Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Z tej książki dowiecie się, dlaczego Japończycy mają skośne oczy, nie lubią Facebooka i namiętnie grają w golfa. Przeczytacie o kobietach cierpiących na syndrom męża na emeryturze i na stare lata zbierających pluszaki... o mężczyznach godzinami gapiących się na spadające metalowe kulki... o biznesmenach kupujących zużyte majtki gimnazjalistek w specjalnych automatach... o superszybkich pociągach wyposażonych w starodawne toalety...
"Tatami kontra krzesła" to nie monografia ani encyklopedia, lecz zbiór intrygujących ciekawostek, anegdot i faktów na temat Japonii.
Autor, od dzieciństwa zafascynowany kulturą japońską, napisał książkę, która rzeczywiście pomaga zrozumieć Japończyków oraz pokazuje, jak nie ulegać stereotypom na ich temat. Mimo że czasem wydaje się to niemożliwe...
Lektura obowiązkowa dla wszystkich, którzy chcą przyjrzeć się Japonii nie tylko przez pryzmat filmów Kurosawy i prozy Harukiego Murakamiego!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 310
Projekt okładki: Jacek Szewczyk
Redakcja: Jan Koźbiel
Redakcja techniczna i skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Katarzyna Szajowska
Zdjęcie na okładce
© Creasource/Corbis/Fotochannels
© by Rafał Tomański
© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2011, 2019
ISBN 978-83-287-1288-1
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2019
FRAGMENT
Trzeba przyznać – a jest to bardzo bolesny fakt – że była to katastrofa „made in Japan”. Jej przyczyny są głęboko zakorzenione w podstawowych zasadach japońskiej kultury: bezwarunkowym posłuszeństwie, niechęci do kwestionowania autorytetu, pełnym poświęceniu sprawie, podążaniu za innymi oraz naszemu wyobcowaniu.
Kiyoshi Kurokawa,przewodniczący parlamentarnej komisji ds. zbadania tragedii z 11 marca 2011 roku
Japonia to kraj paradoksów, a na przestrzeni wieków Japończycy musieli wielokrotnie wymyślać siebie na nowo. Mało kto zdaje sobie sprawę, że kiedyś nie byli tak pracowici, żadne przepracowywanie się na śmierć nie wchodziło w grę, że kult cesarza, który znamy z czasów II wojny światowej i militaryzmu, nie istniał, że nie znano nawet koncepcji honorowej śmierci, czyli seppuku. To wszystko powstawało przez wieki, doklejając się do istoty japońskiej duszy niczym kolejne sylaby w japońskich wyrazach, tworząc jedno wielkie aglutynacyjne społeczeństwo. Czasami nowe nadpisywało stare, czasami trendy wzajemnie się wykluczały, ale i tak Japonia stawała na krawędzi przepaści i musiała szukać nowych dróg, żeby się w nią nie stoczyć. O tym jest ta książka.
Jak to wyglądało w praktyce?
Wyobraźcie sobie Państwo, że coś się definitywnie kończy. Od pewnego momentu wszystko będzie nowe, inne, nieznane, prawdopodobnie lepsze, chociaż zawsze gdzieś w głębi serca pozostaje cień obawy, że nowy start się nie uda i wcale tak dobrze nie będzie. Ze starą częścią życia trzeba się pożegnać, a do nowej odliczać dni. Japończycy znają to uczucie doskonale. Ostatni raz przeżyli je całkiem niedawno, 30 kwietnia 2019 roku, gdy wraz z ostatnim dniem kwietnia era Heisei dobiegła końca. W Japonii, w której czas panowania cesarzy odmierza się osobno nazywanymi erami, tym razem było inaczej, bo władca nie umarł, stawiając poddanych z dnia na dzień przed faktem dokonanym, ale blisko trzy lata wcześniej dał do zrozumienia, że chciałby przejść na emeryturę. Kraj przygotowywał się do zmiany cesarza, tworzył specjalne dokumenty, które cesarskiej prośbie nadawały kształt formalny, podsumowywał trzy dekady wspominanego czasu Heisei i z optymizmem patrzył w przyszłość.
Wraz z końcem Heisei żegnano wszystko to, co przede wszystkim kojarzy się, także i nam w Polsce, z Japonią. W czasie panowania cesarza Akihito – między rokiem 1989 i 2019 – powstały konsole do gier, Pokemony, animacje Hayao Miyazakiego, reżyser Akira Kurosawa odebrał honorowego Oscara za całokształt twórczości jako pierwszy, a pisarz Kenzaburo Ōe literackiego Nobla jako drugi Japończyk w historii. Świat zalewały rozmaite japońskie maskotki, Hello Kitty, powieści Harukiego Murakamiego i filmy Takeshiego Kitano. Działo się także wiele rzeczy, o których lepiej byłoby nie pamiętać, jak trzęsienie ziemi w Kobe i zamach w tokijskim metrze (oba wydarzenia w 1995 roku), czy tzw. potrójna katastrofa (trzęsienie ziemi, fala tsunami i awaria w elektrowni atomowej) z Fukushimy 11 marca 2011 roku. Szczególnie to ostatnie wydarzenie rzuciło cień na nowoczesną Japonię. Tym bardziej, gdy rządowy raport dotyczący przyczyn awarii w elektrowni stwierdził, iż do nagromadzenia się nieprawidłowości przyczyniła się „japońska mentalność”. Najpoważniejszą w historii ludzkości katastrofę atomową wywołała japońskość! A sami Japończycy musieli dalej żyć z tą świadomością, próbując coś w sobie zmienić.
Momentów zmiany w japońskiej historii było o wiele więcej niż tylko ten, który kończył rządy Akihito, czyli erę Heisei, czy Fukushima. Na niektóre trudno było się wcześniej przygotować, niektóre przeczuwano. Jednym z poważniejszych punktów przejścia z zera w jedynkę, jak za naciśnięciem czarodziejskiego guzika, było zakończenie II wojny światowej, gdy japoński militaryzm, nacjonalizm i ksenofobia musiały pogodzić się z porażką i z tym, że przez kilka lat na ich ziemi będzie trzeba gospodarować wspólnie ze znienawidzonymi Amerykanami. Momentem zmiany była nie tylko sama kapitulacja podpisana przez dowódców, ale i orędzie cesarza Hirohito, który musiał zrzec się boskości i ukorzyć się przed Stanami Zjednoczonymi. Trzeba to było zrobić tak, żeby dla Amerykanów zmieniło się wszystko, ale dla samych Japończyków nie zmieniło się nic. Diabeł tkwił w szczegółach doboru słów określających boskie pochodzenie cesarza jako kontynuatora linii władców pochodzących, zgodnie z legendą, od bogini Amaterasu. Z pomocą przychodziła wieloznaczność i ulotność japońskiego języka – cudzoziemcy byli zadowoleni, a cesarz zachował twarz. Te kwestie znakomicie opisuje John W. Dower w książce Embracing Defeat, czyli „Godzenie się z przegraną”.
Poprzedni moment wyboru, od którego zależała przyszłość Japonii, miał miejsce w drugiej połowie XIX wieku. W 1868 roku rządy rozpoczął cesarz reformator Mutsuhito (era jego panowania nosiła nazwę Meiji), ale kilka lat wcześniej do japońskich portów przybili cudzoziemcy, domagając się wolności handlu i otwarcia granic. Czym groziło stawianie oporu, Japończycy doskonale wiedzieli. Znali historię pierwszej wojny opiumowej (1839–1842), gdy Chiny chciały postawić tamę wpływom Wielkiej Brytanii na swoim terenie. Chińska dynastia Qing przegrała z kretesem, Brytyjczycy przy znikomym oporze ze strony lokalnych sił wymordowali całe miasta zamieszkałe przez przychylnie nastawioną im ludność. W Chinach opór wobec Brytyjczyków skończył się tragicznie, Japończycy zaś musieli skoczyć na głowę na szerokie wody, żeby ich opór nie skończył się tak samo. Dokonano wówczas rzeczy w zamkniętej na zagranicę Azji niesłychanej, ponieważ wysłano najzdolniejszych ludzi na studia za granicę i skorzystano ze zdobytej przez nich wiedzy.
Dla porównania w Chinach system był tak skostniały, iż wykształconych za granicą ludzi trzymano na dystans przez lata po powrocie do ojczyzny. Japończycy działali dynamicznie i tworzyli nowych siebie niemal w czasie rzeczywistym, jak byśmy to teraz określili. Z perspektywy czasu otwarcie kraju wraz z nastaniem cesarza Meiji odbyło się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ale w praktyce wiązało się z ogromną pracą nad całym społeczeństwem. Te kwestie z kolei znakomicie opisuje Jakub Polit w swoich dziełach poświęconych zmianom w Azji Wschodniej na przełomie XIX i XX wieku.
Japończycy do otwarcia granic byli przygotowani mentalnie, ponieważ dobrze wiedzieli, że życie potrafi zaskakiwać. Spędzili całe wieki na budowaniu potęgi wojskowej, na wojnach domowych, które przetaczały się z jednego końca kraju na drugi i na próbach, na próbach podboju Korei. Ten czas dobiegł końca i zapanował okres względnego pokoju. Był wiek XVII, gdy dotychczas wszechpotężni samurajowie stali się niepotrzebni i coś musieli ze sobą robić. Sfrustrowani, zdesperowani, funkcjonujący na marginesie oficjalnego kręgu honoru musieli poradzić sobie z końcem pewnej epoki i stworzyć siebie na nowo. Stali się kabuki mono, dosłownie „wykolejeńcami”, osobami skrzywionymi, niepasującymi do społeczeństwa. Manifestowali swoją inność osobliwą modą, agresywnością, obnoszeniem się z pogardą dla śmierci. Ich wcześniejszy świat określany mianem „kraju w wojnie” bezpowrotnie odszedł. Zmieniło się prawodawstwo, pojawiło nowe uzbrojenie oraz klasa społeczna, której wcześniej nie było. Dotychczasowe ideały wyznawane przez wojowników nie miały sensu, ponieważ w myśl kodeksu prawnego kenka ryouseibai niedopuszczalne było rozstrzyganie sporów na własną rękę. W przypadku waśni obu stronom dostawało się po równo, nie można było już wymierzać sprawiedliwości na własną rękę, jak wcześniej. Podobnie zresztą samurajom przestało opłacać się okazywanie męstwa – kiedy pojawiła się nowa broń, nie tylko trudno było rzucić się z mieczem na muszkiety, ale i nie opłacało się to ze względów prawnych. Odwieczne prawo wojowników do wielkiej waleczności, wyłamywania szyków i działania na własną rękę, żeby pokazać, że jest się najmężniejszym z mężnych, zostało wyrzucone do kosza.
O tym z kolei bardzo ciekawie opowiada Eiko Ikegami w niezwykłym dziele Poskromienie samurajów.
Wreszcie, choć w to najtrudniej uwierzyć, mając przed oczami obraz Japończyka jako dzielnego samuraja zdolnego targnąć się na własne życie w imię honoru, nawet samo seppuku w dawnej Japonii było nieznane. Stara kultura dworska pokazuje Japonię spokojną, melancholijną, żyjącą w zgodzie z naturą i bóstwami shintō, wyznającą matriarchat.
Ten świat w pewnym momencie odszedł bezpowrotnie, gdy wraz z koniecznością prowadzenia wojen to mężczyźni zaczęli przejmować stery kraju i o pozycji społecznej decydowało „wywyższanie własnego imienia” w bitwach. Wojownik musiał być brutalny, bezlitosny i honorowy. Te cechy ewoluowały na przestrzeni wieków. Dziś składamy z nich, często nieudolnie, obraz japońskiego społeczeństwa. A przynajmniej tak nam się wydaje na podstawie tego, co o Japonii wiemy.
Wiemy zaś w większości to, co dotarło do nas poprzez japońską kulturę z ery Heisei. Do słodyczy Hello Kitty i spółki dokładamy filmy Kurosawy tworzone podczas rządów poprzedniego cesarza Hirohito (era Showa). Tego samego władcy, który dorastał przekonany o swojej boskości, a potem musiał głowić się ze swoimi doradcami, jak się tego statusu pozbawić, w rzeczywistości z niego nie rezygnując. Hirohito pamiętał doskonale, jak jego własny dziadek – wspominany reformator Mutsuhito/Meiji – miał więcej uwagi wobec koreańskiego księcia Yi Una sprowadzonego do Japonii w 1907 roku jako swoiste zabezpieczenie przed buntem jego ojca, króla Kojonga, niż wobec niego samego jako wnuka. Los Japończyków zależał przez ponad sześćdziesiąt lat ery Showa od władcy, który czuł większą odpowiedzialność przed nieżyjącymi przodkami cesarskiego rodu niż przed własnymi poddanymi. Reforma nowoczesnej Japonii na przełomie XIX i XX oraz podczas wstępu do przedwojennej militaryzacji zakończonej II wojną, polegała nie tylko na czerpaniu wiedzy z zagranicy, ale transformacji sposobu myślenia własnego społeczeństwa, by było coraz bardziej posłuszne i bezrefleksyjne. Dużo na ten temat można dowiedzieć się z biografii cesarza Hirohito autorstwa Herberta P. Bixa.
Możliwości rozumienia kraju, w którym prawie nic nie jest takie, jakim na pozór się wydaje, jest nieskończenie wiele. O Japonii powstało do tej pory mnóstwo książek i nie moim zadaniem jest równać się z ich autorami. Chciałbym jednak pokazać kilka kluczy do japońskiego społeczeństwa, wytrychów otwierających niektóre drzwi. Pierwsze wydanie Tatami kontra krzesła ukazało się na miesiąc przed katastrofą w Fukushimie. Gdy w Polsce zaczęto wówczas szukać odpowiedzi na pytania, co czeka Japonię, okazało się, że takie słowa klucze mogą otworzyć niejedne nowe drzwi, czego nikt się nie spodziewał.
Tym razem nowa wersja książki ukazuje się zaledwie kilka tygodni po zakończeniu ery Heisei i zmianie władcy. Japonia znów znalazła się na krawędzi starego i nowego czasu, a przyszłość niesie tyle samo szans co zagrożeń.
Pierwszego maja 2019 roku rozpoczęła się era Reiwa i rządy cesarza Naruhito. Nie wiemy, co przyniosą Japonii, ale wiemy za to, co doprowadziło do ich rozpoczęcia.
Nie ma zatem, na co czekać, wyruszajmy w tę podróż do Japonii jak najprędzej!
„Lot z USA do Japonii trwa mniej więcej tyle, co studia prawnicze” – tak w każdym razie twierdzi Dave Barry, znany amerykański satyryk. A dokładnie: podróż z Warszawy do Tokio zajmuje prawie dobę – razem z przesiadką (bezpośrednich lotów nie ma) i zmianą czasu. Ja leciałem przez Amsterdam; wylot z Okęcia około 10 rano, potem dwie godziny w powietrzu, trzy godziny na Schiphol, i już bezpośrednio na Naritę. Koniec podróży około 7 rano następnego dnia. Pilot często pociesza pasażerów, że z powrotem leci się szybciej, bo z wiatrem. Ale szybciej oznacza raptem godzinę mniej…
Każda z tych godzin mija na niecierpliwym przebieraniu nogami i oczekiwaniu, kiedy wreszcie w oknie pojawi się tokijskie lotnisko Narita. Linie lotnicze starają się już na wysokości 10 tysięcy metrów wprowadzić klimat Japonii. Budują napięcie niczym w filmie sensacyjnym i wraz z każdym kolejnym kęsem łososia w teriyaki podekscytowanie rzeczywiście narasta. Bo Japonia jest jednym z miejsc na ziemi – obok Tybetu, Meksyku czy Australii – do których podróż jest wydarzeniem, i to niezależnie od tego, czy sam lot trwa trzynaście i pół godziny (z Nowego Jorku), szesnaście godzin (z Amsterdamu), czy dziewięć i pół godziny (z Syndey), czy jedzie się do niej w interesach, na wakacje czy w odwiedziny.
Pamiętam, jak dawno temu, kiedy miałem trzynaście lat, tata przyniósł mi z jakiegoś spotkania dwie japońskie wizytówki. Z jednej strony były zapisane rządkami znaków, z drugiej, na szczęście, normalnymi literkami po angielsku. Dowiedziałem się z wersji angielskiej, że obaj panowie od wizytówek pracowali w japońskiej agencji prasowej, pamiętam do dziś, że jeden z nich nazywał się Minoru Nakamura. Lekko kremowy papier nadawał im odpowiednią odrobinę słusznej, właściwej wysokiemu stanowisku grubości, którą wyczuwało się w palcach. Znaki z czarnego tuszu sprawiały wrażenie wypukłych, choć to akurat było jedynie złudzenie. Każdy element małych kartoników wydawał się doskonale wyważony i wpasowany w całość sprawiającą wrażenie efektu wieloletnich nauk i studiów nad tym, jak skonstruować wizytówkę doskonałą. Oglądałem je ze wszystkich stron, próbowałem przerysowywać znaki, znaleźć w nich jakąś logikę, ciągle porównując do angielskiej wersji z drugiej strony.
Akurat miałem wtedy pod ręką słownik znaków japońskich, pierwszą taką pozycję na polskim rynku (wydaną przez Wiedzę Powszechną), zacząłem więc go kartkować, szukając sposobu na rozgryzienie znaków. Wciągnęło mnie to tak bardzo, że nie mogłem się oderwać przez parę ładnych dni. Szczęśliwie dla poszukiwań się złożyło, że czasu miałem sporo, bo złapałem przeziębienie i mogłem bezkarnie siedzieć nad tym wszystkim. I szukać, dopasowywać kreski, głowić się, jak się je ze sobą łączy. Czytałem o hiraganie, katakanie, kanji, aż w końcu udało mi się odnaleźć w książce pierwszy ze znaków z wizytówki. Byłem z siebie bardzo dumny i uznałem, że dam radę przetłumaczyć wszystko. Wersja angielska nie kłamała, ten Japończyk rzeczywiście nazywał się Minoru Nakamura. Nie było to proste zadanie, ale z czasem przekonałem się, że z Japonią nic nie jest proste.
Po wylądowaniu na lotnisku Narita albo Kansai International już podczas kontroli paszportowej trzeba wypełnić karteczkę zatytułowaną To alien entering Japan. I choć „alien” albo „legal alien” to określenie z prawa międzynarodowego, którym określa się kogoś przybywającego do kraju, którego nie jest obywatelem (wszyscy pamiętamy piosenkę Stinga Englishman in NY), to ten „alien”z japońskiego formularza sprzężony ze wzrokiem celnika w okienku powoduje, że przechodzą nas ciarki. Można sprawę obracać w żart, że żona jednego z niedawnych premierów Japonii, Yukio Hatoyamy, wielokrotnie w wywiadach opowiadała, jak to porywało ją UFO, albo że minister obrony w rządzie jego poprzednika nawoływał do publicznej debaty – czy japońskie Siły Samoobrony mogłyby odeprzeć atak kosmitów, nie naruszając konstytucji. Nie zmienia to faktu, że cały czas jesteśmy na tym samym lotnisku z formularzem dla „aliena” i czujemy się jak prawdziwy obcy. Jak serialowy Alf, który przyleciał z planety Melmac, składa się w dziewięćdziesięciu ośmiu procentach z włosów, ma osiem żołądków i zupełnie nie rozumie, dlaczego tubylcy uważają jedzenie kotów za wielce niestosowne. Japończyk w okienku odprawy paszportowej od razu mierzy nas wzrokiem pozbawionym litości i domaga się podania szczegółowych danych o miejscu planowanego pobytu. Trzeba wiedzieć, dokąd się jedzie – przecież nie można ot tak sobie przyjechać, no bo jak to tak? Na początek: miejsce planowanego pobytu? Jeszcze nie wiem. Nie wiadomo? Jak to nie wiadomo? Naprawdę można się poczuć jak Alf, czyli Alien Life Form. I co najgorsze, poczucie wyobcowania – które będę dalej nazywał syndromem Alfa – nie mija. Wręcz przeciwnie. Serialowy Alf na początku radzi sobie całkiem nieźle, ale już w siódmym odcinku zaczyna rozpaczliwie tęsknić za domem i popada w coraz głębszą depresję. Zupełnie jak Charlotte, bohaterka Między słowami Sofii Coppoli, która w jednej ze scen szlocha siostrze w słuchawkę, że nic, ale to nic nie czuje, mimo że już była w świątyniach, słuchała śpiewów mnichów i próbowała nawet ikebany.
Ja osobiście nie zacząłbym poznawania Japonii od ikebany. Gdybym jednak zaczął, to najpierw spróbowałbym zrozumieć, o co w niej, do diabła, chodzi. A żeby w ogóle móc zacząć ją rozumieć – przecież wielowiekowej kultury nie da się zrozumieć po przeczytaniu instrukcji obsługi – nie wystarczy wiedzieć, że ikebana dosłownie oznacza „żyjące kwiaty”, że liczy sobie ponad pięćset lat i że naucza się jej w japońskich szkołach i na uniwersytetach. Najważniejsze pytanie brzmi: co dorośli, poważni ludzie widzą w zbiorowym układaniu kwiatów – zupełnie jak na zajęciach plastycznych w zerówce? I dlaczego przy tym milczą? I po co do tego wszystkiego nauczyciel? Jednym słowem, spróbowałbym rozpracować Japończyków. Właśnie to zamierzam zrobić w tej książce.
Rozpracowywać Japończyków mogę tylko z pozycji przybysza z daleka, aliena. Z kilku powodów. Po pierwsze – ale wcale nie najważniejsze! – nie jestem Japończykiem. Bardzo lubię kleisty ryż, przeczytałem wszystko, co napisał Murakami, i widzę różnicę między majowym deszczem (samidare) a deszczem padającym w maju (gogatsu no ame), ale nie zmienia to faktu, że Japończykiem nie jestem i nic na to nie poradzę. Włosy też mam za krótkie, żeby związać sobie mocno kucyki i zrobić „skośne” oczy. Ruth Benedict, autorka Chryzantemy i miecza, także nie była Japonką. Zdecydowanie nie była Japonką. Urodziła się w Nowym Jorku, a co więcej w latach jej kariery naukowej Japonia kojarzyła się przede wszystkim ze znienawidzonym agresorem, który napadł na Pearl Harbor i zaciekle bił się z amerykańskimi chłopcami na Pacyfiku. Druga wojna światowa zbliżała się do końca, wiadomo już było, że Ameryka będzie okupować Japonię i że trzeba będzie poznać mentalność pokonanego. Punktem wyjścia dla Benedict była niezrozumiała dla Amerykanów reakcja wstydu u japońskich żołnierzy branych do niewoli. Na potrzeby rządu amerykańskiego napisała książkę o japońskim społeczeństwie, książkę niewielką, momentami syntetyczną i skrótową, ale bez wątpienia lekturę obowiązkową po dzień dzisiejszy. I to wszystko bez spędzenia choćby jednego dnia w Japonii.
Mimo to Benedict utrafiła w sedno japońskiej mentalności; gdyby tę książkę pisał Japończyk, wtedy – paradoksalnie – nie byłoby tak prosto. Musiałaby być obszernym traktatem naukowym, naszpikowanym zdaniami bardziej skomplikowanymi niż spirala DNA. Nie wynikałoby z nich nic, wszystkie za to dbałyby o dziesiątki rozbudowanych form gramatycznych. I o ile w wersji oryginalnej traktat mógłby chociaż kształcić pokolenia językoznawców, którzy pisaliby prace doktorskie analizujące pojedyncze zdania-potwory, o tyle w tłumaczeniu na jakikolwiek inny język mógłby co najwyżej podpierać chybotliwy stolik. Japoński tekst naukowy nie może nawet otrzeć się o humor, nie może traktować niczego z przymrużeniem oka. Musi być sztywny, precyzyjny i napisany bardzo, ale to bardzo ozdobnym językiem.
Oczywiście upraszczam, ale to trochę tak jak z ocenianiem ludzi po wyglądzie. Niby nie można i nie powinno się tego robić, lecz instynkt jest silniejszy i nie pozwala nie ocenić kogoś przy pierwszym spojrzeniu. Oczywiście nie należy kierować się stereotypami. Utarte myślenie prowadzi zwykle do błędnych wniosków i gdyby uznać, że cała japońska nauka to sam bełkot i niezrozumiałe konstrukcje, byłoby to nie fair wobec chociażby Takeo Doi i jego Anatomii zależności. Jest to druga, obok książki Benedict, pozycja niezbędna do poznania japońskiej psychiki. W tym wypadku autor jest jak najbardziej Japończykiem. Uważa się go za jednego z najważniejszych myślicieli powojennej Japonii. Doi bardzo dużo czasu spędził w USA, wystarczająco dużo, by zdać sobie sprawę, że czegoś mu brakuje. I nie chodziło o brak świeżej ryby, łowionej w Zatoce Tokijskiej, ani o cichy szmer modlitw w świątyniach. Brakowało czegoś w środku, czegoś, o co zdawała się upominać dusza pana Doi. Czegoś równie ulotnego jak spadające płatki wiśni na przełomie marca i kwietnia. I równie mocno chwytającego za serce.
W efekcie Takeo Doi, mieszkając w Stanach, stworzył koncepcję amae, czyli zależności od innych, dającej poczucie bezpieczeństwa i akceptacji, i poświęcił się badaniom nad nią. Nazwa wywodzi się od japońskiego czasownika amaeru, który oznacza potrzebę bycia kochanym. Doi zadał sobie dużo trudu, by zgłębić japońską psychikę i rozpracować podstawowy mechanizm japońskiego myślenia. Tak powstała wspomniana Anatomia zależności.
Analizowanie Japończyków z punktu widzenia przybysza, obcego, ma tę podstawową zaletę, że pozwala uniknąć wchodzenia w niuanse językowe, które dla nie-Japończyków byłyby kompletnie niezrozumiałe.
Różnicę między japońskim słowem oznaczającym „dawanie czegoś komuś o pozycji wyższej niż dający” (sashiageru) a japońskim słowem oznaczającym „dawanie czegoś komuś o pozycji równej dającemu” (ageru) pojęłoby góra parę osób – nie licząc oczywiście wydziałów filologii japońskiej, gdzie się rozumieć takie rzeczy musi, a i tam analiza takiego niuansu zajęłaby zapewne cały semestr; co prawda nieco dłużej niż analiza jednego haiku Basho, ale odrobinę krócej niż rozważania nad trzydziestą piątą księgą najstarszej powieści świata z X wieku. Przy czym większość analizowanych słów dla każdej osoby nieznającej japońskiego wyglądałaby jak wygenerowana przez specjalnego japońskiego robota losującego przypadkowe sylaby.
Kolejna sprawa: stereotypy. Jeśli rozumieć stereotypy tak, jak rozumiał je Walter Lippman, który szczęśliwie zdążył ukuć ten termin, zanim świat z Czerwonej książeczki Mao dowiedział się o politycznej poprawności, czyli jako „obrazy w ludzkich głowach”, to w tej książce jest ich co niemiara. Mam tu na myśli jedynie niewinne i niekrzywdzące obrazy Japończyków i Japonii. Wiem, że są często bardzo dużym uproszczeniem, ale nie zmienia to faktu, że niosą w sobie wiele prawdy i pomagają uporządkować rzeczywistość.
Nikt nie neguje, że większość nacji wykształciła typowe dla siebie cechy, dzięki którym funkcjonują w naszej świadomości. Na przykład Szwajcaria – od razu przychodzą na myśl zegarki i precyzja (inna sprawa, że szwajcarski przemysł zegarmistrzowski odżył dzięki najprostszym, najtańszym i plastikowym zegarkom Swatch i strategii marketingowej Nicolasa Hayka, notabene pół-Libańczyka). Co z tego, że Alpy, krowy z dzwonkami, zielone stoki gór i w ogóle jeden z najczystszych krajów na świecie – w powszechnej świadomości Szwajcaria od lat równa się zegarki i precyzja. Tak jak Anglia – rozmowy o pogodzie i angielski humor. Mamy więc hiszpańską inkwizycję, czeski film, szwajcarską precyzję, angielski humor, miłość francuską – a co jest typowo japońskie? Jacy są Japończycy? I dlaczego tacy?
Spróbuję odpowiedzieć na te pytania, starając się jednocześnie uniknąć tak zwanego odkrywania Ameryki i pisania rzeczy oczywistych w rodzaju „jeżeli w pubie widzimy osobę, która ostentacyjnie czyta gazetę, jest to znak, że nie szuka z nami żadnego kontaktu”. Wiadomo, że tak jest. Niezależnie od tego, czy rzecz się dzieje na Wschodzie czy na Zachodzie, na półkuli północnej czy południowej, każdy, kto nie chce z nikim gadać, wsadza po prostu nos w gazetę. Chyba że nie ma gazety, wtedy z pełną powagi miną, jakby co najmniej finalizował fuzję banków, pisze SMS-a.
Jeden z bohaterów książki Umberto Eco Wahadło Foucaulta uznał, że nie warto w ogóle pisać, bo skoro jakiś pomysł przyszedł do głowy jemu, to przedtem bez wątpienia wpadł już na niego ktoś inny. Ja jednak postanowiłem sprawdzić, czy rzeczywiście tak jest. Czy ktokolwiek przeanalizował japońskość, a w szczególności jej współczesną wersję. Sprawdziłem w polskich i zagranicznych księgarniach internetowych wszystkie możliwe pozycje z ciągiem liter „jap…” w tytułach i opisach i z ulgą odkryłem, że nikt mnie nie ubiegł. Za to znalazłem całkiem sporo pozycji, które można podsumować jednym zdaniem: Przeżyłem w Japonii i postanowiłem napisać o tym książkę. Z rozbawieniem czytałem takie tytuły jak: Moja matka jest traktorem: życie na japońskiej wsi, Dama i mnich: cztery pory roku w Kioto, Za granicą w Japonii: wszystko, czego zachodnia kobieta potrzebuje, by przeżyć i rozkwitnąć. Ciekawe, że w wielu tego typu książkach jako cezura czasowa pojawia się 1 rok (słownie: jeden rok). Zupełnie jakbyśmy nie mieli do czynienia z odmienną kulturą, ale z inną planetą. À propos matki-traktora: podczas ostatniego mundialu przez chwilę zabłysnął japoński piłkarz Keisuke Honda. Zdarzyło mu się strzelić bardzo ładną bramkę z rzutu wolnego, i to jeszcze w meczu z Danią. Po meczu mówiono, że Japończycy rozpracowali sekret kontroli nowej piłki Jabulani (kolejny mecz – z udziałem Hondy również – pozbawił wszystkich złudzeń, Japonia odpadła w karnych z 1/8 finału z Paragwajem, i to z powodu pudeł). To byłoby na tyle o mistrzowskiej kontroli superpiłki w RPA w czerwcu 2010 roku w wykonaniu Japończyków, o której rozpisywały się wówczas gazety. Ale co do piłkarza i matki-traktora – gdy Honda przechodził do klubu CSKA Moskwa, na konferencji prasowej wypalił dziennikarzom na powitanie: „Dzień dobry, nazywam się Honda i nie jestem motocyklem”.
Ale wracając do sedna… Dave Barry z właściwym sobie humorem ostrzega, że w Japonii trzeba uważać, gdzie się wchodzi, bo może się okazać, że szyld oznacza nie restaurację, tylko „ekspresową wasektomię”. Trzeba też uważać z kłanianiem się i odkłanianiem, bo może to się skończyć ukłonami do walizki. No i fugu! Strzeżcie się, podróżni, ryby fugu! Ryby, za którą ci niedorzeczni Japończycy płacą setki dolarów, mimo że rok w rok kilku z nich umiera w ciągu paru sekund po jej zjedzeniu.
Ale Japończykom z nami też nie jest łatwo. Pamiętam, jak mój pierwszy japoński wykładowca na wydziale japonistyki miał zwyczaj zwracania się do nas łamaną polszczyzną „Kccceś umziećć?”. Zawsze, kiedy któreś z nas na pierwszym roku popełniało jakiś głupi błąd, a on grzmiał tym swoim „Kccceś umziećć?”, albo wywoływał nas równie pokracznie po imieniu – na przykład „Ksiśtof-kun, co znaczy: kolego Krzysztofie – i dalej z tą śmiercią, zanosiliśmy się śmiechem, a on nie rozumiał, czemu nas to bawi. „Dlaczego wy śmiejecie?”. Przecież to poważna sprawa – nauka, z czego tu sobie robić żarty?
Mało kto nie wie nic o japońskiej kulturze. Prawie każdy oglądał coś Kurosawy, widział Między słowami, czytał Murakamiego albo Wyznania gejszy, wie, co to jest manga, ile linijek ma haiku i czym różnią się maki od nigiri. Cytowany wcześniej satyryk Dave Barry z ironią stwierdził po trzytygodniowej podróży do Japonii, że nie został nagle ekspertem od mającej tysiące lat, niesłychanie złożonej i subtelnej kultury japońskiej, bo „na to potrzeba przecież co najmniej miesiąca”.
Próbując dotrzeć do istoty japońskości, korzystałem przede wszystkim z metodologii Alfa, czyli przyjeżdżam, patrzę, słucham i segreguję w głowie informacje, żeby jak najlepiej zrozumieć nowe miejsce. Następnie konfrontuję je z tym, co kiedyś przeczytałem, obejrzałem albo dowiedziałem się od moich japońskich profesorów.
Ta książka to coś w rodzaju minirozmówek przydatnych w podróży. Nie aspiruje do kategorii wyczerpująca monografia, nie ma na celu naukowego dowodzenia poruszanych teorii. Jest to książka dla tych, których Japonia fascynuje. Pierwsza osoba, która miała okazję przeczytać ostateczną wersję tego tekstu, powiedziała, że chciałaby pojechać na miesiąc do Tokio. Była to dla mnie bardzo dobra wróżba przed pokazaniem go w wydawnictwie.
Staram się opisać Japończyków ze strony głównie praktycznej i przydatnej, by zrozumieć ich jak najlepiej. Zaczynam od ich wyglądu, potem analizuję język, pismo, sposób komunikowania się, gesty, reguły grzecznościowe, to, jak mieszkają, jak się przemieszczają, co jedzą, jak się uczą i pracują, gdzie odpoczywają, jak się bawią, co ich śmieszy, w co wierzą, jak sami siebie oceniają, z czego bierze się ich potęga gospodarcza.
Potem konfrontuję moje obserwacje i analizy z najważniejszymi regułami, które rządzą zachowaniem Japończyków i które sami Japończycy stworzyli.
Ich sposób myślenia jest dość skomplikowany, obwarowany wieloma nakazami i ograniczeniami zarówno historycznymi, jak i kulturowymi, ale wszystko u nich ma swój powód, logikę i nie bierze się znikąd. Japończyków można rozgryźć. I wcale nie trzeba sobie łamać przy tym zębów.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Dział zamówień: +4822 6286360
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz