprawdę?) zaprowadził mnie na górę, by pokazać sypialnię i drugi pokój, gościnny, gdzie ku nieskrywanej radości znalazłem w garderobie sporo pasujących na mnie ubrań: spodnie dżinsowe, które uwielbiam, bluzy z kapturem i niezliczone bawełniane podkoszulki. Były tam również dwie grube kurtki i termiczny kombinezon w sam raz do uprawiania sportów. Świątek wyjaśnił, że kupował na oko i że kolekcję wiosenno-letnią dostarczy w marcu.
– Wpadnę za jakiś tydzień, jak się uporam z papierami – dodał na koniec.
– Po co? – wyrwało mi się.
– Nooo, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku – odparł. – I przywiozę ci świeże pieczywo. Na razie bierz to z zamrażalnika.
Chciałem jeszcze zapytać o sto rzeczy, które cisnęły mi się na usta w miarę dochodzenia do siebie po szoku ostatnich godzin, lecz nie spytałem.
Świątek uścisnął mi dłoń, poklepał po ramieniu i wyszedł, starannie zamykając za sobą drzwi. Wsiadł do samochodu, pomachał do okien domu rodzinnego, który właśnie przestał być jego domem, i odjechał. Tak po prostu.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki